- Opowiadanie: grucha - Pamiętniki z wakacji

Pamiętniki z wakacji

Opowiadanie wczasowo – alkoholowe z intrygą okultystyczną w tle.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Pamiętniki z wakacji

Przybyliśmy na wyspę nocą. Zamiast podążyć za resztą wczasowiczów do swoich pokoi, pierwsze kroki skierowaliśmy ku morzu. Poustawiane w strategicznych odstępach latarnie oświetlały nadbrzeże, nie były jednak w stanie odkryć utopionych w morskich otchłaniach tajemnic.

Stanęliśmy na brzegu, trzymając się za ręce i pozwalając falom obmywać nasze stopy. Przestrzeń poza szumem wypełniała jedynie niepokojąca cisza. Ciemność nocy odbijała się w niemalże nieruchomej tafli. Nie mogłem spuścić z niej wzroku. Nie mogłem przestać myśleć o sekretach, które pod sobą skrywała.

– To będzie udany wyjazd – wytrąciła mnie z rozmyślań Ania, opierając głowę na moim ramieniu.

– Tak. Też tak myślę – odpowiedziałem, chociaż w głębi czułem zupełnie inaczej.

***

Pierwsze dni toczyły się swoim leniwym rytmem. Głównie wylegiwaliśmy się nad morzem i zwiedzaliśmy okolicę. Powoluteńku wczuwaliśmy się w spokojną, lekko nudnawą atmosferę kurortu. Żarcie było wspaniałe, chociaż mieliśmy go dosyć po dwóch dniach. Trochę piliśmy, poznając przy okazji inne pary.

Większość gości ośrodka była w wieku podemerytalnym. Kobiety podrywały kelnerów lub wirowały z animatorami po parkiecie w rytm tandetnej, czarnej muzy. Faceci siedzieli wypłowiali przy stolikach, dbając o to, by nie zabrakło drinków. Coś dziwnego działo się z tym światem. A może tylko z tym miejscem? Ciężko powiedzieć. Czułem, że coś było nie tak. Może nie znałem życia. Może rzeczywiście każdy mężczyzna w dniu pięćdziesiątych urodzin zamieniał się w żywego trupa. Czyżbym i ja nieświadomie zmierzał w stronę zapadniętego fotela?

Czwarty dzień postanowiliśmy spędzić na czytaniu. Leżeliśmy w cieniu parasoli, męcząc „Listonosza” Bukowskiego, gdy stanął przed nami jeden z dwóch czarnoskórych animatorów.

– Helloł maj dier frojnden! Jak sie masz? Jala jala jala! – wybudziła nas z letargu śmiertelna dawka arabskiego dialektu.

 „Jala jala jala” powtarzało się na końcu niemalże każdego zdania. Co gorsze, przyklejało się do mózgu niczym natrętne popowe hity, zmuszające do ciągłego nucenia swoich refrenów.

– Hej, Mario! – odparłem, starając się nie dać po sobie poznać zażenowania.

Mario i jego brat, Riku, byli hotelowymi animatorami. Przez większość czasu spędzonego w ich towarzystwie miałem ochotę powiesić się z niezręczności, gdy jednak nadchodził wieczór i zaczynały się ich występy, niemal traciłem kontakt z rzeczywistością.

Znacie tych początkujących magików, którzy kładą się na przytępionym szkle, udając niezniszczalnych? Później leją sobie do ust rozpałkę do grilla i plują w pochodnie. Wszyscy biją im brawo i robią to „wow”. Bardziej jednak z wdzięczności za to, że nie podpalili sobie facjaty, niż z podziwu. Mario i Riku nie kwalifikowali się do tej kategorii. Byli przynajmniej dwie ligi wyżej.

Ich występy były jak oglądanie z babcią późnym wieczorem „Nie do wiary”. Jak przeskakiwanie między „Gęsią skórką” a odcinkiem „Pokemonów”. Jak wejściówka do „Z Archiwum X”. Niby kicz, ale włos i tak jeżył się na głowie. Niektóre z ich popisów śmieszyły, zaskakiwały lub wprawiały w podziw, były też jednak takie, które po prostu zapierały dech w piersi. Prezentowane w ciemności iluzje pięknie komponowały się z arabską oprawą muzyczną i teatrem zielonawo – czerwonych świateł. Momentami wydawało mi się, że przestaje być biernym widzem. Stawałem się częścią prastarych, zapomnianych rytuałach. Tych, które zostały zakazane po nadejściu Mahometa.

Na stojącym nieopodal szwedzkim stole właśnie rozstawiono zastawę z przystawkami. Zaproponowałem, byśmy podeszli. Pożałowałem swojej decyzji, gdy spostrzegłem ukryte między orientalnie wyglądającymi przysmakami, owoce morza. Miałem ochotę odejść, powstrzymało mnie jednak dobre wychowanie. Uznałem, że wycofanie się mogłoby zostać uznane za nietakt, dlatego dzielnie trwałem, udając, że to co widzę nie robi na mnie wrażenia. Ania stanęła tuż za mną, nieśmiało wyglądając zza ramienia. Nasze twarze musiały wyglądać podobnie – moja narzeczona była wegetarianką, ja z kolei od zawsze miałem awersję do czegokolwiek, co pochodziło z morza. Co ciekawe, nie pamiętałem nawet dlaczego.

Na środku blatu królował półmisek ze skorupiakami. Poukładane w strategicznym szyku, ukryte w czerwonych pancerzach homary, kraby i krewetki przypominały gotową do zrywu komunistyczną bojówkę. Pod nimi na talerzykach do przystawek ułożone zostały wyglądające z czarniawych muszli mule. Na brzegach stołu leżały grillowane dorady, wargacze i morskie okonie. Apetyt niemalże pokonał spowodowaną wczorajszą libacją niestrawność i wrodzoną niechęć do frutti di mare, gdy dostrzegłem półmisek głowonogów. Wokół usmażonej w głębokim oleju, czerwonej ośmiornicy pływały w sosie sojowym i tempurze maleńkie kalmary. Najwidoczniej fantazją szefa kuchni było dorzucenie do greckiej kompozycji akcentu z Japonii. Mario sięgnął po leżące obok półmiska pałeczki i złapał nimi jednego kalmara. Wydawało mi się, że morskie stworzenie nie żyło, jednak gdy tylko pałeczki ścisnęły jego tułów, oplotły się wokół nich miniaturowe macki.

Gdy Mario wsunął przysmak do ust, jedno z odnóży przyssało się do jego wargi.

– Uuu, Pardom – wybełkotał, zauważając nasze przerażone miny.

Zrobiło mi się niedobrze. Wbiegłem po betonowych schodkach do toalety. Poczułem w przełyku nadchodzący spazm.

Nie w smak było mi wracać do zabawiającego moją narzeczoną Mario. W drodze powrotnej zatrzymałem się przy barze.

– Colę – poprosiłem barmana.

Przy basenie nie można było pić alkoholu, jednak za szynkwasem stał Polak. Wyciągnął spod lady łychę i czujnie się rozglądając, wlał nieco do butelki.

– Ulalala, maj frend – zaszedł mnie od tyłu Mario – Ewryfing ołkej?

Bladość mojej twarzy musiała się źle komponować z oblegającymi basen wczasowiczami.

– Je, Mario. Ajm fajn – odpowiedziałem, chociaż nie byłem fajn.

Zanim się zorientowałem, dołączył do nas Riku. Szepnął coś bratu do ucha, po czym oboje odeszli kilka metrów dalej.

Postanowiłem dokończyć drinka przy barze. Murzyni stali na tyle blisko, bym słyszał, jak się o coś sprzeczają. Nie rozumiałem ani słowa, ale przekaz niewerbalny wystarczył. Riku robił swojemu bratu wyrzuty. W pewnym momencie Mario złapał go za szyję. Coś szepnął do ucha. Gdy puścił, tamten osunął się na kolana, ciężko dysząc. Żaden z wczasowych leniwców zdawał się nie zauważać tego, czego byłem świadkiem. Mario znienacka obrócił się w moją stronę. Na plecach zatańczyły mi dreszcze. Czułem, że w jego spojrzeniu mieszka coś nieznanego. Te małe, cholerne ludziki, których wszyscy się tak boją. Złośliwe wróżki, odpowiedzialne za każdy nieszczęśliwy wypadek na świecie. Mario uśmiechał się tak, jak uśmiechają się psychopaci. Cholerny, manipulujący ludźmi znachor Voodoo. Odwróciłem wzrok. Czułem, że tego dnia nie skończy się na jednej coli.

***

Próbowałem opowiedzieć o wszystkim Ani, ale uznała mnie za wariata.

– Nic nie widziałaś? A te wieczorne występy? Przecież ten koleś to pieprzony czarnoksiężnik!

– Tak? Wiesz co, kotku? Idź się leczyć na nogi, bo na głowę jest już za późno.

Dzień miał się ku końcowi, dlatego zaczęliśmy się szykować na kolejny, pełen atrakcji wieczór. Nie chciałem wychodzić, ale nie było alternatywy. Mogliśmy albo oglądać na jedynym polskim kanale „Słoneczny patrol”, albo iść na kolejne show.

Dopadała mnie psychoza. Wierzyłem, że hotelowy animator był czarownikiem. Może rzeczywiście powinienem się leczyć? Na razie musiał wystarczyć alkohol. 

W końcu na scenie pojawił się Riku i ze swoim arabskim okrzykiem na ustach rozpoczął zabawy dla dzieci. Co wieczór te same głupie piosenki łączące repertuar niemiecki, francuski i polski. Jak to możliwe, że nikt tu jeszcze nie zwariował? Obawiałem się, że będę pierwszy. Szczęście w nieszczęściu polegało na tym, że do tej pory Mario omijał nas, decydując się wyciągać na parkiet starszych tatusiów i mamusie. Niestety tym razem jego dłoń zacisnęła się na moim ramieniu. Ania uśmiechnęła się, puszczając mi oko. Szybko zorientowałem się, że nie dam rady się wykręcić. 

Stanęliśmy w kręgu. Dorośli na zmianę z dzieciakami. Powtarzaliśmy za Mario kolejne ruchy, w rytm tandetnej, szwabskiej melodyjki. Piosenka, do której tańczyliśmy pasowała do atmosfery wieczoru jak grupka przebranych w hawajskie koszule skinów do zwiedzania Brzezinki. Przy każdej z jej zwrotek, pojawiały się kolejne, żołnierskie komendy. Wyprostować się (wszyscy robią obrót). Zasalutować (obrót). Skrzyżować nogi i zrobić głupią minę (obrót). Wystawić język i się zgarbić (obrót)…

Szarlatan nie spuszczał ze mnie wzroku. Zakręciło mi się w głowie. W pewnym momencie odkryłem, że do moich uszu nie dociera już durna melodyjka wychowanków Hitlerjugend. Słyszałem bębny i marakasy. Usta czarnoksiężnika poruszały się rytmicznie, nucąc złowrogie zaklęcia. Chwilę potem straciłem panowanie nad ciałem. Zobaczyłem na twarzy Mario wijące się tatuaże. Czarnoskóre ośmiorniczki pełzały po jego facjacie, mącąc jasność oczu. Z kręgu i z widowni zniknęli ludzie. W ich miejscach stanęli niezdarnie kiwający się w rytm tańca otchłani topielcy. Stojąca obok mnie utopiona dziewczynka uśmiechnęła się, podając mi dłoń. Z jej ust wydostał się krab, który przemaszerował po policzku i wślizgnął się do ucha. Prowadzący chór potępieńców szaman z każdą chwilą coraz mniej przypominał człowieka. Coraz bardziej natomiast…

***

Znajdowałem się w morskiej otchłani. Nie oddychałem, ale też nie dusiłem się. Nawet gdyby na powierzchni szalał sztorm, tutaj wszystko i tak trwałoby w chłodnym bezruchu. Dziwnym trafem miałem w dłoni latarkę. Obejrzałem się, świecąc we wszystkich kierunkach. Wokół mnie unosiły się tysiące męskich ciał. Setki szeregów. Ciała były nagie. Blade sylwetki, opalona skóra. Małpie owłosienie, wydepilowane klaty, pośladki i krocza. Mnóstwo fiutów. Większe, mniejsze. Białe, czarne. Proste, krzywe. Do wyboru do koloru. Wydawało mi się, że mężczyźni byli martwi, ale po chwili jeden z nich otworzył oczy. Światło latarki odbiło się od jasnych gałek. Otworzył usta i zaczął krzyczeć. Chociaż nie mogłem go usłyszeć, wydawało mi się, że dociera do mnie to potworne wycie. Jakby siła strachu pokonywała prawa fizyki. Poświeciłem na pozostałe ciała. Zorientowałem się, że wszyscy krzyczeli. „Czemu tak wrzeszczą?” – Zastanawiałem się. Morski bezruch zmącił nagły prąd. Skierowałem reflektor w stronę pierwszego cielska. Już go nie było. Oświetlałem przestrzeń dalej, odkrywając, że szeregi zostały poważnie przerzedzone. Po chwili ujrzałem płaszcz z ludzkiej skóry. Bezwładnie pływający, pozbawiony ciała worek kości. Na jego tle pojawiła się struga czarnej farby. Potem ujrzałem ogromną, czerwoną mackę. Najgorszy koszmar dzieciństwa stawał się rzeczywistością. Niczego tak się nie bałem, jak ośmiornic. Ludzie bali się pająków, węży, szczurów, podatków, śmierci albo teściowej. Mnie przerażały głowonogi.

Z tysięcy ciał została mniej niż setka. Zrozumiałem, że znajduję się w spiżarni. Co gorsza w takiej, w której zaczynają kurczyć się zapasy. Oświetliłem jednego z ostatnich skazańców. Na krótką chwilę woda znowu stanęła w bezruchu. Nie spuszczałem z niego wzroku. Jego spojrzenie uniosło się ku górze. Nagle urządzenie zaczęło szwankować. Przełączyłem parę razy włącznik. Po kilku próbach latarka znowu zaczęła świecić. Migotała, od czasu do czasu wyłączając się na sekundę, czy dwie. Znowu zobaczyłem tę wielgachną mackę. Bestia nie śpieszyła się. Jej ramiona rozciągnęły obserwowanego przeze mnie nieszczęśnika. Wiedziałem, że nigdy nie zapomnę wyrazu jego twarzy. Nawet wtedy, gdy w końcu się obudzę i zdam sobie sprawę z tego, że był to tylko koszmar.

Latarka znowu zgasła. Tym razem przynajmniej na dziesięć sekund. Gdy znowu się zapaliła, facet zniknął. Przepadła również bestia. Morski diabeł zostawił mnie sobie na deser. Zacząłem krzyczeć, płynąc ku powierzchni. Tak mi się przynajmniej wydawało. Na takiej głębokości przestawała działać wyporność. Równie dobrze mogłem płynąć ku dnu. Długo wiosłowałem rękoma. Mięśnie paliły, jednak strach dodawał mi sił. Wiedziałem, że potwór nie przestanie mnie gonić. Chociaż był szybszy, do tej pory mnie nie dopadł. Może się ze mną bawił? Tak, jakby chciał nacieszyć się moją bezradnością. Delektować się przerażeniem. Pewnie zamarynowane w ten sposób ludzkie mięso smakuje najlepiej. Zanurzone w strachu i przyprawione stresem. Pozbawione gorzkiego posmaku nadziei.

Uderzyłem głową w piaszczyste dno. Obróciłem się w przeciwną stronę, chociaż wiedziałem, że jest już za późno. Potwór z otchłani chciał zobaczyć co zrobię, gdy zrozumiem, że to koniec. Jego macki oplotły moje ciało. Poczułem jak ciernie w jego ramionach przebijają skórę. Spodziewałem się, że za chwilę zaczną wysysać tłuszcz, a po nim wnętrzności, coś im jednak przerwało. Diabeł puścił mnie i usunął się w jeszcze głębszy mrok. Wir spowodowany ruchem macek był tak silny, że przeturlałem się po morskim dnie. Czyżby uciekał? Zobaczyłem przed sobą wielką, białą kulę. Czy to koniec? Czy to wyjście? Morskie dno pokrywały kości. Blade szkielety ryb, morskich potworów i żeglarzy. Kula pojaśniała jeszcze bardziej i wtedy dostrzegłem, że jest przytwierdzona do czegoś w rodzaju mięsistej wędki. Blask przybierał na sile, aż w końcu odsłonił ogromny rybi pysk, uzbrojony w setki długich, cienkich zębów. W ślepych, rybich oczach odbijała się moja sylwetka. Stwór powoli rozszerzył cierniową pułapkę. Nie miałem już siły, by krzyczeć.

***

Było duszno. Powoli podniosłem się na łokciach i przez przymknięte oczy rozejrzałem po pokoju. Oślepiły mnie padające przez okno pierwsze promienie wschodzącego słońca. Ania jeszcze spała.

Pot lał się ze mnie strumieniami, chociaż klimatyzacja ciężko pracowała całą noc. Przetarłem czoło, odkrywając, że przykleił się do niego wodorost. Potem coś zaczęło łaskotać moją łydkę. Spostrzegłem, że prześcieradło było przesiąknięte szkarłatem. Gdy je odsunąłem, dostrzegłem, że na moich martwych nogach żerują setki kolorowych krabów. Śliczniutkie, tropikalne skorupiaki zjadały mnie żywcem. Wyskoczyłem z łóżka, wyjąc i lądując na podłodze. Obudziłem oczywiście Anię.

– Co z tobą?

Po krabach nie było śladu. Moje nogi były całe. Nie wiedziałem, co powinienem odpowiedzieć.

– Dzień dobry – wybełkotałem.

– Dzień dobry? Nie można było tak od razu? Zamiast tego wrzaski. Ładnie się ze mną witasz, nie powiem. Więcej z tobą nie piję!

***

Jakimś cudem udało mi się zebrać i dołączyć do narzeczonej przy śniadaniu. Zajęło mi to dobrych kilkanaście minut, ale jedną z cech mojej ukochanej było to, że nie spieszyła się przy jedzeniu. Usiadłem przy stoliku, opierając czoło o jego krawędź.

– Ej, gringo – szepnęła. – Nie rób mi wstydu. Proszę cię, zrób coś ze sobą.

Zrobiłem coś ze sobą, chociaż efekt był mizerny.

– Helloł, majn frojnden! – usłyszałem czarną mowę i po chwili poczułem uścisk Mario na ramieniu. – Noł densing, maj frend. Its morgen, he he! – Wodzirej zaśmiał się, jakby był to najśmieszniejszy tekst, jaki w życiu wymyślił.

Ania też się zaśmiała. Trochę mnie to wkurzyło.

– Ju hed fan, tumoroł? Oł ekskjuzmi! Jesterdej.

– Hi dazynt rimember – wtrąciła się Ania.

Nigdy nie była ani chętna do rozmawiania z obcymi, ani do mówienia po angielsku. Tym bardziej mnie to zdenerwowało.

– Oł. Den aj liw ju alołn. Hew fen, and aj si ju on najt skuba dajwing?

– Łot?

– Tego też nie pamiętasz, pijaczku? – zaśmiało się dziewczę. – Wygraliśmy wczoraj na loterii pierwszą nagrodę. Kupon na nocne nurkowanie.

Na samą myśl o pływaniu w totalnej ciemności zakręciło mi się w głowie.

***

Całą resztę dnia czułem się jak pływający w wannie karp w wigilijny poranek. W końcu nie wytrzymałem i wróciłem do pokoju. Ania dołączyła do mnie po kilku minutach.

– Co z tobą? Aż tak doskwiera ci kac?

Nic nie odpowiedziałem.

– Mam coś, co poprawi ci humor! – Uśmiechnęła się zalotnie, zaczynając się rozbierać.

– Przestań – jęknąłem.

– Co jest, kochany? Nie podobam ci się już?

– Nie o to chodzi.

Zamyśliłem się. Jak ona ze mną wytrzymuje?

– Nie chcę iść na to nocne nurkowanie.

Chwilę pomilczeliśmy.

– Dlaczego?

– Przez wielkiego, czerwonego krakena.

– Przecież właśnie tego chciałeś. Zmierzyć się z największą fobią – odpowiedziała bez namysłu.

Zrobiłem najgłupszą minę, na jaką było mnie stać.

– Skąd wiesz?

– Skąd wiem, co?

– Że to moja największa fobia.

Zacząłem podejrzewać Anię o konszachty z czarnoksiężnikiem.

– Opowiedziałeś mi o tym wczoraj wieczorem. No wiesz, że jako dzieciak zobaczyłeś we Włoszech, jak pewien podstarzały rybak złowił ośmiornicę. Wyrwał ją z haczyka i zaczął tłuc o betonowe nabrzeże. Mówiłeś, że nie chciała umrzeć. Rzucał nią i rzucał, a ona nie zdychała. Chciałeś uciec, ale nie mogłeś choćby spuścić wzroku. Ośmiornica wyglądała jak oślizgła, wymięta szmata do wycierania podłogi. Po betonie płynęła strumieniami czerwona krew i czarny atrament…

Z najgłębszych odmętów podświadomości powróciły do mnie ukryte obrazy.

– Każdy ma swoje „Milczenie owiec” – kontynuowała. – Mnie kiedyś rodzice zostawili u dziadków na wsi. Powiedziałam babci, że to dziwne, że na mięsko mówi się tak samo jak na żyjące na farmie zwierzątka. Nie potrafiłam połączyć w łańcuchu przyczynowo-skutkowym związku zwierząt hodowlanych z mięsem. Miałam może z pięć lat. Następnego dnia o poranku babunia wzięła mnie do stodoły. Złapała kurę, przyłożyła jej głowę do pieńka i bez chwili zastanowienia huknęła siekierą. Uśmiechała się. Uwierzysz? Dla niej to była najzwyklejsza czynność na świecie. Potem puściła korpus po ziemi. Bezgłowy nielot zrobił po stodole chyba ze trzy okrążenia, a później wystrzelił na zewnątrz, niezdarnie łopocząc przy tym skrzydłami i bryzgając wszędzie juchą. Ruszyłam za tym żywym trupem. Minęłam wierzgające zwłoki. Biegłam aż do szosy. Jak Forrest Gump. Dziadek musiał odpalić nieużywanego od kilku dobrych lat poloneza, żeby mnie dogonić…

– Nigdy mi o tym nie mówiłaś – przerwałem jej.

Jej historia podniosła mnie na duchu.

– Myślisz, że czemu jestem wegetarianką, głuptasie?

Właściwie to nigdy jej o to nie pytałem.

– Wiesz co? – kontynuowała. – Zaproponuję ci układ – westchnęła, jakby od niechcenia. – Ty pójdziesz na to nocne nurkowanie, a ja na jeden wieczór przestanę być wegetarianką.

***

Czas dłużył się niemiłosiernie. Pociły mi się dłonie i stopy, ale gdy w końcu nadszedł wielki moment, stres trochę puścił.

– Hej, Mario! – przywitałem kata. – Dżast mi end ju? – zapytałem.

Czarownik skinął głową na tak.

– He, he. Ołkej. – Ułożyłem usta w niezdarnym uśmiechu.

Chwilę zajęło mi wciągnięcie na siebie pianki, butli i maski. Później odbył się krótki wstęp teoretyczny i popłynęliśmy. Początkowo dryfowaliśmy przy skalnym brzegu, później jednak Mario zaproponował wypłynięcie na głębsze wody.

Życie morskie kwitło. Między nami przepływały wyławiane żółtym światłem reflektora lśniące ławice srebrnych dorad. Widzieliśmy żółwia morskiego wielkości ludzkiego korpusu, uwodzące się kalmary i fosforyzujący plankton. Z każdym kolejnym metrem pod powierzchnią robiło się coraz ciekawiej. Przynajmniej dopóki nie dotarliśmy do głębokości, na której niemal nie było życia. Chciałem zakomunikować Mario, że wolałbym wracać, okazało się jednak, że już go ze mną nie było. Co gorsze, tak strasznie kręciliśmy się pod wodą, że nie wiedziałem nawet, w którą stronę się udać.

Popłynąłem ku powierzchni. Najszybciej jak potrafiłem. Po wynurzeniu się, ujrzałem świecące w oddali nadmorskie miasteczko. Trochę się uspokoiłem. Płynąc w stronę brzegu, minąłem dryfującą na powierzchni butlę i piankę do nurkowania. Przyspieszyłem tempa. Gdy do plaży zostało mi już niespełna sto metrów, coś wciągnęło mnie pod powierzchnię wody.

***

Ocknąłem się w momencie, w którym zaczynał się koszmar. Mózg podpowiadał mi, że powinienem zachowywać się inaczej niż we śnie, serce jednak przekonywało mnie, że logika nie zadziała w świecie pozbawionym sensu. Mężczyźni znikali jeden za drugim, a ja spokojnie czekałem na swoją kolej. W końcu nastąpił moment ucieczki.

Rąbnąłem głową o piaszczyste dno. Chwilę potem porządnie przytuliły mnie macki. Poczułem jak ciernie przebijają moją skórę. Długo czekałem na światło, ale nic się nie działo. Kraken zaczął wysysać mój tłuszcz. Zrobiłem jedyną rzecz, jaka przyszła mi do głowy i jaką zrobiłby chyba każdy, choćby praktykujący od święta katolik – zacząłem się modlić.

Kiepski był ze mnie chrześcijanin. Czasami wierzyłem tak słabo, że nie chodziłem rok do kościoła. Innym razem tak twardo, że kłóciłem się na zakrapianych imprezach z ateistami. Mimo to modlitwa poskutkowała. Nie wiedziałem który z nieziemskich bytów objawił się pod postacią wielkiej ryby. Mógł to być równie dobrze mój anioł stróż, jak i zazdrosny demon. Kraken dał susa, zostawiając mnie w chmurze atramentu. Zobaczyłem kulę światła, a po niej otwierający się, przerażający pysk. Pomyślałem sobie: „No dobrze. Zjedz mnie, jeśli musisz. Tylko zrób potem porządek z tym diabelstwem.” Zamiast tego straszydło z żeglarskich opowieści trwało w bezruchu.

Oświeciło mnie po dłuższej chwili. Przypomniała mi się opowieść o Jonaszu. O wielkiej rybie, która połknęła odwróconego od Pana uciekiniera, by później wypluć go na suchym lądzie. Ucieszyłem się, by chwilę potem posmutnieć. „Ale ja nie chcę wracać na brzeg” – pomyślałem. Morski diabeł chyba znowu mnie usłyszał. Długie, ostre jak brzytwy zębiska ułożyły się w makabrycznej parodii uśmiechu. „Zapolujmy, brzydalu” – zawołałem w myślach, wpływając do rybiego pyska.

Czułem jak bestia przemierza morskie głębiny w pościgu za upadłym aniołem. W międzyczasie udało mi się przecisnąć z pyska do pustego oczodołu. Monstrum nie potrzebowało oczu. W takich ciemnościach wzrok był nieprzydatny. Przez powłokę rozmiarów okna ujrzałem smugę krwi i atramentu. Zszedłem z powrotem do rybiego pyska. Podskakiwała w nim odseparowana macka. Wyrwałem jeden z obluzowanych bożych kłów i zacząłem dźgać nim odnogę. Powtarzałem czynność dopóki w gębie nie wylądowało ostatnie, ósme ramię.

Boski sługa wiedział, że nie da rady pożreć diabła w jednym kawałku. Rozczłonkowywał go, by tamten w końcu stracił mobilność. Zatrzymaliśmy się i po chwili do pyska trafił korpus szatana. Nie atakowałem go. Wolałem skonfrontować się ze złem sam, nie korzystając z boskiego wstawiennictwa.

Kiedy zostaliśmy wypluci na plaży, odetchnąłem z ulgą. „Do widzenia, brzydalu” – krzyknąłem do odpływającej ryby.

Zło wróciło do swojej ludzkiej postaci. Nie miało tylko rąk i nóg. Diabeł próbował dopełznąć z powrotem do morza. Kiepsko mu szło.

– Co tam, Mario? – zagaiłem, stając mu na plecach.

– Wypuść mnie, przyjacielu.

– Przyjacielu? Od kiedy to jesteśmy kumplami? – Zadziwił mnie fakt, że diabeł doskonale włada językiem polskim.

– Tacy jak ja nie powinni ginąć w ten sposób. Wrzuć mnie do morza, a później dam sobie radę. Nie będę się na tobie mścił!

– I skończysz z tym całym pożeraniem wczasowiczów?

– Zjadałem tylko ich dusze. Przecież żaden z hotelowych gości nigdy nie przepadł. Poza tym, uwierz mi, każdy z nich zasłużył sobie na taki los.

– Co masz na myśli?

– Wypoczywający w pięciogwiazdkowych hotelach chciwcy to łatwe cele. Pozbawieni marzeń, skupieni jedynie na pogoni za mamoną, nadużywający władzy. Większość z nich jest przynajmniej po jednym rozwodzie. Zdarzają się nawet tacy, którzy wpadają tu ze swoimi kochankami pod pretekstem służbowych wyjazdów. Nie powiesz mi chyba, że ci ich szkoda?

– Sam nie wiem. – Zacząłem obawiać się, że demon owinie mnie sobie wokół palca – A co ze mną? Jestem młody, więc skupiam się wciąż na tym co ważne. Nawet na myśl nie przyszłoby mi, żeby zdradzić Anię…

– Miałem pecha.

– A więc po prostu trafiła kosa na kamień?

– Można tak powiedzieć.

Pomilczeliśmy dłuższą chwilę.  

– No nic, Mario. Trzeba to będzie jakoś zakończyć. Co to w ogóle za imię?

– Mam wiele imion…

– Dobra, znam tę śpiewkę. Widziałem „Adwokata diabła”.

Nie mogłem puścić szatana z powrotem do morskiej otchłani, chociaż nie winiłem go za jego naturę. Gdybym pozwolił mu żyć, pewnie wyjątkowo pokrętnie zinterpretowałby pakt, który zaproponował. Zamiast mścić się na mnie, zemściłby się na moich potomnych albo na Ani. Musiałem postąpić jak dobry katolik.

Znalazłem na brzegu Boży ząb i nadziałem na niego kurortowego animatora. Zaczął się kurczyć i wkrótce zamienił się w żałośnie małego kalmara. Wciąż jednak żył. Przypomniałem sobie starego włoskiego rybaka, nieudolnie próbującego pozbawić życia swoją zdobycz. Zdjąłem chochlika ze szpikulca i zacząłem trzaskać nim o ziemię, aż przestał się ruszać.

Pokonać swoje „Milczenie owiec” – chyba mi się udało.

***

Apartament był pusty. Ania musiała wyjść pod moją nieobecność do baru. Miałem dokładnie tyle czasu, ile potrzebowałem. Zaskoczyłem w kuchni kończące serwis kucharki. Wytłumaczyłem im, że chciałbym przygotować mojej ukochanej romantyczną kolację. Przyrządzenie kalmara zajęło im kilkanaście minut.

– Co tam upichciłeś? – Zastałem w pokoju lekko wstawioną pijaczkę.

– Zobaczysz.

– Ładnie pachnie – pogardliwie prychnęła.

– No coś ty? Ja pokonałem swoje ograniczenia, a ty chcesz się wykręcić?

Przez chwilę milczała, strojąc lolitkowe miny. Wkrótce potem spuściła na podłogę zwiewną sukienką, stając przede mną w koronkowej bieliźnie.

– Może dałoby się załatwić to jakoś inaczej? – westchnęła, przygryzając wargę.

Chciałbym napisać, że namiętnie się kochaliśmy, wtedy jednak bym skłamał. Chciałbym nazwać siebie wracającym z długiego rejsu żeglarzem, Anię natomiast wiernie oczekującą męża panią domu, wtedy też jednak poświadczyłbym nieprawdę.

Nie byłem uczciwie zarabiającym marynarzem, tylko obłąkanym kapitanem wielkiego okrętu o czerwonych żaglach, który wymordował i zjadł swoją załogę, by przypodobać się okrutnym bogom morza. Ania nie była z kolei porządną niewiastą, tylko sztormem. Walczyłem z nią, jakby od wygranej zależało moje życie. Co parę chwil zmienialiśmy pozycję. Próbowaliśmy figur znanych tylko apostołom kamasutry i gwiazdom porno. Gdy była na górze zalewała mnie falami czarnych, kręconych włosów. Gdy dominowałem, topiła w moich plecach pazury, mocno oplątując mnie nogami. Nie dawała mi chwili wytchnienia. Tonąłem w jej lazurowych oczach. Traciłem nadzieję, gdy odchylała głowę, opierając się dłońmi na moich kolanach. Odzyskiwałem wiarę, gdy pochylała się nade mną, bym mógł zagubić się w jej słonych od potu piersiach. Nie całowaliśmy się. Zamiast tego wymienialiśmy ugryzienia. Na koniec chlasnęła mnie w twarz i zacisnęła dłonie na mojej szyi. Doszliśmy jednocześnie, czując w ustach posmak krwi i soli. 

Po seksie otworzyliśmy wino. Leżałem nieżywy na łóżku, Ania natomiast wstała, by włączyć radio. Nasze uszy zaczął pieścić „Rytuał wiosenny” Strawińskiego. Myślałem, że nic mnie już dzisiaj nie zaskoczy. Ku mojemu zdziwieniu moja ukochana sięgnęła do patelni, próbując sosu.

– Smaczne! Co to takiego? – zapytała, oblizując palec.

– Tajemnica – odpowiedziałem z diabolicznym uśmieszkiem.

 

Koniec

Komentarze

Niektóre motywy mi się podobały (jak wyjaśnienie przyczyn niechęci bohatera do frutti di mare i wegetarianizmu Ani czy psychoza z krabami zżerającymi nogę), niektóre mniej – wyjaśnienie całej historii i zakończenie jakieś takie bez wyrazu, niektóre wcale – jak interakcja bohatera z narzeczoną, miałam wrażenie, że ich rozmowy między sobą są bardzo sztuczne i na siłę. Czy ‘okultyści’ byli w końcu Arabami czy Murzynami?

Cholercia – muszę w takim razie popracować nad dialogami narzeczeńskimi, zakończeniami i wyjaśnieniami :)

 

Zawsze myślałem, że można być jednocześnie Arabem i Murzynem…

No, nie przemówiło. Jak dla mnie – za bardzo zagmatwane, za dużo zwidów i dziwnych snów.

Popłynąłem ku powierzchni. Najszybciej jak potrafiłem.

A choroba kesonowa?

Babska logika rządzi!

Niestety, lektura Pamiętników z wakacji nie przypadła mi do gustu. Pewnie dlatego, że nie lubię opowieści, w których z sennymi majakami przeplatają się poalkoholowe wizje.

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia.

 

– To bę­dzie udany wy­jazd – wy­trą­ci­ła mnie z roz­my­ślań… – – To bę­dzie udany wy­jazd.Wy­trą­ci­ła mnie z roz­my­ślań

Nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi.

 

A może tylko z tym miej­scem? Cięż­ko po­wie­dzieć.Trudno po­wie­dzieć.  

 

kom­po­no­wa­ły się z arab­ską opra­wą mu­zycz­ną i te­atrem zie­lo­na­wo – czer­wo­nych świa­teł. – …i te­atrem zie­lo­na­wo-czer­wo­nych świa­teł.

 

Sta­wa­łem się czę­ścią pra­sta­rych, za­po­mnia­nych ry­tu­ałach.Sta­wa­łem się czę­ścią pra­sta­rych, za­po­mnia­nych ry­tu­ałów.

 

Na sto­ją­cym nie­opo­dal szwedz­kim stole wła­śnie roz­sta­wio­no za­sta­węprzy­staw­ka­mi. – Nie brzmi to najlepiej.

 

pły­wa­ły w sosie so­jo­wym i tem­pu­rze ma­leń­kie kal­ma­ry. – O ile wiem, tempura to kawałki ryb, mięczaków czy warzyw, panierowane i smażone w głębokim tłuszczu. W tempurze chyba nic nie może pływać.

 

– Uuu, Par­dom – wy­beł­ko­tał… – – Uuu, par­don – wy­beł­ko­tał

 

Szep­nął coś bratu do ucha, po czym oboje ode­szli kilka me­trów dalej. – …po czym obaj ode­szli kilka me­trów dalej.

Oboje to mężczyzna i kobieta.

 

Ania uśmiech­nę­ła się, pusz­cza­jąc mi oko.Ania uśmiech­nę­ła się, pusz­cza­jąc do mnie oko.

 

La­tar­ka znowu zga­sła. Tym razem przy­naj­mniej na dzie­sięć se­kund. Gdy znowu się za­pa­li­ła… – Powtórzenie.

 

Spo­strze­głem, że prze­ście­ra­dło było prze­siąk­nię­te szkar­ła­tem. Gdy je od­su­ną­łem, do­strze­głem, że… – Nie brzmi to zbyt dobrze.

 

Zro­bi­łem je­dy­ną rzecz, jaka przy­szła mi do głowy i jaką zro­bił­by chyba każdy… – Zro­bi­łem je­dy­ną rzecz, która przy­szła mi do głowy i którą zro­bił­by chyba każdy

 

„No do­brze. Zjedz mnie, jeśli mu­sisz. Tylko zrób potem po­rzą­dek z tym dia­bel­stwem.” – Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu.

 

za­le­wa­ła mnie fa­la­mi czar­nych, krę­co­nych wło­sów. Gdy do­mi­no­wa­łem, to­pi­ła w moich ple­cach pa­zu­ry, mocno oplą­tu­jąc mnie no­ga­mi. Nie da­wa­ła mi chwi­li wy­tchnie­nia. To­ną­łem w jej la­zu­ro­wych oczach. Tra­ci­łem na­dzie­ję, gdy od­chy­la­ła głowę, opie­ra­jąc się dłoń­mi na moich ko­la­nach. Od­zy­ski­wa­łem wiarę, gdy po­chy­la­ła się nade mną… – Czy wszystkie zaimki są niezbędne?

Nadużywasz zaimków.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przykro mi, że opowiadanie Was nie porwało. Jest to dla mnie pewna nauczka – trzeci raz wykorzystuje w opowiadaniu motyw wizji/snów i trzeci raz kończy się to źle. Widocznie trzeba być w tym bardzo dobrym.

Dziękuję za komentarze i zwrócenie uwagi na błędy!

Aha, jeszcze jedno: dlaczego stosujesz fonetyczny zapis angielskiego? Źle się to czyta.

Babska logika rządzi!

Bo to pamiętniki z wakacji.

Jakoś nie widzę związku. Nie piszę pamiętnika, ale gdybym zaczęła, to używałabym prawidłowych form. Jeszcze ktoś kiedyś opublikuje… No, zrozumiałabym zapis fonetyczny, gdyby mówili po rosyjsku. Ichnie bukwy są upierdliwe, kiedy się pisze na kompie.

Babska logika rządzi!

Miałem na myśli serial paradokumentalny (może to lepiej, że nie oglądasz telewizji). W skrócie spolszczona angielszczyzna miała pokazać, że język angielski protagonisty był na wątpliwym poziomie.

Nie pamiętam już, które części tekstu były w nim w trakcie betowania, a które pojawiły się potem, więc trudno mi powiedzieć, czy powinienem przepraszać za to, że coś mi wcześniej umknęło. Na wszelki wypadek – apolodżis.

 

Znalazłem garść mankamentów:

Momentami wydawało mi się, że przestaje być biernym widzem

ę

Stawałem się częścią prastarych, zapomnianych rytuałach

ów

gdy spostrzegłem ukryte między orientalnie wyglądającymi przysmakami, owoce morza.

jeden przecinek za mało, lub jeden za dużo

Nie wiedziałem[,] który z nieziemskich bytów objawił się pod postacią wielkiej ryby.

Jestem młody, więc skupiam się wciąż na tym[+,] co ważne.

Po przeczytaniu tego zdania, chyba już się nie zestarzeję!

 

 

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Nowa Fantastyka