- Opowiadanie: sathe - NIE KRADNIJ! (JEŚLI WCZEŚNIEJ NIE ZABIJESZ), cz. XVIII (mikropowieść)

NIE KRADNIJ! (JEŚLI WCZEŚNIEJ NIE ZABIJESZ), cz. XVIII (mikropowieść)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

NIE KRADNIJ! (JEŚLI WCZEŚNIEJ NIE ZABIJESZ), cz. XVIII (mikropowieść)

XVIII

Podgrodzie wrzeszczało. Płonęło. Broczyło krwią. Opary skroplonej posoki mieszały się z ostrą wonią potu i łez. Grząskie, brunatno-bordowe błoto lepiło się do półżywych i umarłych, topiło trupy, wciągało walczących. Kwiki przerażenia górowały nad Cieniodębem, warczące przekleństwa i siarczyste złorzeczenia wbijały się w słoneczne niebo.

Nieliczni szczęśliwcy, którzy zdołali uciec do grodu, powinny dziękować za to bogom. W bitewnym kołowrocie nikogo nie ciekawiło czy mierzy się z cywilem, żołdakiem lub akolitą. Wszyscy byli równi w obliczu końca. Tak więc, gdy ostatnie niedobitki schowały się w osadzie, bramę miasteczka zamknięto, a zwodzony most podniesiono. Metalowe kraty głucho szczęknęły i odcięły drogę ucieczki spóźnialskim, którzy w desperacji wskakiwali do głębokiej fosy.

***

Nad środkiem polany zawisł smok.

Trzepot jego skrzydeł wzbijał kurz i giął drzewa ku klepisku. Jaszczur prężył szyję, wypluwając długie jęzory zielonkawego ognia. Smugi powłóczystych płomieni sięgały napastników, niestrudzenie nacierających na okrążoną bestię. Z nozdrzy monstrum buchał kwaśny dym, odór palonych ciał lgnął do walczących.

Smok zatracił się boju: w oczach miał szaleństwo, którego nie powstrzymywały ani wzmagające się ataki, ani rany, pstrokacące się na jego czarnych łuskach.

Nieustraszonych podgrodzian prowadził kuśtykający jegomość o sumiastych wąsiskach. W ręku dzierżył ogromną maczugę, którą robił tak, jakby była pióreczkiem. Do walczących dołączył też Szarmach, który stał na trybunach i rozpoczynał rzucanie czarów.

Smok dobrze wiedział, co oznacza ciemna chmura, rosnąca między palcami maga. Już nawet teraz pojawiły się na niej elektryzujące iskierki i groźne błyski. Jaszczur nie był pewny czy ktokolwiek przetrwa nadchodzącą burzę. Niechętnie odwrócił od czarodzieja wzrok wiedząc, że teraz – pomimo olbrzymich chęci – nie zdoła go dopaść.

I wtedy okazało się, że nie był w tej walce sam.

Dookoła niego, dość nieoczekiwanie, ustawili się miroborscy strażnicy. Bronili go, odpierając szturm smokobójców. Jaszczur przyjął tę pomoc z wdzięcznością. Walczył wraz z nimi ramię w ramię. Ział ogniem, ciął brzytwiastymi pazurami, miażdżył kościstym ogonem. Zwijał się jak fryga, kąsając i kłapiąc paszczą, sięgając szponami, chwytając wrogów w łapy i wyciskając ich jak cytryny.

I co z tego, skoro na miejsce jednych pojawiali się następni, a tabun przeciwników aż drżał od chorej nienawiści? Smok wiedział, że był łatwym celem, dlatego z ulgą przyjął gardę Aspena. Ogr był świetnym dowódcą: walczył w jednym szeregu ze swymi pobratymcami, a jednocześnie pilnował ich szyku i wydawał im dyspozycje.

– Ciaśniej! Tarcze na zewnątrz! Płasko z tym okręgiem przy wschodzie! Łucznicy, na tył i strzelać bez rozkazu!

Niestety, smokobójcy nacierali. Nadwątlali koło strażniczego pierścienia, co rusz wyrzynając w nim niemałe wyrwy. Cieniodębianie słabli, kładli się pokotem na stosach trupów, a smok – dostrzegając niektórych rannych – zgarniał ich pod siebie, próbując odwdzięczyć się jakąkolwiek ochroną.

Dzikie wrzaski nawarstwiały się, łączyły w jednostajną kakofonię śmierci i cierpienia.

Hektor, uzbrojony w łuk, siedział na grzebiecie gada i szył strzałami na oślep. Raz trafił, raz pudłował – to było nieważne, wszak liczył się łut szczęścia. Te, dzięki bogom, dzisiaj mu dopisywało i sprawiało, że celował jak rasowy łucznik… Oczywiście pomijając nieudany atak na Wensley'a – gdyby nie cholerny magik, siekiera z pewnością rozłupałaby samopalskiego władcę. Tak się jednak nie stało i Hektor musiał skoncentrować się na bliższych celach.

– Aspen! – Ryknął ogr, nie przestając strzelać. Zdarł co prawda gardło, ale zdołał przekrzyczeć wszechogarniający hałas. – Aspen!!!

– No? – Odkrzyknął dowódca, nie ustając w blokowaniu spadających na niego ciosów.

– Utłucz go, bo bruździ nam za mocno!

– Kto taki?!

– Kuternoga!! Jest parę metrów od ciebie!! – Wyjaśnił elf, a Aspen skinął głową, dostrzegając wskazanego przeciwnika.

Enhaim, jako że w wojaczce był równie przydatny co dupa wołowa, nie podjął działań bitewnych. Zamiast tego zajął się nawigacją, wskazując na największe ciżby smokobójców.

– Tam!! – Wrzeszczał. – Wschód!

Trach! Kolejnych trzech wrogów zajęło się płomieniem.

– Południe!!

Dwa szypy wbiły się w następnego niegodziwca.

– Zachód! Wschód! Południe!! – Krzyczał, aż w końcu jego wzrok spoczął na szubienicy. Wtedy rudowłosy nienaturalnie zapiszczał. – Na rany Angelusa!! Tam jest Tamaine!!

Smok, błyskając zakrwawionymi kłami, podążył wzrokiem za okrzykiem Enhaima. I boleśnie ryknął, wprawiając w drżenie całe podgrodzie.

– Tamaine!!!! – Jęknął, biorąc potężny wdech i plując ogniem daleko przed siebie.

Podium szubienicy stanęło w płomieniach, przesłaniając rozgrywający się tam dramat.

– Nieeeee! – Zawył Semaine i oszalał z bólu.

 

***

– Tato… – Szepnęła, z trudem mówiąc przez łzy. – Czy… czy ja go skądś znam?

Wskazała na smoka, tonącego w bitewnym szale.

– Czemu pytasz, córeczko…? – Rzekł, czując, jak żołądek podchodzi mu do gardła.

– Bo on… on wydaje mi się dziwnie… dziwnie… mój. Tato…? Tato? Płaczesz?

Kasztelan kaszlnął i nerwowo wytarł policzki. W ułamku sekundy pojął ogrom swoich zbrodni. I nie próbował ich usprawiedliwić. Popełnił wiele błędów, a największym z nich było całkowite podporządkowanie się Szarmachowi i Wensley'owi. I jeszcze ta bitwa…. Dziesiątki zabitych na turnieju…

Och. Sumienie gięło go do ziemi.

– Tamaine… – Próbował powstrzymać drżenie głosu. – Tak. Znasz go… Znasz go od dawna i jest ci bliski.

– Ale przecież… A Wensley?

– Jakby ci to… – Zaczął, ale tak naprawdę nie wiedział, co powiedzieć. Rzekł więc. – To moja wina, córeczko.

Bitewny huk podniósł się, rozgorzał na nowo, porwał do szalonego tańca wszystkich wojowników.

– Poświęciłem cię. Jego. Nas. – Przyznał kasztelan, patrząc Tamaine głęboko w oczy. Dziewczyna mrugała nienaturalnie szybko, a jej podbródek drgał.

– Jak…? Powiedz, wytłumacz mi! Chcę wiedzieć, tato!

Obok nich sypnęły się strzały, Mirobór przycisnął córkę do ściany podium i zasłonił ją. Szepnął jej do ucha:

– Wszystko ci powiem. Wszystko. I wtedy zdecydujesz, co dalej zrobić… z nami. Jeżeli zechcesz odejść.. – Mirobór westchnął. – Pozwolę ci na to. Powinienem tak zrobić na samym początku, ale zaślepiła mnie żądza władzy i sojuszu. Więc dowiesz się… Przekonasz, że twój ojciec nie jest ideałem, za jakiego go miałaś. Nie jest nawet porządnym człowiekiem! Ale obiecaj mi coś, Tamaine. Posłuchaj mnie, ostatni raz. Musimy się dostać do Cieniodębu. Trzymaj się mnie, dobrze? Choćby działo się najgorsze. A gdy dotrzemy do grodu, ukryjesz się. Zgoda, Tamaine?

Dziewczyna przeciągle zaszlochała i kiwnęła głową, gotowa na wyścig ze śmiercią.

Mirobór odetchnął z ulgą. Wyjrzał zza podium. Gwałtownie cofnął się, z przestrachem zerkając na Tamaine. Nie, nie bał się o siebie: bał się o nią. Wyciągnął jednak miecz, którego dawno nie dotykał. Zacisnął palce na rękojeści..

Trzeba się przebić do Cieniodębu. Nie przez środek polany, to byłoby samobójstwo. Należy iść lewą stroną, obok Szarej Mgławicy, bokiem mijając bitewny zgiełk.

Dalej. Odwagi!

Ziemia zadrżała, Tamaine wrzasnęła.

Smoczy ryk rozdarł niebo, a kasztelan mocno przytulił córkę i rzekł:

– Będę cię chronił. A teraz… chodź!

Dziewczyna wstała, chwytając wyciągniętą rękę ojca. Nie uszli jednak daleko, bo drogę zaszedł im niespotykany przeciwnik.

– Wensley… – Rzekła kasztelanówna i niepewnie zrobiła krok w jego kierunku. Mirobór przytrzymał ją i mruknął:

– Odstąp.

– Zdrajca. – Warknął książę, unosząc miecz. – Twoi ludzie wzniecili bunt i pogrzebali nasz sojusz. A ty mi za to zapłacisz.

– Wensley, przecież mógłbyś… – Zaczęła Tamaine i spostrzegła, że jej przyszły mąż szykuje się do pojedynku. – Ale co robisz?

– Jak myślisz, idiotko? Na co mi stary dziad i ty, skoro i bez was mogę mieć to zadupie? Na cholerę przybyłem tu z wojskami, co? Wziąłem je, żeby przejąć władzę. I właśnie to czynię.

Wensley ruszył półokręgiem w kierunku kasztelana, który zastawił sobą Tamaine.

– Daruj sobie. – Syknął książę. – Dorwę ją, tak czy tak.

Mirobór popchnął córkę do tyłu. Upadła w skrwawione błocko. Podźwignęła się na łokciach i krzyknęła, cała zapłakana:

– I kto tu jest zdrajcą?!

Wensley uśmiechnął się chytrze, a ochraniająca go sfera zamigotała:

– Powiedzmy, że wszyscy się wzajemnie oszukaliśmy.

Skoczył na kasztelana, atakując prostym ciosem znad głowy. Mirobór zablokował pchnięcie prostopadłą gardą, zderzył się z księciem i – wykorzystując całą swoją siłę – odepchnął go. Młodzieniec odleciał do tyłu, zdekoncentrował się. Za chwilę nieuwagi zapłacił rozwalonym nosem. Mirobór roztarł dłoń: bardzo się postarał, by ten lewy prosty był bolesny.

– Ach, ty… – Warknął Wensley i splunął wściekle na bok. – Koniec zabawy.

– Nie, mój drogi. Ja się dopiero rozgrzewam. – Odrzekł kasztelan i zaatakował.

Skrzyżowali ostrza, po drodze odganiając się od przypadkowych ciosów, którymi dopadała ich wzmagająca się bitwa.

Tamaine modliła się do wszystkich bogów, by ojciec wygrał. Początkowo jej błagania były wysłuchiwane: Mirobór walczył nad wyraz dzielnie, unikając wściekłych wypadów Wensley'a. Wytrącił księcia z rytmu i złamał jego obronę. Szlachcic jednak odskoczył, wykonał przewrót do tyłu. Kasztelan natarł na niego – uniósł broń, zupełnie się odsłaniając. Wensley wykorzystał to i wyprowadził cios.

Mirobór zawisł na mieczu jak pieczyste na widelcu. Wensley jeszcze klęczał, gdy ojciec Tamaine ciężarem własnego ciała nabijał się na ostrze. Kasztelan zacharczał, a z ust wyciekła mu się struga gęstej krwi.

Tamaine wrzasnęła tak, że kilku smokobójców odwróciło się, z ciekawością zerkając na całe zdarzenie.

Mężczyzna wykrztusił:

– U.. ciekaj, córeczko…

– Zostań. – Rzekł za to książę. – I patrz. Ucz się, jak traktuję wrogów.

Ścisnął mocniej rękojeść, a jego miecz kliknął. Uruchomiony mechanizm zwolnił dodatkowe ostrza, które poszatkowały Mirobora od wewnątrz. Ten zawył, a Wensley wyszarpnął miecz. Kasztelan opadł bezwładnie na drewniane ściany szubienicznego podium i osunął się na klepisko. Tamaine podczołgała się do niego, wycierając mu twarz z pieniącej się posoki.

– Tato… tato… Och, bogowie. Dlaczego? – Załkała.

– Uciekaj… – Stęknął. – Błagam cię…

– Nie mów nic, będzie dobrze… – Pocałowała go w czoło i mocno się do niego przytuliła.

– Tamaine… Wybacz mi, kochanie… Tamaine?

– Jestem tu, tato.

– Wybacz mi, powiedz mi, że mi wybaczasz…

– Tak. – Rzekła, nawet nie próbując walczyć z łzami.

– Tamaine, nie słyszę cię… – Szepnął z przerażeniem Mirobór, wyciągając przed siebie rękę. Jego oczy zaszły mgłą. Targnął nim potężny dreszcz.

– Jestem tu! – Zaszlochała.

– Tamaine? Tamaine? Tutaj…– Powiedział i zadrżał.

– Co, tato?

– Tutaj nic nie ma….

To rzekłszy, wyprężył się i umarł. Dziewczyna krzyknęła z bólu, przykrywając oczy zaciśniętymi pięściami.

– Bardzo to było ładne. – Skwitował Wensley. – A teraz pora na ciebie. Zmów paciorek. I nie martw się. Już ja się zaopiekuję Wielkim Borem.

Usłyszał buczenie kilku smokobójców i poczuł rosnące niebezpieczeństwo. Wiedział, że musi się pospieszyć. Przygotował się do egzekucji, gdy nagle usłyszał smoczy ryk:

– Tamaine!!! Nieeeee!!!

Ogarnęła ich fala zielonego ognia, pochłaniająca całą szubienicę. Książę odskoczył, a kasztelanówna przypadła do ziemi, nakrywając głowę rękami. Wtem, spomiędzy palących się desek wyskoczyła… cudzoziemka.

W oswobodzonych rękach dzierżyła miecz. Jej dłonie pokrywały żarzące się tatuaże, które żyły własnym życiem. Jednooka rozejrzała się, a potem spokojnie przetarła brzeszczot rękawem koszuli.

Wensley był tak skołowany, że ledwo co zablokował atak Sh'elali.

Ten pierwszy, potężny cios złamał ostrze jego broni, roztrzaskując je w metalowe drzazgi. „Zaklęcie Szarmacha mnie nie ochroniło… Przełamała barierę….", pomyślał lękliwie książę, tępo gapiąc się zgruchotaną rękojeść.

Niewątpliwie potrzebował pomocy.

 

***

Aspen doskonale wiedział, kim się powinien zająć.

Ten kulawy smokobójca miał za nic swoje kalectwo. Prawdę powiedziawszy, walczył lepiej niż niejeden sprawny wojownik. Całe nieszczęście polegało na tym, że kuternoga porwał za sobą hałaśliwą hałastrę z podgrodzia. Jego umiejętności zjednoczyły zawodników wokół jedynego celu: zabicia smoka.

Tego Aspen nie założył. Zresztą, kto mógłby to przewidzieć?

Ogr planował rzucić swoje siły przeciw Samopałowi, tymczasem marnotrawił umiejętności żołnierzy na bitwę z turniejowiczami. A żołdacy Wensley'a czekali, aż tłum sam się zdziesiątkuje i wykrwawi.

Aspen zaklął siarczyście i, skutecznie uwalniając się od jakiegoś namolnego krasnoluda, ruszył w kierunku kuternogi. Rzucił się na niego znienacka. Ostrze ześliznęło się po ramieniu kaleki, zadając mu rozległą – acz powierzchowną – ranę.

Ogr zaklął, strzepując z klingi przeźroczysty płat skóry. Kuternoga zmierzył napastnika wzrokiem, rozpoznał w nim miroborskiego strażnika i krzywo się uśmiechnął:

– No, gołąbku. – Głos miał tubalny, jasny. – Chciało ci się stawać z Krzywonogiem z Czarnej Jamy?

– Zaraz, zaraz… Skąd ja znam…? – Aspen nagle sobie przypomniał.

Miał przed sobą nieuchwytnego bandytę, którego szajka od lat napadała na podróżników, zmierzających do Cieniodębu.

– Po tu przyszliście? – Zakrzyknął ogr, szykując się do starcia. Jaka szkoda, że był tak zmęczony!!

– No jak to, nie wiesz, stróżu? Po złoto i dziewkę. I po zemstę, ale nas kat ubiegł.

– Mnie nie ubiegnie. Nie będzie musiał. – Ogr rzucił wyzwanie. – Sam cię skrócę o głowę.

Tym razem to Krzywonóg spąsowiał ze wściekłości.

– Ty szujo… Ty… – Kolejne części bluźnierczej wiązanki ugrzęzły w przeciągłym jęku smoka, który rozdzierająco wrzasnął:

– Tamaine… Nieeeee!

Mężczyźni skoczyli na siebie, a ponad nimi otworzyło się ogniste piekło, mknące w kierunku szubienicy.

 

Aspen sprawował się dzielne. Robił uniki i wyprowadzał niespodziewane ciosy. Skaleczył zbója kilkakrotnie, ale sam odniósł niemałe obrażenia. Maczuga kuternogi była śmiercionośną bronią: nie dało się jej zatrzymać, o czym boleśnie przekonał się ogr. Bandyta kreślił nią wielkie okręgi, szykując w ten sposób zabójcze połączenie potężnego ataku i nieprzejednanej obrony. I chociaż mocno krwawił, a zadane rany nie były mu obojętne – nie tracił ani oddechu czy ani mocy w rękach.

A ogr słabł. Znużenie wysysało z niego witalność. W końcu go zdekoncentrowało. Tym razem Aspen nie uchylił się.

Plask!!! Kamienne gwoździe zamaszyście wbiły się w kapitana i odrzuciły go do tyłu. Ogr cicho sapnął, a jego westchnienie ugrzęzło we wrzaskach bitwy. Potem znieruchomiał, z twarzą wbitą w klepisko. Krzywonóg dopadł go w mig i w chwili, w której miał opuścić maczugę, coś zobaczył… a właściwie kogoś. W prześwitach kotłującej się ciżby, herszt z Czarnej Jamy dostrzegł Sh'elalę.

– Ty kurwico wszeteczna… – Zaklął i zakrzyknął z radości.

Podążył ku cudzoziemce, przedzierając się przez walczących jak przez gęste zboże. Nie widział już nic, oprócz kobiety, wokół której świat kwitł krwistą czerwienią.

 

***

Hektor pędził na złamanie karku. Po drodze zabrał komuś topór i na oślep odganiał się nim od przeciwników. Dobrnął w końcu do brata, przykląkł przy nim i spróbował go obrócić na plecy. Nachylił się nad nim i odetchnął.

Żył. Aspen żył! Dzięki bogom!! Miał rozkwaszony bok i biodro, ale zbroja spełniła swoje zadanie. Ochroniła go przed najgorszym.

Ogr klepnął strażnika po twarzy. Ocucony Aspen zabełkotał i podniósł powieki.

– Auć… – Jęknął.

– Możesz wstać?

– Chyba nie wiem, czy mogę…

– To wstawaj. – Hektor podał mu rękę i podciągnął go ku górze. – A ja dorwę skurwysyna, który cię tak pokiereszował.

– Daj spokój! – Aspen oparł dłonie na ramionach brata. – On jest…

– On jest już martwy.

Gdy strażnik skrył się za szeregiem podwładnych, Hektor ruszył przed siebie. Postać Krzywonoga niknęła w oddali i ogr przyśpieszył kroku, siekąc, bijąc i odpychając wrogów na boki. Ktoś mu przeszkodził i zaszedł drogę – wysoki, chudy jegomość, wystrojony w biżuterię z ociosanych kości.

– A ty dokąd się wybierasz, wieśniaku? – Syknął grobowym głosem. – Życie ci niemiłe?

Ogr nie miał czasu na grzeczności: rzucił toporem, gdy zobaczył, jak palce Kościejnika iskrzą się magiczną czerwienią. Czarodziej zachłysnął się, chwilę postał, a potem skręcił bezwładnie wokół własnej osi.

Hektor podjął pościg.

Po drodze, nawet się nie schylając, sięgnął po broń, która wystawała z łba czarodzieja.

 

***

To zaklęcie kosztowało dużo energii: było jedną z najpotężniejszych inkantacji, jakie znał Conan. Czar nawet doświadczonym magom sprawiał wiele trudności: chodziło przecież o serię piorunów, rażących wszystko na swojej drodze.

 

Mag wniósł ręce, a rosnące kłęby ciemnogranatowych oparów rozpełzły między jego dłońmi. Wysuwające się macki rozciągały chmurę wzdłuż, wszerz i na boki. Zaczepiały się w powietrzu i wydłużały się, puchły, rosły, pączkowały.

Po twarzy Szarmacha spływały strużki potu. Z wysiłku drżał mu podbródek, piekły oczy. Bolało go serce i klatka piersiowa, ale pomimo tych trudności nie przestał czarować.

Szarmach stał na trybunach i śpiewał coraz głośniej.

Chmura zadudniła, spąsowiała, wpełzła nad podgrodzie, niskim stropem przykrywając jasne niebo. Otoczyły ją wieńce mieniących się iskier.

Pociemniało.

Jeszcze trochę. Jeszcze chwila i rozpęta się piekło, które pochłonie wszystkich wrogów Szarmacha. Czarodziej krzyczał ostatnie strofy zaklęcia.

Przygotujcie się.

 

***

Sh'elala zaatakowała Wensley'a, wyprowadzając mocy cios znad głowy. Umknął jej. Kobieta zawirowała, kręcąc ostrzem powłóczyste ósemki. Uchylał się, balansując na lewo i prawo, drobiąc, schylając się i uskakując. Jednooka miała za nic jego akrobatyczne sztuczki: sama nie marnowała na nie czasu, oszczędzając siły. Prawdę powiedziawszy, nudziło ją to. Była zwolenniczką konkretu – uznawała, że miast zabijać ładnie i efektownie, należy zabijać skutecznie. Kluczyli tak przez chwilę, a ich pojedynek przypominał bardziej taniec niż śmiertelne zwarcie.

Nagle jednooka cofnęła się, zamarkowała skomplikowany cios. W tym samym czasie wyskoczyła w powietrze, wyprowadzając mocne kopnięcie. Książę obrał zły kierunek uniku: chronił się przed mieczem, a nie kopniakiem. Władca dostał w głowę. Pociemniało mu w oczach, zadzwoniło w uszach.

Podniósł ręce, zasłaniając się przed kolejnymi ciosami. Lała go precyzyjnie: przyjął kopnięcia na ramiona, plecy, a potem serię uderzeń w brzuch i nerki. Próbował ją złapać za dłonie, powalić, podciąć: nic z tego. Morderczyni była niepokonana.

Nie widział, aby ktokolwiek tutaj tak walczył. Może na Zachodzie uchodziło to za coś zupełnie zwykłego, ale w Conanie…

Upadł, brocząc krwią.

Sh'elala siadła na nim okrakiem, przystawiając mu ostrze do szyi.

– Zabij go. – Syknęła Tamaine, stając obok.

– Idź stąd, dziewczyno. – Warknęła. – Nie podchodź mi pod miecz.

– Zabij go. – Powtórzyła mechanicznie, a brzmienie własnego głosu zdziwiło ją. – Zapłacę ci.

Jednooka uśmiechnęła się. Nawet tutaj wzięto ją za płatnego mordercę.

– Widzisz? Nie mam innego wyjścia, panie. – Rzekła na zakrwawionego Wensley'a, przygotowując się do ostatecznego ciosu.

– Do mnie!!! – Histerycznie zawrzeszczał książę. – Do mnie!!!

Jego wojska były zbyt daleko, by go usłyszeć. Posłusznie czekały na znak Szarmacha. Czarodziej zaś, chociaż walczył na niedalekich trybunach, zajmował się czarowaniem.

Okrzyki Wensley'a rozmyły się w westchnieniach toczącej się bitwy.

– Nie płacz. – Syknęła. – Nikt cię nie uratuje.

I tu się pomyliła. Znienacka zaatakował ją wojownik o rosłej posturze i złym wejrzeniu. Kobieta oberwała w ramię. Jęknęła, odskakując w bok. Wróg potrząsnął bronią i wyrzucił z siebie:

– Za moich kamratów!

Sh'elala rozcierała bark. Bolało jak diabli.

– Niech to szlag. Mam nadzieję, że jesteś ostatni z tej bandy?

Krzywonóg nie odpowiedział, tylko zamachnął się maczugą, tocząc wokół siebie zamaszyste koło. Krzyknął i zwolnił broń, opuszczając ją na morderczynię.

Wensley nie potrzebował niczego więcej. Nawet nie próbował wstać: odczołgał się na bok, znikając cudzoziemce z oczu. Odetchnął na tyłach trybun, pomasował skronie i rękawem koszuli otarł krzepnącą krew.

Przeżył.

Zerknął w niebo: jasne słońce przesłoniła elektryzująca, groźna chmura, bulgocząca nad całym podgrodziem.

A więc Szarmach był niemal gotowy.

Książę, choć ranny i wyczerpany, skoczył na nogi i – lekko się przychylając – truchtem wybiegł do swych wojsk.

Może gdyby go zauważono, gdyby ktoś posłał mu niezobowiązującą strzałę, to losy Wielkiego Boru potoczyłyby się inaczej. Niestety, nikt nie zwrócił uwagi, która dopadła do wojaków Samopału i otrzymała od nich nowy miecz i konia. Gdy już rozsiadła się na rumaku i okrzepła po bitewnych zmaganiach, wzniosła broń. Znak podchwycili żołnierze i po chwili samopalskie szeregi rozkwitły setkami srebrzystych szpiców.

W napięciu czekano na komendę księcia, a ten z dziką radością obserwował trzeszczące niebo. Szarmach rozłożył szeroko ręce.

W powietrze wzlatywały ostatnie słowa magicznego przekleństwa.

 

***

Sh'elala odskoczyła i odepchnęła od siebie Tamaine. Ta straciła równowagę, pośliznęła się, upadła na kolana.

– Schowaj się, głupia! – Krzyknęła zabójczyni, znowu unikając broni, którą wywijał bandyta. Krzywonóg zarechotał, widząc, że dziewka jest dla jednookiej nader istotna. Postanowił zabić je obydwie – najpierw kasztelanównę, potem cudzoziemkę. Pomimo swego kalectwa błyskawicznie zmienił kierunek ataku i wymierzył w Tamaine, niezdarnie grzebiącą się okrwawionym błocie.

– Wara ci do niej!!! – Zagroziła Sh'elala, ale herszt zignorował ostrzeżenie.

Zamachnął się.

Morderczyni błyskawicznie schowała miecz i rzuciła się na zbójcę. Zwaliła się na niego całym impetem. Jedną ręką opasała go na wysokości bioder, głowę wcisnęła mu w bok, a drugą ręką sięgnęła jego maczugi.

Tatuaże zakręciły się i rozpaliły, dotkliwie parząc Krzywonoga. Herszt zachwiał się, przestąpił parę kroków, ale nie upadł. Błyskawicznie złapał równowagę, wypuszczając jednocześnie broń. Jej kolce minęły Tamaine o centymetry i wpadły w błotnistą breję.

– Czarownica… – Warknął wściekły herszt i schylił się nieco, łapiąc Sh'elalę za ramiona. Kobieta wyprowadziła tylny kopniak. Nos Krzywonoga poznał się więc z butem morderczyni i uległ jego ciężkiemu urokowi.

Zbójca nie opuścił jednak Sh'elali. Splunął tylko na bok i mocniej ją przytrzymał.

Zaklęła siarczyście, odbiła się szybko od ziemi i opasała nogami szyję kuternogi. Tego się nie spodziewał. Dusiła go bezwzględnie, dociskając stalowy uścisk ud do jego gardła. Stracił dech w piersiach, próbując łapczywie nabrać powietrza w pękające płuca.

Poluzował wreszcie uchwyt, wypuszczając ją na ziemię. Sh'elala wylądowała na rękach, przegięła się do tyłu i chwyciła za miecz. Wykorzystała bezbronność Krzywonoga i zadała mu cios. Chyba jednak nie była pierwsza, bo bandyta wyprężył się, jęknął, padł na kolana, a potem na twarz. Z pleców wystawał mu topór.

Jednooka starła pot z czoła i, uśmiechając się, zasalutowała Hektorowi.

Wtedy nagle pociemniało, a z chmury, którą wyczarował Szarmach, posypały się skry.

– Aspen jest ranny… – Stęknął ogr.

– Będzie żył? – Spytała.

– Tak. – Hektor skinął głową. – Chyba tak…

Zerknął na górę i spytał z niepokojem.

– A to co?

– Problem. Bardzo duży. – Odpowiedziała zgodnie z prawdą i nachyliła się ku niemu, wskazując na Tamaine. – Zajmij się nią. Ona jest ważna… Dla nas wszystkich. Chroń ją jak swoje dziecko, słyszysz?.

– Ale…

– Hektorze, to ją kasztelan przyrzekł kiedyś smokowi. Jak myślisz, po co tak naprawdę przyleciał tu jaszczur?

Ogr zaklął, gapiąc się raz na dziewczynę, raz na truchło Mirobora, a raz na gada.

Bestia słabła. Nie biła już skrzydłami, nie unosiła wojowniczo kolczastego ogona. Niezdarnie odganiała się od przetrzebionych smokobójców, korzystając z malejącej pomocy strażników Cieniodębu.

– Tak… wzruszająca historia, prawda? – Wtrąciła Sh'elala, chowając miecz. – To jak, pomożesz mi dopisać jej zakończenie?

– Pomogę. – Sapnął Hektor i ucapił Tamaine za tył sukni, podnosząc jak małe szczenię. – Dla Aspena.

– Może być i dla Aspena. – Jednooka szybko przeszukała ciało Krzywonoga i zabrała znaleziony tam sztylet. Rzekła kasztelanównie. – Idź z nim i słuchaj go. Wtedy powinnaś przeżyć.

– A ty…? – Spytała.

– Ja idę rozwiązać problem. – Wyjaśniła zabójczyni i przytrzymała nóż zębami. Potem zaś zaczęła wdrapywać się na ściany trybunę.

Chmura napęczniała, a iskry sypnęły się pokaźniejszym deszczem. Ogniste krople parzyły tak dotkliwie, że niektórzy walczący zanieśli się bolesnym skowytem.

Walka nagle ustała, jakby ją kto przeciął nożem. Smokobójcy, strażnicy Wielkiego Boru i smok zastygli w dziwnych pozach. Patrzyli na siebie zdezorientowani, zaprzestając pojedynków. I w tej ciszy, przerywanej trzaskami opadających skier, rozbrzmiał głos Wensley'a.

Jego słowa zabrzmiały jak wyrok.

– Chodź, mała. – Rzekł ponuro ogr, ciągnąc Tamaine za rękę.

Nie mieli zbyt wielkiego wyboru, jeśli chodzi o kryjówkę. Hektor wyrąbał wejście w ścianie trybun i wszedł wraz z dziewczyną do środka.

No, to mieli schronienie. Choć prawdę powiedziawszy, nie wiedział, po jaką cholerę im ono było. Przecież książę dopnie swego i puści z dymem cały Cieniodąb.

Jednak przyrzekł, a słowo ogra jest święte.

 

***

Wensley idealnie wykorzystał nagłą chwilę ciszy, która znienacka ogarnęła podgrodzie. Był cały pokrwawiony, obity, a miecz wzniósł wysoko do góry. Stanął w strzemionach i ryknął tak, że nawet mieszkańcy miasta usłyszeli jego głos.

– Wasz kasztelan nie żyje! Przejmuję władzę w Wielkim Borze! A każdy, kto inaczej widzi sprawę, niechaj wstąpi do tego okręgu! – Na moment zamilkł, czekając na jakąkolwiek reakcję. Gdy ta jednak nie nastąpiła, znowu wrzasnął. – Zatem karę poniosą ci, którzy zdradzili! Zginie bestia i smokobójcy, którzy zamordowali waszego Mirobora!!!

– Łże!! – Krzyknął któryś z zawodników. – Łże kundel!

– Kurwiszon! – Dołączył się do niego jakiś chłop.

– Bodaj by cię otchłań zeżarła…! – Złorzeczył inny.

– Szarmachu!! Czyń swoją powinność!! – Wensley kompletnie zignorował głośny sprzeciw podgrodzian.

– Nieeeee… – Jęli wrzeszczeć uwięzieni, gdy spadł na nich ukrop palących się iskier.

Smok ryknął, skulił się. Rozłożył potężne skrzydła, chroniąc zgromadzonych błoniastym parasolem. Aspen, ukryty między poranionymi smoczymi łapami, z przerażeniem patrzył na niebo.

Chmura przestała rosnąć. Napuchła za to jak balon, a przez jej cienką, parową powłokę przebijały się potężne błyski. Skóra obłoku napięła się i wybrzuszyła, jakby rozpychały ją setki migotliwych, niekształtnych palców.

– Zaraz się zacznie. – Sapnął zmęczony smok.

– Miło było cię bliżej poznać, Semaine. Mimo wszystko.

– A może… – Zaczął jaszczur – Może to jednak nie koniec…?

– Co masz na myśli?

Smok nie odpowiedział. Zamiast tego zamknął oczy, pochylił łeb i zamruczał.

Powietrze wokół niego zadrżało.

 

***

Jaszczur nie wiedział, czy Tamaine żyje. Intuicja podpowiadała mu, że… no właśnie. Że wszystko się zmieniło i już nigdy nie będzie takie same.

Musiał wybrać, na co poświęcić resztkę mocy, która się w nim tliła. Czy na zaklęcie, które ocaliłoby życie strażnikom i smokobójcom? Czy jednak na dar przeobrażenia się w człowieka? Cóż, to ostatnie miałoby sens tylko wtedy, gdyby kasztelanówna…

Smok zwiesił łeb. Po chwili otrząsnął się, nabrał powietrza w płuca, a jego oczy szlachetnie zalśniły. Wyprężył się, urósł, stał się jeszcze wspanialszy niż wcześniej.

Semaine, władca Smoczych Koron, zadecydował.

Głębokim i pełnym dostojeństwa głosem rzucił niezwykle silne zaklęcie, które przezroczystą kopułą zamknęło niebo tuż nad jego głową. Półkoliste sklepienie tętniącej materii wielkim parasolem otoczyło podgrodzian i uchroniło ich przed serią gigantycznych piorunów.

Szarmach wściekle wrzasnął i szerzej rozłożył ręce, wzmacniając moc morderczej chmury.

Pioruny przybrały na sile, trzaskały z furią w rozpraszającą się taflę ochronną.

– Rozerwać ich na strzępy! – Krzyknął Wensley, tracąc cierpliwość do magicznych sztuczek. – Zabić smoka, do cholery! Zatłuc wszystkich!!!

Jego rozkaz poszybował do oddziałów, a Szarmach syknął, czując, że sprawy przyjmują zły obrót. Nie mógł jednak zakończyć inkantacji: musiał utrzymywać chmurę w ryzach. Najmniejszy błąd, niespodziewane rozproszenie – i kłopoty gotowe. Nawet w Conanie wiedzieli, że sił natury nie da się okiełznać i że to, co czasem pomaga, może się niekiedy zbuntować.

Czarodziej napiął się, skoncentrował, z nosa pociekła mu krew, a ręce zadrżały z nadnaturalnego wysiłku.

Na smoczej kopule zarysowały się pierwsze pęknięcia. Pioruny przybrały na mocy i szybkości. Światło pulsowało, strzelało bezlitośnie w przerażonych podgrodzian.

Szarmach był bliski zwycięstwa.

 

***

„Do cholery. Powinienem jej pomóc.", pomyślał Enhaim, przylegając tchórzliwie do szyi Semaine. Zauważył, że Sh'elala zawisła na krawędzi trybuny, próbując dotrzeć do Szarmacha.

Była sama. Ranna.

„Jestem elfem. Psiakrew. Elfem. Rasa do czegoś zobowiązuje". Mówił sobie w duchu, gdy ześliznął się ze smoka i gdy bez słowa wyjął Aspenowi łuk z rąk. Potem przeszedł pomiędzy zlęknionymi strażnikami i smokobójcami, którzy w niemym przerażeniu patrzyli na rozpływającą się barierę ochronną, jaką rozpostarł nad nimi jaszczur.

Enhaim dotarł do granicy magicznej kopuły.

Podniósł łuk.

Z ogromnym wysiłkiem naciągnął cięciwę i nieudolnie nałożył strzałę.

Poczekał, aż Sh'elala wdrapie się na trybunę.

Kobieta przebiegła truchtem po jej krawędzi. W dłoni jednookiej błysnął sztylet, którym zaatakowała maga. Przerwała jego magiczną obronę mężczyznyi zdekoncentrowała go. Inkantacja burzy została zerwana. Czarodziej wrzasnął i odepchnął napastniczkę, strącając ją w dół.

Enhaim wreszcie wymierzył. Ręce drżały mu ze zdenerwowania, gdy wytykał maga grotem pocisku.

„Jestem elfem", powtórzył.

I strzelił.

***

Szarmach wrzasnął.

Wszystko na nic! Na nic!! I co z tego, że pozbył się cudzoziemki, skoro wcześniej zdążyła przerwać zaklęcie?

Opuścił ręce. Chmura nagle spąsowiała, nabrzmiała, nadęła się i zassała do środka. Skurczyła się do rozmiarów niewielkiego, krwistoczerwonego obłoczku. Zatętniła uwięzionymi piorunami, które chciały się przedostać na zewnątrz.

Czarodziej nie mógł ich powstrzymać. Prawdę powiedziawszy… nawet nie chciał.

Zamierzał się stąd ulotnić. Przeczekać kryzys i powrócić, gdy będzie już bezpiecznie.

Wtedy jednak zobaczył pędzącą ku niemu strzałę.

 

Podobno tuż przed śmiercią umierający może przyjrzeć się własnemu życiu: od chwili narodzin do momentu, w którym wydaje ostatnie tchnienie. Szarmach nie był zadowolony z własnych osiągnięć.

 

Strzała sięgnęła celu, wbijając się w pierś maga. Ten głucho sapnął, przechylił się do tyłu, zabalansował na krawędzi trybun. Cały plan podbicia Wielkiego Boru wziął w łeb przez to, że trucizna nie zadziałała tak, jak powinna. „Trzeba się było upewnić, że smok zdechł, zanim ukradliśmy jego złoto", pomyślał i runął bezwładnie w dół.

 

Wściekłe pioruny, nie mając nad sobą żadnej kontroli, uwolniły się. Rychło odwdzięczyły się Samopałowi za długie minuty niewoli.

I nie znały żadnej litości.

 

***

Chmura wybuchła.

Słup trzeszczącego światła wzbił się ku niebu, a potem ze zdwojoną siłą opadł na podgrodzie. Pioruny odbiły się od kopuły ochronnej, którą ledwo co utrzymywał smok. Czując opór, błyskawice zrezygnowały z natarcia i obrały łatwiejszy cel. Z furią odskoczyły od podgrodzian i promieniście rozstrzeliły się dookoła.

Wojska Samopału, zamiast ratować się ucieczką, stały otumanione i patrzyły na to, jak sen o ich potędze obraca się w listę pobożnych, niespełnionych życzeń. Tylko Wensley, zaalarmowany naglą śmiercią Szarmacha, chyłkiem wycofał się z pola bitwy.

Czekał.

Gdy żołnierze zorientowali się, co im grozi, było już za późno. Pioruny dosięgły ich nagle, roztrzaskując wszystko, co napotkały na swojej drodze. Elektryzującymi błyskawicami zagłuszyły wrzaski umierających, a po podgrodziu rozniósł się smród spalonego ciała. To nie trwało długo – pioruny szybko pokonały przeszkodę i, groźnie błyskając, uciekły w słoneczne niebo.

Znienacka zaległa cisza.

Tam, gdzie chwilę temu stał Samopał, teraz znajdowały się garści popiołu, rozwiewane przez delikatny wietrzyk. Sine płatki tańczyły z jego podmuchami i rozpadały się, idąc w niepamięć.

Wensley cofnął się. Czuł się upokorzony i samotny. Pokonany. Ale, jak to bywało w Samopale, nie wykazał się odrobiną refleksji. Wsiadając na konia, poprzysiągł zemstę.

„Jeszcze do was wrócę", pomyślał i na odchodne pogroził Cieniodębowi pięścią.

A potem zachował się władczo i prawdziwie po męsku.

Po prostu uciekł.

 

***

Sh'elala wstała. Naprawdę miała cholerne szczęście: upadek z takiej wysokości powinna przepłacić życiem. Tymczasem, oprócz siniaków i zadrapań, nie odniosła większych obrażeń.

Takiego farta nie miał zaś Szarmach. Jego poskręcane ciało leżało nieopodal, a z piersi wystawała mu strzała.

Jednak go dopadli.

Jednooka, z lekka kulejąc, wyszła zza trybun. Po chwili dołączyli do niej Hektor z Tamaine.

Przez moment przyglądali się podgrodziu. Kasztelanówna westchnęła, po raz pierwszy w życiu widząc taką jatkę. Na polanie zalegały dziesiątki pokiereszowanych ciał. Murawa podmokła parującą krwią. Ranni jęczeli, walcząc z bólem i śmiercią.

Nawet smok oddychał z wielkim trudem. Skulony, z zamkniętymi oczami i złożonymi skrzydłami, nie wyglądał jak władca Smoczych Koron. Czarne łuski broczyły krwią, kościste grzebienie na szyi połamały się, pazury popękały. Pomimo tego, że był wyraźnie osłabiony, żaden ze smokobójców nie podniósł już na niego ręki.

Turniej zakończył się.

 

***

– Świetny strzał. – Pogratulował Aspen.

– Dziękuję. – Enhaim zwrócił kapitanowi łuk i dodał. – Ale bez Sh'elali by się nie udało.

– Co z nią?

– Nie wiem. Widziałem tylko, jak spada z trybun. To dość wysoko.

– Taaa… A Hektor?

– Nie mam pojęcia. Nie zauważyłem ani jego, ani Tamaine. Tylko Sh'elalę i pieprzonego Szarmacha.

– Przynajmniej już nam skurwiel nie zaszkodzi. – Mruknął Aspen.

– Amen. – Powiedział Enhaim i przysiadł tuż obok przyjaciela. Tak jak i on oparł się o smoka i głośno odetchnął.

– Ano. – Wymamrotał Semaine i kaszlnął.

***

Tamaine drgnęła.

– To nic. – Rzekła jednooka, wskazując na poranioną polanę. – Szybko zapomnisz.

– Ale ja nie chcę zapominać. – Odpowiedziała dziewczyna i oswobodziła się z uścisku Hektora, mówiąc. – Puść mnie.

Morderczyni, ogr, a potem ci, których mijała, patrzyli na nią w milczeniu, odprowadzali ją wzrokiem, wyciągali szyje, by stać się świadkami niezwykłego przywitania. Ona zaś szła przez środek polany: z początku niepewnie, potem szybciej i szybciej. Szła, a z każdym krokiem powracała do niej pamięć. Niejasne wspomnienia, zagmatwane uczucia, stłamszone emocje. Były coraz bliżej, dziwna amnezja ulatywała z niej warstwami, jak targane wiatrem płachty delikatnego muślinu.

Tamaine dotarła do celu.

Stanęła tuż przed jaszczurem. Tkwiła nieruchomo, aż wreszcie złapał jej zapach, rozpoznał go i podniósł ociężałe powieki. Jego oczy zalśniły szmaragdem i… czymś jeszcze. Czymś bardzo niesmoczym.

– Tamaine… – Szepnął przez zaciśnięte gardło, nie mogąc powiedzieć nic więcej.

– Znam cię. – Dotknęła go i było to niezwykle miłe uczucie. – Znam cię, prawda?

Nie odpowiedział. Patrzył na nią z oddaniem, niewyobrażalna miłością, mocą, której nie mogła i nie chciała się oprzeć. I już pamiętała ten wzrok.

– Semaine. – Rzekła. – Mój Semaine. Mój. To była bardzo długa podróż, ale ja… Ja wróciłam.

Stali naprzeciw siebie, nic więcej nie mówiąc: potężny, czarny smok i krucha, ludzka dziewczyna. Nie zważali na gapiów, nie przejmowali się przeszłością oraz przyszłością. Dla nich liczyła się jedynie teraźniejszość i to, że się odnaleźli. Mimo wszystko.

 

Bard Partum westchnął marzycielsko, przytulając się do palisady.

Nareszcie miał zakończenie dla swojej pieśni. „I żyli długo i szczęśliwie", pomyślał, starając się zapamiętać to krótkie, acz treściwe zdanie.

Koniec

Komentarze

Dzień dobry Wszystkim. Oto i fragment z bitwą, lada moment opowiadanie (mikropowieść) się skończy. :) Został jeszcze jeden rozdział. Pozdrawiam poniedziałkowo!
PS. I mam wielką nadzieję, że nie zniechęci Was objętość tekstu.

Kogo zniechęci, to zniechęci.
Teraz tylko przejrzałem --- czas! --- więc nie będę marudził. Może wieczorkiem.
Pozdrawiam.

AdamieKB - zapraszam serdecznie do lektury.

Kolejny przyjemny w lekturze tekst. I kolejne 6/6 ode mnie.

Bardzo, bardzo dziękuję i pozdrawiam najserdeczniej jak umiem.

-> Sathe. Mam prośbę, może nieco dziwną. Albo, co może się później okazać, śmieszną.
Opisujesz Shelalę tak: jedno oko, słuszna postura, dyskusyjna uroda.
Jedno oko od urodzenia, jak cyklopi, czy jedno, bo drugie straciła w walce, wypadku itp?

AdamieKB - Sh'elala ma jedno normalne oko od urodzenia. Drugie też istnieje, ale jest "bardzo nieludzkie", dlatego bohaterka musi nosić przepaskę. Równie "innorasowe" są np. jej dłonie, zęby, predyspozycje magiczne, siła czy niektóre cechy charakteru. Generalnie wszystko odkrywa się po kolei w kolejnych opowiadaniach.  :)

Dzięki, o to szło.

Neverending Stoooryyy... :) Ode mnie 4.

Aha. Nie jestem już w loży, więc to ocena całkowicie subiektywna. Trudno byłoby mi ją uzasadnić. Po prostu na tyle oceniam. ;)

Nowa Fantastyka