- Opowiadanie: Makinath - Nityabandhu - Części I i II

Nityabandhu - Części I i II

Pierwsze dwie części książki nad którą ostatnio pracuje. Rzecz dzieje się w Krakowie, w nieodległej, alternatywnej przeszłości. Zapraszam do czytania! 

 

PS. Część I była publikowana już wcześniej, więc jeśli komuś zdarzyło się ją przeczytać, to zapraszam od razu do Części II :) 

Oceny

Nityabandhu - Części I i II

 

Część I

 

 

 

– Tak mamo. Tak, wiem. Rozumiem co chcesz mi powiedzieć. Mam dwadzieścia trzy lata, najwyższy czas zacząć się o siebie troszczyć, znaleźć pracę, usamodzielnić się. Tak, wiem że jak tylko obronię magistra skończy się wsparcie finansowe z waszej strony, przypominasz mi o tym co miesiąc. – Odsunąłem smartfon nieco dalej od ucha, które zdążyło się już zmęczyć półgodzinną rozmową. Nie tylko ono zresztą, cały miałem serdecznie dość.

 

Siedziałem w tramwaju, jedną ręką kurczowo ściskając torbę, a w drugiej powoli tracąc czucie od ciągłego trzymania telefonu. Na siedzeniu obok rozwaliła się około pięćdziesięcioletnia kobieta, ubrana w ortalionowy płaszcz (Gdzie w ogóle kupuje się takie rzeczy? Piraci przywożą je z nieodkrytych jeszcze lądów?), rozciągnięte dresowe spodnie i adidasy kupione na jakimś chińskim bazarze. Do tego byłem niemal pewien, że ze swoimi gabarytami powinna skasować przynajmniej dwa bilety. Sam ubrany byłem za ciepło, ale nie spodziewałem się, że w tym roku lato nadejdzie w marcu. Za oknem migały mi przed oczami dokładnie te same budynki, które widziałem na co dzień, więc nie mogłem znaleźć pretekstu do odwrócenia uwagi od tej wybitnie niekomfortowej sytuacji. Swoją drogą, musiałem wyglądać co najmniej komicznie. Jestem pewien, że gdybym stał tam gdzie ten facet z wąsem, miałbym z samego siebie niezły ubaw. „Patrz na tego studenciaka, jakby wpadł między młot a kowadło. Przez telefon rozmawia z jedną matką, a dwie kolejne przyciskają go do okna”.

– Halo? Miko, jesteś? Coś chyba przerwało. – Głos w słuchawce wyrwał mnie z zamyślenia.

– Jestem, to przez te tory, fragment przy Hali Targowej jest zawsze strasznie głośny. – Tramwaj zatrzymał się, a kobieta do tej pory siedząca obok mnie wysiadła. No jasne, tylko tutaj sprzedają takie ciekawostki jak ortalionowy płaszcz. Pewnie gdybym dobrze poszukał, znalazłbym buty i bieliznę z tego samego materiału. – Mamo muszę kończyć, dojeżdżam powoli do domu. Odezwę się w przyszłym tygodniu, tak jak zawsze. Mhm. Ja ciebie też, pa.

 

Zakończyłem połączenie, schowałem telefon do kieszeni i momentalnie poczułem wdzięczność lewej ręki. Oparłem głowę o szybę, przymknąłem powieki i westchnąłem cicho. Przede mną było jeszcze kilka minut jazdy, ale potrzebowałem chwili wytchnienia – nie myśleć, nie przejmować się niczym, nie rozpamiętywać i nie planować. Po prostu przejechać się tramwajem. Oczy miałem dalej zamknięte, ale wiedziałem, że zwalniamy i toczymy się leniwie przez skrzyżowanie. To był jeden z tych momentów, w którym użytkownik komunikacji miejskiej doznaje bezwstydnej wyższości nad pozostałymi uczestnikami ruchu drogowego. Czułem na skórze nienawistne spojrzenia zza kierownic nowiutkich sedanów, wydawało mi się, że słyszę szeptane pod nosami przekleństwa. Nie dziwiłem się temu, ale jednocześnie nie miałem zamiaru świadomie pozbawiać się dobrego samopoczucia. Jutro, za tydzień albo za miesiąc znowu spotkam swoich zmotoryzowanych znajomych i nasłucham się od nich historii o wygodzie, jaką oferuje samochód jeśli chce się wyjechać na weekend za miasto albo punktach stylu, które gwarantuje przy poznawaniu foczek, świnek i innych ssaków. To będzie moment, w którym stanę się całkowicie bezbronny, a jedyną pociechą będą dla mnie myśli o chwilach spędzonych w tramwaju albo na buspasie. Chwilach takich, jak ta właśnie. Gdy na horyzoncie pojawiło się Centrum Kongresowe, wstałem i zacząłem przeciskać się do wyjścia. Nie było to łatwe, jako że tabuny studentów i korpo-ludzi zażarcie walczyły o każdy centymetr przestrzeni. Ja jednak byłem zahartowany przez kilkanaście lat podróży komunikacją miejską, tak w moim rodzinnym mieście jak i w Krakowie, i dopadłem do drzwi akurat w chwili, w której się otworzyły. Zeskoczyłem na bruk, wyminąłem wsiadających i wszedłem do przejścia podziemnego. Przemieszczając się pod Rondem Grunwaldzkim trzeba było zachować szczególną ostrożność, bo miasto wciąż nie zamontowało w przejściu oświetlenia. W efekcie o każdej porze dnia i nocy było w nim ciemno jak w dupie, a milusińscy kieszonkowcy starali się skorzystać z obecnego stanu rzeczy. Lawirowanie wśród ciżby przepływających w obydwie strony ludzi było dość trudne z wolnymi rękami, a co dopiero gdy jedną trzymało się na klapie torby, a drugą głęboko w skrywającej portfel kieszeni. Przejście działało już od trzech lat, ale przez cały ten czas miasto twierdziło, że są bardziej naglące wydatki niż zainstalowanie w nim oświetlenia. Szczerze mówiąc mało mnie to obchodziło, ale przynajmniej kilka razy natknąłem się na grupy aktywistów z transparentami typu OŚWIETLENIE DLA GRUNWALDZKIEGO i NIE CHCEMY BYĆ DALEJ OKRADANI. Wydawało mi się to nieco melodramatyczne, ale cóż, każdy ma własne sposoby na spędzanie sobotniego przedpołudnia.

 

Opuściłem przejście i ruszyłem wzdłuż ulicy, mijając po drodze Mangghe. Dwa kupony na darmowe wejście do niej ciążyły mi w portfelu niczym wyrzut sumienia. Dostałem je kilka lat wcześniej za oddanie krwi i od tamtego czasu średnio raz na pół roku obiecywałem sobie, że muszę ją odwiedzić. Nie pomogła nawet półroczna nauka japońskiego ani fakt, że od sierpnia mieszkałem jakieś sto metrów od muzeum. Być może pewne rzeczy po prostu miały się nie wydarzyć.

Dotarłem do swojego bloku przy Zamkowej 9, wystukałem kod na domofonie i wszedłem do środka. Mieszkałem na pierwszym piętrze, pod numerem 53. Szeroka klatka schodowa witała grobowymi ciemnościami, które z powodzeniem mogłyby konkurować z tymi panującymi pod Grunwaldzkim, ale tutaj przynajmniej nie było złodziei. Nie włączałem światła, na pamięć wspiąłem się po schodach, wyjąłem klucz i przekręciłem go w zamku. Mieszkanie przywitało mnie ogłuszającymi taktami I Will Survive, płynącymi z pokoju mojego współlokatora. Światło w łazience było zapalone, więc domyślałem się, że właśnie bierze prysznic. Pewnie żeby nie czuć się samotnie, ustawił na komputerze maksymalną głośność. Niewiele myśląc, otworzyłem skrzynkę z korkami i wyłączyłem ten odpowiadający za jego pokój. Gloria Gaynor zamilkła, ale Michał bynajmniej nie czuł się tym speszony i dalej darł japę. No tak, przynajmniej próbowałem.

 

Zostawiłem buty i płaszcz w przedpokoju, po czym wszedłem do siebie, zamknąłem drzwi i zwaliłem się na łóżko. Niespecjalnie celowałem, biorąc pod uwagę, że zajmowało jakieś pół pomieszczenia. Ktoś wpadł na niesamowity pomysł, żeby z obu stron zastawić je przykręconymi do ściany kaloryferami, co w praktyce sprawiało, że nie dało się go ruszyć z miejsca. W efekcie około dwumetrowa przestrzeń między nim a oknem była kompletnie niezagospodarowana, nie licząc porozrzucanych brudnych ciuchów i czerwonego stolika z IKEI, na którym leżał mój trzyletni Dell. Swego czasu mówiłem, że to jedyna wartościowa, należąca do mnie rzecz, ale od kilku miesięcy jakoś nie mogło mi to przejść przez gardło. Nie licząc wysypiska między oknem a łóżkiem, w pokoju znajdowała się jeszcze sięgająca sufitu szafa. Byłem pewien, że jedynym sposobem na zmieszczenie jej w tej klitce było rozłożenie na części i ponowne skręcenie już w środku.

 

Z tego, że Michał przestał śpiewać, zdałem sobie sprawę dopiero gdy zapukał do moich drzwi i otworzył je bez czekania na odpowiedź.

– Hej stary, nie wiedziałem że wróciłeś. Nie mam prądu w pokoju, nie wiesz co mogło się stać?

Przywołałem swój najbardziej niewinny wyraz twarzy i popatrzyłem na Michała.

– Nie, nie mam pojęcia. Może wywaliło korki, ostatnio dość często się to zdarza.

Teoretycznie miałem rację, ale przemilczałem fakt, że za każdym razem miałem w tym udział. Michał często lubił zmuszać innych do swojego gustu muzycznego i był to jedyny sposób na dyplomatyczne rozwiązanie sytuacji. Na szczęście póki co nie widział nic dziwnego w tym, że korki wywala tylko u niego w pokoju.

– Tak, pewnie masz rację. – Pchnął drzwi tak, że otworzyły się na oścież. Michał był specyficznym połączeniem: naturę i charakter Seby z podwórka łączył z aparycją Juana, Gonzaleza czy innego Hiszpana. Nie przemawiała przeze mnie zazdrość, ale byłem pod wrażeniem tego jak podobna mieszanka działa na dziewczyny. Przynajmniej raz w tygodniu jadłem śniadanie z kolejną Jak-jej-tam – po pierwszym miesiącu przestałem zapamiętywać imiona. Zresztą i tak nie zdarzało się, żeby któraś z jego zdobyczy bywała u nas więcej niż raz, więc nie było takiej potrzeby. Chłopak wiedział jak się ustawić: spędzał z laską wieczór i całą noc, a potem ulatniał się do pracy/na siłownię/ważne spotkanie biznesowe (niepotrzebne skreślić) i mnie zostawiał obowiązek niezręcznej, porannej rozmowy. – A ty co? Znowu przesiedzisz cały dzień w domu? Może wyszedłbyś ze mną, lecę na bifora do znajomych na Kazimierz, a potem uderzamy do Prozaka. Dawaj, będzie zajebiście.

Popatrzyłem na niego sceptycznie.

– Po pierwsze, załóż spodnie, bo na razie ta propozycja brzmi co najmniej dwuznacznie. Po drugie, wiesz, że nie trawie twoich znajomych. Po trzecie, do Prozaka? Serio?

– A ty znowu swoje. – Wywrócił oczami i wszedł do swojego pokoju, zostawiając za sobą otwarte drzwi tak, żebym mógł go słyszeć. – Zawsze masz jakieś ale. Ile razy mam ci powtarzać, że siedzenie na dupie w domu niczemu nie zaradzi. Trzeba wyjść do ludzi, kogoś poznać, potańczyć, może zabrać do domu i trochę się zabawić. Sam tak robię i widzisz w jakiej jestem formie. 

 

Tak, tego akurat byłem świadomy. Michał był istną twierdzą samozadowolenia. Mimo to, jego rozrywki nie do końca współgrały z moimi gustami. Przez kolejne pół godziny przysłuchiwałem się jego namowom i służyłem jako jednoosobowa komisja oceniająca jakość ciuchów, które wybierał. Gdy już przekonał się do dżinsów, czarnej koszulki polo i popielatej marynarki z łatami na łokciach i zrozumiał, że za nic nie wyciągnie mnie ze sobą, rzucił „Co za lamus…” na odchodne i wyszedł z mieszkania. Spojrzałem na zegarek – dochodziło wpół do ósmej. Sięgnąłem po Pratchetta leżącego przy łóżku i zacząłem czytać. Za nic jednak nie mogłem odnaleźć się w Świecie Dysku i książka wylądowała na podłodze po niespełna dwudziestu minutach. Otworzyłem laptopa i przez kolejne pół godziny szukałem filmu, który mógłbym obejrzeć, ale bez rezultatu. To był jeden z moich co piątkowych rytuałów. Potrafiłem tracić całe wieczory na szukaniu czegoś, co choć trochę by mnie zaabsorbowało, ale z reguły kończyło się na wczesnym pójściu spać i wczesnej pobudce rano – akurat w samą porę, by zrobić owsiankę nowej zdobyczy Michała.

 

Wyciągnąłem telefon, żeby sprawdzić godzinę – co za idiotyczna czynność dla każdego, kto nosi zegarek na ręce – i zobaczyłem trzy nieodebrane wiadomości. Jedna pochodziła od mojego operatora i informowała, że nie muszę już dzwonić do znajomych bo mogę ich śledzić na mapie, a dwie pozostałe były od Michała. Pierwsza brzmiała mniej więcej „Stryy, wbujaj do pRozaaa za godxine”, a drugiej kompletnie nie rozumiałem, choć domyślałem się, że chodzi mniej więcej o to samo. Stoczyłem zaciętą, ale krótką walkę z samym sobą i zwaliłem się z łóżka. Wziąłem szybki prysznic, odkopałem w miarę świeżą, dżinsową koszulę i bordowe spodnie spod sterty ciuchów i wciągnąłem ją na siebie. Mając w pamięci wcześniejsze doświadczenia tego dnia, wyjąłem letnią kurtkę z szafy i zarzuciłem na siebie. Po chwili byłem już na zewnątrz, dziarsko przekraczając Wisłę. Z reguły jest to najbardziej deprymujący fragment podróży z mojego mieszkania na rynek, bo co chwila spotykam na swojej drodze biegaczy, rowerzystów i staruszków, którzy zasuwają z kijkami no nordic walkingu. W przypadku dwóch pierwszych grup mam wyrzuty sumienia, że sam właśnie nie trenuję, a w przypadku tej trzeciej nigdy nie wiem, czy nie powinienem właśnie wykręcać 999. Po paru minutach na szczęście minąłem Wawel i otoczenie stało się o wiele bardziej przyjazne. Grupki studentów pijące pod murami, Erasmusy, turyści czekający z aparatami w zdrętwiałych rękach aż smok zionie ogniem, sympatyczne pijaczki i jeszcze więcej Erasmusów. Minąłem dwóch dzielnych policjantów, zasadzających się na wspomnianych wcześniej studentów i niemal bezwiednie wyciągnąłem z kieszeni telefon. Dopiero gdy przeczytałem, że Jurek Kęp pobił rekord w jakiejś pseudo-grze, zdałem sobie sprawę co tak naprawdę robię. Skarciłem się w duchu po raz kolejny tego dnia. Parę tygodni wcześniej zacząłem zauważać ile czasu pochłania wlepianie gał w ekran telefonu i od tamtego czasu nie mogłem się pozbierać. To trochę tak jak z sytuacją, gdy ktoś uświadomi nam różnicę między „tę”, a „tą”. Po czymś takim na każdą „tą walizkę” albo „tą sytuację” reagujemy alergicznie. Tutaj stało się to samo: nagle zacząłem zauważać, że z sześciu osób jadących ze mną windą, pięć jest wpatrzonych w ekrany telefonów. To samo na przystanku, w autobusie i na wykładzie. Jakaś plaga kurwa. Jeszcze gorzej jest, gdy zauważam to u siebie.

 

Oczywiście na przekór moim wszelkim postanowieniom telefon w tej chwili zawibrował i musiałem po raz kolejny go wyciągnąć. Wiadomość brzmiała „Jeztt,,, na jeisu” i przyszła od Michała. Z jednej strony cieszyłem się, że mnie nie wystawił, z drugiej nie byłem pewien czy w jego aktualnym stanie miałoby to jakiekolwiek znaczenie. W tak zwanym międzyczasie dotarłem pod klub i z ulgą stwierdziłem, że w kolejce stoi zaledwie parę osób. Odczekałem chwilę, bramkarz na wejściu podbił mnie tak jak pani na poczcie podbija list polecony i wszedłem do środka. Od razu uderzyła we mnie masa dźwięków tak gwałtownych, że nie wiedziałem czy dochodzi z klubowych głośników czy z młota pneumatycznego gdzieś na zewnątrz. Z drugiej strony, w Prozaku nigdy nie byłem tego pewien, nieważne ile czasu tu spędziłem i jak bardzo byłem wstawiony. Zamówiłem jedno lane przy barze i spojrzałem w kierunku stolików. Nigdzie nie widziałem Michała, ale z tyłu lokalu było jeszcze sporo miejsca. Zapłaciłem barmanowi równowartość czteropaku w Biedronce, wziąłem kufel i już miałem ruszyć na poszukiwania mojego współlokatora, gdy ktoś klepnął mnie w ramię.

– Przyszedłeś. – Wydawało się, że Michał zebrał wszystkie swoje pozostałe siły, by w miarę wyraźnie powiedzieć to słowo. – Choć, zaprowadzę cię do pozostałych!

 

Ruszył w głąb klubu, a ja podążyłem za nim manewrując tak, by nie uronić choćby kropli piwa. Okazało się, że zajęli miejsca przy stoliku na samym końcu lokalu, tuż obok drzwi z niedbale przyklejonym napisem TYLKO DLA OBSŁUGI. Oprócz Michała były jeszcze cztery osoby, dwóch facetów i dwie facetki. Kojarzyłem ich na tyle, by wiedzieć, że to jego standardowa ekipa, ale nie aż tak dobrze, by pamiętać jak mają na imię. Usiadłem na jednym z dwóch wolnych pufów, podczas gdy Michał bełkotliwie przedstawiał mnie swoim znajomym. Później nastąpiło kilka minut niezręcznej ciszy, tak charakterystycznej dla tętniących muzyką klubów, po czym cała piątka poszła na parkiet. Odetchnąłem z ulgą, powoli żałując swojej decyzji o przyjściu tutaj. Muzyka dudniła wokół, a podłoga pod moimi stopami drżała od basu. Wszędzie wokół ludzie przekrzykiwali się, nie mając innej możliwości komunikacji. Spojrzałem na wypite do połowy piwo i zdecydowałem, że dokończę je i wrócę do domu. Tam przynajmniej będę w stanie usłyszeć własne myśli.

– Hej, nie wiesz gdzie poszli moi znajomi? – Dobiegł mnie głos zza pleców, o dziwo nie będący krzykiem. Odwróciłem głowę do tyłu i drgnąłem lekko widząc kobiecą twarz zaledwie kilka centymetrów od mojej. Cóż, to tłumaczyło normalny ton głosu. Dziewczyna uśmiechnęła się nieśmiało i odsunęła do tyłu, najwyraźniej speszona.

– Twoi znajomi? – zapytałem.

– Była ich piątka, trzech chłopaków i dwie dziewczyny?

 

Mój mózg znajdował się w właśnie w błogim stanie po jednym browarze, w którym – jak sam uważałem – pracował najefektywniej, więc od razu zrozumiałem o czym mówi.

– Ach tak, też jestem z nimi, chwilę temu poszli na parkiet. Pewnie tam ich znajdziesz – rzuciłem i zauważyłem jak metaforyczne drzwi zamykają się powoli przed moimi oczami. Miałem tylko moment by je zatrzymać. – Ale możesz też zawsze poczekać tutaj.

Dziewczyna (Czemu wciąż nie wiedziałem jak ma na imię? Spytaj ją o imię idioto!) obejrzała się w kierunku parkietu, a jej wahanie było wręcz namacalne. Wstałem szybko od stołu, prawie rozlewając pozostałości swojego piwa i wyciągnąłem do niej dłoń.

– Jestem Mikołaj, współlokator Michała, jednego z kolegów twojej przyjaciółki.

Gdy usłyszała, że znam imię kogoś z grupy, na jej – wyjątkowo uroczej, jak już zdążyłem zauważyć – twarzy wymalowała się wyraźna ulga. Uścisnęła delikatnie moją dłoń.

– Ola. Może w takim razie skoczę po coś do pi…

– Ja stawiam. Poczekaj na mnie moment.

Poleciałem do baru, zamówiłem dwa butelkowe ciechany, błagając moją kartę kredytową by udźwignęła ten ciężar i wróciłem do stolika. Usiadłem powoli, wykorzystując okazję by przyjrzeć się nowej znajomej. Ciemnoblond włosy, zielone oczy, mały, zadarty nosek. Usta wygięte w niezbyt pewnym, ale ładnym uśmiechu. Gdy tylko podałem jej piwo, zaczęła bawić się butelką, skubiąc palcami etykietę. Odwzajemniłem uśmiech, ale gdy tylko to zauważyła spuściła wzrok i wlepiła go w stół.

– No więc – zacząłem, przywołując tyle pewności siebie na ile tylko było mnie stać. – Co robisz w Krakowie?

– Studiuję socjologię, przeniosłam się z Warszawy po obronie licencjatu.

– Z Warszawy? – Nie ukrywałem zdziwienia. – To stamtąd da się wyrwać?

Ola po raz pierwszy podniosła wzrok znad stołu i spojrzała na mnie zadziornie. Najprawdopodobniej miała na końcu języka jakąś bolesną ripostę, ale rozmyśliła się widząc mój głupkowaty uśmiech.

– Miasto okazało się dla mnie za duże – powiedziała, ale postawiłbym wszystko co miałem w portfelu (czyli jakieś piętnaście złotych i zapasowy guzik od spodni) że nie była ze mną szczera. Gdyby było tak jak mówiła, każde miejsce byłoby lepszym wyborem niż Kraków. Ola nie kontynuowała tematu i byłem pewien, że przesiedzimy w ciszy aż pozostali wrócą do stolika, ale chyba poczuła, że sama też powinna odwdzięczyć się pytaniem.

– Więc mówisz, że mieszkasz z Michałem, tak? Nie wiesz skąd się znają z Izą?

Ach tak, Iza! Wiedziałem, że jej imię kończy się na „a”!

– Wspólnie studiowali i odkąd pamiętam zawsze trzymali się razem.

– Myślisz, że oni…?

Niewiele brakowało, a cały poplułbym się pitym właśnie piwem. Odstawiłem kufel, kaszlnąłem kilka razy i otarłem łzy, które napłynęły do oczu.

– Nie, nie, nie. Michał nie ma w zwyczaju kontaktować się z laskami, z którymi spał. Ewentualnie wskazuje im drogę do drzwi.

W Prozaku jak zwykle panował półmrok, więc z łatwością zauważyłem drapieżny błysk w oczach Oli. No tak, nie powinienem być tym zdziwiony.

– Zdążył już do ciebie podbić, prawda?

 

Usta Oli otworzyły się, zapewne z zamiarem udzielenia mi odpowiedzi na to retoryczne pytanie, ale w tej samej chwili zauważyła coś za moimi plecami i zamilkła. Odwróciłem się przez prawe ramię i zobaczyłem, że Michał i pozostali szli w naszym kierunku. Ola jednak wyraźnie patrzyła w stronę baru, a nie parkietu. Podążyłem za jej wzrokiem i zauważyłem dwóch facetów, jednego rozmawiającego z barmanem i drugiego rozglądającego się czujnie po sali. Ten pierwszy stał tyłem, więc jedynym co widziałem były sięgające niemal do pasa dredy oraz jakiś przedmiot trzymany w lewej dłoni, który pokazywał barmanowi. Co to mogło być? Zdjęcie? Jakieś pismo? Temu, który stał przodem mogłem przyjrzeć się nieco bliżej. Niczym nie wyróżniająca się twarz, kręcone włosy sięgające ramion, ciasno opięta na ogromnym korpusie koszulka FC Barcelona i czarna, skórzana kurtka. Facet żuł gumę tak, jakby ta w przeszłości zrobiła mu jakąś wielką krzywdę. Jednym słowem, nie chciałbym się z nim umówić na popołudniową herbatkę. Michał i pozostali rozsiedli się już przy stoliku, a fakt że byli napruci jak bele zwracał na nas tak – jak się domyślałem – niepożądaną przez Olę uwagę. Nie wiedziałem kim byli tamci, nie miałem pojęcia o co może chodzić, ale fakty były takie, że byłem jedyną w miarę trzeźwą osobą, która mogła jakoś pomóc tej dziewczynie. Starając się nie zwracać uwagi na rozlewające się po moim ciele ciepło, które zawsze towarzyszyło mi w stresowych sytuacjach i nieraz paraliżowało, wstałem od stolika starając się zasłonić sobą Olę. Nachyliłem się do niej z uśmiechem mającym sugerować pozostałym, że właśnie składam jej niemoralną propozycję i zacząłem szeptać.

– Słuchaj, nie wiem o co chodzi, ale mam wrażenie, że powinnaś jak najszybciej opuścić to miejsce. Nie dasz rady sama przecisnąć się do wyjścia, przynajmniej tak długo jak Carles Puyol stoi na straży, bar jest zbyt blisko drzwi. Pozwól mi odwrócić ich uwagę, a potem stąd uciekaj.

Jej spojrzenie wyrażało mieszankę strachu i nieufności, ale nie mogłem jej za to winić. Z jej perspektywy wyglądało to tak, że chłopak, którego spotkała piętnaście minut wcześniej, będzie jedyną przeszkodą na drodze gości, z którymi wyraźnie nie chciała mieć nic do czynienia. Nie zazdrościłem jej ani trochę.

 

Po kilku dłużących się sekundach kiwnęła potakująco głową. Obejrzałem się na Michała, który od dłuższej chwili się nam przyglądał, a teraz pokazywał pod stołem dość sugestywny gest, przy okazji wykrzywiając twarz jak gwiazda filmu porno. Zignorowałem go, odwróciłem się i ruszyłem w stronę baru. Gdy się zbliżałem, gość w skórze spojrzał na mnie wzrokiem nie wyrażającym ani odrobiny zainteresowania i wrócił do rozglądania się po klubie. Oparłem się obok Dreda, bez skrępowania zaglądając mu przez ramię. Przedmiotem, który pokazywał barmanowi, rzeczywiście było zdjęcie. Przedstawiało Olę i musiało być zrobione stosunkowo niedawno, bo poczułem się jakbym znowu siedział przy stoliku na końcu lokalu. Jedyną widoczną różnicą był ubiór – zamiast czarnej, luźnej sukienki do kolan, Ola ze zdjęcia miała na sobie jeden z podkoszulków z bezsensownym napisem w stylu „Tornado Since 1989”. Dred odwrócił się do mnie, wyraźnie zirytowany faktem, że przyglądam się zdjęciu. Jego krzaczaste brwi były ściągnięte, a usta wykrzywiły się w grymasie niezadowolenia.

 

– Czego chcesz? – zapytał, przechodząc od razu do rzeczy. Mniej więcej w tej samej chwili ujrzałem jak światło jednej z lamp odbiło się od czegoś błyszczącego, leżącego na barze. Odznaka.

– Szukacie tej laski? Może mógłbym wam pomóc.

Słysząc tę wymianę zdań, Puyol obejrzał się.

– Spierdalaj gówniarzu – wycedził w przerwach między mordowaniem gumy do żucia. Stał nade mną i wydawało się, że przysłonił sobą resztę klubu. Od paru minut zgrywałem twardziela, ale muszę przyznać, że w tamtej chwili prawie zlałem się ze strachu. Na szczęście ratunek przyszedł z najmniej oczekiwanej strony.

– Zostaw go, Góra. – Dred położył rękę na ramieniu swojego towarzysza, a ten – choć masą musiał przewyższać Dreda przynajmniej dwukrotnie – posłuchał i odszedł w stronę parkietu. Byłem przekonany, że usłyszałem jak cicho warczy.

– Przepraszam za kolegę. – Dred przywołał na twarz uśmiech, w którego szczerość uwierzyłby tylko niewidomy i wyciągnął do mnie prawą dłoń. – Inspektor Arkadiusz Smoczyński z Komendy Wojewódzkiej Policji w Krakowie.

Nie mając wielkiego wyboru uścisnąłem jego rękę.

– Student Mikołaj Machecki z Katedry Finansów na Uniwersytecie Ekonomicznym.

Inspektor Dred albo nie dosłyszał mojego żartu w otaczającym nas hałasie, albo miał zupełnie inne poczucie humoru. Położył zdjęcie na barze przede mną i nachylił się lekko żeby nie musieć krzyczeć.

– Szukamy tej kobiety. Nazywa się Zuzanna Wach, zniknęła z domu tydzień temu. Jej rodzice skontaktowali się z policją chcąc odszukać córkę. Od kilku dni przeczesujemy całe miasto, podejrzewamy, że ktoś mógł ją porwać. Samotne, młode dziewczyny często stają się ofiarami gwałcicieli albo handlarzy żywym towarem. Wystarczy dosypanie odpowiedniego proszku do drinka podczas chwili nieuwagi i mamy kolejną, potencjalną ofiarę. Powiedział pan, że może nam pomóc ją znaleźć?

 

Powoli przetrawiłem ten długi wywód. Wszystko składało się w zgrabną całość i byłem pewien, że gdybym tego wieczoru nie porozmawiał z Olą, z wielką ulgą wskazałbym w tej chwili stolik przy którym siedziała. Teraz jednak, wyciskając łzy historia kłóciła się nieco z reakcją dziewczyny na widok tych dwóch. Dodatkowo, Góra wcale nie sprawiał wrażenia sumiennego funkcjonariusza.  Zresztą, który policjant dzieli się tak dokładnymi detalami sprawy z przypadkowo napotkanym kolesiem w klubie? Chciałbym powiedzieć, że na korzyść Oli wcale nie przemawiał też fakt, że była śliczną, nowopoznaną dziewczyną, ale nie lubiłem się okłamywać. Takie uroki bycia dwudziestotrzyletnim singlem.

– Tak, wydaje mi się, że widziałem ją na dolnym poziomie. Tam są schody. – Wskazałem w kierunku stopni znajdujących się obok parkietu, miejsca najbardziej oddalonego od stolika przy którym zostawiłem Olę. Całą sytuację ułatwiał fakt, że Góra już kręcił się w tamtej okolicy. – Mogę was zaprowadzić.

Ruszyłem przed siebie nie czekając na reakcję Dreda, chcąc zmusić go do działania nim dobrze zastanowi się nad możliwością tego, że od początku wodzę go za nos. Spojrzałem na Górę, który patrzył w punkt gdzieś za moimi plecami i kiwnął potakująco głową. Dopiero po chwili zrozumiałem o co chodzi. Dred wysyłał Górę na dół ze mną, a sam miał zamiar zostać przy barze. Cholera. Z jednej strony Ola miała większe szanse umknąć tylko jednemu facetowi, z drugiej gdy tylko Góra zorientuje się, że na dole nie ma nikogo przypominającego Oli, moja sytuacja może stać się nieciekawa. Zerknąłem szybko w stronę stolika i zobaczyłem Michała, dalej pogrążonego w pijackiej zabawie z resztą swoich znajomych. Serce stanęło mi na ułamek sekundy kiedy zobaczyłem, że Oli nie ma wśród nich. To musiało oznaczać, że uciekła gdy byłem zajęty rozmową. Dobrze, w takim razie po prostu będę musiał się wyłgać, że coś mi się przewidziało, w końcu wypiłem już parę głębszych, to nie powinno być nic trudnego…

– Hej ty!

 

Odwróciłem się i zobaczyłem Dreda, który odznaką torował sobie drogę przez tłum. Po drugiej stronie pomieszczenia, przy ścianie przeciwległej do baru stała Ola, zakrywająca płaszczem twarz w nadziei, że nie zostanie zauważona. Myśli zaczęły wirować mi w głowie niczym oszalałe. Przez chwilę stałem sparaliżowany, niezdolny do jakichkolwiek działań. Na szczęście, po raz pierwszy w moim życiu, powstały w głowie mętlik przesłonił prymitywny instynkt. Góra zdążył już wejść na prowadzące w dół schody, więc gdy zaczął się obracać wpadłem na niego całym swoim ciężarem. Gdyby stał na twardym, równym podłożu, zapewne po prostu bym się od niego odbił, nie czyniąc mu  większej krzywdy. Teraz jednak odwracał się na wyjątkowo stromych, jak na standardy nocnych klubów, schodach. Rzeczywiście, odbiłem się od niego z siłą być może jeszcze większą niż ta, z którą na niego wpadłem, ale stracił równowagę i stoczył się na dół, donośnie obijając i przewracając nieszczęśników, którzy akurat w tej chwili zdecydowali się skorzystać ze schodów. Nie czekałem na efekt końcowy tej lawiny i rzuciłem się w stronę wyjścia. Przebiegłem przez otwarte na oścież drzwi, wspiąłem się po kilku schodach na poziom ulicy i rozglądnąłem wokół. Zobaczyłem ich biegnących w stronę rynku, Ola miała zaledwie kilka metrów przewagi nad Dredem i odległość ta stopniowo się zmniejszała. Ruszyłem za nimi, ale wiedziałem, że nie będę w stanie dopaść mężczyzny nim ten dogoni Olę. Zacząłem przypominać sobie wszystko co wiedziałem na temat walki wręcz, choć wiedza ta pochodziła głównie z filmów z Jackiem Chanem. Było też kilka bójek z kolegami w podstawówce… No dobra, wiem, że w tym temacie wypadałem dość blado. Dred wyciągnął rękę chcąc złapać powiewający na wietrze płaszcz Oli i wtedy wydarzyło się coś niezwykłego. Okno znanego wszem i wobec baru z plackami ziemniaczanymi na wynos rozsypało się na małe kawałeczki, a przez powstałą wolną przestrzeń przeleciało krzesło barowe, trafiając Dreda prosto w plecy. Mężczyzna przewrócił się i legł jak długi na ziemi. Minąłem go, przeskoczyłem przez leżący na środku ulicy barowy mebel i pobiegłem dalej. Dotarłem do płyty rynku, rozglądając się na wszystkie strony, ale nigdzie nie mogłem dostrzec Oli. Pewnie gdy zobaczyła, że Dred został znokautowany, zwolniła i wtopiła się w otoczenie. Znalezienie jej teraz było w zasadzie niemożliwe, mogła wejść do któregokolwiek z dziesiątek klubów albo właśnie wskakiwać do tramwaju. No cóż, pewnie już nigdy jej nie zobaczę. Z jednej strony żałowałem, z drugiej cieszyłem się, bo tak szybkie zakończenie tej znajomości mogło tylko pozytywnie wpłynąć na moje kontakty z wymiarem sprawiedliwości. W końcu tylko jedna rozmowa z nią wystarczyła żebym zepchnąłem policjanta ze schodów. Moje ciało przeszył dreszcz. O kurwa, zepchnąłem policjanta ze schodów.

– Tam jest!

Obróciłem się gwałtownie i zobaczyłem zgiętego w pół Dreda, który klęcząc na ziemi wskazywał palcem w moją stronę. Góra, nieco poobijany, ale wciąż w pełni sił właśnie rozpędzał swoje gigantyczne ciało, kierując się w moją stronę.

 

Często zastanawiałem się, jakby potoczyłoby się moje życie gdybym nie ruszył się z miejsca. Gdybym poczekał aż Góra stanie obok mnie, zakuje w kajdanki i razem z Dredem zaciągną na komisariat. Zastanawiałem się, w którym momencie załamałbym się nerwowo i rozpłakał na ich oczach jak mały gówniarz. Jak długo zajęłoby im zrozumienie, że nie jestem wspólnikiem Oli tylko frajerem, któremu zakręciła w głowie do tego stopnia, że dopuścił się fizycznego ataku na funkcjonariusza policji. Wyobrażałem sobie jak wracam do domu, bez kurtki i godności, jak Michał wypytuje mnie co się stało, jednocześnie siorbiąc kefir z kubka. Pewnie minęłoby kilka tygodni i zapomniałbym o tym wszystkim, ruszył do przodu, znalazł kochającą dziewczynę i dobrą pracę, która nie zabijałaby we mnie zupełnie ochoty do życia.

 

Z drugiej strony, mogło się okazać, że Góra i Dred wcale nie są policjantami i skończyłbym z poderżniętym gardłem na okładce Gazety Krakowskiej w artykule PORACHUNKI BEZDOMNYCH ZNÓW ZBIERAJĄ ŻNIWO.

 

Tak czy inaczej, nie czekałem na to co się stanie. Zacząłem biec w kierunku Sukiennic, a dudniące o płytki kroki Góry wypełniły moje uszy. Wydaje mi się, że gdybyśmy byli na otwartej przestrzeni, dogoniłby mnie na pierwszych stu, może dwustu metrach. Jego masa mięśniowa zapewniała mu przyspieszenie, o którym ja tylko mogłem pomarzyć. Na moje szczęście, nie byliśmy na otwartej przestrzeni tylko w gąszczu pijanych studentów i obcokrajowców, a w tej sytuacji to ja miałem przewagę. Ciżba kupiła mi na tyle dużo czasu, że Góra nie był w stanie dogonić mnie przez pierwszą minutę, a później to ja zyskałem nad nim przewagę szybkości. Dziękując w duchu bogom biegów długodystansowych, którzy rok temu namówili mnie do pokonania maratonu, przemknąłem pod Sukiennicami i zacząłem oddalać się od swojego prześladowcy. Góra, choć zapewne zabójczy na krótszych dystansach, nie miał wytrzymałości potrzebnej do dłuższego biegu. Mimo to, nie miałem zamiaru popełniać błędu sprzed kilku minut i dalej biegłem najszybciej jak tylko się dało. Chwilę później byłem już pod Bagatelą, a tramwaj jadący wprost pod mój dom właśnie podjeżdżał na przystanek. Odetchnąłem, ale tylko na moment. To pewnie buzująca w mojej krwi adrenalina sprawiła, że nie usłyszałem wcześniej syreny policyjnej. Radiowóz nadjechał od lewej, hamując ostro tuż przede mną i blokując drogę do tramwaju. Zamarłem widząc, jak drzwi od strony kierowcy otwierają się i wysiada z nich Dred trzymając w ręce coś co szalenie przypominało…

– Stój albo będę strzelał! Jesteś aresztowany, połóż się na ziemi i załóż ręce za głową!

 

Miałem wrażenie, że zaraz zemdleję. Mój oddech stał się płytki i przerywany, nie mogłem uwierzyć w to co się działo. Jeszcze dziesięć minut temu siedziałem spokojnie w Prozaku, nikomu nie wadząc, prowadząc miłą pogawędkę z atrakcyjną dziewczyną. Teraz od potencjalnej śmierci dzielił mnie delikatny ruch palca wskazującego kolesia, którego okłamałem i który najprawdopodobniej podejrzewał, że miałem coś wspólnego z krzesłem, które o mało nie złamało go na dwie, równiutkie części. Ja pierdolę, pomyślałem, mam nadzieję, że on rzeczywiście jest policjantem.

 

Założyłem ręce za głowę, modląc się o to, żebym do tego wszystkiego nie zlał się w spodnie. Ludzie wokół albo oddalali się w pośpiechu albo wyciągali smartfony i kamerowali licząc na to, że jutro – a może jeszcze tego wieczora – będą mogli pochwalić się nagraniem przed znajomymi. Dred zaczął powoli obchodzić samochód, nie spuszczając ze mnie wzroku. W tym momencie silnik radiowozu zatrzymał się, ale mężczyzna nie zwrócił na to uwagi. Był tak bardzo skoncentrowany na mnie, że nie zauważył też jak potężny pęk kluczy – z których jeden zapewne był kluczem od samochodu – wyfruwa przez otwarte drzwi od strony kierowcy i bezszelestnie leci tuż za nim. Pierwsze uderzenie zaskoczyło nawet mnie. Stalowa smuga z całym impetem uderzyła Dreda w nadgarstek. Broń uderzyła o bruk i potoczyła się wprost do mnie. Nawet przez myśl mi nie przyszło by się po nią schylać. Znowu zacząłem uciekać, kątem oka widząc jak pęk kluczy ponownie się porusza, tym razem trafiając inspektora Smokowskiego w skroń i momentalnie go przewracając. Z jednej strony cieszyłem się z tej okazji, z drugiej miałem nadzieję, że mężczyzna wciąż żyje. Między pobiciem, a zamordowaniem człowieka była dość znacząca różnica i nie miałem złudzeń, że jakikolwiek sąd uwierzy w moje zeznania o latających kluczach. Biegłem ile sił w nogach, a myśli kołatały mi w głowie. Ci faceci faktycznie byli z policji. Kto wie, czy z tymi specyficznymi metodami nie pracowali też dla kogoś innego, ale w świetle dnia, dla swoich znajomych i rodzin byli stróżami prawa. Kolejny fakt: zdradziłem Dredowi swoje dane osobowe. Przedstawiłem mu się imieniem i nazwiskiem, powiedziałem gdzie studiuję. Znalezienie mnie w rejestrze studentów i dowiedzenie się gdzie aktualnie mieszkam będzie dziecinną igraszką dla takich jak oni. To oznaczało, że mieszkanie na Zamkowej jest spalone, nie mogłem tam wrócić. Nie ukrywam, że w tej chwili najbardziej palącą kwestią było dla mnie moje własne bezpieczeństwo, a raczej jego brak. Mimo to nie mogłem przestać zastanawiać się kim była ta tajemnicza dziewczyna – Ola, Zuza, jakkolwiek miała na imię – i dlaczego przedmioty w mojej okolicy nagle zaczęły żyć własnym życiem. Jedno wylatujące przez okno krzesło mogłem sobie jeszcze wytłumaczyć kłótnią dwóch pijanych Anglików, ale klucze… Kurwa, te klucze latały. Jak nie chciałem do tego podejść, od której strony nie spojrzeć – latały i kropka. 

 

 

Część II

 

 

Kierowałem się na północny wschód miasta, ale żeby tam dotrzeć, najpierw musiałem przedrzeć się przez najruchliwszy fragment Krakowa – okolice dworca głównego. Przez chwilę zastanawiałem się nad skorzystaniem z komunikacji miejskiej, ale w tej chwili obawiałem się wszelkich, choćby częściowo zamkniętych przestrzeni. Gdy dotarłem do przejścia podziemnego na skrzyżowaniu ulic Lubicz i Pawiej, zmieniłem bieg na dość energiczny chód. Wolałem oszczędzać siły, bo nie miałem pojęcia kiedy i gdzie będę mógł odpocząć. Wybrałem drogę prowadzącą na plac przed Galerią Krakowską, najbardziej znaną ikoną miasta, zaraz po smogu i maczetach. Wychodząc po schodach nieco zwolniłem, wsłuchując się w otoczenie i rozglądając czujnie. Nie chciałem po raz drugi tego wieczoru zauważyć radiowozu na syrenach dopiero, gdy niemnal mnie przejedzie. To właśnie uważność sprawiła, że zatrzymałem się słysząc w oddali zawodzące dźwięki. Spojrzałem nad murkiem, który skutecznie zasłaniał moją skuloną sylwetkę i zobaczyłem jak samochody rozjeżdżają się na boki, przepuszczając pędzącą kolumnę. Karetka i radiowóz na sygnale, czarne BMW z pojedynczym, szaleńczo migającym kogutem na dachu i ciemno-niebieska toyota zamykająca tę samochodową procesję. Nie trudno było się domyślić, gdzie zmierzają. Ruszyłem dalej, wiedząc, że tylko to może zapewnić mi ochronę. Starając się nie zwracać na siebie uwagi, dotarłem do drzwi otwartej całą dobę poczty i ostatni raz rozglądnąłem wokół. Pod głównym wejściem Galerii zobaczyłem wóz Straży Miejskiej, która jak zwykle zajmowała się pacyfikowaniem pijaków śpiących na między-sklepowych ławkach. Ten kierunek odpadał, podobnie jak dworzec – byłem pewien, że w niedługim czasie pojawi się tam patrol, który będzie miał dopilnować, żebym nie wydostał się z miasta pociągiem. Jeżeli chciałbym ruszyć przez Lubicz, musiałbym przejść obok Komendy Policji, a powrót w stronę rynku był równoznaczny z zadzwonieniem pod 997 i podaniem się jak na tacy. Spojrzałem na budynek poczty i nim jeszcze oczywisty wniosek zdążył skonstruować się w mojej głowie, drzwi do środka stanęły otworem. Świadomie zignorowałem fakt, że nie zauważyłem żeby ktokolwiek wchodził lub wychodził z budynku odkąd przy nim stanąłem i wskoczyłem do przedsionka. Pomieszczenie było przestronne i od środka sprawiało to samo wrażenie co z zewnątrz – starego, zapuszczonego dworku, który kiedyś mógł służyć za dom cywilny, sąd albo rezydencję jakiegoś bogatego mieszkańca. Z holu trzy pary drzwi prowadziły do dalszej części budynku. Za pierwszymi znajdowały się okienka, w których życzliwie uśmiechające się panie pomagały wysyłać listy i z zadziwiającą cierpliwością tłumaczyły kolejnym osobom, że adresat to osoba, do której wysyła się list, a nie ta która go wysyła. Na lewo widniały kolejne drzwi, które w przeciwieństwie do pierwszych nie były przeszklone; wręcz przeciwnie, wydawało się, że są zrobione ze stali. Mniej więcej na wysokości mojego nosa przyklejono napis TYLKO DLA PRACOWNIKÓW. Ostatnie wyjście, w głębi holu, wyglądało tak, jakby było tu zanim poczta zagospodarowała budynek na swoje potrzeby. To natomiast mogło oznaczać, że znalazłbym tam ciszę, spokój i jakieś miejsce do spania.

 

Podszedłem do drzwi nie licząc zbytnio, że okażą się otwarte, ale nim położyłem rękę na klamce coś szczęknęło w zamku. Wślizgnąłem się do kolejnego pomieszczenia i pospiesznie zamknąłem przejście za sobą. Stałem w kompletnych ciemnościach, więc wyjąłem z kieszeni smartfona, włączyłem aplikację latarki i rozejrzałem wokół. Znajdowałem się w pokoju ze schodami prowadzącymi na górę po lewej stronie i drzwiami po prawej. Po krótkim namyśle wybrałem schody i zacząłem się po nich powoli wspinać, nie wiedząc w jakim są stanie. Kolejne stopnie skrzypiały pod moim naciskiem, ale udało mi się dotrzeć na piętro w relatywnej ciszy. Klatka schodowa przechodziła w obszerne pomieszczenie, które kiedyś mogło być czymś na kształt jadalni lub pokoju gościnnego. Światło lamp wpadało przez wysokie, wąskie okna, oświetlając sterty papierów, kopert, paczek i innych akcesoriów. Pod przeciwległą do okien ścianą stały przykryte folią meble, zapewne niegdysiejszy wystrój salonu. Nie licząc klatki schodowej, z pokoju było jeszcze jedno wyjście. Tam właśnie się skierowałem, wcześniej kucając, by czasem nie rzucić się w oczy przypadkowym przechodniom czekającym na przystanku autobusowym. Przejście prowadziło do ciągnącego się przez cały budynek korytarza, który podobnie jak poprzednie pomieszczenie, był totalnie zawalony różnorakimi, pocztowymi gadżetami. Czołgałem się powoli po podłodze, mijając kolejne, ciemne pokoje. Byłem przekonany, że z jednego dochodziło donośne chrapanie, ale nie odważyłem się zaglądnąć do środka. Końcówka korytarza była nieco gorzej oświetlona z uwagi na niemrawo migającą latarnię miejską, więc stanąłem z powrotem na nogi i wyciągnąłem ręce przed siebie, nie chcąc doświadczyć bliskiego spotkania ze ścianą. Po paru krokach dłonie rzeczywiście dotknęły zimnego kamienia, ale oprócz niego znalazły coś jeszcze. Szczeble. Po raz kolejny pomogłem sobie lampą z telefonu i zauważyłem, że drabina prowadzi do znajdującego się w suficie włazu. Schowałem smartfona do przedniej kieszeni koszuli i szarpnąłem mocniej kilka szczebli. Konstrukcja nie była kompletnie stabilna, ale wydawało mi się, że powinna utrzymać mój ciężar przez kilkadziesiąt sekund. Wspiąłem się na tyle wysoko, by jedną ręką móc pchnąć właz i z ulgą stwierdziłem, że po drugiej stronie nic go nie blokuje. Gdy ustawiłem klapę w takiej pozycji, w której istniała niewielka szansa, że spadnie mi nagle na głowę, ostrożnie zajrzałem do środka. Telefonem oświetliłem strych, na który składało się mnóstwo zakurzonych skrzyń, krzeseł, książek, a nawet jedno pozbawione materaca łóżko. Tak jakby ktoś starał się upchać tu całą historię tego domu. Wczołgałem się do środka i zamknąłem ostrożnie właz. Nie byłem w stanie stwierdzić jak duży był strych, ale ilość składowanych tu przedmiotów efektywnie ograniczała przestrzeń do jakichś pięciu metrów długości i trzech szerokości. Jakiś metr od włazu, na krótszej ścianie budynku, widniało trójkątne okno. Wychodziło wprost na skrzyżowanie, którym kilka minut wcześniej przechodziłem, ale dzięki temu, że było powyżej poziomu lamp, byłem niewidoczny dla przechodniów. Usiadłem na podłodze, a zmęczenie momentalnie rozprzestrzeniło się po moim ciele. Tak jakby tylko czekało na moment rozluźnienia, żeby w końcu mnie dopaść. Wiedziałem jednak, że to jeszcze nie koniec. Otworzyłem wieko skrzyni stojącej tuż obok okna i przejrzałem zawartość. Sztućce, naczynia, urządzenia kuchenne. Tutaj nic nie znajdę. Kolejna skrzynia była pełna książek, ale w trzeciej z kolei w końcu znalazłem to czego szukałem. Ciężką zasłonę, którą chciałem zakryć okno nim położę się spać, oraz kilka nabitych kurzem poduszek. Jedna z nich wyślizgnęła mi się spod ramienia i przez następnie dziesięć minut siedziałem bez ruchu, zasłaniając rękami usta i starając się tłumić napady kaszlu. Następnie przewiesiłem zasłonę przez belkę stropową, ułożyłem poduszki przy oknie, i położyłem się na zaimprowizowanym posłaniu. Miałem nadzieję, że od razu pochłonie mnie sen i zrzucę wszelkie dzisiejsze zmartwienia na Jutrzejszego Mikołaja. Oczywiście, po wszystkim co wydarzyło się tamtego dnia, powinienem przewidzieć, że nic z tego nie wyjdzie.

 

Coś poruszyło się w głębi strychu. Spojrzałem w tamtą stronę i zauważyłem jak wieko skrzyni z książkami, którą wcześniej otwierałem w poszukiwaniu pościeli, otwiera się samowolnie i wypluwa z siebie książkę. Wylądowała tuż obok mnie, a w zasadzie mógłbym powiedzieć, że wylądował, bo było to jakieś przedwojenne wydanie Pana Tadeusza. Książka otworzyła się na pierwszych wersach inwokacji i nagle znikąd tuż nad nią pojawił się czarny długopis, który panie dwa piętra niżej sprzedawały po 2,90. Chwilę później poruszał się już pracowicie, stawiając na marginesie kolejne słowa i zupełnie nie przejmując się tym, że cóż, nikt go nie trzyma.

– Dziękuje, że jej pomogłeś. Jak się nazywasz?

Długopis postukał lekko w wierzch mojej dłoni. Wpatrywałem się w niego nie wierząc w to co się dzieje. Coś… Ktoś przemawiał do mnie za sprawą latającego długopisu. To oznaczało, że wydarzenia tego wieczora nie były jedynie wytworem mojej wyobraźni. Jednak jeżeli tak…

Chwyciłem długopis i zacząłem pisać.

– Czy nie mogę po prostu odpowiedzieć? Słowami?

– Nie posiadam ludzkich zmysłów, jak słuch czy wzrok. Mogę kierować się waszymi emocjami, ale tylko gdy są wystarczająco silne.

– Jeżeli nie widzisz, nie przeczytasz tego co napiszę.

– Nie będę musiał. W tej chwili jestem tym długopisem.

Spojrzałem na przyrząd do pisania, który ponownie zawisł wyczekująco obok mojej dłoni. To coś było długopisem? Nie tak wyobrażałem sobie swojego pierwszego, ponadnaturalnego znajomego.

Czy to oznacza, że wcześniej byłeś fruwającym pękiem kluczy? Albo ciśniętym niczym oszczep krzesłem?

– Tak, przypominam sobie coś takiego. Wybacz mi, istniałem już w tak wielu miejscach, że wszystko mi się miesza.

Moment, coś tu się nie zgadzało.

Mówiłeś, że nie widzisz ani nie słyszysz. W jaki sposób mogłeś trafić w cel? Widziałem zarówno akcję z krzesłem jak i kluczami, żaden ultras nie powstydziłby się takich ciosów.

Długopis zamarł na moment.

– Ultras? Nie wiem co to. Tak jak wspomniałem wcześniej, mogę kierować się ludzkimi uczuciami, jeżeli tylko są wystarczająco silne. W pierwszym przypadku zadziałał strach Zuzy, w drugim twój.

 

A więc jednak miała na imię Zuza. Poczułem lekkie ukłucie zawodu zrozumiawszy, że mi również przedstawiła się fałszywym imieniem, ale chwilę później przyszło zrozumienie. Ta dziewczyna mieszkała w Krakowie dopiero od kilku miesięcy i wyraźnie chciała się tu ukryć. Używanie fałszywego imienia musiało być dla niej czymś zupełnie naturalnym. Z zamyślenia wyrwało mnie skrzypienie długopisu po papierze.

– Jak się nazywasz?

– Jestem Mikołaj – napisałem, przewracając kolejną stronę epopei narodowej Mickiewicza. – I nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to jednak ja powinienem zadawać pytania.

– Rozumiem cię Mikołaj – odparł Długopis. – Postaram się pomóc tak, jak tylko będę w stanie.

– Dobrze. W takim razie powiedz co stało się w Prozaku. Dlaczego ci policjanci szukali Zuzy?

– W Prozaku? – Długopis był wyraźnie skonfundowany. Zaczynałem zauważać, że jego słownictwo jest dość ograniczone.

– Chodzi mi o klub, w którym byliśmy. Zanim zamieniłeś się w krzesło

– Ah tak, teraz już pamiętam. – Długopis bardzo ucieszył się z tego faktu i nie poskąpił narysowania uśmiechniętej minki złożonej z dwukropka i nawiasu. Nie wiem na co liczył, ale gdy zorientował się, że nie zamierzam zgotować mu za to owacji na stojąco, wrócił do pisania. – Byłem tam ja, Zuza i nasza wspólna przyjaciółka. Mieliśmy razem ustalić dalszy plan działania. Jednak ci dwaj zjawili się zbyt szybko, musieli w jakiś sposób dowiedzieć się gdzie i kiedy chcemy się spotkać. One we dwie uciekły, ja zostałem z tyłu, żeby ich powstrzymać.

Spojrzałem na niego kwaśno, jeżeli tylko można w ten sposób spojrzeć na długopis.

Czyli wynika z tego, że nie jestem jedynym, znajerowanym przez kobiety facetem tego wieczoru. Choć z drugiej strony nie wiem nawet, czy ty też jesteś facetem. – Cała ta sytuacja powoli przestawała mnie przerażać i zaczynała złościć. Tak, od najmłodszych lat byłem fanem fantastyki i liczyłem na to, że kiedyś stanę się bohaterem jednej z epickich opowieści, które przeczytałem w niezliczonych książkach. Tyrani, demony, nieumarli i złe wróżki – nieważne kto by to był, w moich wyobrażeniach dawałem sobie radę z każdą przeszkodą, która stawała mi na drodze. Wszystko to jednak odbywało się w przepięknej scenerii i z epicką muzyką w tle – nie na strychu zapuszczonego dworku w centrum Krakowa, rozmawiając z żywym długopisem i słysząc zza okna takty Ona tańczy dla mnie puszczane z telefonu. Zaczynałem tracić cierpliwość. – Czym ty w ogóle jesteś, co? Skąd masz… Jak to robisz? Krzesło, klucze, drzwi. Nie wiem czy pochodzisz z naszego świata, ale jeśli nie, to wiedz, że to co robisz nie jest tutaj uważane za codzienność.

– Mikołaj, z różnych powodów nie mogę odpowiedzieć na pierwsze z twoich pytań. Nie miej mi tego za złe, wiem, że pomogłeś nam jednocześnie narażając swoje zdrowie i bezpieczeństwo, ale nie ode mnie zależy który człowiek może, a który nie powinien posiadać tej wiedzy. Na drugie pytanie mogę za to swobodnie odpowiadać. Używam telekinezy do poruszania przedmiotami. Ten długopis jest najlepszym przykładem.

– Telekineza, przynajmniej według ludzkiego rozumienia, to umiejętność poruszania materii za pomocą myśli. Sam wcześniej powiedziałeś, że…

Długopis wyślizgnął mi się z palców i dokończył moje zdanie.

… jestem długopisem. To prawda, zjawisko o którym mówimy wygląda nieco inaczej w moim przypadku. Można powiedzieć, że używam telekinezy mocą całej swojej esencji, a nie tylko umysłu. Być może jest to też powód, dla którego ludziom ta sztuka wychodzi nieco gorzej. Nie poświęcacie się jej w pełni.

– No dobrze – odpisałem – Ale jak wytłumaczysz długopis? Przecież zmaterializował się tuż przede mną! – Nie wiedziałem, czy Długopis zna funkcje wykrzyknika, ale nie zaszkodzi sprawdzić.  

– To przykład innego rodzaju telekinezy, na potrzeby tego momentu nazwijmy go teleportacją, choć nie jest to do końca adekwatne określenie. Widzisz, posiadam pewne umiejętności, ale używanie ich wiąże się z wysiłkiem. Wysiłek ten jest z reguły wprost proporcjonalny do energii, której wymagałoby wykonanie danej czynności bez użycia telekinezy. Gdy chcę coś teleportować, dochodzi jeszcze wysiłek potrzebny do przetransportowania przedmiotu z jednego miejsca do drugiego. Dlatego też, jak już pewnie się domyśliłeś, muszę być bardzo ostrożny, żeby wysiłek mnie przypadkiem nie zabił.

 

Powoli przyswajałem kolejne słowa. Pod tym akurat względem forma pisana miała niewątpliwą przewagę nad tą mówioną: jeśli potrzebowałem, mogłem przeczytać dany fragment po raz drugi. Choć informacji było mnóstwo, o dziwo zaczęły układać mi się w jedną, spójną całość. Powoli zaczynałem rozumieć na jakich zasadach działała ta istota… Działał Długopis. Tak, wiem, może nie było to idealne imię, ale lepsze takie niż żadne.

– Czyli wszystko zależy od tego ile masz w sobie energii? Może inaczej: w jakim jesteś stanie po tym, co zrobiłeś tego wieczora?

– Jeżeli mam być szczery, rozmowa z tobą jest w tej chwili szczytem moich możliwości.

Zagwizdałem cicho pod nosem. Przez chwilę odniosłem irracjonalne wrażenie, że Długopis na mnie patrzy.

Wiem, to rzeczywiście niewiele – napisał, jakby domyślając się o czym pomyślałem. Kto wie, może to wiedział? W końcu miał umiejętność słuchania intensywnych, ludzkich uczuć. – Jednak jest pewien w sposób, w który możemy sobie wzajemnie pomóc.

Nie napisałem nic w odpowiedzi. Czekałem na jego propozycję i nie chciałem niczego ułatwiać. Następna wiadomość była co najmniej dziwna.

– Napisz „chcę żeby pojawiło się tutaj sto długopisów takich jak ten, którym piszę te słowa”, ale pamiętaj, rzeczywiście musisz tego chcieć. Co to za bzdury? Na cholerę mi sto długopisów? W jaki sposób mogę sprawić, że się tutaj pojawią?

 

Czy to miał być jakiś żart? Może to wszystko było ustawione. Może Michał wymyślił jakąś skomplikowaną intrygę, która miała na celu zupełnie mnie upokorzyć? Podstawił mi pod nos piękną dziewczynę tylko po to, by odwróciła uwagę gdy on wsypywał mi coś do piwa. Co, jeżeli wcale nie byłem na strychu poczty przy dworcu? Być może leżałem na swoim wybitnie bezsensownie ustawionym łóżku totalnie naćpany, a Michał albo któryś z jego znajomych siedzieli obok, pisząc te bzdety i trzymając wiadro załadowane długopisami nad moją głową. Tylko czekając, aż poproszę o to, by mnie nimi zasypali.

Zamknąłem oczy, potarłem skronie i potrząsnąłem głową. Popadałem z jednej paranoi w drugą. Zaczynałem wątpić co jest prawdą, a co wyobrażeniem, przestawałem ufać swoim własnym oczom. W końcu co z tego? Nawet jeśli to wszystko to jedna wielka ściema, a ja obudzę się jutro we własnym łóżku z kutasem wysmarowanym jednym z tych felernych długopisów na czole, i tak mleko już dawno się rozlało. Michał i spółka mieli dość materiału by zbijać się ze mnie przez kolejny rok. Nie miałem nic do stracenia.

Chwyciłem długopis w dłoń i zacząłem pisać.

­–  Chcę, żeby pojawiło się tutaj sto długopisów takich jak ten, którym piszę te słowa.

Nastąpiło to szybciej niż się spodziewałem. Ze wszystkich stron zostałem obsypany długopisami, które uderzały o szybę, wlatywały za kołnierz, a jeden nieomal nie wybił mi oka. Chcąc byś absolutnie pewnym, zebrałem je wszystkie i położyłem w dziesięciu, równych szeregach. Rzeczywiście było ich sto i rzeczywiście na każdym widniał dokładnie ten sam napis POCZTA POLSKA S.A.

– Jak to się stało? – napisałem drżącą z przejęcia ręką.

- Tak jak powiedziałem przed chwilą, możemy sobie wzajemnie pomóc. Ty możesz podzielić się ze mną swoją energią życiową, której masz zdecydowanie więcej. W zamian, użyczę ci mojej mocy.

Wytrzeszczyłem oczy czytając ostatnie zdanie.

– Chcesz powiedzieć, że będę mógł rzucać krzesłami jedynie za pomocą swojej woli?

Cóż, niekoniecznie o to… – Długopis zatrzymał się na chwilę, skreślił dopiero co napisane zdanie i zaczął nieco niżej. – Tak, mniej więcej o to chodzi.

Wszystkie trudy, które musiałem przejść tego dnia nagle wydały się bardzo błahe. Kto przejmowałby się tym, że jest ściganym przez policję kryminalistą, jeśli z dnia na dzień stałby się super bohaterem? Długopis nie podzielał mojej euforii, ale dla niego to przecież nie była żadna nowość.

– Mam pomysł jak wyciągnąć cię z bagna, w które przez nas wpadłeś – napisał. – Ale najpierw musimy znaleźć Zuzę. 

 

***

 

Podniosłem kolejną, pustą paczkę chipsów z chodnika i wrzuciłem ją do worka na śmieci. Widząc, że jest już prawie pełen, zawiązałem go i postawiłem na trawniku obok. Zająłem się rozwijaniem kolejnego i wykorzystałem tę chwilę, by się rozejrzeć.

 

Od jakiejś godziny kręciłem się po kampusie Uniwersytetu Ekonomicznego w jakże zmyślnym przebraniu śmieciarza. Ciemnozielony kombinezon, tego samego koloru czapka, czarno-srebrne adidasy i rolka worków ze śmieciami, zatknięta za pas niczym kabura z pistoletem. Czułem się jak żołnierz podczas Drugiej Wojny Śmieciowej. Przebranie było mi jednak potrzebne, ponieważ po wczorajszej, nocnej eskapadzie i zdradzeniu swoich danych osobowych komuś, kto ma wszelkie powody, żeby mnie nienawidzić, nie chciałem zostać rozpoznany na własnej uczelni. Naciągnąłem mocniej rękawy nieco przyciasnej kurtki tak, żeby nie wystawała spod nich stworzona przeze mnie tego ranka konstrukcja. By jednak zrozumieć dlaczego znalazłem się w tej sytuacji, muszę cofnąć się o kilka godzin do tyłu.

 

Obudził mnie dźwięk kilkunastu klaksonów, naciskanych chaotycznie przez zniecierpliwionych kierowców. Podniosłem się gwałtownie do pozycji siedzącej i przetarłem oczy. Dalej znajdowałem się na strychu zaniedbanego dworku, leżąc na nabitych kurzem poduszkach. Obok posłania leżał Pan Tadeusz z dokumentacją mojej wczorajszej rozmowy z Długopisem.

Hej, śpisz?

– Mój organizm nie potrzebuje snu tak jak wasze, ludzkie powłoki.

– To co robiłeś przez ostatnie osiem godzin?

– Kontemplowałem.

Zdecydowałem się nie kontynuować tematu, nie miałem ochoty wysłuchiwać wniosków z całonocnych rozmyślań Długopisu. No właśnie, a propos Długopisu.

Tak sobie myślę, może mógłbym nazywać cię jakoś inaczej, co? Długopis brzmi dość… Nudno.

– Nie przywiązuje wagi do imion, Mikołaj. Zrób jak uważasz.

Uśmiechnąłem się diabelsko, gdy przyszło mi do głowy mnóstwo, głównie niecenzuralnych, imion. Z drugiej strony, gdyby ktoś znalazł przy mnie kartki zapełnione rozmowami z moim…

- Atom. Będziesz się nazywał Atom. – Zdecydowałem, nie bez delikatnego ukłucia żalu.

- W porządku.

– Słuchaj, jeżeli chcemy znaleźć Zuzę, najprościej będzie skontaktować się z Izą, koleżanką z którą przyszła do Prozaka. Studiuje zaocznie na tej samej uczelni co ja, więc dziś powinniśmy ją tam spotkać.

 

Łatwiej powiedzieć, ciężej zrobić. Oczywistym sposobem było zadzwonienie do Michała, ale miałem dziwne przeczucie, że kontaktowanie się z moim przyjacielem nie jest w tej chwili najlepszym pomysłem (a zresztą nie wiedziałem czy mam jeszcze coś na karcie). Pewnie już w nocy przetrzepali mieszkanie, a może znaleźli jakiś sposób na śledzenie rozmów z jego telefonu. Internet również odpadał, z tego samego powodu. Miałem wrażenie, że  przy odrobinie szczęścia wiedza o fakcie, że Iza i Zuza znały się nieco lepiej, może być moją jedyną przewagą nad policją. Biorąc pod uwagę te wszystkie czynniki, najbezpieczniejszą metodą kontaktu było dostanie się na teren kampusu i odszukanie Izy. Musiałem jednak być ostrożny – Dred pewnie wysłał kogoś, kto miał obserwować uczelnię na wypadek, gdybym poczuł nagłą chęć pójścia na wykład. Plan mniej więcej krystalizował się w mojej głowie, a w tak zwanym międzyczasie chciałem przetestować moje nowe zdolności.

W pierwszej kolejności miałem zamiar podładować telefon, w którym bateria zdechła jeszcze poprzedniego wieczoru. Napisanie komendy „Chcę, żeby pojawiła się tutaj ładowarka do telefonu” nauczyło mnie pierwszej zasady korzystania z danej przez Atoma mocy: bądź precyzyjny.

- Moja zdolność przyzywa najbliższy przedmiot odpowiadający twojemu opisowi. Musisz liczyć się z tym, że jeśli będziesz nieprecyzyjny, możesz poprosić o coś, czego nie potrzebujesz.

 

Powstrzymałem się przed rzuceniem czegoś w stylu „nie mogłeś powiedzieć mi tego wcześniej?” i po chwili trzymałem już w ręku odpowiednią ładowarkę. Następnie złożyłem w Panu Tadeuszu zamówienie na jajecznicę z trzech jajek, cztery tosty i kawałek kiełbasy. Gdy już się najadłem, zacząłem zastanawiać się jak najwygodniej byłoby korzystać z mocy Atoma w terenie. Zwykły długopis w połączeniu z luźnymi kartkami papieru nie wydawał się ani poręczny, ani godny super bohatera. Nie byłem na bieżąco z nowinkami ze świata akcesoriów piśmienniczych, więc najpierw złożyłem zamówienie na laptopa.

– Kurw… – zmełłem w ustach przekleństwo gdy kanciasty przedmiot wylądował na mojej stopie. Zdecydowanie powinienem popracować nad celnością.

 

Laptop był już otwarty, najwidoczniej ktoś dopiero co na nim pracował. Na pokrywę przylepiono czerwoną naklejkę z napisem WŁASNOŚĆ POCZTY POLSKIEJ, więc przynajmniej nie miałem wątpliwości komu zwrócić komputer gdy już znajdę to, czego potrzebuje. Zajęło mi to jakieś pół godziny, ale końcowy rezultat okazał się tego warty. Długopis był ciemnozielony, wykonany z – jeśli wierzyć opisowi produktu – aluminium lotniczego i mógł w razie potrzeby służyć do samoobrony. Ta ostatnia cecha zaintrygowała mnie na tyle, że obejrzałem w sieci kilka filmików, które pokazywały co można nim zrobić. Parę minut i trzydzieści „dźgnąć napastnika w oko” później zwątpiłem, czy jest to zabawka dla mnie – prędzej pasowałaby do Rambo, gdyby poczuł nagłą potrzebę przekwalifikowania się i został księgowym. Z drugiej strony potrzebowałem czegoś solidnego i nie mogłem wykluczyć możliwości bezpośredniej konfrontacji. Podjąłem ostateczną decyzję, upewniłem się, że długopis dostępny jest w krakowskim magazynie sklepu i napisałem krótkie zdanie w Panu Tadeuszu. Narzędzie Biurowej Zagłady pojawiło się obok, a ja poczułem nagły odpływ sił. Niezbyt duży, ale odczuwalny. Dopiero wtedy przyszło mi do głowy żeby sprawdzić, gdzie dokładnie znajduje się magazyn i zlokalizowałem go dobre dziesięć kilometrów od dworca. Wszystko jasne, poczułem właśnie zmęczenie, które towarzyszyło przejściu tej odległości na piechotę. Do lekcji o precyzyjności i celności doszła kolejna: uważność. Chwyciłem długopis, którym od wczoraj posługiwałem się w rozmowach z Atomem.

Hej, jesteś tam? Potrzebuję, żebyś tutaj przeskoczył. – Podniosłem nowy nabytek do góry, żeby Atom nie miał wątpliwości o czym mówię. – Wiesz, całym sobą, tak jak mówiłeś o tym wczoraj.

Poczułem delikatne mrowienie w dłoni, a chwilę później ciemnozielony długopis zadrżał.

­– To nowe miejsce wydaje się solidniejsze – napisał, po czym poderwał się do góry. Wykonał serię ruchów, które mógłbym porównać do czegoś na kształt rozgrzewki – jedna z najdziwniejszych rzeczy, jakie widziałem w życiu – i z powrotem opadł na Pana Tadeusza. – Podoba mi się.

 

Teraz, gdy miałem już odpowiedni długopis, potrzebowałem jeszcze poręcznego notesu. Błyskawicznie znalazłem coś, co idealnie odpowiadałoby moim potrzebom – bransoletę na przedramię z wbudowaną, ścieralną powierzchnią – jednak wszelkie próby znalezienia tego przedmiotu w Krakowie spełzły na niczym, a nie chciałem ryzykować ściągania nawet tak niewielkiego drobiazgu w ciemno. Nie miałem wyboru i musiałem improwizować. Konstrukcja złożona z luźnej klepki i małego notesu z wyrywanymi kartkami, sklejonych razem ciasno taśmą klejącą nie wyglądała zbyt imponująco, ale najważniejsze było, że spełnia swoje zadanie. Ostatnią rzeczą, którą musiałem się zająć było przebranie. Co powinienem na siebie włożyć, żeby nie rzucać się w oczy…

 

Tak więc stałem w stroju śmieciarza, starając się być jak najmniej istotnym. Kolejne minuty mijały leniwie, a śmieci powoli się kończyły. Zacząłem się już zastanawiać czy nie zmienić taktyki, gdy w oddali spostrzegłem Izę. Wychodziła właśnie z kampusowej kawiarni i kierowała się do jednego z budynków dydaktycznych. Postawiłem worek na ziemi i ruszyłem w tamtą stronę. Musiałem się nieco pośpieszyć, żeby nie stracić jej z oczu, ale jednocześnie nie chciałem zwracać na siebie uwagi. Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, w rezultacie przyciągałem zaciekawione spojrzenia niczym magnes. Wszedłem przez automatyczne drzwi do budynku i zobaczyłem Izę czekającą przy windach. Drzwi jednej z nich właśnie się otwierały, więc porzuciłem swój energiczny marsz i pobiegłem sprintem. Wpadłem do środka w ostatnim momencie i nieomal nie staranowałem Izy. Wyraźnie zaskoczona – i chyba nieco przestraszona – podniosła głowę znad smartfonu i otworzyła szeroko oczy. Zajęło jej to parę sekund, ale w końcu poznała moją twarz i wspomniane wcześniej emocje zastąpiły zniesmaczenie i brak zainteresowania.

– To ty. – Winda zaczęła jechać w górę. Szybkie spojrzenie wystarczyło, żebym zorientował się, że jedziemy na ostatnie, siódme piętro. – Czego chcesz?

Cóż, sam nie wiem czego oczekiwałem. Jeśli chciała, żebym od razu przeszedł do rzeczy, nie miałem nic przeciwko.

– Muszę dowiedzieć się gdzie mieszka Ola. Twoja koleżanka, z którą wczoraj byłaś w Prozaku. To bardzo ważne.

Iza prychnęła i pokręciła z niedowierzaniem głową. Patrzyła na mnie jakbym był parą kozaków w jakimś wyjątkowo brzydkim, jaskrawym odcieniu.

– Po tym, co stało się wczoraj? Żartujesz? Ola gdzieś przepadła, a ciebie podobno szuka połowa policji w mieście. Nie żebym uwierzyła w to, co piszą w Internecie. Nie jesteś typem kolesia, który mógłby się postawić, a co dopiero złoić dwóch policjantów. Tak czy siak, wpakowałeś się w niezłe bagno, a ja nie mam zamiaru się w to wplątać.

 

Drzwi windy otworzyły się, a Iza wyminęła mnie i ruszyła korytarzem. Wyszedłem za nią, mając na końcu języka kilka ostrych słów, ale w tej samej chwili mój wzrok padł na przeszkloną ścianę budynku. Obok porzuconego przeze mnie wcześniej worka na śmieci stał monstrualny Góra. Używam tego słowa z pełną świadomością, bo nawet z tej wysokości wydawał się zadziwiająco duży. Niedaleko niego stała grupka kilku – pięciu, jeśli dobrze policzyłem – facetów, którzy mogliby uchodzić za tutejszych tylko, jeśli studia byłyby przynajmniej pięciostopniowe. Jeden z nich podszedł do Góry, wskazał najpierw na worek, a później na wejście do budynku, w którym właśnie się znajdowałem. Nie czekałem przy oknie, aż któryś z mężczyzn przypadkowo mnie zauważy – podwinąłem lewy rękaw i wyciągnąłem Atoma z wewnętrznej kieszeni kurtki.

– Potrzebuje klucza do pokoju numer 703.

W jednej chwili poczułem dotyk zimnego metalu na wnętrzu dłoni oraz delikatny ból w lewym kolanie. No tak, klucz był pewnie w portierni na parterze. To by jednak oznaczało, że los się do mnie uśmiechnął – nikogo nie powinno być w środku. Dogoniłem Izę, chwyciłem ją pod ramię i pociągnąłem w kierunku pokoju. Zaczęła się wyrywać, klnąc na mnie głośno, ale nie zwracałem na to uwagi. Otworzyłem pokój numer 703, wepchnąłem Izę do środka i zamknąłem drzwi za sobą na klucz.

– Jeszcze raz grzecznie cię poproszę. Powiedz, gdzie mieszka Ola. Od tego zależy moja… – przerwałem, wiedząc, że ten argument nie zrobi na Izie żadnego wrażenia. – A zresztą, wiesz co? Jeżeli masz w dupie to, co się ze mną stanie – w porządku. Ale nie chodzi tylko o mnie, więc jeśli zależy ci choć trochę na Oli i jej dobru to powiedz mi, do jasnej cholery, gdzie ją znajdę.

 

Iza patrzyła na mnie z coraz szybciej rosnącą niepewnością. Choć nigdy zbyt dobrze się nie znaliśmy, wiedziała mniej więcej kim jestem i jak się zachowuje. To, co działo się w tej chwili, zupełnie nie pasowało do tego obrazu – miałem tego doskonałą świadomość. Sprzeczne, napływające z różnych źródeł informacje generowały pytania, które chciała zadać, a ja nie miałem teraz czasu na nie odpowiadać.

– Za dwie minuty na tym piętrze zjawi się policja i jestem pewien, że nie chcesz żeby zobaczyli nas razem. Dlatego ostatni raz grzecznie cię pytam. – Wydawało mi się, że słyszę odgłos zjeżdżającej na dół windy. Zbliżyłem się do Izy, wbiłem w nią wzrok i powoli wycedziłem kolejne słowa. W filmach akcji działało, może teraz też pomoże. – Gdzie. Mieszka. Ola?

Kobieca solidarność dzielnie walczyła ze strachem o własne bezpieczeństwo, ale była z góry skazana na porażkę.

– W Kapitolu, na miasteczku AGH. Ostatnie, dwunaste piętro. Pierwszy pokój na prawo od schodów, nie pamiętam dokładnego numeru.

 

Odsunąłem się od Izy na neutralną odległość. Akademiki były sensownym rozwiązaniem, jeśli ktoś chciał się ukryć – nie miałem powodów jej nie wierzyć. Teraz, gdy już dostałem to, po co przyszedłem, nadszedł czas na ewakuację. Kiwnąłem głową w kierunku drzwi, dając Izie do zrozumienia, że może sobie iść. Rzuciła mi ostatnie, bojaźliwe spojrzenie i wyszła z pokoju.

 

Miałem zaledwie parę chwil, żeby opracować plan ucieczki. Na dół można było dostać się na dwa sposoby: zjechać widną (było ich cztery) lub wybrać jedną z dwóch klatek schodowych. Jeśli moi prześladowcy mieli trochę oleju w głowie – a niestety musiałem założyć, że tak jest – to rozdzielą się i zablokują wszystkie możliwości. Mimo to, musieli przeczesać dokładnie cały budynek, piętro po piętrze, a to oznaczało, że na samą górę wyjedzie co najwyżej jeden. To dawało mi jakąś szansę. Użycie Atoma odpadało, przynajmniej w tej chwili. Nie mogłem ryzykować, że przez nieuwagę stracę zbyt dużo energii, żeby o własnych siłach opuścić budynek. Bezpośrednie starcie również było zbyt niebezpieczne – jeśli nie ogłuszyłbym przeciwnika zaraz na samym początku, mógłby bez problemu zaalarmować resztę o tym, że mnie znalazł. Nie, musiałem wymknąć się z tego potrzasku podstępem. Rozejrzałem się po pokoju, szukając czegoś co mogłoby w tym pomóc. Mój wzrok padł na trzy pudła, każdy wypełniony po brzegi indeksami. W końcu był marzec, środek sesji poprawkowej.  Ten obrazek podsunął mi pewien pomysł. Szanse powodzenia na dziesięciostopniowej skali oceniałem na słabe cztery, ale lepsze to niż nic.

- Potrzebuję garnituru, w moim rozmiarze. Krój i kolor nieistotne. I białej koszuli.

 

Chwilę później trzymałem w rękach szary, prążkowany garnitur i koszulę, a zza ściany usłyszałem gromki śmiech. Zrzuciłem kombinezon śmieciarza i z lekką odrazą włożyłem na siebie ubranie (lewy rękaw koszuli utknął w okolicy łokcia z powodu Podręcznego Notatnika 2000), którego zapach świadczył o tym, że było przed chwilą używane. Garnitur był dość duży, żebym mógł w nim pomieścić małą rodzinę imigrantów z Bliskiego Wschodu – stwierdziłem, że muszę na przyszłość dokładnie przedstawić Atomowi swoje wymiary. Na moją korzyść działał jednak fakt, że większość uczelnianych wykładowców miała stroje wykonane w podobny sposób, więc nie powinienem wyglądać podejrzanie. Gdy byłem już gotowy, wziąłem na ręce pudła z indeksami. Uformowana z nich piramida skutecznie zasłaniała mój front od pasa w górę. Jeżeli tylko będę ostrożny, nikt nie powinien się mną zainteresować. Jedynym problemem był duży ciężar pudeł, nie byłem pewien jak długo będę w stanie je udźwignąć.

 

Wyszedłem z pokoju i stanąłem za windą. Odczekałem kilkanaście sekund, aż wreszcie usłyszałem dźwięk rozsuwanych drzwi i pośpieszne, stopniowo oddalające się kroki. Nie chcąc stracić okazji wszedłem do windy, wcisnąłem łokciem przycisk z narysowanym zerem i nerwowo odliczałem kolejne sekundy. Gdybym tylko mógł, uderzyłbym w guzik służący do natychmiastowego zamykania drzwi, ale ciężar pudeł skutecznie uniemożliwiał mi sięgnięcie do niego. Po jakichś dziesięciu sekundach, choć miałem wrażenie, że trwało to przynajmniej pół dnia, winda zaczęła się zamykać. Oczami wyobraźni widziałem już, jak przebiegam przez bramę uczelni wymykając się policji sprzed nosa, ale wtedy wszystko się skomplikowało. Wyciągnięta ręka pojawiła w malejącej szparze, a drzwi windy – niech je szlag – potulnie się cofnęły. Szybko ustawiłem się w rogu, tak, żeby niespodziewany towarzysz podróży nie był w stanie zobaczyć mojej twarzy nie wyrywając mi wcześniej pudeł z rąk.

 

Tym razem winda się zamknęła i zaczęliśmy zjeżdżać w dół.

– Jankowski, jesteś tam? Odbiór – rozległ się trzeszczący głos. Ciche piknięcie, tak jakby ktoś włączył krótkofalówkę.

– Tu Jankowski, odbiór. Wracam na dół. Na siódmym cisza, dołączę do komisarza i poczekamy na resztę.

– Bez odbioru.

Ręce zaczęły mi drżeć, a palce traciły pewny chwyt. Byliśmy w połowie drogi, jeżeli nie będziemy się zatrzymywać po drodze powinienem dać radę…

Winda stanęła na trzecim piętrze, a do środka wsiadła kolejna osoba.

– Nic? – zapytał głos, który wcześniej prowadził rozmowę przez krótkofalówkę. 

– Nic. Nie zdziwiłbym się, gdyby już go tu nie było. Jeżeli ten chłopak załatwił inspektora Smokowskiego i komisarza Górę w pojedynkę, to musi być i sprytny i wyjątkowo sprawny.

Słuchałem tych komplementów stojąc w przepoconym, cudzym garniturze i czując się, jakby ktoś wydzierał mi ramiona z barków. Ciężko było to przyznać, ale tak, dostrzegałem ironię sytuacji. Drzwi windy znów się otworzyły, a ja z ulgą stwierdziłem, że jesteśmy na parterze.

– Wreszcie. Jankowski, idziesz do głównego wyjścia. Wrona, ty do tylnego. Nie wypuszczajcie nikogo aż do odwołania. – Od razu poznałem głos Góry. Starałem się nie spanikować i szybko wymyślić nowy plan, ale ból w ramionach skutecznie mnie rozpraszał. – Rura zajmie się monitoringiem jak tylko wróci z podziemnego parkingu. 

Kurwa mać. Podziemny parking, jak mogłem o nim zapomnieć. Spojrzałem na konsolę z przyciskami i sięgnąłem łokciem w kierunku tego z napisem minus jeden. W tej samej chwili jednak ręce ostatecznie odmówiły mi posłuszeństwa. Pudła spadły na podłogę, indeksy rozsypały się na wszystkie strony. Kilka z nich wylądowało pod nogami – teraz już dla mnie widocznych – policjantów. Cała trójka jak na zawołanie spojrzała w moją stronę i na moment zamarła. Ta chwila zawahania wystarczyła, żebym wyciągnął Atoma i podwinął lewy rękaw marynarki.

– Stój! Chłopaki, bierzcie go! – krzyknął Góra, a Jankowski i Wrona ruszyli w moją stronę.

– Zamknij drzwi – nabazgrałem na ramieniu i odsunąłem się od nich jak najdalej. Zaczęły się zasuwać, ale biegnący w moją stronę mężczyźni wyraźnie nie wydawali się tym przejęci. Zapewne myśleli – i ciężko było ich za to winić – że jeśli włożą choćby dłoń w zmniejszającą się z każdą chwilą szczeliną, drzwi ponownie się otworzą. Ja jednak też o tym pamiętałem i dlatego zamiast wciskać przycisk, wykorzystałem moc Atoma. Jeden z mężczyzn wysforował się do przodu i wykonał spektakularny wślizg. Jego stopa wylądowała w drzwiach, ale Atom nie zwrócił na to uwagi. Drzwi dalej napierały, a ja słyszałem jak policjant sapie, napinając mięśnie miażdżonej powoli nogi. Sekundę później coś chrupnęło, a sapanie zmieniło się w okrzyk bólu.

Poluzuj drzwi na trzy sekundy, a potem je zamknij – napisałem i rzuciłem się naprzód. Gdy nacisk zelżał, wypchnąłem nienaturalnie wykręconą stopę z windy i oparłem się o ścianę. Drzwi znowu zaczęły się zasuwać i tym razem nikt nie odważył się ich zablokować. Wcisnąłem przycisk odpowiadający podziemnemu parkingowi i chwilę później jechałem już na dół. Przez metalowe ściany windy słyszałem podniesione głosy.

– Ja pierdolę, Jankowski! Żyjesz?

– Zostaw go Wrona i biegnij na parking, już! Rura, odbiór! Machecki do ciebie zjeżdża, obstaw windy, w tej chwili! Wszyscy mają być w ciągu trzydziestu sekund na parkingu, do kurwy nędzy!

 

Czułem jak adrenalina zaczyna pulsować mi w żyłach, a uporządkowane myśli zastępuje zwierzęcy instynkt. Szybko naskrobałem kilka słów w notesie i naboje z pistoletu Rury upadły niegroźnie u moich stóp. Nie zdążyłem napisać nic więcej, bo winda otworzyła się, a ja stanąłem twarzą w twarz z mężczyzną celującym do mnie pistoletem.

– Stać, policja! Rzuć to, co masz w rękach i połóż się na ziemi!

 

Facet chciał chyba wtopić się w kampusowy krajobraz bo miał na sobie czarną bluzę ze złotym, świecącym napisem PEELENY i modnie podziurawione dżinsy. W kwestii stylu nie dorastałem mu do pięt, ale posiadałem element zaskoczenia. Doskoczyłem do mężczyzny i uderzyłem prawym hakiem, trzymając długopis w dłoni niczym miniaturowy miecz. Pięść chybiła o kilka centymetrów, ale na szczęście długopis trafił w cel. Policjant zrobił dwa kroki do tyłu, trzymając się za krwawiący nos, a jego broń upadła na podłogę. Chciałem ją podnieść, ale mężczyzna rzucił się i powalił mnie. Próbował założyć mi dźwignię na ramię, ale zdążyłem wcześniej zamachnąć się i wbić mu długopis pod żebra. Nie przeciąłem skóry, ale z nagłej niemrawości przeciwnika wywnioskowałem, że trafiłem w któryś z narządów wewnętrznych. Pewnie gdybym bardziej uważał na lekcjach biologii, mógłbym nawet zgadnąć który. Zepchnąłem z siebie skulone ciało i zerwałem się z ziemi. Pobiegłem w stronę pierwszego z brzegu samochodu – srebrnej Toyoty – po drodze wypisując na ramieniu prośbę o kluczyki. Chwilę później siedziałem już w samochodzie zapalając silnik, a krzyki dochodzące od strony schodów były coraz głośniejsze. Zapiąłem pasy – bezpieczeństwo przede wszystkim – zwolniłem ręczny i z piskiem opon ruszyłem w poszukiwaniu wyjazdu z parkingu. Pierwszy z policjantów stanął na drodze samochodu, krzycząc niezrozumiałe przez szybę słowa. Odskoczył tak szybko, jak zorientował się, że nie mam zamiaru się zatrzymywać. Kolejnego zobaczyłem w górnym lusterku, celował w opony samochodu i nawet oddał kilka strzałów próbując w nie trafić. Na szczęście w tej samej chwili musiałem ostro skręcić w prawo, bo w ostatniej chwili kątem oka zauważyłem strzałkę z napisem WYJAZD. Jakieś sto metrów dalej parking zamieniał się w tunel, który jak się domyślałem prowadził na powierzchnię. W bocznych lusterkach widziałem sylwetki przemykające między stojącymi wokół samochodami. Policjanci pewnie chcieli odciąć mi drogę ucieczki, ale byli zbyt wolni. Wjechałem do prowadzącego w górę tunelu i zobaczyłem bramę wyjazdową, przez którą wpadało światło dnia. Zwolniłem, chcąc poprosić Atoma o podniesienie szlabanu, ale moja ręka znieruchomiała gdy zobaczyłem co, a raczej kto czeka na mnie za bramą. Góra stał na drodze bokiem, w pozie złudnie przypominającej tę przyjmowaną przez bejsbozlistę, który szykuje się do uderzenia piłki. Jednak w jego rękach, zamiast kija, spoczywał szlaban. Zamrugałem kilkukrotnie, nie mogąc uwierzyć własnym oczom, a Góra uśmiechnął się szeroko, czekając aż piłeczka – którą w tej metaforze był samochód ze mną w środku – do niego doleci. Było już za późno żeby zahamować, a nawet gdyby się to udało, pozostali policjanci szybko by mnie dogonili. Musiałem więc działać błyskawicznie, żeby nie stać się rozsmarowanym na szlabanie budyniem i zrobiłem pierwszą rzecz, która przyszła mi do głowy. Góra rozpoczął szeroki zamach, który miał zakończyć mecz mojego życia. Dosłownie.

 

Prawa ręka nakreśliła Atomem trzy krótkie słowa, a potem świat na moment zniknął. Nie chodziło o to, że zamknąłem oczy. Prawdę mówiąc jestem pewien, że miałem je cały czas otwarte. Na ułamek sekundy jednak wszystko zniknęło: kampus, droga, Góra i szlaban. Byłem tylko ja i samochód.

 

A potem wszystko wróciło do normy. Rozpędzona toyota mijała kolejne budynki, a w tylnym lusterku zobaczyłem Górę w profesjonalnej pozie pałkarza, który właśnie minął rzuconą piłkę o włos. Wolałem nie oglądać jego reakcji, gdy już zrozumie, że nie trafił i dodałem więcej gazu. Kilka dodatkowych chwil zajęło mi zdanie sobie sprawy jak bardzo wycieńczyła mnie ostatnia sztuczka. Przepchanie samochodu w pojedynkę, nawet jeśli chodziło o zaledwie kilka metrów, wiązało się z ogromnym wysiłkiem. Czułem jak głowa opada mi w dół, a powieki same się przymykają. Zacisnąłem zęby i mocniej chwyciłem kierownicę. Nie mogłem w tej chwili zemdleć, potrzebowałem odjechać choćby kawałek dalej, ukryć gdzieś samochód i znaleźć nowy środek transportu. Jeżeli teraz się poddam, mogłem równie dobrze przytulić trzymany przez Górę szlaban. Swoją drogą, jak to możliwe, że facet mógł podnieść coś tak ciężkiego? Z czego w ogóle robi się szlabany? Może tak naprawdę są lekkie. W przeciwieństwie do mojej głowy, która wydawała się ważyć przynajmniej tonę. Ciekawe czy Góra byłby w stanie ją podnieść? Moje myśli pędziły w błyskawicznym tempie. Żadnej nie poświęcałem więcej niż kilka sekund. Trwało to przez jakiś czas, aż przypomniałem sobie, że prowadzę samochód i warto byłoby skupić się na drodze. Zobaczyłem tuż przed sobą bagażnik innego pojazdu, wcisnąłem hamulec – choć równie dobrze mógł to być też gaz – i straciłem przytomność.

Koniec

Komentarze

Ponieważ pierwszą część przeczytałam wcześniej, teraz zajęłam się tylko częścią drugą i z przykrością stwierdzam, że bardzo mnie ona rozczarowała.

Rozumiem, że dzieją się tu dziwne rzeczy, ale skoro historia toczy się we współczesnym Krakowie, nie potrafię przyjąć do wiadomości, że wszystko zostaje załatwiane przy pomocy długopisu o nadprzyrodzonych, magicznych własnościach.

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że opowieść jest strasznie przegadana, że choć cały czas coś się dzieje, sprawy stoją w miejscu, a jeśli się posuwają, to w ślimaczym tempie.

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia.

 

za­uwa­żyć ra­dio­wo­zu na sy­re­nach do­pie­ro, gdy nie­mnal mnie prze­je­dzie. – Raczej: …za­uwa­żyć ra­dio­wo­zu na sygnale do­pie­ro, gdy nie­mal mnie prze­je­dzie.

 

ciem­no-nie­bie­ska to­yo­ta za­my­ka­ją­ca tę sa­mo­cho­do­wą pro­ce­sję. – …ciem­nonie­bie­ska to­yo­ta za­my­ka­ją­ca tę sa­mo­cho­do­wą pro­ce­sję.

 

Nie trud­no było się do­my­ślić, gdzie zmie­rza­ją.Nietrud­no było się do­my­ślić, dokąd zmie­rza­ją.

 

pi­ja­ków śpią­cych na mię­dzy-skle­po­wych ław­kach. – Co to za ławki?

Może: …pi­ja­ków śpią­cych na przyskle­po­wych ław­kach.

 

za­pusz­czo­ne­go dwor­ku, który kie­dyś mógł słu­żyć za dom cy­wil­ny… – Co to jest dom cywilny?

 

włą­czy­łem apli­ka­cję la­tar­ki i ro­zej­rza­łem wokół. – …włą­czy­łem apli­ka­cję la­tar­ki i ro­zej­rza­łem się wokół.

 

Świa­tło lamp wpa­da­ło przez wy­so­kie, wą­skie okna, oświe­tla­jąc ster­ty pa­pie­rów… Może: Świa­tło lamp wpa­da­ło przez wy­so­kie, wą­skie okna, padając na ster­ty pa­pie­rów

 

Scho­wa­łem smart­fo­na do przed­niej kie­sze­ni ko­szu­li… – Czy koszule miewają też tylne kieszenie?

 

zrzu­cę wszel­kie dzi­siej­sze zmar­twie­nia na Ju­trzej­sze­go Mi­ko­ła­ja. – Kim jest Jutrzejszy Mikołaj?

 

wy­plu­wa z sie­bie książ­kę. Wy­lą­do­wa­ła tuż obok mnie, a w za­sa­dzie mógł­bym po­wie­dzieć, że wy­lą­do­wał, bo było to ja­kieś przed­wo­jen­ne wy­da­nie Pana Ta­de­usza. – Książka, niezależnie od tego, jaki nosi tytuł, zawsze jest rodzaju żeńskiego, więc nie mógłby tak powiedzieć.

 

dłu­go­pis, który panie dwa pię­tra niżej sprze­da­wa­ły po 2,90. – …dłu­go­pis, który panie, dwa pię­tra niżej, sprze­da­wa­ły po dwa dziewięćdziesiąt.

Liczebniki zapisujemy słownie.

 

Ah tak, teraz już pa­mię­tam. – – Ach tak, teraz już pa­mię­tam.

 

że nie je­stem je­dy­nym, zna­je­ro­wa­nym przez ko­bie­ty fa­ce­tem… – Literówka.

 

Wszyst­ko to jed­nak od­by­wa­ło się w prze­pięk­nej sce­ne­rii i z epic­ką mu­zy­ką w tle – nie na stry­chu za­pusz­czo­ne­go dwor­ku w cen­trum Kra­ko­wa, roz­ma­wia­jąc z żywym dłu­go­pi­sem i sły­sząc zza okna takty Ona tań­czy dla mnie pusz­cza­ne z te­le­fo­nu. – Ze zdania wynika, że coś, co, zamiast w pięknej scenerii, odbywało się na strychu, rozmawiało z długopisem i słyszało piosenkę.

 

Mi­chał i spół­ka mieli dość ma­te­ria­łu by zbi­jać się ze mnie przez ko­lej­ny rok. – Raczej: …by nabi­jać się ze mnie przez ko­lej­ny rok.

 

jeśli z dnia na dzień stał­by się super bo­ha­te­rem? –…jeśli z dnia na dzień stał­by się superbo­ha­te­rem?

 

Pod­nio­słem ko­lej­ną, pustą pacz­kę chip­sów z chod­ni­ka… – Skoro opakowanie było puste, nie było paczką chipsów.

Pod­nio­słem z chodnika ko­lej­ne, puste opakowanie po chipsach

 

muszę cof­nąć się o kilka go­dzin do tyłu. – Masło maślane; czy można cofnąć się do przodu?

Wystarczy: …muszę cof­nąć się o kilka go­dzin.

 

Ła­twiej po­wie­dzieć, cię­żej zro­bić. – Raczej: Ła­two po­wie­dzieć, trudniej zro­bić.

 

ani godny super bo­ha­te­ra. – …ani godny superbo­ha­te­ra.

 

gdy już znaj­dę to, czego po­trze­bu­je. – Literówka.

 

a ja po­czu­łem nagły od­pływ sił. Nie­zbyt duży, ale od­czu­wal­ny. – Powtórzenie.

 

Tak więc sta­łem w stro­ju śmie­cia­rza, sta­ra­jąc się być jak naj­mniej istot­nym. – Chyba: …sta­ra­jąc się być jak naj­mniej widocznym/ zauważalnym/ dostrzegalnym.

 

Nie­da­le­ko niego stała grup­ka kilku – pię­ciu, jeśli do­brze po­li­czy­łem – fa­ce­tów… – Tak trudno policzyć do pięciu?

 

Po­trze­bu­je klu­cza do po­ko­ju numer 703. –– Po­trze­bu­ję klu­cz do po­ko­ju numer siedemset trzy.

 

Teraz, gdy już do­sta­łem to, po co przy­sze­dłem, nad­szedł czas na ewa­ku­ację. – Nie brzmi to najlepiej.

 

Mój wzrok padł na trzy pudła, każdy wy­peł­nio­ny po brze­gi in­dek­sa­mi. – Literówka.

 

Tym razem winda się za­mknę­ła i za­czę­li­śmy zjeż­dżać w dół. – Masło maślane; czy można zjeżdżać w górę?

 

Cięż­ko było to przy­znać, ale tak, do­strze­ga­łem iro­nię sy­tu­acji. – Raczej: Niełatwo było to przy­znać, ale tak, do­strze­ga­łem iro­nię sy­tu­acji.

 

Za­pew­ne my­śle­li – i cięż­ko było ich za to winić… – Za­pew­ne my­śle­li – i trudno było ich za to winić

 

sta­ną­łem twa­rzą w twarz z męż­czy­zną ce­lu­ją­cym do mnie pi­sto­le­tem. – …sta­ną­łem twa­rzą w twarz z męż­czy­zną ce­lu­ją­cym do mnie z pi­sto­le­tu.

 

w pozie złud­nie przy­po­mi­na­ją­cej tę przyj­mo­wa­ną przez bejs­bo­zli­stę… – …przez bejs­bo­li­stę

 

Czu­łem jak głowa opada mi w dół… – Masło maślane; czy jest możliwe, by głowa opadła w górę?

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

To raczej nie kwestia przedmiotu o nadprzyrodzonych zdolnościach – długopis jest tylko sposobem na porozumienie się z nadprzyrodzoną istotą, a jak zaznaczyłem w tekście, może ona wniknąć w wiele różnych przedmiotów. Kraków jest rzeczywiście współczesny, ale znajduje się w alternatywnym świecie – stąd np. nieistniejące przejścia podziemne i nadnaturalne wydarzenia. 

A co do tempa akcji częściowo się zgodzę, początek rzeczywiście jest nieco przegadany, ale zrobiłem to tylko po to, żeby teraz (co też pojawiło się pod koniec Części II) zająć się dzianiem właśnie. :)

Dzięki za wszystkie uwagi i za to, że chciało Ci się to przeczytać. :) 

Jak zwykle, ciesze się, jeśli uwagi okazały się przydatne. ;-)

Rozumiem, że to opowiadanie fantastyczne i mogą w nim wystąpić zjawiska nadprzyrodzone, ale muszę mieć dobre uzasadnienie dla takowych, skoro dzieją się we współczesnym świecie, w znanym mieście.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Pewnie, zgadzam się. Póki co nic takiego nie zamieszczałem, bo chciałem pokazać całą tę historię z perspektywy chłopaka, który nie ma zielonego pojęcia o co chodzi i dopiero musi sam do wszystkiego dojść. Na pewno, z biegiem historii, kolejne wyjaśnienia będą wychodzić na jaw. :)

OK. Przyjmuję takie wyjaśnienie. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka