- Opowiadanie: BaruArlab - Krótka, smutna, lecz zarazem pouczająca historia mężczyzny, który wszędzie widział kobietę w czerwonej sukience [18+]

Krótka, smutna, lecz zarazem pouczająca historia mężczyzny, który wszędzie widział kobietę w czerwonej sukience [18+]

Życie nie może się zdecydować. Niby ucieka od śmierci, boi się jej: te wszystkie pareidolie, adrenaliny – szukanie zagrożeń i ucieczka za wszelką cenę. Z drugiej strony – pielgrzymujemy ku niej wszyscy niestrudzenie, na złamanie karku, zupełnie, jakby nas... pociągała?

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

PsychoFish

Oceny

Krótka, smutna, lecz zarazem pouczająca historia mężczyzny, który wszędzie widział kobietę w czerwonej sukience [18+]

Znów tam była. Miała kosę osadzoną na krzywym, sękatym kiju. Oczodoły ciemne jak myśli mordercy, który ukrywał się piętro wyżej. Skóra (tak, skóra; tylko czaszka była jej pozbawiona) biała, ale nie po trupiemu, tylko tak, od braku słońca i może jeszcze od odrobiny pudru. Czerwony szal owijał głowę, szyję, a dalej nie wiedząc już, czego się chwycić, tańczył na wietrze. Jak zwykle powiew targnął nim, jak zwykle podrzucił postrzępione końce wysoko; odpłynie, poleci, zdawało się, i jak zwykle w ostatniej chwili podmuch słabł. I jeszcze suknia. Przylegała do kształtów, które fascynowały, zniewalały do tego stopnia, że żal, ból, tęsknota i rozpacz pląsały w głowie jak te postrzępione końcówki szala w powietrzu.

– Stój, zaczekaj, nie odchodź! Powiedz mi, powiedz, błagam: kiedy?

Milczała. Rozpływała się. Szybko, bezceremonialnie, bezlitośnie.

– I dokąd, psiakrew, znikasz, co? Zaczekaj, cholerna kostucho! Po kogo leziesz, co?

Ale kostucha dokądś zniknęła. Została para kotów marcujących się w najlepsze na dachu pergoli. „Zaraz spadną” – pomyślał – „trzeba by je odgonić bliżej środka. Ale tak się zdrowo parzą, że aż żal przerywać. Trudno, niech spadną. Warto, z pewnością warto”.

Została też woźna. Taka pomarszczona, w fartuchu. Z nadwagą i miotłą.

– Co się pan drze? – spytała, wypluwając ostatek skręta tuż pod miotłę, która omal nie zajęła się od żaru. – Znów pana naszło? Może papieroska?

– Nie, dziękuję.

– Benzodiazepinkę? Cały listek mi jeszcze został.

– Nie trzeba.

– To na górę może z panem pójść? – Puściła oko, uśmiechając się półgębkiem, lubieżnie, tak jak kancerogen uśmiecha się na widok zdrowego ciała wyobrażając sobie, jakim truchłem uczyni je za rok czy dwa.

„Boże” – pomyślał. – „I co ja znowu z tym rakiem?! Dlaczego o tym pomyślałem? Nie o wszach, nie o zapachu z jej ust, nie o…” – Zastanawiał się przez chwilę, ale zrezygnował. – „Tylko właśnie o tym raku? Przecież dopiero zniknęła, dopiero co uciekła, a tu znowu.”

– Na górę? Nie dzisiaj – odpowiedział, starając się zachować pozory równowagi. Ale znów zobaczył tamtą. Znów ta kosa, te oczodoły, szal, błaganie, pytanie, znikanie, przekleństwa, dokąd, dokąd i wszystko inne. I znów jej suknia, jej biodra, jej piersi, jej boską ręką wycyzelowana talia.

Otworzył drzwi. „A jeśli w środku…?” – w myślach ugryzł się w język. Wyimaginowanymi zębami w wyobrażony język. „Nie, nie, starczy, już żadnych strachów, duchów, potworów za łóżkiem, tarantul w lodówce. Nie umrę. Nie umrę. Jestem bezpieczny. Nie ma się czego bać”.

Ale mózg, paskudny, przerośnięty, gęsto uzwojony, wychwycił ten wyobrażony język.

„A gdybym się potknął w progu i wywrócił i ugryzł, ugryzł jakby nożem przeciął i krew by siknęła i udławiłbym się tą krwią?”

I kostucha, z postrzępionymi końcówkami i wycyzelowaną talią, jak żywa stanęła w przedpokoju.

„Co jej te szmaty tak latają? Okna pozamykane, skąd ona wzięła ten wiatr, tu, w tej wędzarni?”

Uśmiechnęła się. Tak lekko, przepraszająco. Jak lekarz, który mając w ręku wynik badania, chce trochę poowijać w bawełnę, bo za chwilę będzie musiał oznajmić… Ot, tak się skojarzyło.

„No i, kurwa, znowu! Znowu! Za co? Za co? Chcę być szczurem! Słyszysz, Boże? Szczurem!!!”

 

No i obudził się szczurem. Ogonek, różowiutki, wesoły, podrygiwał beztrosko, gdy maleńkie nóżki harcowały po całej piwnicy, nieco podtopionej.

– Śmietanka, patrzcie, śmietanka! – wrzasnął mu prosto w ucho stary podpity gryzoń z ogromną łysiną na plecach. – Jak Boga kocham, śmietanka! Tu chodźcie!

Zgraja szarych, zwinnych istot ruszyła we wskazanym kierunku, potrącając maleńkie lichtarzyki, fragmenty sitka, które jakimś cudem ocalało z wtórnego rozpadu patchworkowej rodziny i kapsle – setki kapsli, którymi grywano w cymbergaja, w bułgarską sztafetę i których zwietrzałym zapachem odurzano się do nieprzytomności.

Tak, to była śmietanka. Świeża, pachnąca łąką, stokrotkami, pasieką i górskim strumykiem. Aż się w głowie kręciło z tej rozkoszy. Aż się oczka same rozglądały za samiczką, bo w takim szczęściu nic, tylko całym sobą częstować.

„O, tam jest! Jaka duża, jaka tłusta, jakie futerko gęściutkie!”

– Dawajże, malutka, choćże, chędóżże się ze mną!

A ona zachichotała, ogonkiem młyńca zakręciła i niby to uciekając, niby to potykając się, by zdołał ją dogonić, wypuściła gdzieś spomiędzy łapek pióropusz feromonów najwyższej próby.

– O, to, to! Takie młode będą najzdrowsze, najwięcej ich wyżyje, najlepiej im pójdzie, chędóżmy się co żwawiej!

I gdy tak się chędożyli, do wody, której cienka warstwa chlupotała pod nóżkami w całym pomieszczeniu, upadła końcówka przewodu. Zaiskrzyło, zabrzęczało, zaśmierdziało spalenizną i już ani śmietanki, ani staruszka, ani samiczki nie było, tylko kostucha i ta jej czerwień, i ta jej biel, i ta jej talia. I na chwilę zapomniało się o feromonach, o młodych, co to niby najzdrowsze będą, o tym, że wyżyją, tylko zapragnęło się tej talii, tych bioder, nawet tych oczodołów pustych i jeszcze tej kosy na dokładkę, bo w jej dłoniach to nie była kosa, to była rozkosz czysta, płynąca przez całe ciało, a nie tylko przez lędźwie.

A potem wyrósł. Na środku polany. Ogromny, czerwony, czerwony jak krew, jak światło na skrzyżowaniu, jak flaga w ręku pijanego rewolucjonisty. Spowijała go ta czerwień, pachniała, a to spowijanie i ten zapach odurzały ją, wołały, krzyczały, przez otchłań, przez wszechświat. A ona, gdyby mogła, dreszcze by poczuła, gdyby mogła, jęknęłaby z pragnienia, z chuci. I wreszcie przyleciała i usiadła na nim prostując skrzydełka, bo za człowieka przywykła tak nogi prostować, gdy przychodziło najlepsze. A on czuł, czuł, jak uchodzi z niego to, co trzeba, jak się przyczepia do jej nóżek, jak się zaraz rozniesie, rozprzestrzeni, życie, życie niepohamowane, nieubłagane. Cały świat by sobą napełnił. I szczytowali, każde po swojemu, zwarci w tej dzikiej, ohydnej, zamraczającej rozkoszy, w tym przymusie.

I już, już po wszystkim. Już odleciała, już brzęk ucichł, już znów tylko wietrzyk, tylko deszczyk, tylko rosa.

„Wracaj, wracaj, jeszcze, błagam, jeszcze, zobacz, jaka czerwień!”

I cisza. I nagle znów coś podfrunęło, zatańczyło, niebieskie, brązowe z żółcią, z trzepotem, z ciekawością.

„Tak, tak, może być i motyl, może, może, byle teraz, byle szybko, byle daleko!”

I wtem na polanie jak nie zadudni, jak nie zastuka, jak zwierzęciem nie zaśmierdzi. Jeleń? Pies?

A to była tamta. I zamach, i rozmach, i kosą jak nie świśnie.

Kielichy jak głowy z szafotu posypały się na ziemię, robactwo wystraszone pierzchło, krew nie siknęła, ale bolało. Bolało jak diabli.

 

I znów na kanapie i z papierosem w dłoni i niezapłaconym abonamentem.

– Nic nie poradzisz – prawił niemiecki wachmistrz. – Ty musisz, Lucjan, MUSISZ osiągnąć nirwanę. Nie możesz się w kółko przepoczwarzać. Nie możesz jej ciągle spod tej kosy spieprzać. Ty byś ją wygrzmocił, owszem, z przyjemnością, ale od razu potem uciekał, gdzie pieprz rośnie. Musisz się zatrzymać. Inaczej nie da rady.

– Ale dlaczego? – Spojrzał na papierosa. Niby mało palił, nie co dzień nawet, ale co, jeśli to jest właśnie ten jeden papieros, o którego będzie za dużo? I jeśli tam gdzieś w oskrzelikach właśnie teraz jakaś pierwsza komóreczka mówi: „Dosyć tego ładu i składu, dosyć dwustu tysięcy lat doboru, eliminacji, reprodukcji! Giń, giń, potworku!”

– Panie wachmistrz, ja znowu… – wyjęczał.

– Gdzie?

– Za panem.

Niemiec obejrzał się.

– Lucjan, kurwa, ja też ją widzę! Ale lala! Ale kobita! Kawał porządnego…

– Panie wachmistrz, widzieć, to przecież i ja ją widzę, ale pan musi…

– …się ubierać i spieprzać, Lucjanku, spieprzać, gdzie pieprz rośnie, bo my tu sobie pieprzymy o nirwanach, a tam mnie zaraz baba w chałupie opieprzy.

– Pieprz się pan, panie wachmistrz.

No i się wachmistrz w progu wypieprzył. I łbem o ościeżnicę tak wyrżnął, że mu tylko lala kosą po żebrach raz, raz i do piekła.

Gorąco było w tym piekle i duszno i parno jeszcze, choć wody po horyzont ani kropelki. Dobrze, bo jak przewód spadnie, to nie zaiskrzy, nie zaśmierdzi. A pod nogami plątał się szczur.

– I co, panie wachmistrz, gdzie ta pańska nirwana? – pisnął.

– Nie, no, Lucjanie! – Niemiec gwizdnął. – Toż to pierwszorzędna nirwana! Czego nam więcej potrza? Dymu pod dostatkiem, raka nie złapiesz, syfilisu też…

– Panie wachmistrz, ja bym nawet i z przyjemnością tego syfilisu złapał. Z przyjemnością. Tyle, że coś mi mówi, że tej przyjemności to już nam nie będzie dane…

– Czy gdy mówisz „przyjemność”, myślisz o mnie? – Stara, pomarszczona szczurzyca w fartuchu, z miotłą w ręku i petem w zębach uśmiechnęła się jak kancerogen. – Na pięterko może pan Lucjan sobie życzy?

– Pani Wando – powiedział szczur, człowieczejąc. – Pani Wando – powtórzył na dwóch nogach. – Pani Wando kochana. Niechże się pani nie obrazi, ale jedno, jedyne słowo pani musi ode mnie usłyszeć. Jedno, jak Boga kocham.

– Boga to pan, za przeproszeniem, gówno, nie kochasz, bo byś pan się tu nie znalazł, jakbyś pan kochał.

– No to inaczej.

– Nic nie inaczej, nic nie inaczej. Po katolicku, po bożemu. Po jednym. No, już, bez gadania.

Lucjan wyprostował się, poprawił marynarkę na skoliotycznym grzbiecie.

– Pani Wando, nie będzie po katolicku. Nie będzie po bożemu. I nie na pięterku.

– A co ze mną? – odezwała się zza pleców wachmistrza. Tym razem miała twarz. Twarz bogini.

– Ło żeż kurwa jego martwa mać! – zachwycił się Niemiec.

– A toś se pan pannę wyhodował, panie Lucjanie! – zawtórowała woźna.

A panna raz kosą, raz po szyi, raz po miednicy, raz jeszcze gdzie indziej, ale gdzie, tego już Lucjan nie zauważył, bo się jego obawa spełniła i krwią się zachłysnął.

 

– I co było dalej? I co? Mów, mów, proszę! – Białą dłonią wystającą spod równie białej pościeli głaskała białe włosy na jego torsie. Jej czerwona suknia wisiała na oparciu krzesła.

– Dalej to skoczyłaś do woźnej. – Odwrócił się ku szafce, by zdusić papierosa na jej blacie. – Woźna uskoczyła. Ty ją wtedy po nogach, ale ona już w międzyczasie w połowie zdążyła znów w szczura. I dwie nóżki jej jeszcze ciachnęłaś, ale dwie zostały. Wykrwawi się, myślę, na amen. I znów kostucha i znów…

– Ile razy mam cię prosić, żebyś mnie tak nie nazywał? – Klepnęła go w pierś. Trochę karcąc, trochę pieszcząc.

– Dużo, skowronku. Dużo razy musisz prosić. I to prosić bardzo, bardzo niegrzecznie.

I jak gdyby nigdy nic zaczął językiem błądzić po zawijasach jej małżowiny usznej. Jakby to był labirynt. Jakby gdzieś w nim czekał Minotaur z miodu.

 

 

Koniec

Komentarze

Tym razem, BaruArlabie, poległam. Absurdalność opowiadania przygniotła mnie tak skutecznie, że ani zipnę. Rozumiem poszczególne słowa, nawet zdania, ale opowiadania nie zrozumiałam. :-(

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Jak pisałem podczas betowania, bardzo surrealistyczne opowiadanie (dobrze wpisuje się w ramy konkursu), ale mi czytało się dobrze. Miejscami uśmiechało. Więc mam trochę inaczej niż Reg. Ciekawy pomysł na kobietę w czerwonej sukience. Śmierć pociągająca fizycznie? Ciekawe. Nietuzinkowe. ;-)

Przede wszystkim wielkie dzięki moim Betmanom – bez interwencji to opko byłoby znacznie gorsze :)

 

Reg – tu jest pewien sens, może niezbyt głęboki, niezbyt, hmm… sensowny, ale bardzo głęboko schowany. Fakt, powinienem go może nieco bardziej wyciągnąć na wierzch, ale to chyba nie byłaby kwestia jakichś paru poprawek, ale gruntownej przebudowy całego tekstu. Zostawiam więc, póki co, jak jest, a gdyby było więcej podobnych opinii to dorzucę komentarz z Jedyną Słuszną Interpretacją, a opko będzie można podczepić dla potomnych z nagłówkiem “Jak nie pisać” :D

 

Blackburn – jeszcze raz dzięki!

The rain it raineth on the just and also on the unjust fella; but chiefly on the just, because the unjust hath the just’s umbrella. (Charles Bowen)

Nie obarczaj się się żadną winą, BaruArlabie. Napisałeś opowiadanie tak, jak uznałeś, że będzie najlepiej i tak z pewnością jest. To raczej ja, przystąpiwszy do lektury o dość późnej porze, mogłam być w niepełnej jasności władz umysłowych. ;-D

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Reg, dzięki! Zobaczymy, jak inni… :)

The rain it raineth on the just and also on the unjust fella; but chiefly on the just, because the unjust hath the just’s umbrella. (Charles Bowen)

Hmmm. Do mnie nie przemówiło. Bo ja nie przepadam za romansami, a tu bez przerwy uganianie się za czerwoną spódniczką.

W cymbergaja gra się kapslami?

Babska logika rządzi!

FInklo, dziękuję, że tak oględnie nazwałaś to romansem, bo ja określiłbym to trochę mniej ładnie… :D No cóż, jedno wulgarne opko w dorobku odhaczone, mogę wracać do normalności. W cymbergaja nie gra się kapslami, a bułgarska sztafeta to sport już zupełnie wyssany z palca. Uległem jakiemuś błazeńskiemu impulsowi :D

The rain it raineth on the just and also on the unjust fella; but chiefly on the just, because the unjust hath the just’s umbrella. (Charles Bowen)

To był zapewne bułgarski pościg, ta gra. ;-)

 

Spodobała mi się ambiwalencja twojej śmierci. Z jednej strony pociągająca, aż strach, aż się człowiek w rękę gryzie, z drugiej straszna, że aż człeka odrzuca, że spieprza gdzie to czerwone coś rośnie, co motylek tak ładnie zatentegował…

 

Bardzo surrealistyczne przejścia karmicznej reinkarnacji w trybie ‘live’ wprowadzają mocno oniryczną konwencję. To, od pewnego momentu, sprawia trudność (szał pał w piekiełku). Nie jestem pewien, czy dobrze interpretuję końcówkę: Lucek (czyżby niejaki Lou Cipher?) przeżył swoje, zestarzał się i na tę starość wpadła mu ta jego nieosiągalna straszno-magnetyczna kochanka w objęcia. A rak musiał obejść się ze smakiem, bo w tym wypadku geny były lepsze.

 

Bardzo sugestywnie napisane.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Przeczytałam heart

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Dzięki!

Fiszu, interpretacja bardzo ładna, całkiem podobna do Jedynej Słusznej ;)

The rain it raineth on the just and also on the unjust fella; but chiefly on the just, because the unjust hath the just’s umbrella. (Charles Bowen)

Przeczytałam.

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

Poniższej opinii proszę nie brać do siebie, bo ten konkurs wybitnie mi nie leży. :)

Kolejny z absurdalnych tekstów na moim dyżurze. Tym razem odpadłem w połowie.

Pozdrawiam. :)

/ᐠ。ꞈ。ᐟ\

Jurorkom dziękuję za wytrwałą lekturę. 

Zalth – tym bardziej dzięki za poświęcony czas! Przepraszamy za utrudnienia :) Obiecujemy nadrobić czymś lepszym w przyszłości ;)

The rain it raineth on the just and also on the unjust fella; but chiefly on the just, because the unjust hath the just’s umbrella. (Charles Bowen)

Dla mnie również poziom absurdalności jednak zbyt wysoki. Ale zdania ładnie poskładane, sens w opowiadaniu jest (a przynajmniej sprawia takie wrażenie :P), no i przeczytałam do końca.

Nie moje klimaty, ale trudno :)

Czytałeś takie opowiadanie Rolanda Topora "Ciupciać królową?" Książka nosi tytuł "Cztery róże dla Lucienne". Aż strach pomyśleć co by się stało z Twoją twórczością, gdyby po Absurdlanym Kokursie wpadły Ci w ręce kolejne książki Toproa. W kwestii korekty – wydaje mi się, że nie można: "dokądś zniknąć"

Iluzjo, dzięki za lekturę!

Nimrodzie, jak wyżej i dzięki za polecankę. Nie czytałem, spróbuję z ciekawością, popatrzę, jak (nie) mógłbym pisać. “Dokądś zniknąć” – taki celowy frazeologiczny neologizm. Mnie się podoba, ale ja ostatnio trochę za bardzo romansuję ze strumieniem świadomości. Czas wracać na Ziemię/Marsa/do Mordoru. 

The rain it raineth on the just and also on the unjust fella; but chiefly on the just, because the unjust hath the just’s umbrella. (Charles Bowen)

W świetnym stylu opowiedziałeś historię bardzo absurdalną, a jak dla mnie, to może trochę za bardzo, bo mam wrażenie, że się w niej trochę pogubiłam w chwili wylądowania w piekle :/ Twój styl styl i sposób przedstawiania postaci kojarzył mi się momentami z Bułhakowem :)

Dzięki ogromniaste!!!

The rain it raineth on the just and also on the unjust fella; but chiefly on the just, because the unjust hath the just’s umbrella. (Charles Bowen)

Absurd całkiem, całkiem. Zakończenie udane. Nie miałam problemów ze zrozumieniem. Tekst oceniam zdecydowanie na plus. Przedstawienie śmierci ciekawe.

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

I znów dzięki!

The rain it raineth on the just and also on the unjust fella; but chiefly on the just, because the unjust hath the just’s umbrella. (Charles Bowen)

Nowa Fantastyka