
Zapraszam do przeczytania początku mojej autorskiej powieści z pogranicza gatunku przygodowego i fantasy.
Zapraszam do przeczytania początku mojej autorskiej powieści z pogranicza gatunku przygodowego i fantasy.
Czy istnieje coś, co może zjednać odwiecznych wrogów?
Czy istnieje coś, co może pogodzić wodę z ogniem?
Czy istnieje coś, co może zniechęcić ptaka do lotu?
Czy istnieje coś, co może zamknąć bramy przed wozami pełnymi złota?
Czy istnieje coś, co sprawi, że mściciel porzuci chęć zemsty?
Czy istnieje coś, co obudzi ciało pozbawione życia?
Czy istnieje coś, co przywróci pamięć starcowi?
Czy istnieje…?
Jeśli istnieje, to jakie jest? Dobre czy złe? Jak wygląda?
Czy musi być widoczne dla oczu?
Czy mogą to być tylko dźwięki?
Tylko?
Ludzie przemierzyli Pustynię Śmierci blisko 150 lat temu. Dokonała tego ekspedycja Rogina Szaleńca, która w 125 roku Ery Blasku wyruszyła na południe. Dwustu ludzi wkroczyło na ocean piasku w poszukiwaniu bezpiecznej drogi. Dokąd? Tego nie wiedzieli. Nie wiedział tego nikt. Mędrcy z dworu Króla Marina V uzgodnili, że nawet ocean piasku musi mieć swój kres. Gdzieś daleko na południu jest ziemia zdolna wyżywić człowieka. Być może pełna święcących kamieni i pożywienia dla ognia.
Nie była to pierwsza wyprawa w nieznane. Rogin Szaleniec miał wielu poprzedników, których na gorące południe rzucił los. Jedni szukali tam przygody, marzyli o pomnikach i pieśniach na swoją cześć, innych wiodła ku gorącym pagórkom chęć wzbogacenia się i odnalezienia legendarnych złóż złota. Ocean piasku próbowali pokonać banici i zbiedzy z północy. Wierzyli, że za falującym horyzontem odnajdą swój nowy dom. Ścigająca wyjętych spod prawa Straż Królewska nie zapuszczała się daleko na Pustynię Śmierci. Dla zbiegów była to podróż w jedną stronę. Powrót na północ oznaczał przeważnie ujęcie przez Straż albo łowców głów. Ucieczkę na Pustynię Śmierci karano zawsze szubienicą. Kierunek południowy dawał jakąkolwiek nadzieję na wyrwanie się z potrzasku. Czy komuś udało się odnaleźć bezpieczny ląd? Paść na kolana i ucałować trawę, cieszyć się z widoku polnych robaków i dżdżownic.
Mówi się, że każda legenda ma w sobie ziarno prawdy. Czy zatem podania o Wilonie zwanym "Cieknącą ręką" mogą się nie mylić? Ilu ludzi przed Roginem Szaleńcem przeprawiło się przez ogrom Pustyni Śmierci?
Wilon był nisko urodzonym Dagijczykiem. Przyszedł na świat w ubogiej rodzinie, było takich wiele w stolicy. Dzielnice okalające Stare Miasto Elmis zamieszkiwał w większości plebs, Wilon każdego dnia przyglądał się zmaganiom prostego człowieka z przeciwnościami losu. Był najstarszym z sześciu dzieci małżeństwa Daggów. Jego ojciec pracował przy rozładunku okrętów w miejskim porcie handlowym. Matka zajmowała się piątką młodszych sióstr Wilona, domowy budżet ratowała, sprzątając w szwalni. Wilon mając dwanaście lat, był już prawie samodzielny. Przykład czerpał ze swojego ojca, który był prawdziwym tytanem pracy. Dwunastogodzinna dniówka przy rozładunku statków handlowych wymagała heroicznego wysiłku. Marc Dagg pracował siedem dni w tygodniu, aby utrzymać rodzinę. Wilon pierwsze pieniądze zarobił w wieku sześciu lat. Harował osiem godzin przy czyszczeniu rur w jednej z garbarni. W nagrodę dostał okrągłe dwadzieścia apr, co było całkiem godną wśród robotników dniówką w Elmis. Skórnicy potrzebowali kogoś małego i sprytnego do usunięcia nieczystości z instalacji swej pracowni. Dębienie skór wymagało użycia popiołu i zwierzęcych odchodów. Instalacja odpływowa z pracowni często zatykała się cuchnącą mazią. Wilon za pomocą dłuta i młotka oczyszczał od wewnątrz rury siedziby rzemieślników. Zarobione dwadzieścia apr podzielił na trzy części. Połowę oddał matce, aby wydała je według uznania. Pięć apr wydał od razu. W drodze powrotnej do domu zatrzymał się na jednym z miejskich targów. Kupił tyle najsłodszych owoców, ile mógł tylko unieść. Skosztował tylko po jednym z każdego rodzaju, całą resztę oddał trzem młodszym siostrom, dla których był to jeden z najszczęśliwszych dni w życiu.
W wieku dwunastu lat Wilon miał już stałą pracę. Zatrudnił go malarz Janko. Wilon pomagał mu w rozkładaniu rusztowań, mieszaniu farb, czasami młody Dagg gruntował ściany pod przyszłe dzieła swojego mistrza. Płaca bywała zmienna. Większy zarobek dla Janko oznaczał więcej w kieszeni u Wilona. Najwięcej płacili kupcy i kapłani. Pewnego dnia Janko skończył fresk w sali obrad gildii zegarmistrzów, za miesiąc pracy otrzymał całe jedenaście tysięcy apr. Wilon wywiązywał się sumiennie ze swoich obowiązków, dlatego malarz płacił mu godnie i bez problemów. Kupiecki fresk wzbogacił Dagga o tysiąc aprów. W dniu wypłaty Wilon zdawał się najszczęśliwszym człowiekiem w mieście. Za takie pieniądze mógł kupić piątce sióstr lalki i ubrania, o jakich tylko zamarzą. Szedł do domu z podniesionym czołem. Na targowisku zbliżał się do pary bogatych patrycjuszy, którzy z grymasem na twarzy wybierali dwadzieścia mandarynek. Handlarka bezskutecznie zapewniała o słodkim smaku wszystkich.
– Zapłacę tylko za słodkie, byle czego nie jadam! – burknął opasły mężczyzna.
– Chyba nie są najsłodsze, może oszukane! – wtórowała mu małżonka w pistacjowej sukience.
– Nie denerwuj się Magdo. Jak ci nie smakują, znajdziemy inne.
– Głowa mnie rozbolała z tego wszystkiego. Co za czasy, że nawet na mandarynkach chcą oszukać! – zasyczała patrycjuszka.
Rozmowie przyglądała się niemo młoda handlarka. W jej oczach było widać mieszankę irytacji i strachu. Najchętniej obrzuciłaby swoich klientów mandarynkami. Cierpliwość czerpała ze świadomości, że jej dniówka zależy od ilości sprzedanego towaru.
Wilon szedł pewnym krokiem, nie zważał na krzywe spojrzenia patrycjuszy przechadzających się w gąszczu stoisk. Zazwyczaj starał się ustępować im drogi. Nie był chłopcem nieśmiałym, ale takie już były zwyczaje w Królestwie. Tego dnia był jak patrycjusz w ubraniu umazanym całą paletą barw.
– Weźmiemy, ale piętnaście! – oznajmił mężczyzna.
Handlarka zapakowała owoce w papierową torbę i starannie przeliczyła zapłatę.
– Dziękuję państwu, zapraszam ponownie – pożegnała się grzecznie.
Małżeństwo bez słowa oddaliło się od stoiska. Szli pod rękę, naprzeciwko maszerował Wilon, który tego dnia miał w nosie miejską etykietę. Grubas w lewej ręce trzymał wypełnioną mandarynkami torbę. Jego wzrok przykuł zbliżający się młodzieniec.
– Patrz tego, chyba chory – parsknął do żony.
– Uważaj tylko, po nich można spodziewać się wszystkiego – odpowiedziała.
Kiedy Wilon mijał małżeństwo patrycjuszy, mężczyzna z premedytacją wypiął lewe biodro w kierunku chłopca. Mandarynki rozsypały się na bruk.
– Patrz, co zrobiłeś łobuzie! Gdzie twoi rodzice, każę cię wybatożyć za to!
– Szelma – wtórowała mu żona.
– Podnoś to! – krzyknął czerwony na twarzy grubas.
Tego popołudnia takie słowa były dla Wilona niesłyszalne. Chłopak nie zatrzymał się, nie zwolnił kroku. W kilka sekund zniknął za rogiem ulicy. Zostawił za sobą zdezorientowany tłum, zmieszaną parę patrycjuszy i uśmiechniętą pod nosem dziewczynę od mandarynek.
Cześć.
Zaniepokoiłeś mnie tym: “Wilon był…”. Tak się zaczynało charakterystykę w podstawówce. Dobra, potem było poprawnie, ale tak samo nudno.
Trochę przeszkadzały mi te zawody rodziców. Wyobrażam sobie, że w bliżej nieokreślonej przeszłości:
No i jak zawsze: sądzę, że dość niedawno ludzkość nauczyła się myśleć kategoriami godzinowymi. W średniowieczu czy renesansie z pewnością tego nie robiła. Lepsze byłoby “od świtu do zmierzchu” niż “12 godzin”.
Gdy wymyślę sygnaturkę, to się tu pojawi.
Dziękuję za przeczytanie i miłą uwagę na temat stylu. Krytykę też doceniam, ale w kilku punktach z nią nie zgadzam się szczególnie:
Co do opisów codzienność, zawsze staram się je przemycić, można napisać Armia A wkroczyła do B i pokonała armia C, pisać o wielkich bitwach, podbojach itp. Istny blitzkrieg. itd. Moim zdaniem większa wartość tekstu będzie wtedy, jeśli wspomni się choć pobieżnie o aprowizacji, przeprawach, pastwiskach na konie, przeczekaniu ulewy bo asfaltu wtedy nie było itp. Pamięta się o takich sprawach, że w burze nikt normalny nie prowadziłby pikinierów z dwumetrową bronią w zbrojach. Diabeł tkwi w szczegółach. Fantasy tu jeszcze zacznie się, ale fantasy nie musi oznaczać czegoś niezaczepionego w podstawowych prawach biologi i fizyki.
Pozdrawiam.
Fragment jest zbyt krótki i, co tu dużo mówić, raczej niezbyt ciekawy.
Naszkicowałeś pokrótce realia, z którymi zapewne bohaterowi przyjdzie się zmierzyć w przyszłości, przedstawiłeś Wilona i jego sytuację rodzinną, opisałeś zdarzenie na targu. Dla mnie to jednak trochę za mało, bym mogła powiedzieć o tekście coś więcej.
Wykonanie niezłe, ale wymaga dopracowania. Wskazane błędy i usterki sprawiły, że lektura nie była w pełni satysfakcjonująca.
Ludzie przemierzyli Pustynię Śmierci blisko 1500 lat temu. – Ludzie przemierzyli Pustynię Śmierci blisko tysiąc pięćset lat temu.
Liczebniki zapisujemy słownie.
Dwustu ludzi wkroczyło na ocean piasku w poszukiwaniu bezpiecznej drogi. Dokąd? Tego nie wiedzieli. Nie wiedział tego nikt. Mędrcy z dworu Króla Marina V uzgodnili, że nawet ocean piasku… – Powtórzenia.
Być może pełna święcących kamieni… – Literówka.
Ocean piasku próbowali pokonać banici i zbiedzy z północy. – Ocean piasku próbowali pokonać banici i zbiegowie z północy.
Był najstarszym z sześciu dzieci małżeństwa Daggów. – Był najstarszym z sześciorga dzieci małżeństwa Daggów.
Przykład czerpał ze swojego ojca… – Przykładu się nie czerpie, przykład bierze się z kogoś.
Rozmowie przyglądała się niemo młoda handlarka. – Samo patrzenie, o ile nie bywa wymowne, zazwyczaj jest nieme. ;-)
Handlarka zapakowała owoce w papierową torbę i starannie przeliczyła zapłatę. – Czy w czasie, o którym opowiadasz, papier był tak tani i powszechnie dostępny, że robiono zeń torby do pakowania owoców?
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Ja jestem ciekawa, co będzie dalej :)
Przynoszę radość :)