- Opowiadanie: adanbareth - Przez ogrody do gwiazd

Przez ogrody do gwiazd

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

Cień Burzy

Oceny

Przez ogrody do gwiazd

W moich wspo­mnie­niach to miej­sce za­wsze jest pełne zło­ci­ste­go świa­tła. Być może wcale tak nie było. Być może deszcz był bar­dziej szary niż tę­czo­wy, stru­mie­nie mu­la­ste, a nie pły­ną­ce de­li­kat­nym bla­skiem, zaś kurz tań­czą­cy w po­wie­trzu zwy­czaj­nym bru­dem, a nie cza­ro­dziej­ską mgłą za­le­ga­ją­cą na sta­rym stry­chu. Gdy­bym teraz do­sta­ła bilet po­wrot­ny do prze­szło­ści, praw­do­po­dob­nie takie roz­cza­ro­wa­nie bym prze­ży­ła. Jed­nak wtedy, tak wiele lat temu, gdy przez te dwa mie­sią­ce by­ły­śmy tylko bab­cia i ja, wszyst­ko wy­da­wa­ło się cza­ro­dziej­skie, czy­ste i nie­zwy­kłe. Jed­no­cze­śnie zaś tak oczy­wi­ste, że wręcz pewne i nie­zmien­ne. Aż któ­re­goś dnia ona znik­nę­ła i za­czę­łam od­czu­wać każdą chwi­lę jak złotą mo­ne­tę, która bez­pow­rot­nie to­nę­ła w sa­dzaw­ce tego, co już mi­nę­ło.

***

Tam­te­go dnia po raz pierw­szy po­kłó­ci­łam się z bab­cią. Mia­łam już je­de­na­ście lat i po­wo­li za­czy­na­łam od­czu­wać zmia­ny, które mi­mo­wol­nie za­cho­dzi­ły w naj­głęb­szych par­tiach mo­je­go je­ste­stwa. Tak na­praw­dę cho­dzi­ło o zwy­kły ka­prys. Chcia­łam na ten jeden dzień wa­ka­cji wró­cić do domu, po­nie­waż ko­le­żan­ka z klasy ro­bi­ła przy­ję­cie uro­dzi­no­we. Wcale jej spe­cjal­nie nie lu­bi­łam, ale całym swoim je­de­na­sto­let­nim pra­gnie­niem bycia po­śród ludzi wy­ry­wa­łam się tam. Ro­dzi­ce oczy­wi­ście nie mogli po mnie przy­je­chać, a bab­cia nie chcia­ła mnie pu­ścić samej w da­le­ką drogę au­to­bu­sem. Do­sko­na­le zda­wa­łam sobie spra­wę, że gdyby nie scho­ro­wa­ne ciało, zro­bi­ła­by wszyst­ko, by na ten jeden dzień do­wieźć mnie na miej­sce. Mimo to, zła na cały świat i roz­ża­lo­na, po­wie­dzia­łam wiele nie­mi­łych rze­czy. Chcia­łam wy­krzy­czeć ca­łe­mu świa­tu, że czuję się sa­mot­na i wy­ob­co­wa­na, że nie pa­su­ję do moich ró­wie­śni­ków i fak­tycz­nie to zro­bi­łam. Wy­krzy­cza­łam to przed bab­cią tak, że wy­szło na to, że wszyst­ko jest wy­łącz­nie jej winą. W zło­ści po­wie­dzia­łam nawet, że w jej domu czuję się jak w klat­ce. Nie było to praw­dą. Wszę­dzie wi­dzia­łam za­gra­dza­ją­ce mi drogę pręty, tylko nie tam. Ale ona nie wie­dzia­ła, że kła­ma­łam – bo niby skąd miała wie­dzieć? Dla­te­go, gdy wy­bie­głam do ogro­du, by za­szyć się gdzieś aż do obia­du, a może nawet na cały dzień, bab­cia miała łzy w oczach. Ten widok do dzi­siej­sze­go dnia jest dla mnie naj­bar­dziej bo­le­sną karą z cza­sów dzie­ciń­stwa.

Mój bunt, po­le­ga­ją­cy na bez­sen­sow­nym ła­że­niu po ogro­dzie, jak to bywa z bun­ta­mi dzie­ci, bar­dzo szyb­ko zo­stał prze­rwa­ny przez burzę. Chcąc nie chcąc, wró­ci­łam do domu, na pal­cach prze­śli­zgu­jąc się za­cie­nio­nym ko­ry­ta­rzem. Z za­par­tym tchem mi­ja­łam sta­ro­świec­ką kuch­nię. Pech chciał, że wła­śnie wtedy pod­ło­ga zdra­dziec­ko za­skrzy­pia­ła. Za­mar­łam w ocze­ki­wa­niu na zmę­czo­ny głos babci, który we­zwał­by mnie na obiad. Nie chcia­łam jesz­cze się go­dzić. Jed­nak nie padło żadne słowo. Kuch­nia była pusta. Ode­tchnę­łam z ulgą, ale po­czu­łam pa­lą­cą cie­ka­wość. Jeśli nie w kuch­ni, to gdzie bab­cia mogła być? Po­sta­no­wi­łam za­ry­zy­ko­wać przej­ście obok sa­lo­ni­ku, w któ­rym czę­sto ro­bi­ła na dru­tach, a na­stęp­nie koło jej sy­pial­ni. Wresz­cie przez okno prze­szu­ka­łam wzro­kiem cały ogród, a nawet do niego ze­szłam, kie­ro­wa­na na­głym ukłu­ciem nie­po­ko­ju. Do­pie­ro gdy tam jej nie zna­la­złam, chci­we palce stra­chu za­ci­snę­ły się na moim sercu. Wró­ci­łam do domu i jesz­cze raz obe­szłam wszyst­kie po­ko­je, tym razem wo­ła­jąc bab­cię na głos. Uspo­ka­ja­łam się, że być może wy­szła do po­bli­skie­go mia­stecz­ka, do skle­pu, ale jej to­reb­ka i na­rzut­ka, bez któ­rych ni­g­dzie się nie ru­sza­ła, wciąż wi­sia­ły w tym samym miej­scu w hallu. Wresz­cie wbie­głam na strych i prze­ko­na­łam się, że na­praw­dę nie ma jej w domu. Po­czu­łam doj­mu­ją­ce, głu­pie i dzie­cię­ce po­czu­cie winy, a przede wszyst­kim praw­dzi­wą sa­mot­ność, na­pa­wa­ją­cą stra­chem naj­gor­szym z moż­li­wych. Gula w gar­dle uro­sła do ol­brzy­mich roz­mia­rów i wy­bu­chłam pła­czem. Sku­li­łam się na pod­ło­dze, z głową uło­żo­ną na sta­rej książ­ce le­żą­cej na ku­frze w kącie, i wyłam, mając de­spe­rac­ką na­dzie­ję, że bab­cia przyj­dzie mnie po­cie­szyć.

Po ja­kimś cza­sie mój szloch zmie­nił się w prze­ry­wa­ne łka­nie, a strach stał się zwy­kłym otę­pie­niem. Po­wie­ki mi cią­ży­ły. Nie opie­ra­łam się zmę­cze­niu, ale po­wo­li od­pły­nę­łam w za­po­mnie­nie.

Kiedy się ock­nę­łam, ostat­nie pro­mie­nie za­cho­dzą­ce­go słoń­ca wpa­da­ły przez za­ku­rzo­ne szyby, a chłod­ny wie­czor­ny wiatr wci­skał się przez wszyst­kie szpa­ry. Za­drża­łam i ro­zej­rza­łam się po stry­chu, po­cząt­ko­wo nie bar­dzo wie­dząc, dla­cze­go znaj­do­wa­łam się tam, a nie swoim cie­płym łóżku. Wspo­mnie­nia wra­ca­ły opor­nie, a każde z nich było coraz cięż­sze i po­tę­go­wa­ło mój ból głowy. Zwal­czy­łam w sobie chęć po­now­ne­go za­la­nia się łzami, bo nie stra­ci­łam jesz­cze na­dziei, że znaj­dę bab­cię w kuch­ni, szy­ku­ją­cą ko­la­cję. Po chwi­li wa­ha­nia, zde­cy­do­wa­łam zejść na dół i to spraw­dzić. Jakie było moje za­sko­cze­nie, gdy w drzwiach omal nie zde­rzy­łam się z jasną syl­wet­ką, co do któ­rej jed­ne­go byłam pewna – z pew­no­ścią nie wy­glą­da­ła jak moja bab­cia.

***

W tym mo­men­cie moje wspo­mnie­nia wkra­cza­ją w zu­peł­nie inny wy­miar – są o wiele mniej pewne dla zmy­słów, a jed­no­cze­śnie pełne mało waż­nych de­ta­li. Stają się róż­no­ko­lo­ro­we, a mimo to nie je­stem w sta­nie okre­ślić czy wska­zać kon­kret­nych barw, jakie przyj­mu­ją. Wresz­cie, choć ich kon­tu­ry wy­da­ją się roz­my­te, ca­łość jest do bólu wy­ra­zi­sta. Jed­ne­go je­stem pewna, a mia­no­wi­cie, że nie są one snem ani wy­two­rem mojej wy­obraź­ni. Dzie­ciom bar­dzo czę­sto przy­tra­fia­ją się rze­czy nie­wy­tłu­ma­czal­ne. Winą za to obar­cza się ich rze­ko­mą na­iw­ność. Jed­nak praw­da jest zu­peł­nie inna. Dzie­ci po pro­stu o wiele bar­dziej niż do­ro­śli, nie tylko pra­gną zo­ba­czyć, ale i bar­dziej wie­rzą w pewne rze­czy. Nie­ste­ty, za­li­cza­ją się do nich także wraż­li­wość czy mi­łość.

***

Pa­mię­tam, że w tam­tym mo­men­cie naj­pierw po­my­śla­łam, że przy­szedł po mnie anioł. Był późny wie­czór, dłu­gie cie­nie kła­dły się na drew­nia­nej pod­ło­dze stry­chu. W pół­mro­ku jego syl­wet­ka ema­no­wa­ła de­li­kat­nym, zło­ci­stym bla­skiem. Wy­glą­dał jak zwy­kły chło­piec, w moim wieku, ewen­tu­al­nie star­szy lub młod­szy ode mnie naj­wy­żej o rok. Poza tym oczy­wi­ście, że świe­cił się jak la­ta­ren­ka, a jego włosy miały dziw­ny od­cień czer­ni, do­dat­ko­wo wy­sy­pa­nej sre­brzy­stym pyłem. Oczu nie wi­dzia­łam wcale, gdyż to wła­śnie w oko­li­cach jego twarz blask był naj­sil­niej­szy. Bra­ko­wa­ło mu tylko skrzy­deł, by mógł ucho­dzić za anio­ła.

Wy­star­czy­ła chwi­la, by mnie za­uwa­żył i, po­mi­mo że nie mo­głam do­brze wi­dzieć rysów jego twa­rzy, wy­czu­łam, że jed­no­cze­śnie czuje ulgę i obawę na mój widok.

– Chodź, szyb­ko! – wy­szep­tał na­glą­co, a ja po­czu­łam, że pa­trzy pro­sto na mnie i za­drża­łam ze stra­chu pod jego wzro­kiem, któ­re­go źró­dłem była plama świa­tła – Mu­si­my zna­leźć twoją bab­cię przed świ­tem!

Setki pytań prze­mknę­ły mi przez głowę i nagle wy­la­ły się na ze­wnątrz w po­sta­ci po­to­ku płacz­li­wych słów. Tak jakby ktoś zmu­sił mnie do ich wy­po­wie­dze­nia, wy­cią­gnął je ze mnie, po­mi­mo stra­chu, który ści­skał moje gar­dło i sznu­ro­wał usta.

– Zna­leźć? Zgu­bi­ła się? Gdzie? Skąd ty wła­ści­wie znasz moją bab­cię? I kim je­steś? Anio­łem?

W miarę mó­wie­nia łzy znów po­ja­wia­ły się w moich oczach. Nigdy nie byłam spe­cjal­nie od­waż­na i pła­ka­łam, gdy tylko nada­rza­ła się oka­zja. Świe­tli­sty chło­piec zła­pał mnie za rękę. Jego dotyk był trud­ny do zde­fi­nio­wa­nia, zu­peł­nie jakby ciało skła­da­ło się z cze­goś w ro­dza­ju dymu.

– Wy­ja­śnię ci po dro­dze. Nie mamy czasu. Je­że­li przed za­cho­dem słoń­ca nie wej­dzie­my do mo­je­go ogro­du, drzwi się za­mkną i nie bę­dzie­my już w sta­nie od­na­leźć two­jej babci. Za­ufaj mi. Nie mam wobec cie­bie złych za­mia­rów.

Za­dzi­wia­ją­ce jest, jak wiel­kim za­ufa­niem dzie­ci darzą ba­śnio­we i fan­ta­stycz­ne po­sta­ci. Nawet w po­ło­wie nie wie­rzą tak bar­dzo ro­dzi­com czy na­uczy­cie­lom, gdy ci coś obie­cu­ją, ani swoim ko­le­gom i ko­le­żan­kom, jak wszel­kie­go ro­dza­ju wróż­kom, fau­nom czy bia­łym kró­li­kom. Znów można wy­ja­śnić to ową wy­du­ma­ną na­iw­no­ścią dzie­ci. Być może jed­nak, wy­cho­wa­ne na ba­śniach i wciąż jesz­cze nie prze­kształ­co­ne przez świat do­ro­słych, po pro­stu wy­raź­niej widzą gra­ni­cą mię­dzy do­brem a złem.

***

Po­dej­rze­wam, że było kilka po­wo­dów, dla któ­rych za­ufa­łam tam­te­mu świe­tli­ste­mu chłop­cu. Nie po­tra­fi­łam sobie wy­obra­zić, by ktoś tak młody i o tak ła­god­nym gło­sie mógł być czar­nym cha­rak­te­rem. Przede wszyst­kim jed­nak, chwy­ci­łam się jego pro­po­zy­cji jak to­ną­cy ostat­niej deski ra­tun­ku. Jesz­cze tego sa­me­go dnia na­rze­ka­łam przed bab­cią, że w jej domu czuję się sa­mot­na. Do­pie­ro gdy znik­nę­ła, zda­łam sobie spra­wę z tego, czym jest praw­dzi­wa sa­mot­ność.

Dom, przez który truch­ta­li­śmy wy­da­wał się okrop­nie cichy i pusty. Sły­chać było tylko moje chli­pa­nie i po­cią­ga­nie nosem. Mia­łam ocho­tę po­wtó­rzyć tamte py­ta­nia, ale jakoś nagle za­bra­kło mi śmia­ło­ści. Po­my­śla­łam sobie, że po­sta­ram się zdo­być na od­wa­gę, gdy już do­trze­my do ogro­du, o któ­rym mówił. Nie mia­łam co praw­da po­ję­cia, gdzie miał­by się on znaj­do­wać. Za domem bab­cia miała mały ogró­dek wa­rzyw­ny, w któ­rym kwi­tło także kilka sta­rych krza­ków ró­ża­nych i stało wie­ko­we drze­wo, na któ­rym wi­sia­ła huś­taw­ka dla mnie, jed­nak nie można było na­zwać tego ogro­dem z praw­dzi­we­go zda­rze­nia. Nie o ta­kich ogro­dach czy­ta­łam w książ­kach. Dla­cze­go zresz­tą bab­cia mia­ła­by się zgu­bić w jego ogro­dzie? Czego tam szu­ka­ła? Dla­cze­go nigdy mi o nim nie mó­wi­ła? Czy trzy­ma­ła to w ta­jem­ni­cy? Wszyst­kie te wąt­pli­wo­ści spra­wia­ły, że znów mia­łam ocho­tę pła­kać. Na szczę­ście do tego czasu zdą­ży­li­śmy już wyjść na ze­wnątrz. Ode­tchnę­łam chłod­nym wie­czor­nym po­wie­trzem z ulgą. Nie wie­dzia­łam dla­cze­go, ale za­czy­na­łam czuć się strasz­nie cia­sno w pu­stym, ciem­nym domu.

Świe­tli­sty chło­piec od­wró­cił się do mnie tak, że świa­tło za­cho­dzą­ce­go słoń­ca zda­wa­ło się przez niego prze­cho­dzić, co było do­sta­tecz­nie dziw­ne, bio­rąc pod uwagę to, że świe­cił się już sam z sie­bie.

– Teraz otwo­rzę wrota, a ty po pro­stu za­mknij oczy i myśl o gwiaz­dach.

– Gwiaz­dach?

Chło­piec uśmiech­nął się, le­d­wie wi­docz­nym przez blask bi­ją­cy z jego twa­rzy uśmie­chem.

– Mam na imię Astra. To zna­czy “gwiaz­da”. Je­że­li chcesz wejść do mo­je­go ogro­du, mu­sisz na­tu­ral­nie my­śleć o gwiaz­dach. Przy oka­zji, nie je­stem anio­łem. Nie do końca.

– W takim razie czym? Gwiaz­dą? – za­ry­zy­ko­wa­łam. Astra nie od­po­wie­dział i tylko ge­stem po­ka­zał mi, żebym za­mknę­łam oczy. Po­my­śla­łam, że skoro nie od­po­wia­da, mu­sia­łam tra­fić w samo sedno. Tro­chę się wtedy uspo­ko­iłam. Bo skoro zna­łam jego imię i wie­dzia­łam, czym jest, nie był już dla mnie kom­plet­nym nie­zna­jo­mym, praw­da?

***

To była w za­sa­dzie tylko krót­ka chwi­la. Kilka se­kund i już mo­głam znów otwo­rzyć oczy. Za­baw­ne, że w pierw­szej chwi­li po­czu­łam się zwy­czaj­nie, po dzie­cię­ce­mu roz­cza­ro­wa­na. Nie je­stem w sta­nie po­wie­dzieć, czego w za­sa­dzie spo­dzie­wa­łam się po sło­wie “ogród”, ale z pew­no­ścią cze­goś bar­dziej oka­za­łe­go i ba­śnio­we­go. Przed moimi ocza­mi w mro­kach nad­cho­dzą­cej nocy czer­niał las. Sta­łam na po­lan­ce. Dom babci gdzieś znik­nął. Gdy zda­łam sobie z tego spra­wę, na chwi­lę ogar­nę­ła mnie pa­ni­ka. Potem spoj­rza­łam w niebo i za­po­mnia­łam, jakie to uczu­cie, bać się.

Dla je­de­na­sto­let­nie­go dziec­ka rze­czy naj­czę­ściej dzie­lą się na pięk­ne i brzyd­kie, uro­cze i obrzy­dli­we, fajne i głu­pie. Jed­nak nawet teraz nie po­tra­fi­ła­bym opi­sać tego, co wtedy zo­ba­czy­łam. Je­dy­ne, co wie­dzia­łam to to, że cze­goś tak pięk­ne­go nie wi­dzia­łam nigdy w życiu. Niebo było po pro­stu wy­ście­lo­ne gwiaz­da­mi w set­kach prze­róż­nych ko­lo­rów, któ­rych nazw w więk­szo­ści nie zna­łam. Ten widok przej­mo­wał ja­kimś cu­dow­nym, słod­kim za­chwy­tem, ale jed­no­cze­śnie zda­wał się bez­brzeż­nie smut­ny.A to dla­te­go, że wszyst­kie te gwiaz­dy znaj­do­wa­ły się tak da­le­ko, że aż można było wąt­pić w ich ist­nie­nie.

Na­praw­dę nie wiem, jak długo sta­łam wpa­tru­jąc się z otwar­tą buzią w górę. W końcu jed­nak po­czu­łam po­na­gla­ją­ce szarp­nię­cie za rękaw. Nie­chęt­nie ode­rwa­łam wzrok od gwiazd i spoj­rza­łam na Astrę. O dziwo, wydał mi się nagle jakiś bled­szy, a wła­ści­wie cał­kiem zwy­czaj­ny. Jego syl­wet­ka jakby przy­ga­sła, zu­peł­nie jak zdmuch­nię­ta świe­ca. Je­dy­nie jego oczu wciąż nie wi­dzia­łam, tak jakby za­miast nich wid­nia­ła nie­wi­dzial­na i nie­na­ma­cal­na dziu­ra. Za­miast niego, to las nagle za­pło­nął zło­tym świa­tłem, aż za­bo­la­ły mnie od tego oczy. Czar prysł i nagle znów po­czu­łam się prze­ra­żo­na. Astra zła­pał mnie za rękę.

– Mu­si­my już iść – po­na­glił szep­tem – Nie mamy czasu. Je­że­li nie znaj­dzie­my two­jej babci przed świ­tem, to bę­dzie ko­niec dla niej, dla mo­je­go ogro­du i dla mnie!

Spoj­rza­łam na niego nie­ro­zu­mie­ją­cym, spło­szo­nym wzro­kiem. Nagle znów wy­buch­nę­łam go­rą­cym pła­czem. Nawet je­że­li wszyst­ko do­oko­ła wy­glą­da­ło jak prze­pięk­nie ilu­stro­wa­na baśń, to jed­nak było za­ra­zem zimne i obce. Prze­ra­żał mnie ten złoty las, prze­ra­ża­ło gwieź­dzi­ste niebo, prze­ra­ża­ła twarz Astry, po­zba­wio­na oczu. Pra­gnę­łam, by to wszyst­ko oka­za­ło się snem. I jak to zwy­kle oka­zu­je się w ta­kich chwi­lach, było do­kład­nie od­wrot­nie.

***

Szli­śmy przez las, a ja pła­ka­łam. Naj­pierw ze stra­chu i sa­mot­no­ści, potem z po­czu­cia winy i stra­ty, w końcu dla sa­me­go pła­czu i zu­peł­nie bez po­wo­du. Wresz­cie skoń­czy­ły mi się łzy I strasz­nie mnie to zi­ry­to­wa­ło. Wcale nie mia­łam ocho­ty się uspo­ka­jać. Tym bar­dziej, Że cią­gną­cy mnie za rękę chło­pak zu­peł­nie nie zwra­cał uwagi na mój szloch. Po­my­śla­łam, że po­win­nam się chyba o to ob­ra­zić, ale w sumie już wcze­śniej byłam chyba ob­ra­żo­na, więc nie mia­ło­by to sensu. Zresz­tą, ob­ra­ża­nie się na kogoś, kto igno­ru­je takie rze­czy, rów­nież było po­zba­wio­ne sensu. Po­grą­żo­na w ta­kich roz­my­śla­niach, wpa­try­wa­łam się bez­myśl­nie w złote świe­tli­ki. Za­czy­na­ło mi już być obo­jęt­ne czy idę i gdzie idę, a nawet z kim idę, gdy nagle Coś się stało.

Nagle przed moimi ocza­mi po­wie­trze za­fa­lo­wa­ło. W jed­nej chwi­li po­czu­łam szarp­nię­cie i ude­rzy­łam ple­ca­mi o chro­po­wa­tą korę. Chcia­łam krzyk­nąć, ale Astra za­sło­nił mi twarz dło­nią. Byłam już nie­mal zde­cy­do­wa­na, by go w tę rękę ugryźć za wszyst­kie nie­szczę­ścia, jakie przy­tra­fi­ły mi się tam­te­go dnia, gdy kątem oka do­strze­głam jakiś ruch. W miej­scu, gdzie przed chwi­lą sta­li­śmy, nagle zni­kąd po­ja­wi­ła się czar­na, bez­kształt­na syl­wet­ka. Po­wol­nym ru­chem ro­zej­rza­ła się do­oko­ła. Zimny dreszcz prze­biegł mi po ple­cach, gdy do­strze­głam jej oczy – o czar­nych tę­czów­kach i srebr­nej źre­ni­cy. Wy­da­wa­ło się, że mi­nę­ły wieki, zanim po­su­wi­stym ru­chem ode­szła głę­biej w las.

– Teraz mu­sisz obie­cać mi, że przez chwi­lę bę­dziesz cicho, do­brze? – usły­sza­łam szept Astry. Kiw­nę­łam głową, a on cof­nął dłoń. Ci­chut­ko osu­nę­łam się na ko­la­na, zbyt roz­trzę­sio­na, żeby ustać. Je­że­li wcze­śniej wy­da­wa­ło mi się, że to Astra bu­dził we mnie strach, to tam­ten czar­ny stwór sam w sobie był uoso­bie­niem prze­ra­że­niem. Po chwi­li chło­pak klęk­nął obok mnie.

– Ro­zu­miesz już? – za­py­tał cicho – Tutaj nie jest bez­piecz­nie. Mu­si­my uwa­żać. Więk­szość z nich nie ma zmy­słu słu­chu, ale są w sta­nie wy­czuć fale dźwię­ko­we.

– Jak mogę ro­zu­mieć co­kol­wiek, skoro nic mi nie po­wie­dzia­łeś? – pi­snę­łam ura­żo­na – Co to w ogóle było za mon­strum?

W zło­ci­stym bla­sku drze­wa, za któ­rym się kry­li­śmy, Astra wy­glą­dał, jakby się za­sta­na­wiał.

– Wy­da­je mi się, że to ja – po­wie­dział w końcu, a mi nie po­zo­sta­ło nic in­ne­go, jak spoj­rzeć na niego z nie­do­wie­rza­niem.

– Bo wi­dzisz, to dla­te­go, że ten ogród jest tro­chę jak moja dusza – tłu­ma­czył go­rącz­ko­wo – Tak długo, jak ja kogoś tu wpro­wa­dzę, nie ma pro­ble­mu, ale twoja bab­cia po­ja­wi­ła się tu bez mojej wie­dzy. Te czar­ne syl­wet­ki szu­ka­ją teraz in­tru­za, żeby się go po­zbyć. Dla­te­go po­wie­dzia­łem ci, że mu­si­my ją jak naj­szyb­ciej zna­leźć.

Za­drża­łam na myśl, że te prze­ra­ża­ją­ce stwo­ry mia­ły­by w ogóle do­tknąć moją bab­cię.

– Ale w takim razie, dla­cze­go my mu­si­my się przed nimi kryć? – za­py­ta­łam, wy­bie­ra­jąc lo­so­wo jedno z pytań krą­żą­cych mi po gło­wie.

– Oba­wiam się, że to dla­te­go, że coś po­szło nie tak, gdy prze­kra­cza­łem gra­ni­cę, by cię od­na­leźć. Teraz za­rów­no ja, jak i ty rów­nież je­ste­śmy in­tru­za­mi. Taka sy­tu­acja w ogóle nie po­win­na mieć miej­sca. Nikt nie po­wi­nien być w sta­nie tu się do­stać bez mojej po­mo­cy. Nie­ste­ty, to chyba także stało się z mojej winy.

Jego od­po­wie­dzi wię­cej gma­twa­ły, niż wy­ja­śnia­ły. Na szczę­ście w wieku je­de­na­stu lat zwy­kłam przyj­mo­wać świat takim, jaki był, bez więk­szych pro­ble­mów. Wi­dzia­łam, że nie zo­sta­ło mi zbyt dużo czasu na za­da­wa­nie pytań, gdyż Astra już za­czy­nał rzu­cać nie­spo­koj­ne spoj­rze­nia do­oko­ła. Za­py­ta­łam więc o to, co bar­dziej niż wszyst­ko inne do­ma­ga­ło się od­po­wie­dzi.

– Skąd wła­ści­wie znasz moją bab­cię?

Za od­po­wiedź mu­sia­ło wy­star­czyć mi prze­lot­ne spoj­rze­nie. Chwi­la ośli­zgłe­go stra­chu, jaki czuje zła­pa­na w sidła ofia­ra, i już szarp­nię­cie za rękę po­de­rwa­ło mnie z ziemi.

– De­li­kat­niej! – zdą­ży­łam jesz­cze pi­snąć i już mu­sia­łam prze­bie­rać no­ga­mi tak szyb­ko, jak tylko po­tra­fi­łam, by na­dą­żyć za Astrą. Szyb­kie spoj­rze­nie przez ramię i wie­dzia­łam, że tamto uczu­cie prze­ra­że­nia nie było przy­pad­ko­we. Czar­ny cień sunął za nami z za­dzi­wia­ją­cą szyb­ko­ścią, a jego oczy wpi­ja­ły się we mnie. Wzdry­gnę­łam się, choć w całej tej po­sta­ci tylko te oczy nie bu­dzi­ły we mnie stra­chu, a ra­czej nie­po­kój. Jesz­cze kilka razy spo­glą­da­łam za sie­bie, świa­do­mie się ka­tu­jąc, by utrzy­mać mor­der­cze tempo, gdy nogi plą­ta­ły mi się już ze zmę­cze­nia. On za każ­dym razem tam był, raz jakby bli­żej, raz, ku mojej uldze, dalej. W końcu zda­łam sobie spra­wę, że już nie dam rady. Serce omal mi nie eks­plo­do­wa­ło, nie czu­łam nóg. Nagle przed oczy­ma mi­gnę­ło mi coś ciem­ne­go i wy­pa­dli­śmy wresz­cie na otwar­tą prze­strzeń. Po­tknę­łam się o ka­mień i prze­ko­zioł­ko­wa­łam na­przód, cią­gnąc za sobą za­sko­czo­ne­go Astrę. Nie­mal na­tych­miast po­de­rwa­łam się z ziemi, go­to­wa biec dalej w ostat­nim roz­pacz­li­wym zry­wie, gdy zda­łam sobie spra­wę, że nie czuję już tego ob­mier­z­łe­go stra­chu, który jakby ob­le­piał lepką pa­ję­czy­ną całe ciało. Wle­pi­łam zdez­o­rien­to­wa­ne spoj­rze­nie w szpa­ler zło­ci­stych drzew. Czy tylko mi się wy­da­wa­ło, czy tu na gra­ni­cy blask był jakby słab­szy?

– Nie mogą wyjść z lasu – wy­ja­śnił wciąż sie­dzą­cy na tra­wie Astra – Tutaj je­ste­śmy bez­piecz­ni, przy­naj­mniej do świtu. Ale nie mamy czasu na…

Nie zdą­żył do­koń­czyć. Jego słowa wy­pa­li­ły się w moim mózgu czer­wo­ny­mi li­te­ra­mi i wy­łą­czy­ły ja­ki­kol­wiek do­pływ ad­re­na­li­ny. W mgnie­niu oka nogi od­mó­wi­ły mi po­słu­szeń­stwa i ru­nę­łam na zie­mię.

– Oba­wiam się, że czas bę­dzie mu­siał jakoś się po­go­dzić z tym, że go nie mamy – stwier­dzi­łam, zda­jąc sobie spra­wę z tego, że kom­plet­nie po­gu­bi­łam sens tej wy­po­wie­dzi. Wy­buch­nę­łam hi­ste­rycz­nym śmie­chem. Astra wes­tchnął.

– Po­dej­rze­wam, że w takim razie dzie­sięć minut od­po­czyn­ku ci nie wy­star­czy? – za­py­tał bez więk­szej na­dziei. Po­krę­ci­łam głową, wciąż z głu­pim uśmie­chem na twa­rzy. Mia­łam wra­że­nie, że pa­ra­liż ogar­nął wszyst­kie moje mię­śnie.

– Ale dwa­dzie­ścia bę­dzie aku­rat. Pod wa­run­kiem, że za­ba­wisz mnie przez ten czas jakąś opo­wie­ścią.

– Chyba już nawet wiem, jaką sza­now­na pa­nien­ka sobie życzy – uśmiech­nął się, na wpół ło­bu­zer­sko, na wpół ze znu­że­niem.

Po­my­śla­łam sobie wtedy, że świat na chwi­lę znów wró­cił do normy – skoro oboje po­tra­fi­li­śmy się jesz­cze raz uśmiech­nąć w ten spo­sób.

***

– Kiedy wy, lu­dzie, pa­trzy­cie w gwiaz­dy, wi­dzi­cie nie­mal to samo niebo, które skle­pia ten ogród – roz­po­czął wresz­cie swoje opo­wia­da­nie Astra – Od czasu do czasu zda­rza wam się po­my­śleć: "Jak one są da­le­ko od nas, cho­dzą­cych po tej ziemi" i wtedy po­świę­ci­cie nam może chwi­lę smut­ku i no­stal­gii. Dla mnie spoj­rze­nie w gwiaz­dy to doj­mu­ją­ce uczu­cie sa­mot­no­ści, bo wiem, że każda z nich jest zbyt da­le­ko, byśmy się spo­tka­li, a za­ra­zem ja je­stem tak samo od­le­gły dla nich wszyst­kich.

– Nie mo­że­cie od­wie­dzać się na­wza­jem w swo­ich ogro­dach? – wtrą­ci­łam.

– Wy­obra­żasz sobie, co by było, gdyby gwiaz­dy za­czę­ły się nagle ze sobą spo­ty­kać? – Astra uśmiech­nął się – Nie, nasz los to wiecz­na sa­mot­ność. Cho­ciaż, oczy­wi­ście, są pewne od­stęp­stwa od tego pra­wi­dła.

– Na przy­kład moja bab­cia? – pod­su­nę­łam.

– Cho­ciaż­by ona. Ale nie tylko. Każdy czło­wiek może tra­fić do mo­je­go ogro­du, ale pod kil­ko­ma wa­run­ka­mi – kon­ty­nu­ował Astra – Przede wszyst­kim, przed świ­tem musi go opu­ścić. Nie­waż­ne, czy trafi tu wie­czo­rem czy po po­łu­dniu, świt jest gra­ni­cą nie do prze­kro­cze­nia. Poza tym, jak już ci mó­wi­łem, bez mo­je­go po­zwo­le­nia, a wła­ści­wie za­pro­sze­nia, nikt nie ma tu wstę­pu. Twoja bab­cia jest pierw­szym przy­pad­kiem, który za­błą­dził. Ostat­nim i naj­waż­niej­szym wa­run­kiem jest to, że każdy czło­wiek może od­wie­dzić mój ogród tylko raz.

– W takim razie, jak to w ogóle moż­li­we, że bab­cia tra­fi­ła tu po raz drugi? – za­py­ta­łam, ale Astra to zi­gno­ro­wał i kon­ty­nu­ował swoją opo­wieść:

– Ro­zu­miesz więc, że życie jest nie­zno­śne, je­że­li uświa­do­misz sobie swoją wiecz­ną sa­mot­ność. Za­sta­na­wia­łem się, jakie to uczu­cie roz­ma­wiać z kimś, śmiać się i robić te wszyst­kie rze­czy, które lu­dzie robią w gro­nie przy­ja­ciół. Czę­sto ob­ser­wo­wa­łem ludzi, zwłasz­cza tych miesz­ka­ją­cych w domu two­jej babci. Jed­nak przez długi czas nie mo­głem się zde­cy­do­wać na za­pro­sze­nie kogoś do mo­je­go ogro­du. Mia­łem nie­ja­sne prze­czu­cie, że ten jeden dzień to zde­cy­do­wa­nie za mało na za­peł­nie­nie pust­ki w moim sercu, a także, że sa­mot­ność sta­ła­by się wtedy jesz­cze bar­dziej nie­zno­śna. Aż nagle zo­ba­czy­łem dziew­czyn­kę, która w swoim po­ko­ju pła­ka­ła cicho, na­rze­ka­jąc na sa­mot­ność. Wtedy pod­ją­łem de­cy­zję…

– Chwi­lecz­kę – znów mu prze­rwa­łam – Chcesz po­wie­dzieć, że to była moja bab­cia? Prze­cież ona za­wsze opo­wia­da­ła mi, że w moim wieku miała całą grup­kę przy­ja­ciół.

– Mi też o nich mó­wi­ła – Astra uśmiech­nął się nie­znacz­nie – Na­zy­wa­ła ich przy­ja­ciół­mi-cie­nia­mi i na­rze­ka­ła, że nigdy tak na­praw­dę im na niej nie za­le­ża­ło. Nie ro­zu­mia­łem wtedy, że może ist­nieć coś ta­kie­go jak “fał­szy­wy przy­ja­ciel”, ale potem przez wiele lat przy­glą­da­łem się two­jej babci I wi­dzia­łem, jak po­to­czy­ło się jej życie. Wy­da­je mi się, że je­że­li kie­dy­kol­wiek miała praw­dzi­we­go przy­ja­cie­la, byłaś nim ty.

Spoj­rza­łam na niego z nie­do­wie­rza­niem, ale nie zwró­cił na to uwagi.

– Kiedy się przed nią po­ja­wi­łem, była jesz­cze bar­dziej zdzi­wio­na niż ty. Nawet za­pła­ka­na i roz­ża­lo­na, sta­no­wi­ła uoso­bie­nie roz­sąd­ku i wpra­wi­ła mnie w praw­dzi­we osłu­pie­nie do­wo­dząc mi, że nie po­wi­nie­nem w ogóle ist­nieć. Wy­da­je mi się, że wzię­ła mnie za ja­kie­goś elfa czy inne ma­gicz­ne stwo­rze­nie. To, co dla mnie było kom­plet­nie oczy­wi­ste i na­tu­ral­ne, jej wy­da­wa­ło się ab­sur­dal­ne i nie­zro­zu­mia­łe. Do­pie­ro kiedy wy­ja­śni­łem, że czuję się sa­mot­ny i szu­kam po pro­stu przy­ja­cie­la, wresz­cie zro­zu­mia­ła. I na­tych­miast po­wie­dzia­ła ka­te­go­rycz­ne “nie”.

– Dla­cze­go? – za­py­ta­łam, kom­plet­nie zdez­o­rien­to­wa­na.

– Ja też byłem zdzi­wio­ny. Nawet wię­cej, gdyż cała sy­tu­acja była dla mnie zu­peł­nie nowa. Poza tym, zda­wa­łem sobie spra­wę, że koń­czy mi się czas. Może wy­da­wać ci się, że skoro je­ste­śmy w sta­nie prze­by­wać w wa­szym świe­cie, to pro­blem na­szej sa­mot­no­ści jest prak­tycz­nie roz­wią­za­ny. Jed­nak w prak­ty­ce wy­glą­da to tro­chę ina­czej. Nie po­wie­dział­bym, że dzi­siaj prze­sze­dłem do wa­sze­go świa­ta, żeby z tobą po­roz­ma­wiać, ale ra­czej, że do two­je­go świa­ta. To tro­chę skom­pli­ko­wa­ne – dodał, wi­dząc po­wąt­pie­wa­nie na mojej twa­rzy. Kiw­nę­łam głową, żeby kon­ty­nu­ował.

– Wra­ca­jąc do te­ma­tu. Zo­sta­łem po­sta­wio­ny pod ścia­ną. Cał­ko­wi­cie sko­ło­wa­ny, po­sta­no­wi­łem chwy­cić się ostat­niej deski ra­tun­ku. Po pro­stu się z nią zgo­dzi­łem. “Nie bę­dzie­my przy­ja­ciół­mi” – po­wie­dzia­łem, “Za­miast tego, na te kilka go­dzin, mo­że­my zo­stać kom­plet­nie sobie ob­cy­mi ludź­mi, któ­rzy roz­ma­wia­ją o wszyst­kim i o ni­czym”. Wi­dzia­łem, że moja proś­ba mocno ją zdzi­wi­ła. “Prze­cież ty po­dob­no nie je­steś czło­wie­kiem” – od­par­ła ostroż­nie. “Nie, nie je­stem” – po­twier­dzi­łem. Wi­dzia­łem, że tym razem do­sko­na­le zro­zu­mia­ła. W ten spo­sób twoja bab­cia stała się pierw­szym go­ściem w moim ogro­dzie.

Kiedy teraz o tym myślę, widzę, ze fak­tycz­nie nie by­li­śmy przy­ja­ciół­mi. Zbyt duża prze­paść roz­po­ście­ra­ła się mię­dzy nami. Ale z każdą go­dzi­ną coraz le­piej się ro­zu­mie­li­śmy. Roz­ma­wia­li­śmy, śmia­li­śmy się, żar­to­wa­li­śmy. Oczy­wi­ście, nie trwa­ło to długo. Mu­sia­łem jej wy­ja­śnić, że o świ­cie nie ma in­ne­go wy­bo­ru, jak opu­ścić ogród. Przy­ję­ła to ze spo­ko­jem i kiedy gwiaz­dy bla­kły na po­wo­li roz­świe­tla­ją­cym się nie­bie, grzecz­nie po­dzię­ko­wa­ła mi z sze­ro­kim uśmie­chem. Po praw­dzie, to ja po­wi­nie­nem jej dzię­ko­wać. Przez chwi­lę sta­li­śmy na­prze­ciw­ko sie­bie, czu­jąc, że trud­no nam bę­dzie ze­rwać tę nić po­ro­zu­mie­nia, która się mię­dzy nami na­wią­za­ła. Wtedy ona nagle za­py­ta­ła, czy kie­dyś jesz­cze się spo­tka­my. Już wcze­śniej po­wie­dzia­łem jej, że to może być tylko ten jeden raz. Ale tak na­praw­dę, była jesz­cze jedna moż­li­wość. Mo­głem spo­tkać się z nią po­now­nie, kiedy…

– Kiedy? – za­py­ta­łam z ocza­mi błysz­czą­cy­mi z cie­ka­wo­ści. Ale Astra nagle jakby się za­ciął, a po jego twa­rzy prze­mknął cień.

– Kiedy na­dej­dzie od­po­wied­ni czas – uciął i wstał, dając mi znak, że to już ko­niec opo­wie­ści. Spoj­rza­łam na niego roz­cza­ro­wa­na, ale po­słusz­nie rów­nież się pod­nio­słam.

– Znowu bę­dzie­my pró­bo­wa­li prze­do­stać się przez las? – aż wzdry­gnę­łam się na tę myśl.

– Nie, nad­ło­ży­my drogi i okrą­ży­my go od wscho­du. Tam pier­ścień drzew jest węż­szy, więc bę­dzie­my mieli więk­szą szan­sę na do­sta­nie się nie­zau­wa­że­nie do serca ogro­du. Do tego miej­sca cie­nie nie będą już miały wstę­pu.

Mia­łam na końcu ję­zy­ka py­ta­nie: "dla­cze­go?", ale uzna­łam, że może ono tro­chę po­cze­kać do czasu, gdy Astra bę­dzie w lep­szym hu­mo­rze. Naj­waż­niej­sze, po­wie­dzia­łam sobie, że nie mogą i już.

***

Przez kilka go­dzin ma­sze­ro­wa­li­śmy wzdłuż lasu. Astra na­rzu­cał wy­so­kie tempo, które ledwo mo­głam utrzy­mać na dłuż­szą metę, ale nie na­rze­ka­łam. Za­to­pio­na w my­ślach, sta­ra­łam się uni­kać pa­trze­nia na szpa­ler drzew po lewej. Bu­dzi­ły we mnie nie­po­kój. Wresz­cie do­tar­li­śmy do wą­skiej ścież­ki, która za­głę­bia­ła się w las. Wtedy jesz­cze przy­śpie­szy­li­śmy. Za każ­dym razem, gdy po­mię­dzy drze­wa­mi po­ja­wiał się jakiś cień, Astra cią­gnął mnie w drugą stro­nę, za naj­bliż­szy pień. W ten spo­sób szli­śmy przez kil­ka­dzie­siąt minut, a ja czu­łam, że już kom­plet­nie opa­dłam z sił. Im bar­dziej za­głę­bia­li­śmy się w las, tym więk­szy był mój nie­po­kój i tym ja­śniej­szy złoty blask do­oko­ła nas. Wresz­cie stał się on wręcz nie­zno­śny i ośle­piał moje oczy. Wle­kłam się już ostat­kiem sił, po­ga­nia­na je­dy­nie przez strach ro­sną­cy w moim sercu – znów strach ści­ga­nej ofia­ry. My­śla­łam sobie, że je­że­li tak mają wy­glą­dać ba­śnio­we przy­go­dy, to nie chcę ich już nigdy wię­cej prze­ży­wać. W któ­rymś mo­men­cie Astra krzyk­nął, bym bie­gła naj­szyb­ciej jak po­tra­fię i po­na­gla­na sza­lo­nym bi­ciem serca ze­bra­łam się na ten ostat­ni zryw. Nie wi­dzia­łam już nic przed sobą i nagle jak­bym wpa­dła w świe­tli­stą bańkę. Wszel­ki strach ze mnie opadł. Za­trzy­ma­łam się i ro­zej­rza­łam do­oko­ła. Znaj­do­wa­łam się w na­szym ogro­dzie, prak­tycz­nie takim samym, ale jed­nak jakby wy­raź­niej­szym. Spoj­rza­łam przez ramię, by spraw­dzić, czy Astra też do niego do­tarł. Wi­dzia­łam go jak stał za ścia­ną świa­tła. Stał i krzy­czał.

Jesz­cze zanim co­kol­wiek po­wie­dział, wie­dzia­łam, że dalej pójdę sama.

– Nie mogę za tobą iść– usły­sza­łam jego głos do­bie­ga­ją­cy jakby z od­da­li.

– Co mam robić? – za­py­ta­łam po pro­stu, wpa­tru­jąc się w niego na­glą­co. Z prze­ra­że­niem zda­łam sobie spra­wę z tego, że nie mie­li­śmy czasu na po­ga­węd­ki. Astra był w nie­bez­pie­czeń­stwie.

– Mu­sisz jej po­wie­dzieć, że na pewno mnie tu nie spo­tka – od­parł po chwi­li wa­ha­nia – Niech idzie tą ścież­ką, która jest przed nią i nie oglą­da się za sie­bie.

Mia­łam jesz­cze ocho­tę za­py­tać go, co to za ścież­ka, którą ma iść bab­cia, ale Astry już nie było. Po­czu­łam ukłu­cie sa­mot­no­ści, ale od­gro­dzi­łam się od niego z całą sta­now­czo­ścią i za­głę­bi­łam w ko­lo­ro­wy ogród. Teraz wresz­cie wie­dzia­łam, gdzie znaj­dę moją bab­cię.

***

Było takie miej­sce w bab­ci­nym ogro­dzie, w któ­rym tylko ona lu­bi­ła się za­szy­wać. Gdy nie mo­głam jej zna­leźć w domu, szu­ka­łam w ma­lut­kiej, drew­nia­nej al­tan­ce, w któ­rej stało jedno wi­kli­no­we krze­sło. Bab­cia zwy­kła tam sia­dy­wać i zaj­mo­wać się ro­bót­ką albo czy­tać książ­kę. Teraz także tam sie­dzia­ła, za­to­pio­na w spo­koj­nym śnie. Ulga, którą od­czu­łam na jej widok, po­rów­ny­wal­na była do żalu, z jakim ją z tego snu bu­dzi­łam. Otwo­rzy­ła wresz­cie oczy i prze­cią­gnę­ła się, rzu­ca­jąc mi by­stre spoj­rze­nie.

– Teraz ro­zu­miem – rzu­ci­ła z uśmie­chem – Więc na­praw­dę tro­chę się po­śpie­szy­łam. No nic, chyba wy­szło nam to na dobre, co?

Nie mia­łam po­ję­cia, o czym mó­wi­ła, ale wy­glą­da­ło na to, że mniej wię­cej orien­to­wa­ła się w sy­tu­acji.

– Mu­sisz stąd iść, bab­ciu – po­wie­dzia­łam z na­ci­skiem – Astra mówił, że masz iść swoją ścież­ką i nie oglą­dać się za sie­bie, czy coś ta­kie­go.

– Tak po­wie­dział? To miło, że zadał sobie tyle trudu, żeby na­pra­wić mój błąd. Ale wiesz, dzie­ci­no, tam, gdzie ja idę, ty iść nie mo­żesz.

Spoj­rza­łam na nią nie­ro­zu­mie­ją­cym wzro­kiem. Uśmie­cha­ła się ze smut­kiem. I wtedy po­wo­li za­czę­ło do mnie do­cie­rać, co tak na­praw­dę dzi­siaj się zda­rzy­ło. Do moich oczu na­pły­nę­ły łzy.

– Nie – zdo­ła­łam je­dy­nie wy­ją­kać. Bab­cia po­ki­wa­ła tylko głową i mocno mnie przy­tu­li­ła.

– Wiesz, ani tro­chę nie ża­łu­ję, że wy­wo­ła­łam całe to za­mie­sza­nie. W końcu dzię­ki temu mo­gły­śmy się jesz­cze raz spo­tkać. Chcę ci po­wie­dzieć tylko jedną rzecz: idź na­przód i nie patrz w prze­szłość. Tam wszyst­ko zo­sta­ło już wy­ba­czo­ne.

Sły­sząc te słowa wy­buch­nę­łam roz­dzie­ra­ją­cym pła­czem. Bab­cia tu­li­ła mnie jak dziec­ko, ale nie mo­głam nie za­uwa­żyć, że po­wo­li roz­my­wa­ła się w po­wie­trzu. Obie wie­dzia­ły­śmy, że koń­czył nam się czas. Sto­jąc na tej kra­wę­dzi do­tych­cza­so­we­go życia my­śla­łam, że nigdy wcze­śniej nie wy­da­wa­ło mi się ono tak wy­ra­zi­ste jak w tej ostat­niej chwi­li, gdy od­pły­wa­ło w prze­szłość. Ostat­nią chwi­lą, która na­le­ża­ła do tam­tych wspo­mnień, była ko­ły­san­ka, którą bab­cia śpie­wa­ła mi w dzie­ciń­stwie. Potem nagły wy­buch zło­te­go bla­sku ośle­pił mnie i rów­nie szyb­ko zgasł.

***

Astra zna­lazł mnie sie­dzą­cą na tra­wie, z twa­rzą mokrą od łez.

– Po­wi­nie­neś się po­śpie­szyć, by móc się po­now­nie z nią spo­tkać – wy­szep­ta­łam.

– Na to jest jesz­cze czas – usły­sza­łam jego spo­koj­ny głos – Na­to­miast świt się już zbli­ża.

Zda­łam sobie spra­wę, że ma rację. Na wscho­dzie niebo już się ru­mie­ni­ło. Wsta­łam z wes­tchnie­niem i ob­ró­ci­łam się w jego stro­nę. Tak wiele rze­czy po­win­nam mu była po­wie­dzieć, a czu­łam, że z nich wszyst­kich tylko “dzię­ku­ję” by­ło­by sen­sow­ne.

– Jak tak wła­ści­wie masz na imię? – za­py­ta­łam za­miast tego – Prze­cież nie Astra. To nie może być imię jed­nej, zwy­czaj­nej gwiaz­dy.

– Tak na­praw­dę, to nie mam jesz­cze imie­nia – uśmiech­nął się – Je­stem nie­na­zwa­ny.

– W takim razie, co po­wiesz na to, bym ja cię na­zwa­ła? – także uśmiech­nę­łam się w od­po­wie­dzi i wy­szep­ta­łam mu do ucha naj­od­po­wied­niej­sze, we­dług mnie, imię. Wy­glą­da­ło na to, ze przy­pa­dło mu do gustu. Jesz­cze raz ro­ze­śmia­li­śmy się, jakby nagle opa­dło z nas na­pię­cie. Nad­cho­dził świt.

– Spo­tka­my się jesz­cze kie­dyś? – za­py­ta­łam, przy­wo­łu­jąc to py­ta­nie z da­le­kiej prze­szło­ści. Wy­glą­dał na zdzi­wio­ne­go, ale z ra­do­snym uśmie­chem od­po­wie­dział:

– W od­po­wied­nim cza­sie.

Moje ręce po­wo­li roz­pły­wa­ły się w po­wie­trzu. Była jesz­cze jedna rzecz, którą mu­sia­łam mu po­wie­dzieć.

– Je­ste­śmy już przy­ja­ciół­mi, praw­da? Mogę tak o nas my­śleć?

W pa­mię­ci za­pi­sał mi się jesz­cze tylko wyraz zdzi­wie­nia i szczę­ścia na jego twa­rzy, kiedy kiwał głową z na­masz­cze­niem i jed­no­cze­śnie śmiesz­ną gor­li­wo­ścią.

***

Od tam­te­go czasu mi­nę­ło wiele lat. A ja wciąż idę na­przód, w kie­run­ku zło­te­go bla­sku, oświe­tla­ją­ce­go mi przy­szłość. Wła­śnie tak, Bla­sku. Blask był ide­al­nym imie­niem dla tej nie­wiel­kiej, sa­mot­nej, ale jakże pięk­nej zło­ci­stej gwiaz­dy która po­zwo­li­ła mi na za­wsze już wy­zwo­lić się zza zło­tych krat klat­ki zwa­nej sa­mot­no­ścią.

Koniec

Komentarze

Wy­da­je mi się, że tre­ścią tego opo­wia­da­nia nie jest fan­ta­stycz­ne dzie­ciń­stwo, a ra­czej jedno prze­ży­cie z dzie­ciń­stwa, w do­dat­ku ra­czej mało za­baw­ne, zgoła smut­ne.

Wę­drów­ka Przez ogro­dy do gwiazd oka­za­ła się bar­dzo mo­no­ton­na i nu­żą­ca, wręcz mę­czą­ca. Nawet snu­ją­ce się cie­nie nie po­tra­fi­ły oży­wić sy­tu­acji, nie wpro­wa­dzi­ły spo­dzie­wa­ne­go nie­po­ko­ju. Ani przez chwi­lę nie umia­łam po­dzie­lić od­czuć dziew­czyn­ki.

Wy­ko­na­nie po­zo­sta­wia nieco do ży­cze­nie. Jest tro­chę po­wtó­rzeń, kilka nie­zbyt czy­tel­nie skon­stru­owa­nych zdań, ale szcze­gól­nie prze­szka­dzał mi nad­miar za­im­ków, bez więk­szo­ści któ­rych opo­wia­da­nie do­sko­na­le mo­gło­by się obejść.

 

Gula w gar­dle uro­sła do ol­brzy­mich roz­mia­rów i wy­bu­chłam pła­czem.Gula w gar­dle uro­sła do ol­brzy­mich roz­mia­rów i wy­bu­chnęłam pła­czem.

 

dla­cze­go znaj­do­wa­łam się tam, a nie swoim cie­płym łóżku. – …dla­cze­go znaj­do­wa­łam się tam, a nie w swoim cie­płym łóżku.

 

Po chwi­li wa­ha­nia, zde­cy­do­wa­łam zejść na dół i to spraw­dzić.Po chwi­li wa­ha­nia zde­cy­do­wa­łam się zejść na dół i to spraw­dzić.

 

Setki pytań prze­mknę­ły mi przez głowę i nagle wy­la­ły się na ze­wnątrz w po­sta­ci po­to­ku płacz­li­wych słów. Tak jakby ktoś zmu­sił mnie do ich wy­po­wie­dze­nia, wy­cią­gnął je ze mnie, po­mi­mo stra­chu, który ści­skał moje gar­dło i sznu­ro­wał usta. – Przy­kład na­mia­ru za­im­ków.

 

Ode­tchnę­łam chłod­nym wie­czor­nym po­wie­trzem z ulgą. – Co to zna­czy, że po­wie­trze było ulgą?

Pro­po­nu­ję: Z ulgą ode­tchnę­łam chłod­nym, wie­czor­nym po­wie­trzem.

 

Świe­tli­sty chło­piec od­wró­cił się do mnie tak, że świa­tło za­cho­dzą­ce­go słoń­ca zda­wa­ło się przez niego prze­cho­dzić, co było do­sta­tecz­nie dziw­ne, bio­rąc pod uwagę to, że świe­cił się już sam z sie­bie. – Po­wtó­rze­nia.

Może: Świe­tli­sty chło­piec od­wró­cił się do mnie tak, że blask za­cho­dzą­ce­go słoń­ca zda­wa­ło się przez niego prze­cho­dzić, co było do­sta­tecz­nie dziw­ne, bio­rąc pod uwagę to, że ja­śniał już sam z sie­bie.

 

Chło­piec uśmiech­nął się, le­d­wie wi­docz­nym przez blask bi­ją­cy z jego twa­rzy uśmie­chem.Uśmie­cha­nie się uśmie­chem jest ma­słem ma­śla­nym,

Może: Na twa­rzy chłop­ca za­go­ścił uśmiech, le­d­wie wi­docz­ny w bi­ją­cym bla­sku.

 

zda­wał się bez­brzeż­nie smut­ny.A to dla­te­go… – Brak spa­cji po krop­ce.

 

Na­praw­dę nie wiem, jak długo sta­łam wpa­tru­jąc się z otwar­tą buzią w górę. – Ze zda­nia wy­ni­ka, że buzia była otwar­ta w górę.

Pro­po­nu­ję: Na­praw­dę nie wiem jak długo sta­łam z otwar­tą buzią, pa­trząc w górę.

 

Tym bar­dziej, Że cią­gną­cy mnie za rękę chło­pak… – Dla­cze­go nagle wiel­ka li­te­ra?

 

po­win­nam się chyba o to ob­ra­zić, ale w sumie już wcze­śniej byłam chyba ob­ra­żo­na, więc nie mia­ło­by to sensu. Zresz­tą, ob­ra­ża­nie się na kogoś, kto igno­ru­je takie rze­czy, rów­nież było po­zba­wio­ne sensu. – Czy to ce­lo­we po­wtó­rze­nia?

 

Po­wol­nym ru­chem ro­zej­rza­ła się do­oko­ła. – W jaki spo­sób można roz­glą­dać się ru­chem?

Może wy­star­czy: Po­wol­i ro­zej­rza­ła się do­oko­ła.

 

zanim po­su­wi­stym ru­chem ode­szła głę­biej w las. – Ra­czej: …zanim po­su­wi­stym kro­kiem ode­szła głę­biej w las.

 

to tam­ten czar­ny stwór sam w sobie był uoso­bie­niem prze­ra­że­niem. – …to tam­ten czar­ny stwór, sam w sobie był uoso­bie­niem prze­ra­że­nia. Lub: …to tam­ten czar­ny stwór, sam w sobie był uoso­bionym prze­ra­że­niem.

 

po­wie­dział w końcu, a mi nie po­zo­sta­ło nic in­ne­go… – …po­wie­dział w końcu, a mnie nie po­zo­sta­ło nic in­ne­go

 

tłu­ma­czył go­rącz­ko­wo – Tak długo, jak ja kogoś tu wpro­wa­dzę… – Brak krop­ki na końcu zda­nia.

 

mu­sia­łam prze­bie­rać no­ga­mi tak szyb­ko, jak tylko po­tra­fi­łam, by na­dą­żyć za Astrą. Szyb­kie spoj­rze­nie przez ramię i wie­dzia­łam, że tamto uczu­cie prze­ra­że­nia nie było przy­pad­ko­we. Czar­ny cień sunął za nami z za­dzi­wia­ją­cą szyb­ko­ścią… – Po­wtó­rze­nia.

 

Czar­ny cień sunął za nami z za­dzi­wia­ją­cą szyb­ko­ścią, a jego oczy wpi­ja­ły się we mnie. – W jaki spo­sób oczy mogą wpić się w kogoś?

Pro­po­nu­ję: …a jego wzrok wpi­ja­ł się we mnie.

 

stra­chu, który jakby ob­le­piał lepką pa­ję­czy­ną całe ciało. – Brzmi fa­tal­nie.

Może: …stra­chu, który, jak lepka pa­ję­czy­na, przy­le­gał do ciała.

 

Mi też o nich mó­wi­ła… – Mnie też o nich mó­wi­ła

 

Astra na­rzu­cał wy­so­kie tempo… – Astra na­rzu­cał szyb­kie tempo

 

Wresz­cie stał się on wręcz nie­zno­śny i ośle­piał moje oczy. – Ra­czej: Wresz­cie stał się wręcz nie­zno­śny, ośle­piał mnie.

 

Niech idzie tą ścież­ką, która jest przed nią i nie oglą­da się za sie­bie. – Masło ma­śla­ne; czy można oglą­dać się przed sie­bie?

Pro­po­nu­ję: …i nie oglą­da się. Lub: …i nie pa­trzy za sie­bie.

 

masz iść swoją ścież­ką i nie oglą­dać się za sie­bie… – Jak wyżej.

 

Ale wiesz, dzie­ci­no, tam, gdzie ja idę, ty iść nie mo­żesz.Ale wiesz, dzie­ci­no, tam, dokąd ja idę, ty iść nie mo­żesz.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

A mnie się to do­brze czy­ta­ło. Fakt, że wieje nudą, ale jest po­ten­cjał.

A ja mam po­dob­nie jak Reg. Za nic nie po­tra­fi­łam utoż­sa­mić się z dziew­czyn­ką, to cał­kiem nie mój typ oso­bo­wo­ści. Eg­zal­to­wa­na i nic nie robi, tylko beczy.

W koń­ców­ce tekst tro­chę się po­pra­wił, ale po­czą­tek i śro­dek były mę­czą­ce.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Mel­du­ję, że prze­czy­ta­łam :) 

Pi­sa­nie to la­ta­nie we śnie - N.G.

Mnie się po­do­ba­ło :)

Przy­no­szę ra­dość :)

Beks chyba nikt nie lubi. Trosz­kę po­pła­kać każdy może, zwłasz­cza dziec­ko, nawet bez po­wo­du, ale bez prze­sa­dy. Tu tro­chę tego pła­czu było za dużo. Mia­łam wra­że­nie, że bo­ha­ter­ka nie robi nic in­ne­go.

I o ile po­dróż dziew­czyn­ki do świa­ta gwiaz­dy jest cie­ka­wym po­my­słem, to jej po­sta­wa przy­tło­czy­ła i za­bu­rzy­ła od­biór opo­wia­da­nia.

Ze stro­ny for­mal­nej – dzie­ciń­stwo jest, fan­ta­sty­ka jest, zbęd­nych traum brak, czyli niby jest wszyst­ko jak być po­win­no, tylko nieco za­szwan­ko­wa­ło wy­ko­na­nie po­my­słu. 

Pi­sa­nie to la­ta­nie we śnie - N.G.

Prze­czy­ta­łem.

 

* (czyli taka . z ra­mion­ka­mi)

 

Peace!

"Za­ko­chać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, cza­sem pisać wier­sze." /FNS – Su­per­mar­ket/

Pierw­szy i ostat­ni aka­pit – bar­dzo ładne. Co do resz­ty – mam mie­sza­ne uczu­cia. Z jed­nej stro­ny jest nieco mo­no­ton­nie, lekko nu­żą­co, opo­wieść tro­chę się dłuży, ale sama hi­sto­ria w sumie in­te­re­su­ją­ca, z ład­nym kli­mat i prze­sła­niem.  

 

Sama hi­sto­ria jest mi się, ge­ne­ral­nie, po­do­ba­ła. Nic bar­dzo wy­szu­ka­ne­go, nie­mniej losy dwój­ki tak ob­cych sobie dzie­cia­ków śle­dzi­łem z pew­nym za­an­ga­żo­wa­niem. Szcze­gól­nie na samym po­cząt­ku, jesz­cze w domu, gdzie po­ja­wił się do­brze wy­kre­owa­ny kli­mat grozy i ta­jem­ni­cy. Potem to jed­nak, nie­ste­ty, za­ni­ka.

Styl ogól­nie nie­zły, choć też i co jakiś czas po­ja­wia­ły się pewne ję­zy­ko­we kosz­mar­ki, które nieco psuły ogól­ny efekt. Po­nad­to zde­cy­do­wa­nie za dużo tu emo­cji i opi­sów, a za mało akcji. Jak na tej dłu­go­ści hi­sto­rię, nie dzia­ło się zbyt wiele. A gdy już się dzia­ło, to nie­zbyt po­ry­wa­ją­co, nie­ste­ty. Bo­ha­ter­ka też jest tro­chę mę­czą­ca z tym swo­imi uze­wnętrz­nia­niem emo­cji.

Mó­wiąc krót­ko, było do­brze, ale mogło być le­piej lub o wiele le­piej.

 

Peace!

"Za­ko­chać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, cza­sem pisać wier­sze." /FNS – Su­per­mar­ket/

Nowa Fantastyka