- Opowiadanie: momruk - Dziwne koleje losu

Dziwne koleje losu

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Dziwne koleje losu

Egzekucja na głównym rynku miejskim to zaiste wspaniałe widowisko. Licznie zgromadzona na tę okoliczność gawiedź emanowała radością i chęcią zobaczenia krwawego spektaklu. Rozbawione dzieci biegały wśród tłumu taplając się radośnie w kałużach jakie pozostawił po sobie poranny deszczyk. Komedianci odgrywali z niezwykłym wręcz kunsztem najprzeróżniejsze sceny tortur , wywołując w widzach salwy śmiechu. Nie mogło oczywiście zabraknąć miejscowych karczmarzy, którzy wykorzystując nadarzającą się okazję, rozstawili się ze swymi kramami, by sprzedawać beczkowane wino oraz suszoną wieprzowinę. Jak wiadomo obcowanie ze śmiercią zaostrzało apetyt. Wszyscy których było stać na oferowane przez nich specjały, skwapliwie korzystali z okazji. Bowiem onegdaj ogłoszono, że wszystkie dobra będą konfiskowane na potrzeby armii, a ludności będzie dane jedynie to, co do przeżycia niezbędne. Straż leniwie przechadzała się wśród rozentuzjazmowanego tłumu pilnując porządku. Wszystko jednak przebiegało w spokoju. Wiosenne słońce przyjemnie przygrzewało, wprawiając wszystkich w radosny nastrój. Wszystkich za wyjątkiem jednej osoby. Tą osobą jestem ja .Zwą mnie Kailen. Niestety mój krótki żywot ma się zakończyć w ten piękny wiosenny dzionek. Jak znalazłem się w tej jakże niefortunnej sytuacji? Wszystko zaczęło się od pewnej urodziwej i niezwykle majętnej szlachcianki oraz jej złota, które po zdobyciu względów młodej damy pozwoliłem sobie przywłaszczyć. Widać nie spodobał jej się ten stan rzeczy, gdyż kilka dni później budząc się powoli z pijackiego snu w jakiejś przydrożnej oberży, ujrzałem rozsierdzone oblicza jej ojca, oraz jego pachołków. Przywitali mnie należycie. Całe szczęście w moim ciele krążyła jeszcze znakomita gorzałka, którą raczyłem się zeszłego wieczora, więc nie odczułem zanadto serdecznych szlacheckich uścisków. W stanie solidnego znieczulenia zostałem odstawiony do miejskiego aresztu. Tutaj powrót do trzeźwości okazał się niezwykle bolesny. Każdy fragment mego biednego ciała krzyczał z bólu. Zaledwie wczoraj spałem w czystej pościeli, w błogim stanie upojenia. Dziś natomiast, kulę się na śmierdzącym klepisku i trzęsę z zimna. Niezbadane są wyroki losu. Uświadomiwszy sobie w jakim nienajlepszym położeniu się znalazłem, począłem obmyślać chytry i przebiegły oraz niewątpliwie bohaterski plan mej ucieczki z mrocznych otchłani lochu. Jednak nie potrafiłem sobie wyobrazić takiego w którym nie kończyłbym rozsieczony na krwawe ochłapy. Nawet moja niewątpliwie bujna imaginacja nie była w stanie sobie z tym poradzić. Straciwszy całą nadzieję, zacząłem rozpamiętywać swe obfitujące w szczęście i dostatek życie. Tylu rzeczy nie dane mi będzie już doświadczyć. Cóż poradzić? Mogłem się spodziewać takiego końca. Do dziś jednak miałem złudną nadzieję, że nastąpi on zdecydowanie później. Teraz pozostaje mi jedynie umrzeć z godnością, starając się nie sfajdać w gacie ze strachu na oczach tłumu, którego zawodzenia słuchałem od rana. Okrzyki wzmogły się. Pewnie jakiś biedak jest teraz oprawiany przez tutejszego mistrza katowskiego cechu. Ja przynajmniej umrę szybką i czystą śmiercią jaką gotuje się złodziejom. Założą mi stryczek na szyje i tyle. Żadnego łamania na kole, czy otwierania trzewi. Czysta i szybka śmierć. No może nie do końca czysta, ale najważniejsze, że szybka. Jeżeli oczywiście kat znał się na swym rzemiośle. Egzekucje odbywały się niezwykle często. Ostatnimi czasy mieszczanom oraz chłopstwu nie żyło się najlepiej. Konflikt z naszym najbliższym sąsiadem trwał i nic nie wskazywało na to, by miał się rychło zakończyć. Powiadają, że waśń rozpoczęła się od urażonej dumy naszego miłościwie panującego władcy. Mówi się, że uderzał w konkury o rękę córki swego dzisiejszego rywala. Ta ponoć ośmieszyła go w obecności całego dworu mówiąc, że prędzej poślubiłaby osła aniżeli takiego starego capa jak on. Lecz ile w tym prawdy? Tego nikt nie wie. Prawdą jest za to, że królewska kasa pustoszeje, nadwyrężona wojennymi wydatkami. A zapchać ją próbuje się ciemiężąc lud coraz to wyższymi podatkami. Jednak stąd nie daleka już droga do coraz powszechniejszych rozbojów i kradzieży. A jaki jest najprostszy sposób, by utrzymać mores wśród prostego ludu? Dać im przykład jak kończy się tak niegodziwe postępowanie. Właśnie w takiej lekcji pokory mam dziś uczestniczyć. Chyba po raz pierwszy posłużę komuś za dobry przykład. Najważniejsze to nie rozczulać się nad sobą i po męsku z podniesioną głowa wyjść na spotkanie losu. Jaki by on nie był.

W końcu nadeszła moja kolej występu, w tym jakże wspaniałym i doniosłym pokazie sprawiedliwości. Do mej celi wkroczyło dwóch uzbrojonych strażników. Bez słowa podeszli do mnie i skrępowali me ręce powrozem. Nie szarpałem się i nie protestowałem, wiedząc jaka kara by mnie spotkała za podobne wybryki. Pomimo świadomości nadchodzącego końca, nie miałem jednak ochoty na przeżywanie niepotrzebnych katuszy z rąk dwóch cuchnących strawionym winem obwiesi. Pozwoliłem im poprowadzić się do wyjścia przy którym czekała na mnie więzienna kolasa. Wdrapałem się na nią niezgrabnie. Stojąc starałem przybrać pozę godną i nie zdradzającą lęku. A jest to niezwykle trudne gdy ma się skrępowane ręce tak mocno, że oblicze wykrzywia grymas bólu. Woźnica strzelił z bata, konie zachrapały, a osie wozu skrzypnęły. Ruszyłem w mą ostatnią w życiu podróż. Szkoda, że tak krótką. Kilka zaledwie chwil zajęło byśmy wyjechali z bocznej uliczki, przy której znajdował się areszt, wprost na główny miejski rynek. Tłum na nasz widok zaczął szaleć. Nie mogłem do końca pojąć czy ze szczęścia z okazji nadchodzącego widowiska, czy też z nienawiści do mnie. Zapewne z obu powodów na raz. Po chwili zaczęło się istne szaleństwo. Ci obok których przejeżdżała kolasa, zaczęli rzucać w moją stronę najprzeróżniejszymi rzeczami. Leciały w moją stronę niedojedzone cebule, bulwy nadgryzionej gotowanej rzepy. Kilka ugodziło mnie naprawdę boleśnie w skroń. Jakaś stara baba splunęła na mnie. O dziwo jej plwocina doleciała wprost do mych oczu. Nie mogąc otrzeć twarzy, spojrzałem błagalnie w stronę idącego obok miejskiego strażnika. W odpowiedzi posłał mi jedynie szyderczy uśmieszek obnażający poczerniałe pieńki spróchniałych zębów i w ślad za staruchą plunął mi proso w twarz. I po śmierci z godnością. Bo w jaki sposób tu godnie umrzeć, gdy przyodziewek cały upaprany w resztkach jedzenia a po twarzy płynie śmierdząca ślina. Nic to. Wyprężyłem się dumnie niczym struna i z resztkami godności jaka mi pozostała podążałem ku śmierci. Podjechaliśmy pod szafot.

-Prosimy jaśniepana – odezwał się jeden z towarzyszących mi strażników gnąc się w żałosnej parodii dworskiego ukłonu. Zgromadzeni najbliżej nas gapie ryknęli śmiechem. Jakże niewiele potrzeba by rozbawić prosty lud. Nie dając po sobie poznać przerażenia, które z każdą kolejną chwilą we mnie narastało, zszedłem z kolasy, cudem unikając potknięcia. Zaprowadzono mnie na podest, gdzie ciepło przywitał mnie kat. Stanąłem pośrodku zapadni. Po chwili pętla ciasno oplatała moją szyję. W tym samym czasie pojawił się odziany na czarno krzykacz.

– Tak oto kończą ci, którzy wyciągają swe brudne ręce po cudzą własność! – jego głos uniósł się echem ponad rynkiem. Odpowiedział mu entuzjastyczny ryk tłumu. – Wejrzyjcie w te gładkie lico, lecz nie dajcie się zwieść pozorom! Bowiem pod tą skórą kryje się prawdziwy demon nieprawości i niegodziwości! – Snując swą opowieść krzykacz przybierał teatralne wręcz pozy mające wzmóc wagę jego słów. Zdawało to jak widać egzamin, gdyż rozszalały przed chwilą tłum umilkł i słuchał z uwagą. – Ten oto tu potwór zwany Kailen, uwiódł pozbawiając czci, a później majątku pewną szlachetnie urodzoną damę! Porzucił ją w końcu ten nikczemnik! Biedaczka jak się okazało była brzemienna! Nie mogąc jednak znieść wstydu i upokorzenia, targnęła się na swe życie! – no coraz lepiej. Ładnych to ja rzeczy się o sobie dowiaduję. Ładny teatrzyk tu odstawiają, niema co. – Jak go ukarać!?

– Śmierć! Śmierć! Śmierć!… – ludzie krzyczeli niczym oszalali.

– Jaka sprawiedliwość ma go spotkać!?

– Śmierć! Śmierć! Śmierć!… – ryk setek gardeł wzmagał się z każdą chwilą. Nie wiem dlaczego, ale w tej właśnie chwili zwróciłem uwagę na małą jasnowłosą dziewczynkę. Pijana w sztok matka trzymała ją na rękach i w niepojęty sposób udawało jej się nie upuścić córki. Dziecko wpatrywało się we mnie. Jego twarz nie przejawiała śladu jakichkolwiek emocji. Po prostu na mnie patrzyła. Nagle podniosła swą małą rączkę i pomachała, zupełne jak gdyby chciała się ze mną pożegnać. W tym samym czasie krzykacz skinął głową w stronę kata. Wielka owłosiona ręka zakapturzonego oprawcy zwolniła blokadę zapadni. Spadłem bezwładnie. Ostatnim dźwiękiem jaki usłyszałem był odgłos łamanego karku, przypominający trzask suchej gałęzi. Tak wygląda śmierć? Spodziewałem się bólu, rozpaczy. Lecz to czego właśnie doświadczyłem zupełnie przeczyło mym dotychczasowym wyobrażeniom. Przez chwilę tkwiłem zawieszony w pustce pośród ciemności. Zdawało mi się, że nadal słyszę głosy radującej się tłuszczy. Lecz to niemożliwe. Co teraz? Wieczność pośród tej pustki? Lecz co to? Światło? Może to oczy mnie mylą? Nie, nie mylę się. Ruszam w tamtym kierunku. Coraz to szybciej. Niespodziewanie opada na mnie uczucie błogości i spokoju. Już prawie jestem na miejscu. Jeszcze chwila i… Nie tego się spodziewałem. Prędzej nagich dzierlatek czekających na me pocałunki, strumieni wina i tym podobnych. Ale to co ujrzałem zupełnie nie przypominało zaświatów. Zobaczyłem masywny, drewniany stół. Na nim leżącego nagiego mężczyznę i drugiego w ciemnozielonej szacie pochylającego się nad ciałem. Podszedłem bliżej. Gdy zbliżyłem się na tyle, by móc dostrzec ich twarze, stanąłem jak wryty. Ten na stole to ja. Mężczyzny w szacie nie poznawałem. Szeptał coś w niezrozumiałym mi języku. Zupełnie niespodziewanie spojrzał na mnie i patrząc prosto w me oczy wykrzyknął „Wracaj”.

Ze wszystkich sił starałem się zaczerpnąć powietrza, lecz płuca odmawiały mi posłuszeństwa. Otworzyłem oczy. Obraz był zamazany. Widziałem jakiegoś człowieka pochylającego się nade mną. Spróbowałem wstać. Z trudem, jednak udało mi się usiąść na krawędzi stołu.

– Udało się! Udało! Widziałeś Edmundzie. Mówiłem, że w końcu mi się uda.

– Gdzie ja jestem? – wydusiłem z siebie pytanie. Gardło paliło mnie żywym ogniem.

– Co!? Ty mówisz? – usłyszałem w odpowiedzi. – Jak to możliwe? – przetarłem oczy i jeszcze raz spróbowałem rozejrzeć się po otoczeniu. Obok mnie stał starzec w zielonej szacie. Pomieszczenie było ciemne i śmierdziało stęchlizną. Zapewne znajdowałem się w jakiejś piwnicy. Przyjrzałem się lepiej mężczyźnie stojącemu obok. Długie włosy, siwa zmierzwiona broda pozlepiana zaschniętymi kawałkami jedzenia, usta rozwarte w grymasie bezmiernego zdziwienia.

– Pytałem gdzie jestem.

– Jak? Co? To przecież niemożliwe! Ty nie masz prawa… – chwyciłem go za ramiona i przyciągnąłem do siebie, by móc spojrzeć prosto w jego oczy – Gdzie… ja … jestem? – jeszcze raz spróbowałem do niego dotrzeć.

– U mnie. To znaczy w mojej pracowni. Ale ty nie powinieneś…

– Dajmy na chwile spokój temu co powinienem a czego nie – przerwałem mu. – I skupmy się na chwilę na tym, co ja tu robie i skąd się tu wziąłem, na bogów!? – wykrzyczałem.

– Obawiam się, że bogowie nie mieli z tym nic wspólnego.

– Możesz jaśniej.

– To ja cię tu sprowadziłem i powołałem z powrotem do życia. Wczoraj, gdy zakończyły się egzekucje, udałem się do dołów…

– Dołów?

– Masowych grobów, kopanych dla straconych skazańców. Odszukałem twoje ciało. Cała reszta, ci którzy tego dnia zginęli, do niczego się nie nadawała. Ty jako jedyny byłeś… w całości.

– Ale byłem martwy. Czułem to – puściłem go i stanąłem na nogach. Kamienna posadzka była przenikliwie zimna. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że stoję zupełnie nagi. – Zimno mi.

– Chwileczkę – oddalił się na chwilę i zaczął grzebać w pobliskim kufrze. – Nie, to się nie nada – wyrzucał z niego jakieś łachmany jeden po drugim. – Nie. To też nie. A! To będzie w sam raz. Przymierz – powiedział podając mi ubranie, wyraźnie zadowolony ze swego znaleziska. Nie podzielałem jego radości. Ubranie, a raczej łachman jaki dostałem, był brudny i śmierdzący. Założyłem go jednak. Lepsze to niż paradowanie zupełnie nago. O dziwo szata pasowała idealnie. Przynajmniej tyle w tym wszystkim dobrego.

– Mówisz, że czułeś, iż jesteś martwy? Ciekawe.

– Nie czułem. To złe słowo. Ja po prostu wiedziałem, że tak właśnie jest.

– Ciekawe. Ciekawe. Jednak jest druga strona.

– Wątpiłeś w zaświaty?

– A ty nie? Wierzyłeś w bogów, gdy zakładano ci stryczek? Gdzie wtedy byli?

– Właściwie to nawet o nich nie pomyślałem.

– A widzisz.

– Ale teraz wiemy, że jednak…

– I co z tego, że wiemy. I co z tego. Bogowie, nawet jeżeli istnieją to nie przejmują się zanadto żywymi. W końcu to nie oni przywrócili cię światu, tylko ja – wyprężył się dumnie wypowiadając ostatnie zdanie.

– Tak ożywiłeś. Ale ja dalej Niewinem jak, ani po co – usiadłem z powrotem na stole. Jednak śmierć odbiera siły.

– Powiemy mu Edmundzie? Jak myślisz? Powiemy? – odpowiedziało mu krakanie. Z trudem uniosłem głowę, a to za sprawą bolącego niemiłosiernie karku – w końcu zginąłem na szubienicy – i spojrzałem w stronę z której dobiegał dźwięk. Na szczycie wielkiego regału siedział kruk, czarny niczym noc. Siedział i wpatrywał się we mnie małymi ślepiami. Zimny dreszcz przeszedł mi po plecach. Kruk zwiastun śmierci. Zawsze nienawidziłem te ptaszyska. Poza krukiem w piwnicy znajdował się mały zwierzyniec. Do tej chwili nie zwróciłem na to szczególnej uwagi. W kącie drzemało wielkie rude psisko, a o nogi starca ocierał się mrucząc nieustannie wielki tłusty kocur.

– Słuchasz mnie w ogóle chłopcze? – szorstki głos wyrwał mnie z zamyślenia.

– Tak. Słucham.

– Masz dzisiaj szczęście. Edmund zgodził się bym ci wszystko wyjaśnił – uśmiechną się. Widać uznał to za dobry żart.

– Do sedna staruszku – ponagliłem go.

– Ne tym tonem. Nie tym tonem. Jestem wielkim uczonym i domagam się szacunku!

– A może po prostu skręcę ci kark i przez chwile poczujesz jak to jest być w mojej skórze – spróbowałem go zastraszyć.

– Absurdalne stwierdzenie. Przecież po śmierci nie mógł bym nic czuć. I…

– Po prostu gadaj wreszcie!

– To przestań mi w końcu przerywać! – staruszek poczerwieniał na twarzy. Wyglądał jakby krew mu wrzała ze złości.

– Dobrze już dobrze – siliłem się na pojednawczy ton. – Mów. Cały zamieniam się w słuch.

– Wiele lat temu – zaczął swą opowieść przechadzając się wolnym krokiem tam i z powrotem. Ręce splótł za plecami a wzrok cały czas miał wbity w posadzkę. – Gdy odwiedzałem swego serdecznego przyjaciela, Mistrza Korneliusza, znakomitego znawcę zielarskich praktyk, całkiem przypadkiem natknąłem się na niezwykle ciekawe zapiski. Była tam wzmianka o pewnej roślinie mającej niezwykłe właściwości. Jak ci pewnie wiadomo, czasem człowiek, bez wyraźnych przyczyn zapada w głęboki sen, stan niemal bliski śmierci, z którego nie sposób go wybudzić. Roślina ta ma ponoć mieć właściwości, które pozwalałyby przywrócić śpiącego do zdrowia. Wiele myślałem w drodze powrotnej z gościny, nad tym czego się dowiedziałem, i postanowiłem, że pójdę o krok dalej. Zastanawiałem się dlaczego by nie spróbować przywrócenia człowieka do życia. To by było dopiero osiągnięcie. Ja, wyśmiewany i wyszydzany przez wszystkich Mistrz Gwidus, pokazał bym tym zarozumialcom z kręgu na co mnie stać. Zabrałem się więc do pracy. Latami starałem się udoskonalić formułę eliksiru. Bezskutecznie. Poświęciłem wszystkie siły i cały mój czas tylko temu zadaniu. Jednak ponosiłem porażkę za porażką. Po wielu niepowodzeniach, miałem zamiar porzucić te praktyki. Jednak gdy próbowałem po raz ostatni, nastąpił przełom. Efekt nie do końca był taki jakiego bym oczekiwał.

– Co masz na myśli? – wtrąciłem.

– Powiedzmy, że omal nie skończyłbym jako przekąska. Ale odniosłem sukces. Teraz jedynie należało dopracować formułę i cieszyć się sławą po ogłoszeniu mego wspaniałego odkrycia. Nawet wymyśliłem już nazwę dla tej nowej dziedziny. „Nekromancja” Trafna, prawda?

– Wspaniałego odkrycia? Przecież to gwałt na naturze.

– Jaki gwałt na naturze – oburzył się i spojrzał na mnie ostrym wzrokiem. – To dzięki niej tego dokonałem. Dzięki naturze właśnie. I oczywiście odrobinie magii.

– Nie wszyscy się z tobą zgodzą.

– Zobaczymy – rzucił wyzywająco.

– Zaraz, zaraz. Chwilę po moim obudzeniu, gdy zapytałem o to gdzie jestem, powiedziałeś, że nie mam prawa nic mówić.

– A tak. Bo widzisz. Plan miałem zgoła inny. Pragnąłem powołać cię do życia jako swego bezrozumnego i bezwzględnie posłusznego niewolnika. Ale jak widać ma receptura okazała się doskonalsza niźli śmiałem przypuszczać. Będę musiał nad nią odrobinę popracować. Bo co to za sługa posiadający własną wolę. Na takich nie zarobię choćby miedziaka – podsunął sobie stojący nieopodal zydel i usiadł obok stołu.

– Nigdy ci się to nie uda. Chyba tylko szaleniec przystałby na coś takiego.

– Kto o zdrowych zmysłach odmówił by takiej władzy? Wyobraź sobie: armie nie znającą strachu, sługę, lojalnego jak żaden inny, a nie proszącego o nic w zamian. Czy to nie wspaniała wizja.

– Wspomnisz me słowa. Nigdy nie uda ci się dokonać czegoś podobnego.

– Bredzisz chłopcze. Bredzisz.

– Zobaczymy.

Widać Gwidus uznał rozmowę za zakończoną, ponieważ wstał i udał się do sąsiedniego pomieszczenia, zatrzaskując za sobą solidne drewniane drzwi. Przez dłuższy czas słychać było dochodzące z wewnątrz odgłosy tłuczonego szkła na przemian z wymyślnymi przekleństwami wykrzykiwanymi przez wzburzonego maga. Nie mając nic lepszego do roboty, zacząłem przechadzać się po pracowni z nadzieją znalezienia jakiejś strawy. Bezowocnie. Podążyłem więc wąskimi krętymi schodami prowadzącymi jak się domyślałem w kierunku wyjścia. Niestety okute żelazem drzwi posiadały solidny zamek. Zrezygnowany zszedłem na dół i ległem z powrotem na stole. Przerywać w tej chwili rozwścieczonemu magowi nie byłoby rozsądnym wyjściem. Postanowiłem cierpliwie czekać na rozwój wypadków. Zamknąłem oczy i nie wiem kiedy zasnąłem, snem głębokim jak nigdy przedtem.

Obudziło mnie ciche pomrukiwanie. Leniwie otworzyłem oczy. Ujrzałem nad sobą wielki koci łeb. Usiadłem sadzając sobie kota na kolanach. Drapałem go po grzbiecie, który w zadowoleniu wyprężał. Po krótkim czasie kocisko najwyraźniej znudzone pieszczotami, zeskoczyło zwinnie z mych kolan i leniwie ruszyło w stronę drzwi oddzielających mnie od Gwiusa. Sunąc z kocią gracją przeniknął je jak gdyby były jedynie zwidem i zniknął po drugiej stronie. Zerwałem się na równe nogi i pobiegłem zbadać ten fenomen. Ostrożnie i niepewnością zbliżyłem rękę do drewna by sprawdzić czy uda mi się powtórzyć kocią sztukę. Wszystko jednak było na swym miejscu. Poczułem to, co poczuć powinienem. Dotykałem solidnych drewnianych drzwi. Czyżby rozum płatał mi figle?

– Mistrzu Gwidusie! Mistrzu Gwidusie! – starałem się zwrócić jego uwagę.

– Co tam znowu? – odpowiedział otwierając drzwi, przed którymi w ostatniej chwili udało mi się uskoczyć, unikając bolesnego rozbicia nosa. – Drzesz się jakby cię żywcem ze skóry obdzierano.

– Widział to mistrz?

– Co niby miałem zobaczyć?

– Jak to co? Kota.

– Bredzisz. Podróż w zaświaty zaszkodziła ci bardziej niż przypuszczałem.

– Waszego kota mistrzu! Przeniknął przez zamknięte drzwi, do waszej komnaty. Dosłownie przed chwilą.

– Synu. Gdyby tam był jakiś kot z całą pewnością bym go zauważył. A poza tym ja nie mam kota.

– Jak to nie. Przecież widziałem wyraźnie. Wielkie, tłuste, czarne kocisko. O tam! Siedzi teraz na regale! Nie widzisz go? – desperacko próbowałem go przekonać, że nie zwariowałem. A po prawdzie to wcale nie byłem już tego taki pewien.

– Chwileczkę – przerwał mi, gestem nakazując milczenie. – Czarnego powiadasz.

– Tak – potwierdziłem natychmiast.

– A czy poza kocurem i oczywiście Edmundem… – kruk jak gdyby rozpoznał, że o nim mowa bo zaskrzeczał głośno i przeciągle, zawzięcie machając przy tym skrzydłami – widzisz jeszcze jakieś zwierze?

Zastanawiałem się czy być szczerym. Ostatecznie Gwidus może uznać mnie za szaleńca i pozbyć się równie łatwo jak udało mu się mnie przywołać. Po krótkiej chwili wahania odpowiedziałem jednak zgodnie z prawdą.

– Jeszcze psisko. O tam. Leży w kącie – palcem wskazałem mu kierunek.

– Bez ogona? Rude? – zapytał szybko wyrzucając z siebie słowa. Widać było po nim, że jego zainteresowanie rosło z każdą chwilą. Chyba jednak nie zwariowałem.

– Zgadza się – odrzekłem.

Stary mag zamilkł na chwilę i zaczął gładzić swą siwą brodę. Przechadzał się w tą i z powrotem, z wyrazem zamyślenia na poznaczonej zmarszczkami twarzy. Milczałem nie przeszkadzając mu w zadumie. Przysiadłem w kącie i czekałem ciekaw co powie.

– Ciekawe. Niezwykle interesujące – mruczał do siebie pod nosem. – Ale czy możliwe? Właściwie dlaczego by nie. Skoro tam był. Mógł przecież. Tak z całą pewnością mógł. Może da się to jakoś wykorzystać? Na pewno tak. Żyła złota. Żyła złota. Trzeba będzie tylko to umiejętnie poprowadzić. Z mym geniuszem to nie będzie trudne. Tak, z całą pewnością nie będzie trudne. Uwolnię się od tej przeklętej piwnicy. Należy mi się…

Monolog trwał w najlepsze. Nie mając najmniejszego pojęcia, w jakim kierunku wędrują myśli Gwidusa, zająłem się czymś pożyteczniejszym. Ruszyłem z miejsca, by lepiej przyjrzeć się rudemu psisku. Ostrożnie zbliżyłem się na odległość wyciągniętej ręki. Przyklęknąłem. Delikatnie zmierzwiłem jego długą sierść. Wydawał się być jak najbardziej realny. Pies zdawał się nie przejmować mą obecnością. Drzemał sobie w najlepsze, ślina kapała z jego olbrzymiego pyska. Jakim cudem mógł być tak namacalny i prawdziwy dla mnie, a mag nie zdawał sobie sprawy z jego obecności?

– Chłopcze, co ty wyprawiasz? – odwróciłem się zlękniony. Gwidus stał nade mną, patrząc na mnie jak na obłąkanego. Dla niego wyglądało to jak gdybym głaskał powietrze.

– Głaszcze psa – odpowiedziałem. No bo cóż innego mogłem rzec w tej sytuacji.

– Chodź – podał mi rękę i pomógł wstać. – Chyba rozwikłałem co zaszło. Zaraz się wszystkiego dowiesz.

Siedliśmy naprzeciw siebie, ja na stole, a Gwidus na jedynym zydlu. Mistrz milczał chwilę, najwyraźniej zbierając myśli. Podrapał się po czole głośno wypuszczając przy tym powietrze. Najwyraźniej nie wiedział jak zacząć.

– Dobrze – podjął niespodziewanie, klepiąc się przy tym w kolana. – Możesz chłopcze odetchnąć, nie zwariowałeś – roztropnie nie odezwałem się choćby słowem. Zdążyłem się bowiem przekonać, iż lepiej pozwolić magowi dokończyć, a wszelkie pytania pozostawić na koniec. – Nie do końca pojmuję co zaszło i wszystko co usłyszysz, to jedynie me przypuszczenia. Sądzę jednak, że niewiele rozminę się z prawdziwym stanem rzeczy. Jak się dziś zdążyłem przekonać, przywracanie zmarłych do życia, niesie ze sobą pewne konsekwencje. Sam się przekonałeś, że pobyt po drugiej stronie odcisnął na tobie znaczące piętno. To dlatego widzisz te wszystkie zwierzęta wokoło. Kiedyś były moimi pupilami. Widać, tak przywiązały się do mnie i do tego miejsca, że pozostają tu nawet po śmierci. Za sprawą sił dla mnie niepojętych, żyjesz jednocześnie w dwóch, egzystujących obok siebie światach. Oba są dla ciebie jak najbardziej rzeczywiste, namacalne i jednakowoż niebezpieczne. Raczej tak będzie już zawsze.

I co ja biedny miałem począć w tej sytuacji? Wiedzie sobie człowiek prosty złodziejski żywot. Aż tu nagle, w dwa dni zaledwie, zdążono mnie porwać, zamordować i wskrzesić. I jak gdyby tego było jeszcze mało, okazało się, że rozmawiam ze zmarłymi. Za dużo tego, jak na moją głowę.

– I nic mistrz na to zaradzić nie może – w mym głosie słychać było desperacje.

– Obawiam się chłopcze, że nie – rozłożył ręce w geście bezradności. – Nie przejmuj się. Ja ci pomogę. Można powiedzieć, iż po trosze przyczyniłem się do twego nieszczęścia.

– Doprawdy? Nigdy bym nie pomyślał.

– I po co te złośliwości? Zastanówmy się raczej jak twój nowy talent może się nam przysłużyć.

– Nam? A od kiedy to jesteśmy kompanami.

– Los splótł nasze żywoty i głupotą by było z tego nie skorzystać.

– Zaczynam się bać, gdy mówisz o korzyściach.

– Zastanów się proszę. Ile warte jest dla ciebie spotkanie ze zmarłymi krewnymi?

– Nie ma takiej ceny.

– Właśnie. A my zażądamy za tą sposobność jedynie kilku marnych złotych monet – zacierał dłonie. Pewnie już w myślach przeliczał, przyszłe bogactwo.

– Znów użyłeś słowa „my”, magu – tu zamilkłem na chwilę, rozważając jego propozycję, której jak widziałem wyczekiwał w napięciu. – Dobrze więc. Zgadzam się.

– Cudownie! – podskoczył z radości. – Słyszałeś Edmundzie? Wyruszamy w świat – kruk sfrunął z regału kracząc jak oszalały i przysiadł na jego ramieniu.

– Trzeba się przygotować. Zabrać księgi. Nie zapomnieć o amuletach – Gwidus całkowicie zapomniał o mej obecności. Miotał się jak oszalały po swej pracowni, wyszukując wartościowe przedmioty i układając w stosik na stole.

Wyruszam więc w nieznane, za towarzyszy mając szalonego maga i jego upiorne ptaszysko. Omal nie zapomniałbym o martwym tłustym kocie i równie martwym wielkim rudym psisku, które najpewniej ruszą w ślad za swym niedawnym panem. Ależ mi się trafiła kompania. Los zaiste, potrafi być okrutny.

Koniec

Komentarze

Trochę za długie wprowadzenie, zanim pojawią się dialogi. Ale generalnie ok:)

A gdyby tak zacząć od zdania: "Podjechaliśmy pod szafot." Potem można dać gdzieś to, co na początku, a raczej to, co konieczne z tego, co na początku. :)
Pozdrawiam. 

Dzięki za słuszne uwagi.

Nowa Fantastyka