- Opowiadanie: Blue_Ice - Kot

Kot

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

regulatorzy

Oceny

Kot

Georg lubił cho­dzić do baru Dwa Ko­tle­ty. Oswo­ił wła­ści­cie­li na tyle, że za­wsze zna­lazł się dla niego mię­sny kąsek spod kon­tu­aru. Poza tym, roz­po­zna­wał w na­zwie słowo „kot”.

W Dwóch Ko­tle­tach Georg po­lo­wał na słowa, które ucie­ka­ły lu­dziom. Sto­li­ko­we roz­mo­wy były prze­cież jak kłę­bek we­łen­ki: na­prze­mien­nie ktoś na­wi­jał, a ktoś inny trzy­mał za słowa, cza­sa­mi jed­nak kłę­bek wy­my­kał się z rąk i za­czy­nał to­czyć sam, skrę­ca­jąc gdzieś na boki, aż na­po­ty­kał na opór, do­cie­rał do ścia­ny. Georg od razu roz­po­zna­wał roz­mów­ców, któ­rych to spo­tka­ło. Pod­cho­dził do nich, a wtedy za­czy­na­ło się wspól­ne gła­ska­nie, po­ja­wia­ły uśmie­chy. W ten spo­sób przy­wra­cał im słowa.

To wła­śnie na progu tego baru od­by­ła się zna­czą­ca roz­mo­wa z Panem Szczę­śli­wym. Był to męż­czy­zna z okrą­głą twa­rzą i ma­ły­mi, świ­dru­ją­cy­mi oczka­mi, któ­ry­mi – Georg był o tym prze­ko­na­ny – wi­dział na tyle mało, żeby być sobą. Jak wielu sa­mot­nych ludzi w Li­te­stad, Szczę­śli­wy upra­wiał tak zwany „ko­ting”, mia­no­wi­cie cho­dził po ba­rach i przy­mi­lał się do ludzi.

Tego dnia, kiedy mi­ja­li się w progu baru, Szczę­śli­wy po­wie­dział do Geo­r­ga:

– Wiem, że masz duszę czło­wie­ka. Tylko jak to udo­wod­nić, co? Ha ha ha!

A więc Szczę­śli­wy wie­dział!

Georg dawno już zo­rien­to­wał się, że nad­zwy­czaj­nie ro­zu­mie ludzi – nie wszyst­kich, no ale w końcu lu­dzie czę­sto sami sie­bie nie ro­zu­mie­li. Jako zwie­rzę my­ślą­ce, miał po­słuch wśród oko­licz­nych do­mo­wych czwo­ro­no­gów, a i dzi­kie be­stie z lasu czy małe, wodne po­twor­ki bały go się jak ogo­nia­ste­go lu­cy­fe­ra. Lu­dzie też od­no­si­li się do niego z po­wa­ża­niem.

Od kiedy skoń­czył rok, zmie­nił się z by­wal­ca tylko jed­nej ka­na­py w kota wol­ne­go i nie­za­leż­ne­go. Ow­szem, za­wsze wra­cał do Pań­stwa Ce, ale wszy­scy wie­dzie­li, że jest panem ca­łe­go Li­te­stad. Przy­cho­dził i od­cho­dził, bywał go­ściem i wła­ści­cie­lem – wszyst­ko za­le­ża­ło od sy­tu­acji, oraz jego wi­dzi­ko­cię.

 

W dro­dze po­wrot­nej z baru, Georg za­czął in­ten­syw­nie my­śleć o wy­zwa­niu rzu­co­nym mu przez Pana Szczę­śli­we­go. Przede wszyst­kim do­szedł do wnio­sku, że fak­tycz­nie, po­sia­da­nia duszy ludz­kiej nie da się łatwo udo­wod­nić. Mimo to, po­sta­no­wił spró­bo­wać.

Dusza ludz­ka mie­ści się, Geo­r­ga zda­niem, w umy­śle. A to, co jest naj­waż­niej­sze w czło­wie­ku, to umie­jęt­ność za­dzi­wia­nie sa­me­go sie­bie. Akty cał­ko­wi­tej sa­mo­kon­tro­li.

I prze­kra­cza­nia gra­nic.

Dla­te­go uznał, że kwin­te­sen­cję czło­wie­czeń­stwa osią­gnie wtedy, gdy uda mu się przejść po linie.

Kar­mio­ny od dzie­ciń­stwa nie tylko sma­ko­ły­ka­mi, ale i sło­wa­mi, szy­bo­wał my­śla­mi wy­so­ko, da­le­ko, ponad pło­ta­mi, pa­ra­pe­ta­mi, ko­ro­na­mi drzew, li­nia­mi dru­tów te­le­gra­ficz­nych, cza­sem nawet błą­dził gdzieś poza linią ho­ry­zon­tu. Nie mówił zbyt wiele (w końcu lu­dzie też by­wa­li ma­ło­mów­ni), nie­rzad­ko jed­nak od­naj­dy­wał słowa naj­wła­ściw­sze. Na przy­kład to, czego chciał do­ko­nać, na­zwał sobie „bu­ja­niem w chmu­rach”. I miał po­mysł, jak to zro­bić.

Wie­dział, że w mia­stecz­ku sta­cjo­no­wał wła­śnie cyrk „Folly”. Georg nie miał ludz­kie­go po­ję­cia, z ja­kiej czę­ści świa­ta po­cho­dzi­ła trupa, bo za­wsze wi­dział jej człon­ków w prze­bra­niu i w ma­skach. To nie zna­czy­ło oczy­wi­ście, że przez to nie mógł z nimi roz­ma­wiać. Wręcz prze­ciw­nie, wolał praw­dzi­we maski, niż te co­dzien­ne, które czę­sto no­si­ło wiele ludzi – nie­ru­cho­me, za­cię­te i tru­pio po­waż­ne miny. Nie­daw­no miał do czy­nie­nia z jed­nym z cyr­ko­wych tre­se­rów, chu­dym, z małą głową, ale umię­śnio­ny­mi przed­ra­mio­na­mi. Męż­czy­zna pytał Geo­r­ga, czy by nie ze­chciał za­tań­czyć tak, jak mu za­gra­ją na jed­nym z przed­sta­wień. Georg nie­raz tań­czył, szyb­ko się też uczył, jed­nak od­po­wie­dział: „nie” (bo nie). Rze­czy­wi­sty powód był pro­sty: w pro­po­no­wa­ny przez tre­se­ra wie­czór więk­szość li­te­stad­czy­ków pój­dzie na plażę pod Szkla­ną Górą, aby obej­rzeć do­rocz­ną Wojnę Fa­jer­wer­ków.

W tej sy­tu­acji Georg zmie­nił zda­nie. Zgo­dzi się za­tań­czyć na przed­sta­wie­niu, tym i nie tylko, a nawet efek­tow­nie po­ocie­rać się o nogi wska­za­nych osób, ale pod jed­nym wa­run­kiem. Otóż w wy­bra­ny przez Geo­r­ga dzień cyrk musi mu oddać jeden z nu­me­rów ar­ty­sty o imie­niu Sigma.

Numer Sigmy to cho­dze­nie po linie.

Mu­siał tylko z nim po­roz­ma­wiać.

Ponoć ar­ty­sta ten po­sia­dał dar ro­zu­mie­nia ję­zy­ka zwie­rząt, czym się chwa­lił. Fak­tycz­nie, nu­me­ry ze zwie­rzę­ta­mi w „Folly” przed­sta­wia­ły nie­zwy­kle wy­so­ki po­ziom i można było się za­sta­na­wiać, czy taką per­fek­cję da się osią­gnąć tylko przy po­mo­cy kija i mar­chew­ki. Nie­któ­rzy twier­dzi­li, że Sigma kła­mie, aby przy­cią­gnąć więk­szą pu­bli­kę.

Cóż, kto jak kto, ale Georg wie­dział, że Sigma nie kła­mał.

 

Kiedy tak roz­my­ślał i in­ten­syw­nie pla­no­wał, wra­ca­jąc z baru, la­tar­nie świe­cą­ce wzdłuż Mig­da­ło­wej Alei pa­trzy­ły na niego z góry i pra­wie po­ta­ki­wa­ły gło­wa­mi z apro­ba­tą. Szedł po­wo­li, z dum­nie wy­pro­sto­wa­nym ogo­nem, który od czasu do czasu nie­znacz­nie wy­gi­nał się na ko­niusz­ku. Chma­ry świe­tli­ków ob­sia­dły drzew­ka mig­da­ło­we. La­tar­nie i świe­tli­ki pod­trzy­my­wa­ły fan­ta­stycz­ną barwę Mig­da­ło­wej Alei, nie po­zwa­la­jąc, by przy­kry­ła je za­chłan­na noc. Kos wy­śpie­wy­wał wch­mu­ro­gło­sy.

Jesz­cze ta myśl, że w domu u Pań­stwa Ce na pewno czeka już pod­sma­ża­na, kurza wą­tró­becz­ka, przy­smak Geo­r­ga. Nad­cho­dzi­ła noc i aż chcia­ło się żyć!

 

Ale naj­pierw zaj­rzał do cyrku, żeby zła­pać Sigmę. Bez pro­ble­mu wspól­nie omó­wi­li jed­no­ra­zo­we prze­ję­cie nu­me­ru z liną. Cyr­ko­wiec obie­cał pomóc wszyst­ko za­aran­żo­wać.

 

*

 

Na­stęp­ne­go dnia nad głów­ną ulicą Li­te­stad, po­mię­dzy rzę­da­mi przy­tu­lo­nych do sie­bie, czte­ro­pię­tro­wych bu­dyn­ków, prze­cią­gnię­to linę gru­bo­ści ku­rze­go pa­zu­ra. Jeden ko­niec za­cze­pio­no za ba­lu­stra­dę bal­ko­nu, nie byle czy­je­go, bo sa­me­go bur­mi­strza Bor­te­na. Drugi ko­niec w po­dob­ny spo­sób przy­wią­za­no do bal­ko­nu Bry­gid­dy Em, która do­pie­ro co wró­ci­ła zza wielu mórz, dokąd wy­je­cha­ła jako dziec­ko. Na­stęp­nie na linie za­wie­szo­no trans­pa­rent z na­pi­sem: „Uwaga, uwaga! Już dziś wie­czór! O go­dzi­nie sie­dem­na­stej Georg przej­dzie po linie i prze­kro­czy gra­ni­ce świa­tów!”.

 

Georg długo spał, a póź­niej jesz­cze drze­mał, sie­dząc na ka­na­pie obok Pani Ce. Tro­chę go iry­to­wa­ła. Czy­ta­ła ga­ze­tę i od czasu do czasu (zde­cy­do­wa­nie zbyt rzad­ko) od nie­chce­nia wy­cią­ga­ła rękę, żeby go po­gła­skać, oczy­wi­ście nie tra­fia­jąc i ma­ca­jąc w po­wie­trzu tuż przed jego nosem. Zeza można do­stać! Nie za­mie­rzał się pod­su­wać, żeby uła­twić komuś gła­ska­nie. W końcu kto ma z tego więk­szą przy­jem­ność?

Oczy­wi­ście, że lubił Panią Ce. Co praw­da do swo­jej ro­dzi­ny mó­wi­ła nie­zbyt przy­jem­nym tonem, ale do niego, Geo­r­ga, miała sła­bość. Pa­mię­tał, jak kie­dyś za­nio­sła go w ko­szy­ku do ogród­ka swo­jej przy­ja­ciół­ki, wprost pod mysią dziu­rę, gdzie on, wów­czas jesz­cze żół­to­dziób, zło­wił pierw­szą w swoim życiu mysz.

Może po pro­stu jego ka­na­po­wa iry­ta­cja to ele­ment tremy przed wy­stę­pem. To takie ludz­kie, a prze­cież nic, co ludz­kie nie było Geo­r­go­wi obce.

W końcu opu­ścił to­wa­rzy­stwo za­czy­ta­nej pani Ce i wy­szedł przez klapę do ogro­du. Wonie kwit­ną­cych wła­śnie czer­wo­nych efe­me­ryd za­wsze do­brze go na­stra­ja­ły. Raź­nym truch­tem pod­biegł do ra­ba­ty, sko­czył w sam śro­dek i przy­warł do ziemi. Przy­ło­żył do niej prawe ucho i przy­ci­snął. Upa­ja­ją­cy za­pach po­wo­li prze­no­sił go w inny wy­miar. Na­słu­chi­wał. Spod po­wierzch­ni wy­do­by­wał się gwar roz­mów, po­mie­sza­ne głosy ludzi, zwie­rząt i pta­ków. Usi­ło­wał wy­ło­wić od­po­wied­nie słowa, naj­cie­kaw­sze dźwię­ki. Wresz­cie jeden głos wybił się ponad inne i Georg po­sły­szał wy­raź­nie bas Se­nio­ra Ce, jego ulu­bio­ne­go pana, lekko uty­ka­ją­ce­go ol­brzy­ma o go­łę­bim sercu, który pew­ne­go dnia szó­stej de­ka­dy życia od­pły­nął w dal. Georg pa­mię­tał, jak ma­la­ła w od­da­li jego łódź śpie­wa­ją­ca, z dum­nie wy­pię­ty­mi, zło­ty­mi ża­gla­mi, mię­si­sty­mi usta­mi i błysz­czą­cą skórą burty.

Se­nior Ce mówił coś. Co on mówił? Efe­me­ry­dy pach­nia­ły tak in­ten­syw­nie! Wresz­cie zro­zu­miał:

– Dziś prze­kro­czysz gra­ni­cę, Georg – a to do­pie­ro po­czą­tek!

Georg uśmiech­nął się pod wąsem. Kiedy wy­cho­dził z kwia­to­we­go gąsz­czu, czuł siłę. Z za­do­wo­le­niem stwier­dził, że nie ma wia­tru. Nie to, żeby tu­tej­sza, ła­god­na o tej porze, nad­mor­ska bryza miała mu prze­szko­dzić, ale jako kot i czło­wiek za­ra­zem, zde­cy­do­wa­nie pre­fe­ro­wał wa­run­ki ide­al­ne.

 

Ostat­nią go­dzi­nę przed wy­da­rze­niem, dzię­ki któ­re­mu miał zo­stać osta­tecz­nie uzna­ny za po­sia­da­cza ludz­kiej duszy, Georg spę­dził na myciu fu­ter­ka i wy­obra­ża­niu sobie swo­je­go za­da­nia krok po kroku. Po jego gło­wie krą­ży­ły skraw­ki wie­dzy, ludz­kich ma­rzeń i ko­cich za­chcia­nek, wszyst­ko miało swoje miej­sce w po­zor­nym cha­osie na styku dwóch świa­tów.

 

*

 

Szedł spo­koj­nie w stro­nę Alei Głów­nej. Dwa­dzie­ścia minut przed roz­po­czę­ciem jego wy­stę­pu za­czę­ły bić dzwo­ny w ko­ście­le na Wło­si­stym Wzgó­rzu. Pod­niósł głowę. Wi­dział z da­le­ka grzy­wy gę­stych traw, ro­sną­cych buj­nie wokół ko­ścio­ła i się­ga­ją­cych ud naj­wyż­szych dzie­wic w oko­li­cy. Za­sty­głe w bez­wie­trzu, ostre na koń­cach, wy­glą­da­ły jak szpa­ler wbi­tych w niebo ostrzy. Uwiel­biał mysz­ko­wać w tam­tych oko­li­cach, bo ko­ci­ły się tam do­rod­ne, tłu­ste myszy ko­ściel­ne.

 

Widok sto­ją­ce­go na Głów­nej Alei mo­nu­men­tu przed­sta­wia­ją­ce­go hi­sto­rycz­ną po­grom­czy­nię ży­wio­łów – Dia­me­trh i jej czte­ry konie, ozna­czał, że Georg zbli­żał się do miej­sca wy­da­rze­nia. Dzie­ło sztu­ki stało na skra­ju skwe­ru, po pra­wej stro­nie od okien bur­mi­strza. Na pier­si wo­jow­nicz­ki umiesz­czo­no zegar, nie­za­wod­nie i nie­uchron­nie wska­zu­ją­cy miesz­kań­com mia­sta go­dzi­nę ich życia. Zwró­co­ne w czte­ry stro­ny świa­ta ru­ma­ki za­sty­gły w sza­lo­nym biegu po wiecz­ność.

Kiedy zo­ba­czył zbie­go­wi­sko, przy­sta­nął na chwi­lę z unie­sio­ną łapą. Wąsy mu cho­dzi­ły z pod­eks­cy­to­wa­nia, serce drża­ło, ale umysł i ciało były spo­koj­ne.

Zo­ba­czył na nie­bie linę. Trans­pa­rent zdję­to.

Na obrze­żu kręgu ga­piów Georg wy­pa­trzył męż­czy­znę w masce, który przy­niósł sobie po­dest, żeby le­piej wi­dzieć. To Sigma. Pil­no­wał, żeby lu­dzie nie stali bez­po­śred­nio pod liną. Mu­siał tam zo­stać za­cho­wa­ny pas bez­pie­czeń­stwa, two­rzą­cy z liną do­myśl­ny gra­nia­sto­słup trój­kąt­ny.

Tłum pęcz­niał z mi­nu­ty na mi­nu­tę, gwar po­tęż­niał. Georg za­uwa­żył, że bur­mistrz stał już na bal­ko­nie, zwró­co­ny w jego stro­nę. Ma­chał chust­ką do nosa. Do niego ma­chał.

Georg wy­prę­żył pierś i ogon i wśli­zgnął się w bramę, nad którą wid­niał afisz „Biuro Bur­mi­strza Mia­sta Li­te­stad” (prze­cież nie mógł wejść po ryn­nie, jak kot!). Wi­dząc Geo­r­ga, sto­ją­ce na war­cie karły w stro­jach lu­do­wych otwo­rzy­ły mu drzwi, kła­nia­jąc się lekko.

Na krę­tych, mar­mu­ro­wych schod­kach na dru­gie pię­tro zo­sta­wił ślad. W końcu kocia na­tu­ra też cza­sem do­cho­dzi­ła do głosu.

Na przed­ostat­nim stop­niu mało nie roz­je­cha­ły mu się łapy, kiedy usły­szał, że tłum za­czął gwiz­dać. Prze­cią­głe, ostre, gło­śne gwiz­dy ki­bi­ców.

Tego nie prze­wi­dział.

Ja miał się sku­pić w ta­kich oko­licz­no­ściach? Te obrzy­dli­we od­gło­sy przy­wo­ły­wa­ły strasz­ne wspo­mnie­nie, któ­re­go nie mógł wy­ma­zać z pa­mię­ci. Trau­mę ko­cięc­twa.

Miauk­nął prze­cią­gle. Nikt go oczy­wi­ście nie sły­szał, na ze­wnątrz wszy­scy cze­ka­li, a bur­mistrz gwiz­dał razem z nimi. Ko­rzy­stał z oka­zji, żeby in­te­gro­wać się ze swo­imi wy­bor­ca­mi. Wy­bo­ry zbli­ża­ły się w sied­mio­mi­lo­wych bu­tach i ja­snym było, że osią­gnąw­szy słusz­ny wiek Mar­tin Bor­ten nie za­mie­rza ustę­po­wać ja­kie­muś żół­to­dzio­bo­wi bez do­świad­cze­nia i głę­bo­kiej, a nawet ta­jem­nej zna­jo­mo­ści mia­sta Li­te­stad.

 

Georg przy­sta­nął na progu drzwi do ga­bi­ne­tu. Opu­ścił głowę. Nie mógł opa­no­wać drże­nia wąsów.

Nie da rady. Nie z tymi szczu­rzy­mi pi­ska­mi.

W krętą po­dróż po fu­ter­ku wy­bra­ła się łza. Omi­nę­ła sza­ro-ró­żo­wą, bez­wło­są bli­znę na pier­si, tuż pod gar­dłem.

Bli­znę wiel­ko­ści szczu­rze­go pyska.

– Może jed­nak je­stem tylko kotem – po­my­ślał, zroz­pa­czo­ny. Sku­lił się i miauk­nął cicho. Czuł, że jego grzbiet się wy­gi­na wcale nie po ludz­ku, i że wło­ski stoją dęba.

– Może je­stem kotem. A może jeżem – drę­czył się. – A może po pro­stu nikim. Ni­czym.

Nagle za­tę­sk­nił za ko­la­na­mi Pani Ce.

– Georg! – za­brzmia­ło z wnę­trza ga­bi­ne­tu. – Wiem, że tam je­steś. – Tym razem głos za­brzmiał bli­sko, od stro­ny szpa­ry mię­dzy drzwia­mi a pod­ło­gą. Bur­mistrz stęk­nął, za­pew­ne przy pro­sto­wa­niu się. Po­wi­nien uwa­żać, bo po­waż­nie cho­ro­wał na krę­go­słup. Dżen­tel­men uparł się, że nie zwol­ni swo­jej star­szej pani sprzą­ta­ją­cej, przy­wią­za­nej do niego na śmierć, ani ku­char­ki, która miała za­awan­so­wa­ne­go Al­zhe­ime­ra. By­wa­ły dni, kiedy my­li­ła cu­kier z pie­przem. Scho­ro­wa­ny Bor­ten nie bar­dzo ra­dził sobie we wła­snym domu na przed­mie­ściach mia­sta, ale dawał obu go­spo­siom dużo wol­ne­go, sam ży­wiąc się w re­stau­ra­cjach, upra­wia­jąc ko­ting na wy­so­kim szcze­blu i przy­my­ka­jąc oko na brud­ne fi­ran­ki .

Było coś jesz­cze. Po tym, jak wiele lat temu zo­sta­wi­ła go ko­bie­ta, za­pew­niał wszem i wobec, że nigdy już z nikim się nie zwią­że.

Zza drzwi znów do­biegł męski głos.

– Chyba nie tchó­rzysz?! – Można by po­my­śleć, że oto Mar­tin Bor­ten mówi do sie­bie, sto­jąc przed lu­strem i goląc się przed waż­nym prze­mó­wie­niem.

– Miau! – jęk­nął Georg i wstał na dwie łapy. W tym samym mo­men­cie drzwi otwo­rzy­ły się. Bur­mistrz wy­su­nął głowę za próg i spoj­rzał Geo­r­go­wi pro­sto w oczy.

– Bądź­że czło­wie­kiem, Georg, nie płosz się tak łatwo. Two­je­go po­przed­nie­go pana zna­łem od dziec­ka. Opo­wia­dał mi o tobie. Co­kol­wiek spra­wi­ło, że zwąt­pi­łeś w swoją ludz­ką duszę, zo­staw to za tym pro­giem. Wyjdź do nich!

Georg całą ze­bra­ną na to po­po­łu­dnie siłą woli ode­gnał strasz­ne myśli. Minął bur­mi­strza, ma­su­ją­ce­go swoje bo­lą­ce bio­dro i wy­szedł na bal­kon. Zegar na pier­si Dia­me­trh po­zo­sta­wił mu już tylko trzy mi­nu­ty.

– Tak jest, Georg. Na kota urok – do­ko­nasz tego! – Georg już sam nie wie­dział, czy sły­szy bur­mi­strza, czy Se­nio­ra Ce. Po­my­ślał o łodzi, która za­czy­na­ła śpie­wać, kiedy tylko po­czu­ła ich obec­ność na po­kła­dzie. O tym ist­nym we­hi­ku­le czasu o nie­ska­zi­tel­nie bia­łych ża­glach, do­ty­ka­ją­cych nieba. Cza­sem wy­pły­wał na oko­licz­ne wyspy razem z panem, który po­lo­wał na za­miesz­ku­ją­ce tam żaby ło­so­sio­we. Kiedy wra­ca­li, za­wsze oka­zy­wa­ło się, że upły­nę­ło dużo wię­cej, czasu, niż my­śle­li.

– Georg, Georg! – skan­do­wał tłum.

„Cie­ka­we, czy są Pań­stwo Ce” – po­my­ślał, ale na­tych­miast od­su­nął od sie­bie tę myśl, żeby się nie roz­pra­szać.

Karły, po­przed­nio peł­nią­ce wartę przy drzwiach do ka­mie­ni­cy, teraz stały już pod bal­ko­nem bur­mi­strza, całe w go­to­wo­ści, roz­cią­ga­jąc pod liną sieć ry­bac­ką. Miały ru­szyć razem z Geo­r­giem.

Już czas.

Wsko­czył z gra­cją na po­ręcz ba­lu­stra­dy. Miała aku­rat taką sze­ro­kość, że bur­mistrz mógł tam sta­wiać kie­li­szek szam­pa­na lub in­ne­go trun­ku, kiedy ob­ser­wo­wał życie miesz­kań­ców, prze­ko­nu­jąc się dzień w dzień, że nie ist­nie­je ktoś taki, jak „szary czło­wiek”.

Czar­na syl­wet­ka Geo­r­ga sto­ją­ce­go na dwóch ła­pach wy­glą­da­ła pysz­nie i szla­chet­nie na tle mo­zai­ki ko­lo­ro­wych okien prze­ciw­le­głych ka­mie­nic. Ogon wy­giął mu się w znak za­py­ta­nia. Wy­ra­stał obok niego ni­czym wier­ny przy­ja­ciel, świa­dek jego dziw­ne­go, po­dwój­ne­go ży­wo­ta. Wy­czy­ścił swoje serce ze stra­chu przy po­mo­cy myśli, że oto stoi na styku róż­nych świa­tów, gdzie dzie­ją się rze­czy po­zor­nie nie­moż­li­we. Sku­pił myśli i wzrok na linie. Gdy spoj­rzał uważ­niej, zo­rien­to­wał się, że to gruba, biała włócz­ka. Mały pre­zent od Sigmy.

Tłum już nie gwiz­dał. Za­pa­no­wa­ła cał­ko­wi­ta cisza, prze­ry­wa­na tylko przy­pad­ko­wą mową mia­sta.

Teraz!

Bez wa­ha­nia zro­bił pierw­szy krok i wy­su­nął prawą tylną łapę, ba­lan­su­jąc cię­ża­rem ciała. Karły ru­szy­ły syn­chro­nicz­nie.

Szedł dość szyb­ko, jak po roz­ża­rzo­nych wę­glach. Łapa przed łapą, po­ma­ga­jąc sobie ogo­nem. W przed­nich ła­pach, roz­ło­żo­nych do boków, ni­czym sa­mo­lot, bez­wied­nie wy­su­nął pa­zur­ki. Chwi­la trwa­ła i trwa­ła, cho­ciaż prze­cież była tak krót­ka. Nie my­ślał o ni­czym i nic nie czuł. Zre­du­ko­wał się do swo­je­go „ja”. W tym mo­men­cie był naj­bar­dziej czło­wie­kiem – wła­śnie w chwi­li wyj­ścia poza to, co ludz­kie. Poza to, co moż­li­we.

Krok za kro­kiem. Żad­nych wzru­szeń. Żad­nych wspo­mnień.

Już po­ło­wa.

Noga za nogą. Wi­dząc, nie wi­dział i sły­sząc, nie sły­szał.

 

Nie sły­szał na przy­kład, jak w pew­nym mo­men­cie tłum wydał z sie­bie okrzyk: „Ach!!”, ani nie spo­strzegł, co było tego przy­czy­ną.

Nie zo­ba­czył ol­brzy­miej chmu­ry raj­skich mo­ty­li, które uno­si­ły jego roz­po­star­te łapy i ogon, chwy­ta­jąc za po­je­dyn­cze wło­ski i trze­po­cząc skrzy­dła­mi jak osza­la­łe. Kiedy już do­tarł na miej­sce i ze­sko­czył na zwy­cię­ski bal­kon, w mgnie­niu oka znik­nę­ły.

Okla­ski i ra­do­sne okrzy­ki wy­peł­nia­ły jego uszy. Tłum skan­do­wał: „Niech żyje kot – czło­wiek!”, a bur­mistrz stał na swoim bal­ko­nie i cały czas kla­skał. Czy od kla­ska­nia nie bolą ręce? Cóż, na pewno wie­dzie­li to jego wy­bor­cy.

Sto­ją­cy obok bur­mi­strza kie­li­szek szam­pa­na obi­jał pro­mie­nie słoń­ca i pusz­czał za­jącz­ki.

 

– Brawo, panie Georg. To było pięk­ne. I jesz­cze te mo­ty­le! – tuż obok niego za­brzmiał ko­bie­cy głos. Tro­chę ośle­pio­ny i ogłu­szo­ny, ale bar­dzo szczę­śli­wy, ock­nął się jak ze snu. Spoj­rzał przy­tom­niej. Oka­za­ło się, że nie był na bal­ko­nie sam. Przed nim stała wy­jąt­ko­wo pięk­na ko­bie­ta. Nie wie­dzieć czemu, od razu wy­obra­ził ją sobie w świe­tle wie­czor­nych fa­jer­wer­ków nad mo­rzem.

– Jakie mo­ty­le? – jęk­nął, za­sko­czo­ny, ale uwaga pięk­no­ści już nie na­le­ża­ła do niego. Bri­gid­da Em opar­ła ręce na ba­lu­stra­dzie, wpa­trzo­na w bal­kon po prze­ciw­nej stro­nie alei. Georg , wciąż jesz­cze pół­przy­tom­ny, spoj­rzał w tę samą stro­nę.

Bur­mistrz wła­śnie pod­no­sił do góry kie­li­szek z szam­pa­nem.

– A więc ko­cha­ni! – za­czął do­no­śnym gło­sem. – Wszy­scy wi­dzie­li­śmy nie­sa­mo­wi­ty wy­stęp Geo­r­ga. Nie­chaj zatem ni­ko­go nie zdzi­wi, że ni­niej­szym na­da­ję mu tytuł Ho­no­ro­we­go Miesz­kań­ca Mia­sta Li­te­stad!

Okla­ski wzmo­gły się. Miesz­kań­cy Li­te­stad i oko­lic we­so­ło po­krzy­ki­wa­li, mru­żąc oczy w słoń­cu roz­la­nym po całej Alei Głów­nej. Ob­ra­ca­li głowy to w stro­nę bur­mi­strza, to znów w kie­run­ku Bry­gid­dy i Geo­r­ga. Głowy krę­ci­ły się, od­święt­ne ka­pe­lu­sze two­rzy­ły ru­cho­my ka­lej­do­skop.

– Brawo, Georg! – krzy­cze­li jedni. – Brawa dla Bur­mi­strza! – krzy­cze­li dru­dzy.

I wszyst­ko się ze sobą mie­sza­ło, jak to w świe­cie ludzi.

Bry­gid­da pa­trzy­ła jak urze­czo­na wzdłuż na­prę­żo­nej, bia­łej włócz­ki, a sto­ją­cy na jej dru­gim końcu bur­mistrz po­now­nie pod­niósł kie­li­szek, tym razem wy­raź­nie do niej. Już miał po­cią­gnąć łyk, kiedy na oczach wszyst­kich szkło roz­pry­sło się mu w dłoni i za­mie­ni­ło w błysz­czą­cy pył.

„Ooo!” – sły­chać było re­ak­cję co uważ­niej­szych świad­ków in­cy­den­tu. Resz­ta nie wie­dzia­ła jak in­ter­pre­to­wać nagłe znik­nię­cie kie­lisz­ka z ręki męż­czy­zny, oraz bez­brzeż­ne zdzi­wie­nie, ma­lu­ją­ce się na jego twa­rzy.

Zdu­mio­ny Georg po­pa­trzył na pro­fil Bry­gid­dy Em. Ta zaś – nie od­wra­ca­jąc wzro­ku od bur­mi­strza, który nie od­wra­cał wzro­ku od niej – rze­kła:

– Georg, mój drogi, chyba nie są­dzisz, że je­steś je­dy­nym czło­wie­kiem, który po­tra­fi do­ko­ny­wać rze­czy nie­moż­li­wych?

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

O! Blu­e_I­ce raz jesz­cze, jakże się cie­szę! ;-)

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

:) Po­sta­no­wi­łam ude­rzyć dwu­krot­nie :D ;) ;)

Ład­nie, ale strasz­nie ko­to­wa­to.

I ab­sur­dal­nie, choć w tym ab­sur­dzie widać wiel­ką wiarę w nie­zwy­kłość tego, co mię­dzy ludź­mi stać się może.

 

Naj­bar­dziej po­do­ba­ło mi sie ła­pa­nie słów na po­cząt­ku, bo potem od­je­cha­ło to w jakąś pla­stycz­ną wizję ;-)

"Świ­ryb" (Ba­ilo­ut) | "Fi­sho­lof." (Cień Burzy) | "Wiesz, je­steś jak brud i za­raz­ki dla ma­lu­cha... niby syf, ale jak dzie­cia­ka uod­par­nia... :D" (Emel­ka­li)

Tak, wizja się fak­tycz­nie spla­stycz­ni­ła. Albo ina­czej: była pla­stycz­na od sa­me­go po­cząt­ku, pod­czas gdy wątek z kłęb­kiem zo­stał przy­fa­stry­go­wa­ny w ostat­niej fazie grze­ba­nia w tek­ście… :)

Wła­ści­wie to głów­ny obraz po­ja­wił się na­tych­miast po sko­ja­rze­niu kot-ab­surd, więc nawet nie wy­pa­da­ło mi nie dać mu szan­sy ;)

Dzię­ki! :)

Prze­uro­czo ab­sur­dal­ne opo­wia­da­nie. ;-)

Lek­tu­ra była czy­stą przy­jem­no­ścią. Urzekł mnie Georg i jego prze­my­śle­nia, urze­kła at­mos­fe­ra opo­wie­ści.

 

PS

Czy wonne efe­me­ry­dy kwit­ną tylko na czer­wo­no? Czy można je upra­wiać na bal­ko­nie? ;-)

 

Jako zwie­rzę my­ślą­ce, miał po­słuch wśród oko­licz­nych zwie­rząt do­mo­wych… – Po­wtó­rze­nie.

Pro­po­nu­ję: Jako zwie­rzę my­ślą­ce, miał po­słuch wśród oko­licz­nych do­mo­wych czwo­ro­no­gów

 

Wie­dział, że mia­stecz­ku sta­cjo­no­wał wła­śnie cyrk „Folly”. Wie­dział, że w mia­stecz­ku sta­cjo­no­wał wła­śnie cyrk „Folly”.

 

Jeden ko­niec za­cze­pio­no za ba­lu­stra­dę bal­ko­nu nie byle czy­je­go, bo sa­me­go bur­mi­strza Bor­te­na.Jeden ko­niec za­cze­pio­no za ba­lu­stra­dę bal­ko­nu, nie byle czy­je­go, bo sa­me­go bur­mi­strza Bor­te­na.

 

Brawa dla Bur­mi­strza!- krzy­cze­li dru­dzy. – Brak spa­cji przed dy­wi­zem, za­miast któ­re­go po­win­na być pół­pau­za.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

@re­gu­la­to­rzy – dzię­ku­ję ogrom­nie za miłą re­ak­cję na po­pi­sy Geo­r­ga :))))) I za ko­rek­tę rów­nież bar­dzo, bar­dzo! :)

Co do efe­me­ryd, to kwit­ną tylko na czer­wo­no, a na bal­ko­nie by się czuły zbyt wy­ob­co­wa­ne i na cen­zu­ro­wa­nym ;)

…cho­ciaż… może być, że jest kilka od­mian i że ta inna od­mia­na za­kwit­nie i na bal­ko­nie! :) Poza tym, wszyst­ko prze­cież za­le­ży, jak się do nich prze­ma­wia :) (to aku­rat nie do końca jest żart ) …

Po­zdro­wie­nia!

Bar­dzo się cie­szę, że mo­głam pomóc. ;-)

 

Prze­my­ślaw­szy spra­wę do­szłam do wnio­sku, że dam sobie spo­kój z efe­me­ry­da­mi, bo jak­kol­wiek ich czer­wień i pięk­na woń kuszą, to chyba w skrzyn­kach długo by się nie ucho­wa­ły. ;-)

 

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Tekst może być, ale nie ma tego cze­goś, co za­mie­ści­łaś w po­przed­nim. Ale kon­cep­cja ko­ta-czło­wie­ka nie­zła.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

@Fin­kla – dzię­ki za prze­czy­ta­nie i ko­men­tarz. Trud­no mi się zgo­dzić lub nie, bo nie mam zbyt wiele dy­stan­su do Geo­r­ga ;) Ale cenna jest każda “In­for­ma­cja zwrot­na” ;) Po­zdra­wiam!

Prze­czy­ta­łam heart

"Cza­sem przy­pa­da nam rola go­łę­bi, a cza­sem po­mni­ków." Hans Ch. An­der­sen ****************************************** 22.04.2016 r. zo­sta­łam bab­cią i je­stem nią już na pełen etat.

to umie­jęt­ność za­dzi­wia­nie sa­me­go sie­bie

Ogon wy­giął mu się w znak za­py­ta­nia. Wy­ra­stał obok niego ni­czym wier­ny przy­ja­ciel, świa­dek jego dziw­ne­go, po­dwój­ne­go ży­wo­ta. Wy­czy­ścił swoje serce ze stra­chu przy po­mo­cy myśli, że oto stoi na styku róż­nych świa­tów, gdzie dzie­ją się rze­czy po­zor­nie nie­moż­li­we. […]

Wiem, że pod­mio­tu na­le­ży do­my­ślać się z kon­tek­stu, i skoro ge­ne­ral­nie wiem o co cho­dzi, to nie po­wi­nie­nem może się tego cze­piać, ale for­mal­nie trze­cie zda­nie od­no­si się tu do ogona.

kie­li­szek szam­pa­na obi­jał pro­mie­nie słoń­ca

Nie lubię kiedy na­zwi­ska bo­ha­te­rów są skra­ca­ne, ale do­brze, że przy­naj­mniej nie jest to “C.” i “M.”, a Ce i Em można osta­tecz­nie uznać za zwy­kłe słowa :)

Przed­sta­wio­ne re­alia, jak­kol­wiek cu­kier­ko­we i ko­to­wa­te, bar­dzo mi się po­do­ba­ły i opo­wia­da­nie uwa­żam za nie­złe.

@Lord Ve­dy­min – dzię­ki za uwagi, masz rację. Nie za­uwa­ży­łam tego.

No tak, jest to nieco ko­to-słod­kie… tro­chę skie­ro­wa­ne do ko­to­lub­ców ;) Czę­ścio­wo jest to też spo­wo­do­wa­ne tym, że to per­spek­ty­wa baj­ko­we­go kota.

Co do skra­ca­nia na­zwisk – rów­nież jest ono “od­ko­cie”. Bur­mistrz zy­skał pełne na­zwi­sko, bo jest pra­wie rów­no­praw­nym bo­ha­te­rem, waż­nym dla kota w naj­waż­niej­szym mo­men­cie opo­wia­da­nia – a z kolei dla pod­kre­śle­nia po­bocz­no­ści resz­ty, zo­sta­ła ona po­trak­to­wa­ni skró­to­wo ;)

Po­zdra­wiam!

Prze­czy­ta­łam.

"Myślę, że jak czło­wiek ma w sobie tyle nie­sa­mo­wi­tych po­my­słów, to musi zo­stać pi­sa­rzem, nie ma rady. Albo do czub­ków." - Jo­na­than Car­roll

@Bar­dzo­Gru­ba­Lo­la, @Mor­gia­na­89 – dzię­ku­ję za kon­kur­so­we prze­czy­ta­nie :)

Jezu… do­słow­nie przed mi­nu­tą mi­gnę­ła mi tutaj jesz­cze jedna opi­nia. Teraz jej nie ma… Czy już po­stra­da­łam zmy­sły? :( nawet pa­mię­tam jej treść…

@Blu­e_I­ce – być może użyt­kow­nik ska­so­wął ko­men­tarz.

"Świ­ryb" (Ba­ilo­ut) | "Fi­sho­lof." (Cień Burzy) | "Wiesz, je­steś jak brud i za­raz­ki dla ma­lu­cha... niby syf, ale jak dzie­cia­ka uod­par­nia... :D" (Emel­ka­li)

Ha…no tak…ale mogło mi się też po pro­stu przy­wi­dzieć, chyba “umie­ści­łam” ko­men­tarz z tego dru­gie­go opo­wia­da­nia – tutaj. No albo oczy­ma duszy już widzę po­zy­tyw­ne ko­men­ta­rze, które nie za­ist­nia­ły … widzę jak się mnożą, pącz­ku­ją, itd. :P moja wy­obraź­nia sama je two­rzy :D nawet po­moc­na ilu­zja, nie? :P ;)

 

 

Uzyt­kow­nicz­ko Ilu­zji! Czy użyt­kow­nicz­ka jest po­moc­na?! Pyta się! :-)

"Świ­ryb" (Ba­ilo­ut) | "Fi­sho­lof." (Cień Burzy) | "Wiesz, je­steś jak brud i za­raz­ki dla ma­lu­cha... niby syf, ale jak dzie­cia­ka uod­par­nia... :D" (Emel­ka­li)

Bar­dzo przy­jem­nie się czyta Twoje tek­sty. Ty­tu­ło­wy Kot nar­ra­to­rem, to ci numer.

 

Parę zdań i okre­śleń, które mi się spodo­ba­ły:

 

(…) wi­dzi­ko­cię, ko­cięc­two, ko­ting

(…) po­sia­da­nia duszy ludz­kiej nie da się łatwo udo­wod­nić.

(…) to, co jest naj­waż­niej­sze w czło­wie­ku, to umie­jęt­ność za­dzi­wia­nie sa­me­go sie­bie.

(…) zegar, nie­za­wod­nie i nie­uchron­nie wska­zu­ją­cy miesz­kań­com mia­sta go­dzi­nę ich życia.

(…) Co­kol­wiek spra­wi­ło, że zwąt­pi­łeś w swoją ludz­ką duszę, zo­staw to za tym pro­giem.

(…) ob­ser­wo­wał życie miesz­kań­ców, prze­ko­nu­jąc się dzień w dzień, że nie ist­nie­je ktoś taki, jak „szary czło­wiek”.

(…) bur­mistrz stał na swoim bal­ko­nie i cały czas kla­skał. Czy od kla­ska­nia nie bolą ręce? Cóż, na pewno wie­dzie­li to jego wy­bor­cy.

 

Opis Wło­si­ste­go Wzgó­rza bar­dzo spodo­bał mi się w ca­ło­ści.

 

Kot prak­ty­ku­ją­cy Zen na linie jest ab­sur­dal­nym, cie­ka­wym po­my­słem.

Myślę, że mo­gła­byś pisać bajki na za­mó­wie­nie. Ale nie dla dzie­ci ;)

Nim­rod – ogrom­nie dzię­ku­ję Ci za ten ko­men­tarz :) I bar­dzo, ale to bar­dzo się cie­szę, że po­wyż­sze zda­nia zo­sta­ły przez Cie­bie “od­na­le­zio­ne”, a tym samym ich prze­zna­cze­nie wy­peł­ni­ło się :) Aż chce się dalej pisać ;) Po­zdra­wiam! :)

Sym­pa­tycz­ny tekst, spodo­bał mi się ko­ting i trzy­ma­łam kciu­ki za Geo­r­ga, żeby wy­szedł i prze­szedł i udo­wod­nił to, co sobie za­ło­żył :) [a swoją drogą: ab­surd jak się pa­trzy, bo kto by chciał być czło­wie­kiem, będąc kotem?] Minus nie­wiel­ki: tro­chę po­czą­tek nie skle­ił się z resz­tą.

Bar­dzo zacny kot. Taki koci. :) I tytuł pięk­nie wy­ko­rzy­sta­ny. O ko­tach było wiele, ale tu jest nie­zwy­kle ab­sur­dal­nie. Oby­dwo­ma tek­sta­mi, Blue, mnie ku­pi­łaś. Brawo!

"Myślę, że jak czło­wiek ma w sobie tyle nie­sa­mo­wi­tych po­my­słów, to musi zo­stać pi­sa­rzem, nie ma rady. Albo do czub­ków." - Jo­na­than Car­roll

@Bar­dzo­Gru­ba­Lo­la – dzię­ku­ję bar­dzo za ko­men­tarz :) Miło mi, że Georg zy­skał sym­pa­tię! :) No wła­śnie – w ogóle kto by chciał być czło­wie­kiem, nie będąc nim? :P ;) Myślę, że to głęb­szy dy­le­mat – jesz­cze głęb­szy, niż Spra­wa Kocia, cho­ciaż wy­da­je się to nie­moż­li­we ;) ;) Po­zdra­wiam.

@Mor­gia­na­89 – dzię­ku­ję w imie­niu swoim i Geo­r­ga :) Kota, który sta­rał się zy­skać sza­cu­nek, przy­chyl­ność i jako kot – i jako czło­wiek ;))

Cie­szę się, że moje tek­sty Ci się spodo­ba­ły. Pi­sa­ło mi się z praw­dzi­wą przy­jem­no­ścią, cho­ciaż z róż­nych przy­czyn – bar­dzo krót­ko… Po­zdra­wiam.

Mi­sio­wi się spodo­ba­ło. Sza­nu­je koty, bo są nie­sa­mo­wi­te, można rzec fan­ta­stycz­ne.

Ta kotka go­oglu­je, jak po­zbyć się ku­bracz­ka po ope­ra­cji

:) :) :)

I po­tra­fią się za­przy­jaź­nić nawet ze “złymi” psami! ;)

https://youtu.be/AZS5cgybKcI – z youtu­ba mi­nia­tur­ka fil­mo­wa; zna­le­zio­ne nie­daw­no…

Nowa Fantastyka