- Opowiadanie: Montgomery - Kto spuścił wodę czyli skrzaty na poddaszu

Kto spuścił wodę czyli skrzaty na poddaszu

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Kto spuścił wodę czyli skrzaty na poddaszu

Kto spuścił wodę czyli skrzaty na poddaszu

 

 

 

Na stoku jednego z niezliczonych, zielonych wzgórz w okolicach wioski Tomintoul siedziało sobie dwóch brownie. Nie myślcie, że jest to normalne albowiem mało kto jest w stanie zobaczyć brownie. Są to mianowicie szkockie skrzaty, niewielkiego wzrostu, charakteryzujące się wiecznie rozczochranymi włosami (przypominającymi stóg siana) i skórą koloru gorzkiej czekolady. Siedzieli oni obok dorodnego thistle czyli ostu (ze względu na jego dorodność uczynionego godłem Górzystego Kraju). Był typowy, szkocki, wiosenny dzień (tzn. lało jak z cebra). Na szczęście każdy ze skrzatów, a byli to bracia Robert i Kenneth z rodu McRandy, trzymał w dłoni potężny liść paproci.

 

– Ładna pogoda. – powiedział Robert, starszy brat, wpatrując się w położone na sąsiedniej górze Tomintoul, najwyżej położoną ze szkockich wiosek.

 

– Zaiste, Bob. – odpowiedział mu Kenneth, młodszy brat. – Masz pomysła jak by tu dzisiaj popsocić? – na ogół brownie starają się pomagać ludziom w pracach domowych ale wśród młodzieży często zdarzają się wyjątki.

 

– EEE! Nie mam weny, Ken. Za mało deszczu. Mózg nie chce pracować. – obaj brownie ubrani byli w brązowe kubraki i kilty.

 

– Może chodźmy do Clockhouse bistro pozdejmować łańcuchy z rowerów w wypożyczalni? – zaproponował Kenneth

 

– Nie. Zapomniałeś, że robiliśmy to wczoraj a od tego czasu nie było żadnych turystów w wiosce.

 

– Ech, prawda. – stwierdził młodszy brownie z niezadowoloną miną – Więc może skoczmy się do Glenlivet popsuć maszyny w destylarni?

 

– Wykluczone. Poszedł tam dzisiaj wujek Angus i powiedział, że jeśli ktoś popsuje whisky, to spierze go na kwaśne jabłko.

 

– Oj! Masz rację, nie mam zamiaru wkurzać Angusa. Do klubu nocnego też nie możemy pójść. Ojciec pewnie wymknął się tam razem z tym zboczonym faerie Llorikiem.

 

– Wiesz, że ojca nie musimy się bać, ale na pewno mama i Liz zaraz zrobią nalot i go zaciągną do domu. Gdyby nas tam dorwały na pewno kazałaby nam jeść przez miesiąc kartofle.

 

– Nie mów mi o tym. Na dźwięk nazwy „kartofel" skręca mnie na wszystkie strony. Chyba najlepiej będzie jeśli pójdziemy do Starego Percy'ego. – Kenneth wyszczerzył zęby.

 

– W porządku. Znów doprowadzimy go do tego, że zaatakuje ściany.

 

Obaj brownie odrzucili liście paproci i zniknęli albowiem tak jak cały Mały Ludek potrafili stawać się niewidzialni.

 

 

 

Stary Percy mieszkał w rozpadającej się ruderze na skraju wioski. Był wiekowym dziwakiem i wielkim amatorem procentów w jakiejkolwiek formie. Brownie z całej okolicy robili mu psikusy od bardzo, bardzo, bardzo dawna. Nigdy jeszcze żaden z Małego Ludu mu się nie pokazał, ale on dobrze wiedział, że to oni (chociaż nikt mu nie wierzył gdyż wszyscy uważali nas za bajki). Bracia McRandy w podskokach zbliżali się do rozpadającej się chałupy.

 

– Wyjemy mu haggis, potem zagramy sobie na garnkach a na koniec sknocimy jego aparaturę bimbrowniczą. – wyliczał Kenneth z szerokim uśmiechem na ustach – Wyluzuj braciszku, robisz się zbyt poważny, a przecież masz dopiero sto dwadzieścia lat.

 

– Może i masz rację Ken. – na twarzy Roberta zaczął kwitnąć równie wielki uśmiech – Czasami mądrze mówisz, choć brakuje ci jeszcze pięciu lat do setki. – jego uśmiech dotarł już do uszu – Dołóżmy mu.

 

Wtedy obaj zamarli gdyż od strony chaty doszedł ich ryk przywodzący na myśl niczym nie skrępowaną pierwotną furię. W następnej sekundzie przez jedno z okien (oczywiście zamknięte) wyleciał drewniany taboret. Mebel wykonał w locie kilka obrotów i zarył się w błotnistą ścieżkę, kilka kroków od pary brownie. Skrzaty z otwartymi ze zdziwienia ustami wpatrywały się w taboret, bracia spojrzeli w stronę chałupy i zmroził ich strach. W szeroko otwartych drzwiach stało długobrode widmo w postrzępionej koszuli nocnej i białej szlafmycy na głowie. W jego szarych oczach brownie zobaczyły szaleństwo. Postać uniosła w górę trzymany w rękach taboret i cisnęła go w stronę niewidzialnych dla niej skrzatów. Bracia McRandy odskoczyli na boki ułamek przed tym gdy taboret uderzył w ziemię. Brownie, będące istotkami niezwykle zwinnymi, momentalnie podniosły się z ziemi i ponownie spojrzały na chałupę. Stary Percy (gdyż to on był tym przerażającym widmem) już zniknął we wnętrzu domu, skąd rozległ się świdrujący i obłąkańczy chichot.

 

– Oj, nie. Tylko nie on. – powiedział z wyrazem gniewu i przerażenia na twarzy Kenneth. – Czemu on nam zawsze psuje zabawę?! Czemu musiał tutaj przyjść akurat dzisiaj?!

 

– Nie wiem, braciszku. Ale jest większy problem. Skoro doprowadził Percy'ego do takiego stanu znaczy, że znów się schlał. – od strony rudery doszedł odgłos tłuczonego szkła – Jeśli pił przed zabawą to dobrze. Ale jeśli przyszedł tutaj i napił się Piekielnego Samogonu, to…

 

– Nie kończ! – Percy'ego rzadko kiedy było stać na whisky lub piwko więc skonstruował sobie nielegalną aparaturę destylacyjną (oczywiście wszyscy o niej wiedzieli ale nieoficjalnie). Problem polegał na tym, że nikt nie wiedział z czego bimber ten jest pędzony, dlatego nazywano go Piekielnym. I nigdy nie wypił go osobnik przy zdrowych zmysłach (chyba, że chciał się rozstać z życiem). – Idziemy tam. Nie możemy tego przegapić.

 

Skrzaty powoli zajrzały do środka chaty i … równocześnie przeraziły się i popłakały ze śmiechu. Stary Percy stał na środku chaty. W lewej ręce trzymał lekko przerdzewiały, krótki miecz, którym jego przodek siekł Anglików pod Stirling i Bannockburn a w prawej skałkowy pistolet swojego prapradziada, który zginął od angielskiej armaty pod Culloden. W tej chwili zajęty był rozbijaniem w drzazgi starego, dębowego stołu.

 

– Dopadnę cię ty szczurzy pomiocie! Diabelski karle! Wszystkim pokażę twoje kosmate uszy! – wywrzaskiwał się Percy.

 

Wtedy ponownie rozległ się ten pijacko-obłąkańczy chichot, dochodził ze zmurszałej półki zawieszonej nad kominkiem. Brownie spojrzały w tamtą stronę i zobaczyły go. Nim był Duncan Donnerday, klurikaun i przyjaciel rodziny McRandy. Klurikauny są chochlikami, dalekimi kuzynami brownie. Prawie nigdy nie pomagają ludziom, za to cechuje zamiłowanie do wszelkiego rodzaju alkoholi. Charakteryzują się długimi, prostymi włosami, brodami, fioletowym ubiorem oraz gigantycznymi nochalami. Duncan, obecnie, bardzo od tego odbiegał. Jego czarne włosy przypominały ptasie gniazdo a fioletowe ubranie było ubłocone i przemoczone. Dodatkowo trzymał w dłoniach szklaneczkę (dorównującą mu wielkością) po brzegi wypełnioną Piekielnym Samogonem, którą (z daremnym skutkiem) starał się opróżnić. Klurikaun czknął i ponownie zachichotał. Percy błyskawicznie, jak na swój wiek, odwrócił się i jednym ciosem rozpłatał półeczkę. Ale Duncana już tam nie było. Błyskawicznie przeskoczył na stojącą w rogu chatki aparaturę destylacyjną. I ponownie zachichotał. Percy'emu przebrała się miarka. Nie celując wypalił ze swojego przedpotopowego pistoletu. Ołowiana, dwunastomilimetrowa kula trafiła w jedną z retort, która roztrzaskała się w drobny mak a jej zawartość ochlapała, płonący pod największą z „baniek" palnik gazowy. Spirytus zajął się a z, gotowym już, samogonem eksplodowała.

 

Oba brownie przez chwilę nic nie widziały, jako, że chatę wypełniły opary alkoholowego dymu. Lecz gdy widoczność uległa poprawie ujrzały stojącego pośrodku sali Percy'ego. Włosy stanęły mu dęba a on sam, swoim wyglądem, przywodził na myśl palacza z lokomotywy parowej. Powoli opuścił ręce do boków (wciąż ściskał miecz i pistolet), zaśmiał się cichutko pod nosem i zemdlał. Brownie spojrzały po sobie (ich twarze nie wyrażały rozbawienia zaistniałą sytuacją, lecz grozę), następnie spojrzały w górę i stwierdziły, że chałupie brakuje dachu.

 

– O jasny gwint! – świsnął Robert – Takiego czegoś jeszcze nie widziałem i nawet się spodziewałem kiedykolwiek ujrzeć.

 

– Czy on żyje? – zapytał się Kenneth wskazując na Starego Percy'ego

 

– Zdaje się, że tak. Widzę, że jego pierś się unosi. – nagle usłyszeli podniesione głosy i chlupot butów na błotnistej ścieżce. Skrzaty odwróciły się i zobaczyły, że od strony wioski nadbiega kilkunastu górali. – Musimy szybko znaleźć Duncana.

 

– Nie musimy. Tam jest. – młodszy brownie wskazał na zataczającą się, czkającą i chichoczącą postać, która wynurzyła się z resztek dymu.

 

– To dopiero było, kurde, coś! – wykrzyknął Duncan w przerwie pomiędzy chichotem i czkawką.

 

Młode skrzaty chwyciły zamroczonego klurikauna pod ramiona i, w podskokach, skierowały się w stronę farmy Peacherów, ich domu. W chwilę później górale dotarli do zdewastowanej chałupy.

 

 

 

– To jest nie do pomyślenia! Powiem więcej to jest nawet niewyobrażalne. – Malcolm McRandy, głowa rodu McRandych był zdenerwowany, a gdy on był zdenerwowany lepiej było jeśli nikt nie wchodził mu w drogę. Był postawnym brownie z dobrze wyczesaną brodą. Chodził w tę i z powrotem z rękami założonymi na plecach i co kilka chwil zatrzymywał się żeby popatrzeć na stojącą przed nim trójkę: Roberta, Kennetha i Duncana Donnerdaya. Za nim stała jego żona Kate, córka Liz, obie w brązowych bluzkach i spódnicach w kratę, oraz wujek Angus, młodszy brat Malcolma o potężnym brzuchu. Wszyscy oni znajdowali się w niewielkim acz przytulnym lokum rodziny McRandy pod podłogą salonu Peacherów. Rodzina brownie mieszkała tu od bardzo dawna, jako, że ich gospodarze zawsze pamiętali, aby zostawiać skrzatom szklankę mleka w zamian za drobne prace w gospodarstwie (oczywiście nigdy nie widzieli oni brownie i od dawna już sądzili, że mleko wypijają koty).

 

– Mogę wyjaśnić. – próbował dojść do głosu Duncan, zdołał już doprowadzić swój strój do stanu używalności oraz wytrzeźwieć do tego stopnia, że był w stanie prowadzić rozmowę.

 

– Nie. – Malcolm stanął w miejscu, okręcił się pięcie i spojrzał klurikaunowi prosto w oczy – Duncanie, traktujemy cię jak członka naszego rodu i musisz przestrzegać tych samych zasad co my. Nigdy nie wolno krzywdzić ludzi.

 

– Ale tatku. Duncan nie chciał go skrzywdzić. Ten stary pijaczyna sam strzelił w destylator. – próbował bronić chochlika Kenneth

 

– Lecz to Duncan go sprowokował. A najgłupszą rzeczą jaką zrobił było wypicie Piekielnego Samogonu. Wszyscy wiedzą, że to trucizna.

 

– Zaiste. Trzeba pić tylko whisky a będzie się żyło wiecznie. – wykrzyknął zza pleców starszego brwonie wuj Angus.

 

– Cichaj, Angusie. – odezwała się Kate McRandy, pierwszy raz od rozpoczęcia tej rozmowy. – Daj mówić Malcolmowi.

 

– Dziękuję kochana. Tak więc… Co ja to mówiłem. A tak! To była najgłupsza rzecz. Na szczęście byłem pomiędzy mieszkańcami wioski, którzy przyszli popatrzeć na ruiny jako, że przechodziłem akurat przez wioskę i …

 

– Wiem dobrze gdzie byłeś Malcolmie McRandy i porozmawiamy sobie o tym później. – powiedziała, głosem zwiastującym porządne lanie, Kate.

 

– Usłyszałem jak medyk Partley mówi, że Stary Percy wyjdzie z tego. – młode skrzaty odetchnęły z ulgą. – Musisz mi jednak obiecać Duncanie, że nigdy więcej nie zrobisz podobnego głupstwa. W zamian Angus zaoferował, że będzie razem z tobą odwiedzał Glenlivet. – na twarzy klurikauna wykwitł szeroki uśmiech, odkąd w jednej z najstarszych destylarni whisky założyli alarm, obdarzony wielkim pragnieniem chochlik za każdym razem go włączał. Dał więc sobie spokój i zaczął odwiedzać domy i puby. Wujek Angus odkrył jak nie włączać syreny ale nie chciał brać Duncana ze sobą gdyż uważał go za zbyt młodego (choć tak naprawdę Duncan był nawet trochę starsz).

 

– W takim razie ja, Duncan Donnerday, uroczyście oświadczam, że nigdy już nie zrobię podobnego głupstwa ani nie uczynię podobnych zniszczeń. Na wrzos. – powiedział chochlik niezwykle poważnym tonem. Na twarzach Malcolma, Kate i Angusa pojawił się wyraz pełnego zadowolenia.

 

– Świetnie. Możemy już iść? – zapytał się Robert

 

– O nie. Teraz przyszedł czas na rozmowę z wami, gówniarze. – w głosie ojca usłyszeli oni zapowiedź okrutnej kary. – Oddaję ich w twoje ręce, Kate. – na te słowa bracia skulili się i zadrżeli albowiem mama była jedyną istotą na świcie, której się naprawdę bali. Nastęonie oddalił się zabierając ze sobą Duncana i Angusa.

 

Kate była postawną matroną z długimi kręconymi włosami i rękami o sile, której nie powstydziłby się borsuk. Powoli podeszła do młodzików, którzy obserwowali jej ruchy krok za krokiem. Zatrzymała się, chwyciła każdego za ucho i pociągnęła. Robert i Kenneth wydali z siebie zgodne „Auuu".

 

– Ile razy mam wam powtarzać? – mówiła Kate wciąż tarmosząc braci za uszy – Już ja dobrze wiem skąd tak szybko znaleźliście się koło chałupy Percy'ego. I wszyscy pamiętamy, że zabroniłam wam figli. – biedne uszy wreszcie zostały uwolnione – Czemu musieliście wdać się w ojca. On też kiedyś taki był. Spójrzcie na swoją siostrę. – Bob i Kenneth spojrzeli na Liz, która siedziała na krzesełku z plastikowych nakrętek i przeglądała się w odłamku lusterka. Liz była pięć lat młodsza od Roberta. Była dorastająca brownie o długich prostych włosach ze wszystkimi swoimi atrybutami rozwiniętymi ponad miarę, Dlatego uważała się za dorosłą i odcinała się od „dziecinnych" zabaw swoich braci. Teraz spojrzała na nich wzrokiem, którzy wyrażał mieszankę litości, wyższości oraz wiecznego roztargnienia. – Ona na pewno wyrośnie na porządną i ustatkowaną brownie. Co do was to mam poważne wątpliwości. Dobrze. Skoro wszystko jest wyjaśnione czas na karę. I wiecie dobrze co to będzie. Ulubione danie tych irlandzkich pokurczy, leprekaunów (których brownie jako Szkoci serdecznie nie znoszą). Przez miesiąc. – Kate zakończyła mowę a jej twarzy widać było wyraz całkowicie spełnionego obowiązku.

 

– Nie, mamusiu!! Tylko nie ziemniaki!! – zakrzyknęli równocześnie bracia.

 

 

 

Od tego zdarzenia upłynęło już wiele tygodni, przez które rodzina McRandy oraz inni przedstawiciele Małego Ludu żyli w spokoju (tylko od czasu do czasu ktoś odkrył, że mleko się zważyło lub też piwo skwaśniało). Aż do pewnego letniego dnia nadeszła wieść, której następstwa zmieniły losy rodziny McRandy, oraz pewnego wielkiego miasta, na zawsze. Dzień był słoneczny (co jest ewenementem jak na szkockie lato) więc Kate postanowiła, że cała rodzina uda się na piknik. Mężczyźni co prawda próbowali protestować ale groźne spojrzenie, i znaczący gest zwiastujący fizyczne obrażenia, żeńskiej głowy rodziny sprawiło, że Malcolm i Angus ugięli się pod presją. Brownie udały się na jedno z niezliczonych wzgórz Lecht (jak miejscowi nazywają tę okolicę) i otoczyły je siecią niegroźnych iluzji aby żaden wścibski turysta nie przeszkodził im w wycieczce. Rozłożyli się na wielkiej, kraciastej serwecie, którą Kate pożyczyła od Peacherów oraz rozpakowali wałówkę: podpłomyki oraz buteleczkę mleka (brownie jako istoty z natury pomysłowe nauczyły się robić, z wyrzucanych przez ludzi przedmiotów oraz z natury, własne naczynia, meble, ubrania i wiele, wiele innych). W radosnym nastroju cała rodzina wraz z Duncanem zasiadła do posiłku.

 

– Pyszne było. – skwitował posiłek Robert gładząc się po pełnym żołądku. Pozostali również wyrazili swój zachwyt mlaszcząc językami i cmokając z zadowolenia. Na twarzach Kate i Liz pojawiły się uśmiechy od ucha do ucha.

 

– A ty coś taki nie w sosie wujku? – zapytała się Liz – Nie smakowało ci?

 

– Gdzie tam. Smakowało. – burknął gruby brownie – Ale czemu nie pozwoliliście mi wziąć choć kapeczki whisky?

 

– Bo temu Angusie. – powiedziała ostrym tonem żona Malcolma – Ostatnio zbyt często odwiedzasz Glenlivet. A ja nie chcę mieć w domu ochlaptusa.

 

– Przecież ja chodzę tam w celach zdrowotnych. – Malcolm, Duncan i bracia, mrugnęli do siebie porozumiewawczo i cichutko parsknęli. Wszyscy dobrze wiedzieli w jakich celach wujek odbywał swoje cotygodniowe wojaże. – Whisky to najlepsze lekarstwo a ja jestem schorowany. – Angus zrobił nieszczęśliwą minę.

 

– Przecież jesteś nieśmiertelny wujku. Nie możesz na nic zachorować. – wtrącił Kenneth

 

– Nie odzywaj się gówniarzu. Za młody jesteś na dyskusje.

 

– Może i za młody ale mądrze mówi. Jesteś chory ale na głowę.

 

– Ależ kochanie. Czy aby trochę nie przesadzasz?

 

– Nie mężu i nie broń swojego brata. – powiedziała Kate piorunując męża wzrokiem

 

– Słuchajcie, słuchajcie. – Duncan Donnerday zerwał się z serwetki – Ta dyskusja zaczyna wymykać się spod kontroli. To miał być przyjemny piknik a nie bójka. – próbował załagodzić sytuację klurikaun.

 

Pomiędzy brownie zapadła cisza i już po chwili ich oblicza się rozpogodziły.

 

– Masz rację Duncanie. – powiedziała Kate – Idę się przejść po lasku. Ale z tobą jeszcze porozmawiam Angusie. – rzuciła na odchodnym

 

– Jasne, jasne. – wymruczał gruby skrzat – Zdrzemnę się pod tamtym krzaczkiem. – mówiąc to podniósł się i wolno poczłapał w stronę jałowca.

 

– Dotrzymam ci towarzystwa. – powiedział Malcolm

 

– Tu niedaleko mieszka królik Wielki Ząb. Chodźmy zobaczyć co u niego słychać. – zaproponował Kenneth

 

– Dobry pomysł braciszku. – zgodził się Robert – Liz. Idziesz z nami? Może poczęstują cię marchewką? – bracia wybuchnęli śmiechem. Ostatnio ich siostra usłyszała (a raczej podsłuchała) od ludzi, że marchewa odchudza. Jak wszyscy rozumieją od razu zaczęła stosować tę dietę (chociaż tusza istniała tylko w jej wyobraźni).

 

– Głuptaki. – prychnęła Kate – Ale mogę pójść. Może króliki będą od was mądrzejsze. – skrzacica wstała, otrzepała suknię i skończyła zaplatanie warkocza. Następnie cała trójka pobiegła w dół zbocza.

 

– Skoro zostałem sam. – powiedział do siebie Duncan – To idę poszukać turystów. Sprowadzę ich na manowce. – zachichotał i puścił się w dół.

 

Po południu, kiedy słońce znowu przykryło się chmurami, brownie szykowały się do powrotu.

 

– Gdzie się podział Duncan? Lepiej żeby nie wędrował po wzgórzach samotnie. – mówił Malcolm, Duncan był w końcu jego wielowiekowym przyjacielem.

 

– Przecież nic mu się nie stanie. – powiedziała Kate – Jest dorosły i potrafi sobie radzić na pustkowiach. – znowu zbierało się na deszcz a brownie nigdy nie przepadały za wodą.

 

– Mógł wpaść w jakieś kłopoty.

 

– Albo sprowadził turystów w jakieś dziwne miejsce i teraz próbuje ich wyprowadzić okrężną drogą.

 

– Nie. – powiedział Robert – On zawsze turystów wodzi tak, że w końcu docierają do celu szybciej niżby mieli iść wytyczonym szlakiem.

 

– Możecie przestać się zamartwiać. – powiedziała nagle Kate – Widzę go. O tam. – wskazując palcem na szczyt sąsiedniego wzgórza. Duncan zbiegł z niego na pełnej prędkości i, nie tracąc pędu, zaczął wbiegać na wzgórze. – Nie jest sam. Ktoś mu towarzyszy.

 

Gdy chochlik dotarł na szczyt nie było widać po nim żadnych śladów zmęczenia, za to po jego twarzy widać było, że jest przejęty i przestraszony.

 

– Spotkałem go gdy tutaj wracałem. Przynosi niepokojące wieści. – powiedział wskazując na swojego towarzysz. Istota unosiła się w powietrzu na kolorowych skrzydełkach, podobnych do motylich, z wyglądu przypominała malutkiego człowieka, miała prawie doskonałe rysy twarz, spiczaste uszy i błękitne oczy, w których odbijała się mądrość wieków. Ubrany był w tunikę koloru wiosennych liści. Istotą tą był faerie, jeden z leśnych duszków, które ludzie nazywają wróżkami. Całkowicie błędnie, gdyż duszki, podobnie jak większość istot posiadają dwie płcie. Ten faerie był jednym z najstarszych duszków z Lecht. Był to Almir, Opiekun Kręgów.

 

– Zło się przebudziło. – powiedział Almir poważnym tonem

 

– Czy możesz najpierw wylądować? – poprosił Malcolm, nie lubię jak mi latacie nad głową.

 

– Bądź poważny. – lekko niezadowolony faerie delikatnie opadł na ziemię – Jeden z moich braci przyniósł wiadomość, że widział kurhan nad źródeł Avon otwarty. – gdy Almir wypowiedział te słowa zapadła głucha cisza a wszyscy dorośli brownie rozejrzeli się wkoło.

 

– Czy Malk się uwolnił? – przerwał ciszę Malcolm. Ton, którym wypowiedział te słowa był grobowy.

 

– Prawdopodobnie tak. – odpowiedział faerie – Wysłaliśmy strażników na poszukiwania lecz niewielu ich już pozostało. Przykro mi. Możemy go powstrzymać przez jakiś czas ale to wszystko. Nie dysponujemy już taką mocą jak dawniej.

 

– Ani my. Dziękuję ci za tą wiadomość czcigodny Almirze. Zastanowimy się co z tym zrobić. Przekaż pozdrowienia swoim pobratymcom. – Malcolm lekko skłonił głowę, po nim uczynili to dorośli i Duncan a na koniec rodzeństwo. Faerie odpowiedział im tym samym.

 

– Wiesz, że zawsze możecie na nas liczyć. – mówiąc to wzbił się w powietrze i odleciał.

 

Po odlocie Almira brownie przez chwilę stały w ciszy, wszyscy starsi wyglądali na głęboko zmartwionych i zaniepokojonych.

 

– O co mu chodziło tatku? – zapytał się Robert

 

– Właśnie. – powiedzieli jednocześnie Kenneth i Liz

 

Malcolm spojrzał na nich i powoli zaczął kręcić głową.

 

– Musimy im powiedzieć. – powiedziała Kate.

 

– Wiem. – ojciec McRandy popatrzył na żonę i uśmiechnął się smutno – Ale nie tutaj. Zbieramy się i jak najszybciej zdążamy do domu. Tam wam wszystko opowiem. – po chwili dodał – Rozglądajcie się uważnie czy nikt za nami nie idzie.

 

 

 

Było już ciemno gdy brownie dotarły na farmę Peacherów. Z nieba, strugami, lał się rzęsisty deszcz i zanosiło się na burzę. Skrzaty przemokły do suchej nitki. Godzinę później cała rodzina wraz z Duncanem zasiadła do okrągłego stołu zrobionego z zakrętek od butelek i kawałka deszczułki. Malcolm, jego żona oraz Angus i Duncan mieli poważne jak nigdy dotąd a młodzi wpatrywali się w nich z wyczekiwaniem, ciekawością i strachem.

 

– Wiele lat temu, dokładnie czterysta. – zaczął cichym głosem ojciec – Nim jeszcze przyszliście na świat w Lecht pojawił się największy sukinsyn jakiego kiedykolwiek nosiła ziemia – boggart o imieniu Malk McRy. – z dworu doszedł odgłos pioruna uderzającego w szczyt jednego za wzgórz. Boggarty były dalekimi kuzynami brownie, wyższe od nich i prawie w całości porośnięte czarną sierścią, ale w przeciwieństwie do nich były przewrotne i okrutne. Największą przyjemność znajdywały one w zadawaniu bólu i cierpienia nie tylko innym przedstawicielom Małego Ludu ale także ludziom. To one były często odpowiedzialne za nagły strach konia, który zrzucał swojego jeźdźca bądź też za niewielkie skalne lawiny. – Przybył tutaj razem z bandą redcapów, goblinów-zabójców, którzy nurzają swoje czapki w krwi zamordowanych ludzi. Chciał sobie podporządkować cały tutejszy Mały Lud, brownie, chochlików i faerie. Początkowo mu się to udawało. Początkowo. Ale w tych czasach było nas o wiele więcej, podobnie jak faerie i klurikaunów. Większa też była nasz moc. Wyzwaliśmy go na walkę u źródeł Avonu. Stawił się razem ze swoimi czerwonymi czapkami. My też się stawiliśmy. W liczbie jak nigdy przedtem ani potem. Długo trwała walka, zarówno na magię jak i na pięści ale w końcu udało się. Redcapów obróciliśmy w kamienie i wrzuciliśmy do Avonu. Natomiast Malka uśpiliśmy i zamknęli w jaskini koło źródła. Wejście zostało zapieczętowane liśćmi świętego dębu druidów, którzy kiedyś poznali od nas tajniki roślinnej magii. I od tego czasu panował spokój, aż do dzisiaj. – gniewnie uderzył pięścią w blat stołu – Jasny gwint! Najgorsze jest to, że nie mam pojęcia do robić dalej. – Malcolm ukrył twarz w dłoniach.

 

– Coś wymyślimy mój kochany. – powiedziała Kate przytulając męża – Na pewno jest sposób.

 

– Właśnie stary. – Angus klepnął brata w ramię a Duncan pokiwał twierdząco głową. Mimo tych gestów wciąż było po nich widać, że są przerażeni.

 

– Nie można go znowu pokonać? – zapytał się Robert, on i pozostali pojęli powagę sytuacji i bardzo chcieli jakoś pomóc starszym.

 

– Nie. – tatko uśmiechnął się smutno – W Lecht pozostała nas już tylko garstka, a faerie utraciły większość ze swojej dawnej mocy. Tak samo jak my. Ludzie przestali nas szanować, najpierw uwierzyli tym, którzy nazwali nas demonami a w ogóle przestali w nas wierzyć. Faerie nie powstrzymają Malka zbyt długo. W końcu będą musieli się skryć.

 

– A my? – spytał cichym głosem Kenneth

 

– Dobre pytanie. Jeśli nas znajdzie, zginiemy.

 

– Przecież jesteśmy nieśmiertelni. – powiedział Liz

 

– Owszem córeczko. Jesteśmy. – przyznała Kate – Ale w boggartach właśnie najbardziej przerażające jest, że potrafią zabijać Mały Lud. – gdy to powiedziała na twarzach młodych pojawiła się groza jak jeszcze nigdy przedtem.

 

– Jak.. – zaczął Robert

 

– Nie wiemy. Tak już jest. – powiedział Duncan

 

– Nie o to chodzi. – powiedział drżącym głosem – Jak on mógł się uwolnić?

 

– Nie mam zielonego pojęcia. – odpowiedział – Możliwe, że któryś z goblinów przeżył i zapadł z letarg, żeby zebrać siły na uwolnienie swojego szefa. Ale to nieważne. Ważny jest fakt, że Malk jest na wolności i szuka nas. A szuka nas ponieważ to ja i Angus powaliliśmy go na ziemię.

 

– Więc to zemsta. – zadał pytanie Robert

 

– Tak.

 

– Ja głosuję za tym, żeby gdzieś się ukryć. – odezwał się Duncan – Wiem, że brzmi to jak słowa tchórza ale trzeba się gdzieś zaszyć i poszukać innych z Małego Ludu, którzy mogliby nam pomóc.

 

– Lecz gdzie takich szukać? – Kate spojrzała na małego klurikauna

 

– Ja wiem. – wszystkie oczy zwróciły się na Angusa – Mój synek, Edgar mieszka w końcu w Edynburgu. Wprawdzie już od lat nie miałem od niego żadnych wieści ale jestem pewien, że w obliczu takiego zagrożenia mógłby nam pomóc.

 

– Oby już nie był na ciebie obrażony. W końcu wyjechał po tej waszej kłótni, kiedy to powiedziałeś mu, że jest gorszy od [tfu] korrigana. – na te słowa młodzi otwarli usta ze zdziwienia, korrigany były chochlikami z Bretanii, bardzo nie lubianymi przez Mały Lud z Wysp (głównie z uwagi na dziwne imiona, śmieszny akcent i nazbyt wielką dumę).

 

– Mam nadzieję, że tak. Na pewno nie odmówi swojemu ojczulkowi, i całej rodzinie, dachu nad głową. – zapewnił Angus

 

– Czy wszyscy się zgadzają? Chcecie jechać do Edynburga? Pamiętajcie, że to miasto większe od wszystkich jakie dotychczas widzieliście i nie wiadomo co może nas tam spotkać. – ponownie zabrał głos Malcolm i spojrzał to obecnych. Wszyscy twierdząco przytaknęli a na twarzach młodych pojawiły się nawet niewielkie uśmiechy. Zawszy chcieli zobaczyć choć fragment wielkiego świata.

 

– Dobrze. Postanowione. Jedziemy do Edynburga. Mogą minąć całe lata nim Malk nas znajdzie, a w stolicy Szkocji z pewnością znajdziemy braci, którzy zechcą nam pomóc. – i na koniec dodał – Poproszę faerie o dostarczenie wiadomości Edgarowi. Niezależnie od tego czy się zgodzi czy nie ruszamy do stolicy. – mówiąc to powstał od stołu a na twarzach wszystkich McRandy, i Duncana, pojawił się wyraz otuchy i nadziei na ocalenie.

 

 

 

Kilka dni później na farmie Peacherów zjawił się Almir z wiadomością, iż jeden z jego pobratymców udał się do Edynburga. Odnalazł Edgara i powiedział mu o wszystkim. Ten odpowiedział, żeby przyjechali a on przyjmie ich z otwartymi ramionami. McRandy odetchnęli z ulgą (w głębi dusz wierzyli, że żaden brownie nie odmówi drugiemu pomocy.

 

– Tu macie adres. – Almir podał Malcolmowi niewielki kawałek papieru, na którym pisało „Eglinton Hotel, 18 Eglinton Crescent, będę czekał na dworcu autobusowym, Edgar McRandy, PS. Przybywajcie jak najszybciej". – Życzę wam powodzenia i dużo zdrowia. Kalis, którego wysłałem do wielkiego miasta wrócił strasznie chory. Nałykał się jakiegoś diabelskiego dymu, który nazywają spalinami i omal nie wyzionął ducha. Obyście byli bardziej odporni. – faerie uśmiechnął się – Będziemy powstrzymywać boggarta jeszcze jakiś czas ale później musimy się ukryć. Może stwierdzi, że dalsze poszukiwania nie mają sensu i odejdzie.

 

– Może. Choć to mało prawdopodobne. Dziękuję tobie i twoim pobratymcom za to, co dla robicie. Nigdy tego nie zapomnimy.

 

– Nie musisz mi dziękować. Robimy to, co do nas należy. W końcu to my opiekujemy się Naturą i jej dziecmi. – na koniec dodał jeszcze – W wielkim mieście żyją też podobno faerie. Pozdrówcie ich od nas.

 

– Tak zrobimy. – Malcolm uścisnął dłoń starego faerie.

 

Po tym faerie opuścił domostwo a brownie zaczęły przygotowania do podróży. Zapakowały swój dobytek w dwie stare chusteczki do nosa, przygotowały placki na drogę i po raz ostatni wysprzątały farmę Peacherów.

 

– Ech! – westchnęła Kate – Mam nadzieję, że ludzie poradzą sobie bez nas.

 

– Na pewno mamo. – powiedziała Liz – W końcu powinni umieć zająć się swoim gospodarstwem.

 

– Idę do Tomintoul sprawdzić jak jeżdżą te ich busy. – powiedział Duncan

 

– Busy? Po co ci to? – zapytał się Angus

 

– Przecież nie będziemy tam iść pieszo. Też nie lubię tych ludzkich pojazdów ale są na pewno szybsze od dzików. – pozostałe brownie poparły Duncana, gdyż dziki (czasami dosiadane przez skrzatów) nie nadają się do długich podróży i strasznie wierzgają. – Chyba się nie boisz?

 

– Ja? – obruszył się gruby brownie – Gdzie tam.

 

– To dobrze. – klurikaun w podskokach wybiegł z domostwa.

 

– W takim razie ja po raz ostatni udam się do Glenlivet. – oświadczył wujek

 

– O! Nie. – sprzeciwiła się Kate

 

– Ależ Kate. To nasza ostatnia noc. – poparł brata Malcolm – Poza tym to udam się tam razem z nim aby go przypilnować i powspominać dawne czasy. Proszę.

 

– Dobrze. Dzisiaj się zgodzę bo inaczej byście mnie utruli. – pokiwała z rezygnacją Kate. Chociaż niechętnie się na to zgadzam. – dodała – Idźcie już zanim się rozmyślę.

 

– Mamo. Czy w takim razie my… – zaczął nieśmiało Robert

 

– Co? – Kate spojrzała groźnie na swojego starszego syna

 

– No wiesz. Popsocić. – mówiąc to uśmiechnął się głupkowato

 

– Wynocha!

 

Bracia ulotnili się lotem błyskawicy. Ruszyli do Tomintoul aby ostatni raz spłatać komuś. Potem opowiadano, że następnego dnia skwaśniało piwo we wszystkich pubach a w wypożyczalni rowerów ze wszystkich welocypedów zniknęły dętki. Tego dnia rodzina McRandy wsiadła w autobus (sadowiąc się na półce bagażowej i otaczając iluzją walizki) i wyruszyła do Edynburga. Na spotkanie nowego życia i nowych przygód.

 

 

 

Podróż miała być przyjemna i wygodna. Nie była. Kłopoty zaczęły się już na początku. Autobus odjechał z półgodzinnym opóźnieniem gdyż kierowca wsiąkł. Potem okazało się, że ma w mieście dziewczynę i pobiegł złożyć jej krótką wizytkę. Przez ten czas bracia zdążyli przepatrzyć wszystkie bagaże w autobusie, znaleźli m.in. elektryczną szczoteczkę do zębów, z której wyjęli baterie oraz zdjęcia krzaka ostu sfotografowanego ze wszystkich stron przez parę japońskich turystów (siedzieli oni pod rodziną McRandy i zapamiętale fotografowali Tomintoul). W końcu kierowca wrócił i autobus wyruszył w drogę. Niestety kilkanaście kilometrów za wioską drogę zatarasowało stado owiec, które nie miało najmniejszej ochoty ustąpić pomimo prób wystraszenia ich za pomocą klaksonu. Gdy pasażerowie zaczęli się burzyć (a szczególnie jakiś stary góral, który śpieszył się do Edynburga na ślub swojej córki) kierowca wysiadł w poszukiwaniu pasterzy. Oczywiście Japończycy znowu wszystko fotografowali. Kierowca wrócił po kilki minutach z wiadomością, że znalazł pasterzy w pobliskim rowie, wszystkich zalanych w trupa. Wybuchła kłótnia między pasażerami. Połowa zażądała aby ruszyć i rozjechać owce, druga stanowczo temu protestowała. Brownie również nie chciały dopuścić do rzezi biednych owieczek więc wysiadły i stanowczo nakazały owcom zejść z drogi. Zwierzątka usłuchały i już po chwili droga była wolna. Zostało to przywitane okrzykami radości pasażerów oraz zdziwieniem kierowcy, który nie miał pojęcia co się stało. Dalsza droga przebiegła praktycznie bez przeszkód. Późnym popołudniem autobus dojechał na przedmieścia szkockiej stolicy a następnie zagłębił się powoli w centrum Edynburga gdzie… utknął w gigantycznym korku. Brownie były w szoku. Nic nie mogło je przygotować na to, co tutaj zobaczyła. Ze zdziwieniem wpatrywały się w wielkie, kilku– lub kilkunastopiętrowe domy, z rosnącym przerażeniem obserwowały setki, mozolnie przebijających przez korek, samochodów i tysiące ludzi na ulicach. Także po raz pierwszy poczuły smog i spaliny. Nie było to miłe doświadczenie. W ich duszach pojawiły się wątpliwości czy przyjazd tutaj był aby na pewno dobrym pomysłem.

 

– Gdzie tam. – bronił swojego planu wujek Angus – Przyznam, iż mnie także przeraża to co tutaj ujrzałem ale są też dobre strony. Malk może nas tutaj szukać nawet i sto lat. I wątpię czy znajdzie. A do tego zgiełku i smrodu na pewno można się przyzwyczaić. – na to stwierdzenia skrzaty spojrzały na niego powątpiewająco ale przyznały rację co do jego argumentów.

 

Po godzinie żółwiej jazdy (stary góral wysiadł już wcześniej, pośrodku ciżby aut, mówiąc, że już i tak jest spóźniony, a Japończycy ciągle wszystko fotografowali) autobus zajechał pod dworzec autobusowy przy St. Andrew Square. Brownie wysiadła, gdy już wszyscy znużeni pasażerowie opuścili pojazd. Cała rodzina i Duncan podeszła do najbliższej latarni i niepewnie rozejrzała się naokoło poszukując wzrokiem Edgara. Nagle ujrzeli idącą w ich stronę niewielką postać. Gdy weszła ona w krąg światła dokładnie się jej przyjrzeli. Osobnik rzeczywiście był brownie ale ubrany był coś co przypominało miniaturowe ludzkie ubranie. Miał na sobie brązowe spodnie ze sztruksu, kraciastą koszulę, długi płaszcz i brązowe buty. Na twarzy skrzata widniał uśmiech od ucha do ucha a jego oczy wyrażały wielką radość.

 

– Synku! – ryknął Angus rzucając się na Edgara i przytulając go z całych sił. – Tak się cieszę, że znowu cię widzę! Wybacz mi to, co ci kiedyś powiedziałem.

 

– Ja też się cieszę tato, ale puść mnie, bo się uduszę. – gruby brownie wypuścił syna z niedźwiedziego uścisku – I nie martw się. Nie musisz mnie wcale przepraszać. – Edgar uśmiechnął się i klepnął staruszka w ramię, na twarzy Angusa wykwitł równie szeroki uśmiech. – Witaj wujku, ciociu. – powiedział witając się z wujostwem. – Robert, Kenneth. Ale urośliście. – mówiąc to uściskał kuzynów, był bowiem dwadzieścia lat starszy od Roberta. – Toż to mała Liz. Nie chmurz się. Widzę, że wyrosłaś na piękną dziewczynę. – Elizabeth zarumieniła się lekko, a Edgar podszedł do Duncana. – Stary, dobry Duncan. Co u ciebie słychać? – zapytał się ściskając dłoń chochlika.

 

– Wszystko po staremu. Widzę, że wydoroślałeś chłopcze.

 

– Nie przesadzaj. Mam ledwie sto i pięćdziesiąt lat.

 

– Skąd masz to ubranie? – zapytała nagle Liz

 

– To? Kupiłem faeries. Jeden z nich nauczył się zmniejszać stroje ludzi.

 

– Nie wystarczają wam tradycyjne ubrania? – zapytał się Angus.

 

– Tato. Tu wszystko wygląda zupełnie inaczej. Zresztą sami zobaczycie. Na pewno wam się spodoba. A teraz kończmy gadanie bo zaraz zacznie padać. Pokażę wam wasz nowy dom.

 

 

 

Na miejsce dotarli taksówką. Kuzyn Edgar omamił kierowcę wizją pasażera, który kazał się zawieść na Eglinton Crescent. Taryfa, poruszając się wąskimi, bocznymi uliczkami, szybko dotarła na miejsce. Brownie wysiadły a taksiarz nie mógł dojść w jaki sposób znalazł się nagle w zupełnie innej części miasta, gdyż ostatnim co pamiętał był dworzec autobusowy.

 

– To jest właśnie mój dom. – powiedział Edgar pokazując skrzatom i Duncanowi biały, trzypiętrowy dom w wiktoriańskim stylu, z wysokimi oknami (w każdym paliło się światło). – Świetnie. Jest akurat pora kolacji. Zdążymy się jeszcze załapać.

 

– Tu jest napisane, że to hotel. Kto tu mieszka? Turyści? – spytał się Malcolm

 

– Nie wujku. To schronisko młodzieżowe, mieszkają tutaj głównie studenci. Nie zawsze wytrzymują. – dodał z głupkowatym uśmiechem. – Ale dość gadania. – powiedział widząc marszczące się miny starszych – Przedstawię wam moich współlokatorów. Mam nadzieję, że ich polubicie.

 

Brownie i klurikaun zaczęły wskakiwać na schody. W tym momencie otwarły się drzwi wejściowe i wybiegł przez nie młody człowiek z wypchanym plecakiem i niedomkniętą torbą, z której wystawały fragmenty ubrań. Jego twarz wyrażała bezgraniczne przerażenie wymieszane z histerią. Dwoma susami zeskoczył ze schodów i pobiegł w stronę ulicy Haymarket jakby goniło go stado wściekłych psów. Za nim wybiegł gruby jegomość w białej koszuli i kilcie z okrzykiem „Zapomniał pan reszty!" na ustach. Edgar omal nie eksplodował ze śmiechu uchylając lekko drzwi i wprowadzając rodzinkę do środka Eglinton.

 

 

 

Niewidzialni dla ludzi brownie i chochlik przemknęli przez niewielką recepcję a następnie Edgar zaprowadził ich do pokoju numer 3 na pierwszym piętrze. Gdy drzwi się otworzyły na twarzach pojawił się zachwyt. Pokój był naprawdę ładny. Pomalowany na biało, z wysokim, ponad trzymetrowym sufitem i wielkim oknem na pół ściany. Stały w nim trzy, niewielkie łóżka (na dwóch walały się jakieś ubrania) i tyle samo stolików nocnych (każdy z malutką lampką), ogromna szafa, komoda i fotel. Pod jedną ze ścian leżały dwie walizki, na których leżała torba podróżna i dwa plecaki. Światło pochodziło z wiszącej pod sufitem lampy. W rogu pokoju znajdowała się łazienka, charakteryzująca się tym, że stanowiła jakby domek w pokoju (jej sufit był o połowę niższy od sufitu pokojowego). Gdy podeszli bliżej spostrzegli przymocowaną do ściany drabinkę.

 

– Wchodźcie. Nie ma się czego bać. – powiedział Edgar – Zostawcie bagaże wciągniemy je później.

 

Wszyscy bez trudu wspięli się na górę. Spodobało im się to, co zobaczyli na szczycie. W rogu stał, zbudowany z kartonów i deseczek, domek. Obok stała doniczka z jakąś rośliną.

 

– Zapraszam was w moje progi. – uroczyście powiedział Edgar McRandy i poprowadził ich w stronę domku.

 

Nie było tam tradycyjnych drzwi ale zasłonka zrobiona z kawałka starej firanki. „Miastowy" McRandy przepuścił krewnych przodem i wkroczył za nimi. Gdy weszli do niewielkiego salonu z kanapy i foteli (zrobionych z gąbki do szorowania) podniosło się sześć postaci. Na twarzach wszystkich widniały uśmiechy od ucha do ucha. Przeciwnie do twarzy McRandych, których twarze wyrażały bardzo wiele, ale nie pozytywnego. Było tak, ponieważ szóstkę przedstawicieli Małego Ludu stanowiło dwóch leprekaunów, pixie i trójka korriganów.

 

– Pozwólcie, że przedstawię wam moich współlokatorów i wiernych przyjaciół. – Edgar najwyraźniej nie zauważył kwaśnych min swojej rodziny. – Oto Patrick i Shamus O'Connor. – mówiąc to wskazał dwóch leprekaunów, którzy delikatnie skłonili się przed skrzatami. Leprekauny były irlandzkimi chochlikami, wielkimi amatorami ziemniaków i koloru zielonego. Ci dwaj, bracia bliźniacy, nie różnili się wiele od swoich pobratymców. Mieli rude włosy i lekko spiczaste uszy. Bardzo psotne. Ale zamiast tradycyjnych kubraków obaj ubrani byli w garnitury, koszule, krawaty, skarpetki i buty. Wszystko w kolorze zielonym. – To z kolei jest Dwight Brady. – na te słowa skłonił się pixie. Pixie to chochlik z Kornwalii, podobnie jak leprekauny mają ogniście rude włosy i noszą się na zielono. I tak samo psotne. Ich ulubioną zabawą jest wodzenie na manowce podchmielonych ludzi wytaczających się z szynków. Dwight miał krótko ścięte włosy a ubrany był w zieloną bluzę i takie same spodnie. – I w końcu René, André i Amelia Caillou. – trójka korriganów powitała McRandych zgodnym „Siema". Korrigany pochodzą z Bretanii. Najczęściej są one ciemnowłose i długonose. Skore do wszelkiego rodzaju psot, najbardziej lubią obmacywać po zmroku młode dziewczyny lub chłopców (jeśli korrigan należy do płci pięknej). Rodzeństwo Caillou stanowiło najdziwniejszych przedstawicieli Małego Ludu jakich kiedykolwiek widzieli McRandy z Lecht. René i André ubrani byli skórzane kurtki, nabijane ćwiekami oraz ludzkie spodnie, które oni sami nazywają dżinsami. Mieli długie włosy sięgające im za ramiona i dwudniowy zarost. Ich siostra, Amelia, miała na sobie skórzaną kurtkę z frędzlami, minispódniczkę i buty na obcasie. Na twarzy delikatny makijaż. Była też bardzo ładna i, pomimo ogólnej niechęci, Robert i Kenneth uznali ją za bardzo atrakcyjną. – To wszyscy. – zakończył prezentację Edgar i przysiadł na oparciu jednego z foteli. Jego współlokatorzy również ponownie usiedli. – Co się stało? – spytał zauważywszy kwaśne miny swojej rodziny.

 

– To są twoi współlokatorzy? – powoli zapytał się wujek Angus.

 

– Tak tato. Przecież widzisz.

 

– Butoroby?! – nie wytrzymał Malcolm używając obelżywego określenia leprekaunów. Pochodziło ono z czasów, gdy irlandzcy chłopi czasami dostrzegali chochlika pracującego nad jednym butem. One zawsze temu zaprzeczały gdyż, ich zdaniem, wieśniacy widzieli ich tylko w pijanym widzie.

 

– Żabojadki?! – wrzasnął Angus

 

Na te słowa zarówno leprekauny jak i korrigany poderwały się na nogi.

 

– Bezczelny amatorze haggis! – wykrzyknął René Caillou wygrażając Angusowi, natychmiast poparło go jego rodzeństwo.

 

– Ty chamie z Północy! Jak śmiesz nas obrażać?! – zaczęli się przekrzykiwać bracia O'Connor

 

– Banda wieśniaków! – ryknął na cały głos André. – I jeszcze do tego zapity klurikaun!

 

– Wieśniaków?! – wściekła się Kate McRandy

 

– Zapity?! – wybuchnął Duncan

 

– Zaraz wam przemodeluję buziuchny przybłędy! – krzyknął Malcolm zaciskając pięści

 

– Chcesz się zmierzyć?! Ty ubłocone czupiradło! – odpowiedział Shamus ściągając marynarkę i podwijając rękawy.

 

– SPOOKÓÓJ!!! – Edgar stanął pomiędzy rozwścieczonymi skrzatami, które szykowały się już do tego, żeby się na siebie rzucić. – Jak wy się zachowujecie? Co wam się stało?

 

– To te brownie zaczęły! – powiedział Patrick opuszczając pięści.

 

– Prawda. Prawda. – zawtórowały mu korrigany

 

– Tato! Wujku! Ciociu! Co wy robicie?

 

– Mieszkasz z naszymi wrogami synu. – powiedział oburzonym tonem Angus – Jak mogłeś zdradzić swoich pobratymców?

 

– Zdradzić? Co ty gadasz tato? Już od wieków nie prowadziliśmy żadnych waśni.

 

– Chyba jednak przyjazd tutaj był złym pomysłem. – stwierdził zagniewany Angus.

 

– Ech tato. Posłuchaj sam siebie. Świat się zmienił. Nie zdajecie sobie sprawy jak wygląda życie tutaj, w mieście.

 

– Może nam to wyjaśnisz bratanku. – zaproponowała Kate

 

– Bardzo chętnie. Tutaj wszyscy żyją w zgodzie. Nie już waśni na tle rasowym. Zbyt długo żyliście w Lecht.

 

– Twierdzisz, że jesteśmy zacofani? – warknął groźnie Duncan

 

– Nie. Ale nie potraficie dopuścić do siebie myśli, że coś na świecie może ulec poprawie, zmianie. Zastanówcie się nad tym. A co do was. – Edgar odwrócił się do swoich współlokatorów. – Nie powinniście tak gwałtownie reagować. Nigdy was jeszcze takimi nie wiedziałem.

 

– Sorry Ed, Ale nie mogliśmy znieść, że pierwszą rzeczą jaką zrobili po przekroczeniu progu było obrażanie nas. – zaczął tłumaczyć się Shamus

 

– Właśnie. Nie lubimy gdy obraża nas byle kto. – wypalił André

 

– To nie jest byle kto tylko moja rodzina Andy. Nie przeginaj pały. – pogroził korriganowi Edgar

 

– Ok. Wybacz, ale mam nadzieję, że to był ostatni raz.

 

– Zaraz się przekonamy. – Ed odwrócił się do McRandych, którzy stali w kółku i zawzięcie debatowali. – Postanowiliście coś?

 

Angus i Malcolm wystąpili do przodu.

 

– Tak synku. Omówiliśmy tą kwestię i, przyznam że niechętnie, musimy przyznać ci rację. To prawda. Nie docierają do nas wieści z wielkiego świata więc skąd możemy wiedzieć, że skończyły się waśnie między naszymi rasami. Dlatego postanowiliśmy, że jednak pozostaniemy tu i, acz niechętnie, spróbujemy dostosować się do tej nowej rzeczywistości. Chcielibyśmy też przeprosić twoich przyjaciół.

 

– Oni jednak muszą też nas przeprosić.

 

– Zgadzacie się? – Edgar odwrócił się ponownie do swoich kumpli.

 

Rodzeństwo Caillou, bliźniacy O'Connor i Dwight Brady (jedyny, który nikogo nie obraził ani nie został obrażony lecz solidaryzował się z towarzyszami) popatrzyli po sobie… a następnie ochoczo pokiwali głowami.

 

– Świetnie. – na twarzy Edgara ponownie zagościł szeroki uśmiech – Proponuję abyście teraz podali sobie ręce na zgodę.

 

Miastowi i przyjezdni powoli podeszli do siebie, popatrzyli na siebie siląc się na uśmiechy. W końcu Robert i Kenneth (którzy też nie brali udziału w sporze) podeszli do korriganów i uścisnęli im ręce, zaczynając od ślicznej Amelii. Wtedy pozostali poszli w ich ślady i już po chwili wszyscy zaczęli sobie podawać ręce. Brownie zdobyły się nawet na słabe uśmiechy. Po uściskach i przeprosinach Edgar pokazał McRandym i Duncanowi cały dom. Oprócz saloniku znajdowały się tam także dwie sypialnie (każda dla trzech osób) oraz cztery sypialnie w ścianach (dla dwóch osób), do których prowadziły okrągłe wejścia. Wszystkie łóżka, podobnie jak fotele i kanapa, zostały wycięte z gąbek. W rogu każdego z pokoików stał także kuferek z plastiku. Gdy już brownie zostały oprowadzone doszedł ich odgłos otwieranych drzwi do pokoju.

 

– Znowu zostawiłeś zapalone światło Adamie. – powiedział głos z silnym brytyjskim akcentem.

 

– Ja? Zawszę gaszę światło. To ty ostatni wychodziłeś z pokoju. – odpowiedział mu głos z wyraźnym akcentem Wysp Północnych.

 

– Chodźcie. Zobaczycie z kim tu mieszkamy. – powiedział Edgar i poprowadził krewnych na brzeg daszku, koledzy Edgara podążyli za nimi.

 

Brownie spojrzeli w dół i zobaczyli dwóch ludzi. Pierwszy, ten z brytyjskim akcentem, był wysokim blondynem, umięśnionym jak wojownik Brytów o lodowato niebieskich oczach. Ubrany był czarne dżinsy, czarny podkoszulek z napisem „Iron Maiden", glany i łańcuch z trupią czaszką na szyi. Drugi był dużo niższy. Miał długie czarne włosy, przystojną twarz i przenikliwie zielone oczy. Ubrany był w zielonkawe bojówki, taką samą koszulę z krótkimi rękawami i adidasy.

 

– Adam? – powiedział

 

– Co chcesz?

 

– Czemu łóżko Johny'ego jest zasłane? – potężny Brytyjczyk rozejrzał się po pokoju – I gdzie są wszystkie jego rzeczy?

 

– Masz rację. – potwierdził spostrzeżenia kolegi, ten którego nazywał Adamem – Wyniósł się? Tak bez pożegnania. Wspominał coś o tym, że ma już dość ale nie potraktowałem tego poważnie.

 

– A ja nie do końca. Przyznaj, że ten Amerykanin był trochę szurnięty. Mówił, że słyszy glosy, które się z niego naśmiewają, że krasnoludki ścielą jego wyrko, czyszczą ciuchy i psują mu browar. – na te słowa stojący obok brownie Mali Ludkowie zachichotali cichutko.

 

– Ten dryblas. – powiedział Edgar wskazują na blondyna – To Ian Harney. Brytyjczyk z obrzeży Londynu. Student germanistyki i wielki fan heavy metalu. To taka muzyka. – dodał widząc zdziwione spojrzenia krewnych. – Zabawny gość.

 

– Oj, wiele musimy się dowiedzieć o mieście. – stwierdził poważnym tonem Angus a pozostali pokiwali zgodnie głowami.

 

– Ten niższy. To Adam MacLeod, z Tarbert na wyspie Harris. Student prawa. Bardzo spokojny człowiek, amator dużo spokojniejszej muzyki. Bardziej odpowiadającej naszym uszom, oprócz tej zwariowanej trójki. – skinął głowa w kierunku rodzeństwa korriganów. – Na szczęście udało im się dojść do porozumienia. Słuchają muzyki na zmianę.

 

– Może iść do Crepshawa i dowiedzieć się czy coś się stało? – zaproponował Ian

 

– Jak chcesz to idź. Ja muszę się trochę pouczyć. – odpowiedział mu Adam siadając na łóżku i sięgając po pokaźnych rozmiarów książkę leżącą na stoliku. W tym momencie rozległo się pukanie.

 

– Proszę! – krzyknął Londyńczyk

 

Drzwi otworzyły się i stanął w nich ten sam gruby jegomość, którego minęli w drzwiach. Był cały czerwony na twarzy, spocony i z trudem łapał oddech. Gość dosłownie wtoczył się do pomieszczenia i runął na fotel.

 

– Wody. – wyszeptał

 

Adam chwycił stojące koło łóżka litrową butlę i szklankę, napełnił naczynie i podał je grubasowi.

 

– Dzięki chłopcze. – powiedział łapczywie pijąc wodę, część płynu spływała mu po brodzie i kapała na przepocony przód koszuli. Gdy już zaspokoił on swoje pragnienie spojrzał na dwóch studentów i powiedział:

 

– Mam dla was złą wiadomość chłopcy. Jak zapewne widzicie zniknęły rzeczy waszego kolegi Johny'ego.

 

– On też. – wtrącił Ian

 

– No właśnie. Jakieś dwadzieścia minut temu zbiegł na dół jak poparzony, rzucił mi pieniądze, stanowczo za dużo, i wybiegł.

 

– Wybiegł? Tak po prostu? – zdziwił się Adam, a Ian popukał się palcem w czoło dając do zrozumienia, że zawsze uważał kolegę za wariata.

 

Tak. Tak po prostu. Wybiegłem za nim żeby oddać mu resztę. Dogoniłem do dopiero przy dworcu Haymarket kiedy omal nie wpadł pod jakąś ciężarówkę. Podziękował mi za pieniądze i dodał, że już nigdy nie wróci do tego miasta ani nawet do tego kraju. – na te słowa Edgar i jego koledzy zaczęli płakać ze śmiechu – Gdy zapytałem się go co się stało odpowiedział, że mój hotel jest nawiedzony. Potem bredził coś o diabłach ścielących jego łóżko i psujących jego piwo.

 

– Zawsze mówiłem, że on nie był normalny panie Crepshaw. – powiedział dryblas

 

– No i miałeś rację. Krasnoludki. – prychnął

 

– Ten, to Robert Crepshaw, dyrektor i właściciel Eglinton. – kontynuował prezentację Edgar. – Wieczny sceptyk, wielki obżarciuch i straszny zdzierca. Chociaż nigdy jeszcze nikogo nie oszukał. Uważa się za starego Szkota ale naprawdę pochodzi z Walii. Jego też lubimy, ale za te „krasnoludki" musimy mu troszkę utrzeć nosa. – na twarzy kuzyna pojawił się złośliwy uśmieszek.

 

– Będę się zbierał. Chciałem wam tylko powiedzieć, że zapewne wkrótce będziecie mieli nowego współlokatora. Oby ten był bardziej normalny. – Crepshaw podniósł z fotela swoje opasłe cielsko i potoczył się w stronę drzwi.

 

– Hurra! – krzyknął Ian po wyjściu właściciela i przybił piątkę Adamowi. – Pozbyliśmy się tego oszołoma.

 

– To prawda. – twarz wyspiarza również wyrażała zadowolenie.

 

– Idziemy to oblać stary? – zapytał się Brytyjczyk podskakując po pokoju, łańcuch na szyi dzwonił przy każdym jego ruchu.

 

– Chciałem pouczyć się ale, masz rację, taką okazję trzeba jakoś uczcić. – Adam podniósł się z łóżka – Wypijmy za to, żeby następny, który tu przyjdzie był normalny. Ale ja biorę tylko jedno.

 

– Czy oni powiedzieli? – ożywił się wujek Angus

 

– Tak tato ale zabierzemy się tam jutro wieczorem. Jesteś zmęczony podróżą. – dodał zanim gruby brownie zdążył zaprotestować.

 

Tymczasem dwaj młodzieńcy ubrali się, schowali portfele do kieszeni i opuścili pokój gasząc przy tym światło.

 

– Cholera. – dał się słyszeć w ciemności głos jednego z leprekaunów, następnie rozległo się prztyknięcie palcami i lampy znowu rozbłysnęły.

 

– Czemu pozbyliście się tego całego Johny'ego? – zapytała się Kate

 

– To naprawdę był wariat proszę pani. – odpowiedział Dwight – Kiedy był sam robił dziwne miny, gadał do siebie i zdawało mu się, że rozmawia z kimś, kogo nazywał Wielki Gonzo.

 

– Na Święte Kręgi. – rzekła ze zgrozą Kate – Opętany.

 

– A nie był to czasem, któryś z was nicponie? – wtrącił Duncan

 

– Gdzie tam. – rzekł na to Shamus O'Connor – Raz, dla zabawy, powiedziałem mu „wstań". Wtedy on zerwał się i krzyknął „Odejdź Satanie. Nie skusisz mnie". Od tej pory zaczęliśmy robić wszystko żeby się go pozbyć. Ponieważ on nigdy nie porządkował swoich rzeczy zaczęliśmy to robić my. I psuć mu piwo, które było jego jedynym napojem. – leprekaun zachichotał – Dzisiaj się udało. Nie wytrzymał.

 

– Popieramy was. Dobrze zrobiliście. – stwierdził Angus klepiąc syna po ramieniu.

 

– Czy ci dwaj nie zdają sobie sprawy z waszej obecności? – zadał pytanie Kenneth

 

– Nie. – tym razem głos zabrał Patrick – Ian myśli, że tu jest sprzątaczka i nie dziwi go zasłane łóżko. Natomiast Adam już i tak jest bardzo porządnicki więc nie zauważa tych kilku, wprowadzanych przez nas, poprawek. Słuchamy ich rozmów, kłótni, muzyki, śmiejemy się z nich lub z ich żartów. Dobrze nam się tu mieszka.

 

– Może jednak uda nam się tutaj urządzić. – powiedziała rozmarzonym głosem Elisabeth

 

– To możliwe córeczko. – odpowiedziała Kate objąwszy córkę.

 

– Idźcie do domu. – odezwał się znowu Edgar – Przyniesiemy wam z kuchni coś do jedzenia. A potem radzę wam iść spać. Przebyliście dzisiaj długą drogę. – McRandy przyznali mu rację i weszli do domku

 

– Idziemy.

 

– My idziemy na miasto Ed. – oznajmił André

 

– Ok. Tylko uważajcie na łysych. – mówiąc to brownie gładko zeskoczył na dół a pozostali poszli w jego ślady.

 

 

 

Następnego dnia brownie wstały w pełni wypoczęte. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że bardzo wygodnie spało im się na gąbczastych łóżkach.

 

– I jak minęła pierwsza noc w nowym miejscu kochana rodzinko? – zapytał się Duncan podczas śniadania, które wszyscy spożywali w saloniku.

 

– Muszę przyznać, że nadzwyczaj dobrze. – odpowiedział Angus pogryzając okrągły podpłomyk

 

– Dobrze mówisz Angusie. – przyznała Kate popijając placuszek mlekiem z plastikowego kubeczka z nakrętki, pozostali McRandy i Duncan zgodnie pokiwali głowami, również zajadając się placuszkami.

 

– Cieszy mnie. Nie uwierzycie ale na pomysł, żeby robić meble z gąbki wpadł jakiś leprekaun. – sześciu brownie momentalnie uniosło głowy mrużąc oczy, na chwilę w pomieszczeniu zapadła cisza.

 

– Więc jednak nie muszą zawsze psocić. – powiedział Malcolm i wybuchnął śmiechem – Nie obrażajcie się. – zwrócił się do Patricka i Shamusa – Niewinny żarcik. – leprekauny popatrzyły na siebie i … również wybuchnęły szczerym śmiechem, po chwili wszyscy pozostali Ludkowie poszli w ich ślady.

 

Kilka chwil później doszły ich głosy z pokoju.

 

– Ian! Ty cholerny neandertalczyku! – wrzasnął Adam powoli siadając na łóżku i chwytając się za głowę – Mówiłem ci. Jedno piwo. A ty we mnie wlałeś siedem.

 

– Nie protestowałeś. – wybełkotał przepitym głosem Brytyjczyk

 

– Bo zapłaciłeś za wszystkie z góry głąbie! U mnie w domu mówi się, żeby nigdy nie zostawiać niedopitego piwa. – Adam wstał i bardzo powolnym krokiem skierował się do łazienki.

 

– Fajne macie zwyczaje tam na wyspach. – Ian wybuchnął głupkowatym śmiechem i stoczył się łóżka na ziemię, ciągle się śmiejąc.

 

Wyspiarz spojrzał na leżącego na podłodze, śmiejącego się olbrzyma i pokiwał z politowaniem głową. Wtedy rozległ się odgłos spuszczanej w toalecie wody.

 

– Tam ktoś jest. – Adam nagle się ożywił pokazując palcem na łazienkę

 

– Tak. Ja. – powiedział ironicznym, wciąż bełkotliwym, głosem Ian. – Znowu masz zwidy. Tam nikogo nie ma.

 

– To po tym piwie. – MacLeod energicznie potrząsnął głową – Na pewno po tym piwie. – po czym chwiejnym krokiem wszedł do łazienki.

 

Ludkowie siedzieli na brzegu daszku i zaśmiewali się do rozpuku.

 

– Często im to robicie? – spytał się przez śmiech Robert.

 

– Codziennie rano. HAHAHA – zaśmiał się Dwight

 

Olbrzymiemu Brytyjczykowi udało się w końcu podnieść z podłogi i spojrzał na leżący na stoliku zegarek.

 

– Adam. Wiesz, że już kwadrans po dziewiątej. – krzyknął w stronę łazienki

 

– Co takiego?! – po pół minucie w łazienki wybiegł Adam, na ustach i policzkach wciąż miał ślady po mydle i paście do zębów. – Cholera jasna. Za pół godziny mam zajęcia. – powiedział lekko spanikowanym głosem starając się jak najszybciej wciągnąć spodnie.

 

– Daruj sobie. Pójdziesz na następne. – beztrosko rzekł Ian i znowu położył się na łóżku.

 

– Mam dzisiaj kolosa. Jak się nie zjawię to magister McGregor urwie mi łeb. – Wyspiarz bezskutecznie próbował trafić nogą do skarpetki. Gdy w końcu mu się udało podbiegł do okna i rozsunął zasłony. Na dworze, oczywiście, lało jak z cebra. – Do diaska! Jeszcze ten pieprzony deszcz. – zerknął na zegarek – Autobus odchodzi na sześć minut! – błyskawicznie wskoczył w buty i kurtkę, porwał plecak i wyleciał z pokoju trzaskając drzwiami.

 

– A śniadanie?! – krzyknął za nim blondyn ale Adam już dawno był na dole. – Dziwak. Ok. Mam jeszcze dwie godziny czasu. – powiedział zerkając na zegarek i ponownie wstając z łóżka. Następnie, lekko się zataczając, ruszył do łazienki, wchodząc walnął czołem we framugę. – Kuźwa!

 

– Robert, Kenneth. Pójdziecie z nami do kuchni? Chcemy wam przedstawić hotelowego kucharza.

 

– Chętnie. – bracia McRandy poderwali się uśmiechami na ustach.

 

– Mogę też iść? – zaproponowała nieśmiało Liz

 

– Jasne kuzynko. Rozerwiesz się trochę.

 

– Pewnie zamierzacie psocić. – stwierdziła Kate McRandy

 

– Dzisiaj damy mu spokój, proszę pani. – odpowiedział Shamus – Co trzeci dzień pomagamy Staremu Bruce'owi, to nasz kucharz, w kuchni. Jest już stary i nie zawsze sobie radzi. A my nie chcemy żeby go wywalili z roboty.

 

– To się chwali, młody Shamusie. – Angus i Malcolm potwierdzili

 

– A my idziemy na miasto. – powiedziała Amelia, wkładając skórzaną kurtkę z frędzlami.

 

– Wrócimy pod wieczór. – dodał André, René burknął coś niewyraźnie pod nosem.

 

– Myśleliśmy, że się jakoś bliżej zapoznamy. – powiedział Robert uśmiechając się do Amelii

 

– Innym razem. – odburknął René, następnie wszyscy trzej zeskoczyli na dół. Amelia, która schodziła ostatnia, odwróciła się i uśmiechnęła do młodych brownie.

 

– Spokojnie kuzyni. Spotkacie tu jeszcze wiele laseczek. – wyszeptał, bracia natychmiast zaczęli się zastanawiać co znaczy słowo „laska".

 

– Oni tak często wychodzą? – zapytał się Malcolm

 

– Tak tato. Lubią się włóczyć po mieście i, czasami, pobić z łysymi.

 

– Co to za „łysi"?

 

– Wygoleni na łyso Ludkowie, którzy próbują, co przyznaję ze smutkiem, wzorować się na ludzkich gangach.

 

– To okropne. – powiedział zgorszony Malcolm

 

– Wiem. Na szczęście staramy się ich zawracać z tej drogi. Bardzo często odnosimy sukcesy. – dumnie powiedział kuzyn – Idziemy już. Niedługo wrócimy.

 

Czterej brownie i Shamus zeskoczyli na dół a pozostali wrócili do domku.

 

 

 

Wrócili po kilkunastu minutach zadowoleni jak diabli i roześmiani od ucha do ucha. Nawet Liz, zawsze starająca się być poważna i stateczna jak mama, niemal płakała ze śmiechu. Iana już nie zastali. Najpewniej udał się na śniadanie.

 

– Widzieliście jego minę gdy się odwrócił na chwilę a my w tym czasie ulepiliśmy stos placuszków? – powiedział Robert wywołując kolejną salwę śmiechu

 

– Pewnie. Najpierw go zamurowało a potem udawał, że nic się nie stało. – odpowiedział Shamus i roześmiał się, wszystkich rozbawiło to jeszcze bardziej gdyż śmiech leprekauna podobny był trochę do chrumkania świnki.

 

– Jednakże odniosłem wrażenie, iż czasami Bruce potrafi nas wyczuć. – poważnie stwierdził Edgar

 

– To jest prawie pewne kuznynie. Ten nóż, którym cisnął omal nie zrobił z ciebie szaszłyka. – potwierdziła Kate i roześmiała się czystym głosem przywodzącym na myśl szum górskiego potoku. Pozostali poszli w jej ślady.

 

– O! Nasza młodzież wróciła. – Angus wyszedł z domku sprężystym krokiem, stanął i chwycił się pod boki – Dużo nabroiliście?

 

– Ależ tato.

 

– Wujku.

 

– Mówiliśmy, że idziemy pomóc Bruce'owi przy śniadaniu. Staruszek potrzebuje czasem naszego wsparcia. – dodał Shamus

 

– Mam nadzieję, że tak było. Sprawdzę to. – grożąc palcem powiedziała Kate McRandy

 

– Mamy gościa. Zdaje się, że go wzywałeś bratanku. – powiedział Malcolm opierając się o ściankę.

 

Za nim z domku wyszedł uśmiechnięty Patrick, Duncan i młoda faerie o złotych, spiętych w warkocz włosach, krystalicznie błękitnych oczach i złotych skrzydełkach. Ubrana była w zielony, sportowy dres i adidasy. Przez ramię miała przewieszoną niewielką, sportową torbę.

 

– Pozwólcie, że wam przedstawię. – ożywił się Edgar podbiegając do gościa i zwracając się do młodych. – To jest Liriel, najlepsza przewodniczka z Małego Ludu.

 

– Przewodniczka? – zdziwił się Kenneth

 

– Tak kochaniutki. – odpowiedziała faerie delikatnym, acz pełnym werwy głosem. Młody brownie lekko się zarumienił na stwierdzenie „kochaniutki" – Zajmuję się oprowadzaniem nowo przybyłych po tym wielkim mieście. Rozmawiałam już z waszymi rodzicami. Uważają, że to bardzo dobry pomysł. – starsi brownie zgodnie przytaknęli

 

– Nam też się to podoba. – zgodnie stwierdzili Robert i Kenneth szczerząc zęby do urodziwej faerie

 

– Na pewno. Wracając do tematu. Dzięki mnie poznacie cały Edynburg, zarówno atrakcje turystyczne jak i główne skupiska Małego Ludu. Gwarantuję, że wam się spodoba.

 

– Czy ktoś był kiedyś niezadowolony z twoich usług? Nie zgubisz się? – wtrącił Duncan

 

– Nie. – Liriel spiorunowała klurikauna wzrokiem – Zwiedzanie potrwa jeden, góra dwa dni. Możemy ruszać natychmiast. Jesteście gotowi?

 

– Ruszamy rodzinko? – zapytał się Malcolm

 

Wszyscy popatrzyli po sobie.

 

– Pewnie. – odpowiedział zgodnie chór głosów

 

– Bardzo dobrze. – faerie zatarła z zadowolenia ręce – Ruszamy na zamek. – Istotka gładko sfrunęła na ziemię, za nią zeskoczyli McRandy i Duncan. Edgar i jego towarzysze pozostali w domu. Dzisiaj mieli ochotę trochę się polenić. Niezauważeni przez nikogo Ludkowie zbiegli na dół i wyszli na dw&oacut

Koniec

Komentarze

Zabawne, ale językowo kuleje. Poczekam na inne opowiadania, nim zacznę oceniać.

Przeczytałem początek. Mało, ale dość, by pochwalić humor, wdzięk, lekkość. Błędy? Są, są na pewno. Ale całość zapowiada się bardzo interesująco. :)
Pozdrawiam. 

Nowa Fantastyka