Biegli. Księżyc wisiał na niebie już prawie w pełni. Przebijał się światłem do ściółki i podszytu przez gałęzie, które nie zdążyły jeszcze wystrzelić soczystością młodych pędów. Powoli zaczynało świtać.
Ona co chwila nerwowo odwracała się, odgarniając z twarzy czarne włosy, które w pośpiechu zapomniała związać. Dla niego natomiast liczyło się tylko parcie naprzód. A każdy kolejny krok urastał do rangi heroicznego wręcz wysiłku, gdyż rozpalone gorączką ciało nie pozwalało mu na wiele. Ona starała się go asekurować, by nie upadł, nie spowalniał ich jeszcze bardziej. On przyciskał ręką zraniony lewy bok, bez wątpienia toczony przez zakażenie. Gęste zarośla jakby na przekór stawały im na drodze, lecz przepychali się przez nie, bo wiedzieli, że odwrotu nie było.
Ale krzaki nagle się skończyły, zniknęły. Oboje wypadli z lasu. On spojrzał tylko przelotnie na to, co zastali i upadł, ciężko dysząc. A ona? Złapała się za głowę, widząc pas zaoranej ziemi, ciągnący się z północy na południe, za którym postawiono metalową siatkę. W obecnej sytuacji – przeszkodę nie do przebycia.
– Mój Boże… – jęknęła jedynie, wciąż głęboko dysząc.
Przestępowała z miejsca na miejsce, aby przypadkiem nie pozostać w bezruchu. Tak jakby wierzyła, że dopóki się nie zatrzyma, będzie dla nich nieosiągalna. Ale wtedy zobaczyła, że on już się poddał. Że upadł i nie miał sił, by wstać. Podeszła do niego. Pomiędzy nimi z ziemi wyrastał metrowy słup pomalowany w żółte i niebieskie pasy. Kilkanaście metrów dalej, za siatką, znajdował się drugi, podobny, lecz w czerwonych i białych barwach.
– Redo… Który to rok?
Redo zaciskał zęby, by opanować dreszcze. Bardziej kłuło go jednak poczucie winy i bezradności. Łzy same napływały do oczu.
– Dwa tysiące trzynasty – odparł łamiącym się głosem. – Przepraszam, Finna… Nie dałem rady więcej…
*
Ciężkie, popielate chmury wisiały na niebie, gdy kury zachłannie wydziobywały spomiędzy rzadkich kępek trawy rzucone im ziarna pszenicy. We wsi Horajec czas biegł jakoś wolniej. Nie było pośpiechu, nie było wielkiego świata, który czyhałby na każde potknięcie zwykłych ludzi. Liczyło się tylko tu i teraz.
Finna nabrała do kubka jeszcze trochę pszenicy i cisnęła ziarnem przed siebie. Ptactwo zakotłowało się pod jej nogami. Nie zwróciła na to jednak uwagi.
Redo rozmawiał z kimś przy bramie. Z daleka Finna widziała tylko imponujące wąsy nieznajomego i kaszkiet na jego głowie. Nie miała śmiałości, by przyglądać mu się wprost. Zerkała, udając, że pracuje. Za którymś razem ich spojrzenia spotkały się, a wtedy szybko spuściła wzrok i po chwili weszła do stajni. Gdy parę minut później, niby mimochodem, się z niej wychyliła, nieznajomego już nie było. Był za to Redo, który zmierzał w jej stronę. Wyszła mu na spotkanie na podwórko i poczekała aż podejdzie, aby nie podnosić głosu. Zauważyła, że miał rozpiętą kurtkę. Jej za to bez ustanku dokuczało zimno, nie tylko przez wzgląd na wczesnowiosenną aurę, lecz także przez kotłujące się wewnątrz niej emocje.
– Kto to był?
Redo podszedł z uśmiechem, lecz słysząc lakoniczne, przesycone napięciem pytanie, spoważniał.
– Spokojnie, Finna. To tylko sołtys.
– Czego chciał?
– Nie miał przy sobie miotacza cząstek, ani szwadronu komandosów w krzakach. To zwykły chłop.
Chciał ją uspokoić, lecz odniósł odwrotny skutek. Redo westchnął. Podszedł do Finny z zamiarem objęcia jej. Ta jednak, niczym najeżona kocica, nie dała się nawet dotknąć i odsunęła o dwa kroki. Redo, odrobinę zaskoczony, rzekł spokojnie:
– Mówił o jakimś podatku. Mamy na tyle dużo ziemi, że przysługuje nam ulga. Taka ta nowa, radziecka władza dobra. Tak w ogóle, to myśli, że masz na imię Lenka.
Finna stanęła do niego tyłem, jakby zapatrzona na wysłużoną furtkę i rozciągające się dalej pola.
– Co się tutaj dzieje, Redo? Czuję się, jakbym… – Spojrzała na własne dłonie z odrazą. – Jakbym była obca we własnym ciele.
Naraz odwróciła się. Zaczęła przechadzać się tam i z powrotem, nie patrząc jednak przy tym na Redo.
– Ten człowiek, z którym rozmawiałeś. Wydał mi się znajomy, jakbym już go widywała i to nie raz. A te głupie kury? Dobrze wiedziałam, że trzeba je nakarmić. Wiedziałam, gdzie w kurniku znaleźć zboże, wiedziałam… Redo. – Finna zatrzymała się i w końcu spojrzała na niego. Nadal nie zdecydowała się, aby podejść. – A jeśli coś poszło nie tak? Nigdy nie cofaliśmy się aż tak daleko.
Redo uśmiechnął się. Ruszył przed siebie. Finna zaczęła się obawiać, że nie odpowie na jej pytania – że nic nie odpowie i spróbuje silnym objęciem ramion zamknąć jej usta, nie rozwiewając wątpliwości. Ale minął ją, ruszając w kierunku domostwa.
– Wszystko jest w najlepszym porządku. Chodź, napijemy się kompotu. Widziałem w sieni parę słoików.
– Redo, mów do mnie, do cholery! – niemalże wrzasnęła, lecz on nie zareagował.
Spokojnie zmierzał w kierunku malutkiej werandy. Finna pobiegła za nim i dorwała go już na schodach. Zagrodziła mu drogę samą sobą. Zmusiła go, żeby na nią spojrzał. Jej oczy wyrażały determinację, lecz podszytą strachem. Redo westchnął.
– To prawda. Nigdy nie cofaliśmy się tak daleko – zaczął i mówił cicho. Jakby specjalnie wypowiadał się w sposób dyskretny. – Dlatego, gdy byliśmy już poza czasem, wytworzyłem w tej rzeczywistości nasze kopie. Żyły za nas drugim życiem i uwierzytelniały nasze osoby wśród lokalnej społeczności. Dzięki temu po przybyciu na miejsce, nie staliśmy się obcymi godnymi najpodlejszych podejrzeń.
Finna kiwnęła głową na znak, że rozumie. Odrobinę jej ulżyło.
– Ale nigdy wcześniej coś takiego nie miało miejsca… Co się zmieniło tym razem?
– Gdy przenosiliśmy się na krótkie dystanse, w obrębie czasu naszej obecności na świecie, uzyskanie świadomości ze współczesności było dużo łatwiejsze. Wystarczało nadpisać nasze osoby z chwil, do których zmierzaliśmy o doświadczenia z przyszłości. Tutaj natomiast nigdy nie istnieliśmy. Dlatego postanowiłem rozwiązać ten problem w taki sposób. Po przybyciu świadomość nasza i naszych kopii zlały się w jedno, przez co zyskaliśmy doświadczenia z obu linii czasowych. Przepraszam, powinienem był ci o tym wspomnieć… Chociaż nie wiedziałem tak do końca, jaki efekt uzyskam.
– A Wydział? Jaką masz pewność, że nas tu nie znajdą? Mogli wpaść na trop tych kopii, nim tu przybyliśmy i przejęliśmy nad nimi kontrolę.
Redo przeniósł wzrok gdzieś w przestrzeń i mimowolnie zacisnął pięści. Odpowiedział po chwili:
– Jest rok tysiąc dziewięćset czterdziesty szósty. Lada chwila zacznie się zimna wojna. Nawet Wydział nie zaryzykowałby wycieku technologii podróżowania w czasie w tym mrocznym okresie historii.
– Przecież my tu jesteśmy.
– Nasze dary są naturalne. Oni korzystają z syntetycznych, bardzo awaryjnych imitacji. Nie zapominaj o tym.
– A jednak cały czas szepczesz! – wybuchnęła Finna, choć nie podniosła zbytnio głosu. – Jakby w każdej chwili mogli wyskoczyć znikąd i znowu nas zaskoczyć!
– Bo właśnie skończyła się wojna? Bo z okolic Lwowa trwają przesiedlenia, a miasto przeszło pod kontrolę Związku Radzieckiego? Myśl, Finna. Demony przyszłości nam tutaj nie zagrażają. To tych współczesnych powinniśmy się wystrzegać.
– Czyli co? Z deszczu pod rynnę? Wybrałeś mniejsze zło, tak?
– Nie jest to może najspokojniejszy okres historii, ani najbezpieczniejsze miejsce. Ale nadaje się idealnie do ukrycia i przemyślenia naszych dalszych ruchów. Polacy są stąd wysiedlani, a sprowadzani są Rosjanie i Ukraińcy. Tak duża rotacja nam sprzyja. Jedyne, co musisz robić, to wystrzegać się polskiego i mówić po rosyjsku. Umiesz mówić po rosyjsku?
Finna prychnęła.
– A kto nie umie… Nadal jednak uważam, że nie powinniśmy tu zostawać zbyt długo. To niebezpieczne. W końcu trafią na nasz trop.
– To tymczasowe. Nim wpadną na to, kiedy nas szukać, już dawno będziemy na wschodzie. Tam, gdzie macki Wydziału, ani Rządu nigdy nie docierały. To naprawdę jedyna opcja, jaką aktualnie mamy.
– Nieprawda. Jest taka, która zapewni nam spokój…
– A ty dobrze wiesz, co o niej myślę – Redo przerwał jej dość obcesowo.
Finna zacisnęła wargi. Mężczyzna natomiast podszedł do niej i objął ramieniem. Tym razem pozwoliła mu na to.
– To się nie może nie udać. – Pocałował ją w czoło. – Będzie dobrze. Dopóki jesteśmy razem…
– …będziemy wieczni – dokończyła za niego.
Redo uśmiechnął się słysząc, że Finnie tak spodobało się powtarzane przez niego powiedzenie, że aż je zapamiętała. Puścił ją z objęć i ruszył w stronę drzwi do domostwa.
– To co, masz ochotę na ten kompot? – rzucił do niej jeszcze przez ramię.
Nie do końca przekonana Finna skupiła się na gęstych, popielatych chmurach, które wisiały na niebie. Patrzyła na wyznaczającą kraniec ich działki wielką lipę, która widziała już dwie wojny światowe, a teraz zobaczyła ich – przybyszów z bardzo daleka. Jej gałęzie delikatnie muskał wiatr.
*
Redo twierdził, że będzie dobrze. Jakże okrutnie się mylił.
W czwartki w pobliskim Jaworowie odbywał się targ. Cały Horajec zmierzał wówczas do tego niewielkiego miasteczka, by coś kupić lub sprzedać. Było to wygodniejsze od pchania się do odległego Lwowa. Jaworów zaspokajał potrzeby wiejskiej, dość hermetycznej społeczności aż nadto.
Na targ udał się i Redo w celu handlowania jajami. Finna wyskoczyła na werandę i z niepokojem odprowadziła go wzrokiem, gdy wychodził. Obawiała się zostawać sama w tym wciąż obcym przecież miejscu. Ale przede wszystkim spokoju nie dawało jej przeczucie, że Wydział Bezpieczeństwa nie odpuści. Że wcale nie zawaha się cofnąć równie daleko, jak oni. Że znajdzie ich, gdy będą osobno i zlikwiduje. Jak to czynił już nieraz z innymi.
Niebo wciąż było jednakowo szare i jednolite. Finna postanowiła się czymś zająć, licząc, że zaprzątnięta prozaicznymi czynnościami uwaga odsunie lęki, które kłębiły się z tyłu jej głowy. I gdy rozwieszała pranie na sznurze przy domu, poczuła to.
Subtelne doznanie, dla którego kiedyś znalazła dobre porównanie. Przypominało jej ono falę, jaka roznosi się po wodzie, gdy wrzuci się do niej kamień. Pływający odczuwa ją tym intensywniej, im większy jest odłamek, który ją wywołał. Finna była takim pływakiem, który nauczył się przez miesiące i lata wyczuwać te ulotne impresje. Jednak kto rzucał kamieniem?
Różnica między naturalnym a syntetycznym cofaniem czasu była niemal niezauważalna. Sztuczna zdolność wywoływała rwaną, minimalnie powtarzalną falę. Jakby coś wpadło do wody i się w niej szamotało. Nie chciało utonąć, wciągnięte w odmęty głębiny. Wciągnięte poza czas. Finna wypuściła z dłoni mokrą koszulę i pozwoliła jej spaść na trawę. Cała zesztywniała oczekiwała urywanych powtórek, które zwiastowałyby najgorsze i pobudziłyby jej ciało jeszcze mocniej, by uciekać byle dalej. Ale fala pozostawała bardzo delikatna, co sugerowało przeskok niewielkiej odległości w czasie. Powtórki się nie pojawiły. A więc wszystkiego dokonał Redo.
Zostawił ją? Coś mu się stało? Przecież wyszedł nie dalej jak trzy kwadranse temu, choć przeskok oczywiście mógł zaburzyć jej percepcję… Finna rzuciła się biegiem w kierunku furtki. Tak wiele pytań kłębiło jej się w głowie. Co mogło pójść nie tak?!
Wybiegła na ubitą, usypaną z rzadka kamieniami drogę, przez środek której ciągnął się zielony pas trawy. Rozejrzała się szybko. Okolica złowieszczo milczała, wiatr nie wiał, a ptaki jakby na złość przestały śpiewać. Spojrzała w prawo. Nic, puste pola. A może to krew pulsująca w uszach zagłuszała wszelkie bodźce docierające do niej z zewnątrz? Spojrzała w lewo, w stronę wsi.
Upadł, choć dotarł bardzo blisko domostwa. Ręką przytrzymywał lewy bok, a przez palce przeciekała krew. Ciemna, na szczęście. Finna o nic nie pytała, słowem się nie odezwała, tylko założyła jego rękę na własne ramiona i pomogła mu wstać, by wspólnie dotrzeć do mieszkania. Milczenie przełamali dopiero, gdy leżącego na łóżku Redo, Finna chciała rozebrać i przemyć ranę.
– Ciągle krwawi – stęknął mężczyzna. – Przynieś jakieś czyste szmaty i je podrzyj.
– Kto ci to zrobił? To oni, prawda?
– To nie oni…
– A kto?! Kto chciałby twojej śmierci na tym końcu świata?!
– Miejscowi… UPA. Słyszeli, jak rozmawiamy po polsku… Mieli nóż…
Redo oddychał szybko i płytko. Z coraz większym trudem. Jego zmęczone oczy spotkały się z jej, zaskoczonymi, ale także przeszklonymi od hamowanych łez.
– Finna, musisz ucisnąć… i opatrzeć ranę.
Niemal wybiegła z pokoju w poszukiwaniu koszul i prześcieradeł. Gdy wróciła z nimi, targając je już w drodze, Redo stracił przytomność. Finna przemyła ranę i obandażowała ją najlepiej jak potrafiła. Krew nie przeciekała przez opatrunek, więc było dobrze. Na jakiś czas.
Chwyciła jego dłoń lewą ręką i spojrzała na nieprzytomne oblicze. Było blade i zmęczone. Zacisnęła drugą dłoń, generując bezbarwną falę, która rozeszła się we wszystkich kierunkach. Finna poczuła nagle przypływ odwagi i waleczności. Uświadomiła sobie, jak wiele zależało w tym momencie od niej. Puściła dłoń Redo i znalazła krzesło. Postawiła je obok łóżka, a następnie na nim usiadła. Przez okno do pomieszczenia wlewała się szarość dnia, która oddzielała Finnę od Redo.
*
Zbudził się, gdy już zmierzchało. Był dość zdezorientowany. Ból w lewym boku szybko go jednak otrzeźwił. Finna podała mu miskę wody, którą wypił łapczywie z jej pomocą. Drugą opróżnił już samodzielnie. Kobieta wróciła na swoje miejsce na krześle, dając Redo dojść do siebie.
– W tych przeklętych czasach antyseptyka nie istnieje – zaczęła poważnie, skupiając na sobie jego spojrzenie wynurzające się znad miski z wodą. – Penicylinę odkryto ze dwadzieścia lat temu, więc póki co antybiotyki pozostają jedynie bzdurną ciekawostką. Jeśli wdało się zakażenie, to koniec.
– Finna…
– Byłeś nieprzytomny trzydzieści trzy godziny.
Redo zauważalnie się zaniepokoił.
– Banderowcy… Oni tutaj przyjdą…
– Niech przyjdą. Zamknęłam nas w bańce.
Redo rozluźnił się i odetchnął na tyle głęboko, na ile mógł.
– Dobrze zrobiłaś.
– Musimy ruszyć w przyszłość, żeby cię ratować – oznajmiła Finna. – Tutaj umrzesz przez byle gronkowca.
– To zbyt ryzykowne. Tworzenie kopii zajmuje czas. Tworzy lukę, w której jesteśmy w dwóch rzeczywistościach jednocześnie. Jeśli oni dopadną nasze alternatywne wersje, nim do nich dotrzemy… To będzie… katastrofa.
– Bez leków umrzesz, Redo!
– Ale ty przeżyjesz. Ciebie nie znajdą! Powinniśmy się raczej cofnąć jeszcze bardziej… Mogę to zrobić.
Finna zerwała się z krzesła i przyklękła obok łóżka. Złapała w dłonie jego głowę, tak żeby ich oczy patrzyły na siebie z bardzo bliska. Poczuła, że jest rozpalony. W jego spojrzeniu nie widziała przekonania.
– Dopóki jesteśmy razem, będziemy wieczni. Pamiętasz? To twoje słowa! – powtórzyła łamiącym się szeptem. – Bez ciebie nie przetrwam… Daj sobie pomóc. Skoczmy w przyszłość albo…
Urwała, mając świadomość, że być może powiedziała zbyt wiele. Odwróciła wzrok. Wyczuł to.
– Albo co?
Zabrała swoje drżące ręce z jego rozgrzanego gorączką ciała i wstała, odwracając głowę. Ten temat palił i bruździł. Dzielił ich jak nic innego. A teraz przyszedł czas, aby poruszyć go znowu. Finna sądziła, że tym razem przekona Redo do swoich racji.
– Poza czasem jesteśmy nieosiągalni – zaczęła cicho, ważąc słowa. – Nikt nas tam nie ściga, bo oni nie potrafią się tam zatrzymać. W przeciwieństwie do nas. Nie ma też wściekłych miejscowych, mamionych historią…
– Poza czasem nie ma życia. To wegetacja.
– Nieprawda. Można tam stworzyć rzeczywistość, jaką się tylko zapragnie! Moglibyśmy…
– Naprawdę chcesz żyć w tak obrzydliwej iluzji, Finna? Tam, gdzie czas nie płynie, nic się nie zmienia. To dlatego docieramy do celu tacy sami jak przed skokiem. Nie chciałabyś wspólnie się zestarzeć, mieć dzieci, patrzeć jak dorastają? Patrzeć jak rzeczywistość wokół ewoluuje, reagując na podjęte działania?
– Jeśli to oznacza koniec strachu i uciekania… To czemu nie?
Zmierzyli się przez chwilę wzrokiem w panującym półmroku. Finna patrzyła na niego pokornie i pełna nadziei. Redo prychnął.
– Nie zgadzam się. Nie zgadzam… Trwanie poza czasem to jak banicja. Wiem, że masz dość tego ciągłego uciekania. Ale daję ci słowo. Znajdę takie miejsce… Przede wszystkim znajdę taki czas, w którym będziesz spokojna i bezpieczna. Gdzieś. Kiedyś…
Finna dopadła do niego i utuliła jego głowę. Naraz porzuciła wszelkie swoje argumenty, dając ponieść się wierze i determinacji, którymi podzielił się z nią Redo.
– W którym oboje będziemy – poprawiła go.
Po policzku Redo spłynęła łza. Finna kołysała się bezwiednie na skraju łóżka, powtarzając mu, że powinien dużo odpoczywać. Wkrótce Redo zasnął, a kobieta nieco później przeniosła się z powrotem na krzesło.
Jakoś tej nocy sen się jej nie imał. Nie potrafiła zmrużyć oczu z troski i niepewności. Do tego utrzymywanie aktywnej bańki wymagało od niej bycia świadomą. Siedząc na krześle przy łóżku Redo, mogła obserwować jak zmieniał się jego stan na przestrzeni czasu. Nie była lekarzem, ale miała świadomość, że sytuacja się pogarszała. Gorączka narastała i pojawiły się poty. Do tego okolice rany bardzo się ociepliły.
Wtem coś rozbłysło, wlewając przez okno ciepłe, lecz blade światło do pokoju. Finna zerwała się z krzesła, wyglądając na zewnątrz. Nie wierząc własnym oczom, wybiegła na werandę.
Gdyby nie bańka, byliby już skończeni. Oto wszystko dookoła płonęło, nie wyłączając wiekowej lipy, która znalazła się na pograniczu dwóch linii czasowych, jakie wygenerowała Finna. Tak właśnie działała jej zdolność. Płomienie szalały poza bańką, a te, które dostawały się do niej, znacząco zwalniały, traciły impet, łagodniały. Z perspektywy napastnika znajdującego się na zewnątrz, w środku czas biegł wolniej. Z perspektywy Finny – dawała ona Redo okazję do przygotowania ucieczki. Ale przecież był on teraz na granicy wyczerpania. I choć prawdopodobnie tylko jego umiejętności mogły w tym momencie uratować ich oboje, Finna bardzo nie chciała go narażać, osłabiać jeszcze bardziej.
Ogień sprawiał, że temperatura rosła. Bańka nie była barierą fizyczną – obiekty z zewnątrz, mimo że spowolnione, w końcu docierały do środka. Finna nigdzie nie dostrzegła podpalaczy. Cała bańka została otoczona płomieniami, więc ktoś ewidentnie chciał wykurzyć z domu jego mieszkańców. Czy byli to prości chłopi, którzy tak zareagowali na to, co nieznane i obce? Czy może jednak to Wydział miał odwagę cofnąć się na tyle daleko, by przydybać swoje ofiary? Przycisnąć je do ściany i nie wypuścić z rąk już nigdy.
Finna sama była bezradna. Mogła jedynie opóźniać ich agonię. Wiedziała to. Zakryła usta dłońmi, a potem próbowała uspokoić rozszalałe myśli, by nakreślić plan ratunku. I wtedy poczuła czyjąś dłoń na ramieniu, która szarpnęła ją do tyłu. Odwróciła się gwałtownie, zdumiona. Czas na moment dla niej zamarł, gdyż nie miała pojęcia, kto mógł ją zaskoczyć w ten sposób.
Był to Redo. Przygarbiony i rozpalony, jedną ręką przytrzymywał zraniony bok, a drugą właśnie puszczał ramię Finny.
– Znikamy stąd – oznajmił.
A potem wszystko się jakby rozciągnęło i rozmyło. Finna i Redo pozostali względem siebie statyczni, lecz otaczająca ich rzeczywistość przybrała formę tunelu wyłożonego niekończącymi się liniami, które przeplatały się tu i ówdzie. Jasne symbolizowały ludzkie istnienia w konkretnym czasie. Ciemne były jak puste płótna, które Redo mógł do woli zapełniać własną wizją siebie i osób, które ze sobą zabrał w danej rzeczywistości.
Gdyby wyjść poza ten tunel, można by kreować całe światy i zapełniać je zgodnie z uznaniem. Jedynym limitem byłaby własna inwencja. W owym świecie brakowałoby ludzi, to prawda, ale z pewnością istniało więcej osób posiadających dar, które w czasie podróży tunelem dałyby się porwać pokusie i weszły pomiędzy włókna czasu wprost poza niego.
Redo, niczym przewodnik, pierwszy przemierzał przestrzeń, trzymając Finnę za sobą, by jej nie zgubić. Nie dotykał jej jednak. Jakikolwiek bodziec przeszkadzający mu w tym momencie, wprowadziłby ich w turbulencje i wyrzucił poza czas. Już raz tak się stało. W ten sposób Finna poznała świat, o którego istnieniu nie powinna w ogóle mieć pojęcia. I zachwyciła się jego ideą. A teraz wystarczyło tylko dotknąć Redo by postawić na swoim. Nim zdołałby odnaleźć ponownie tunel, z pewnością zdążyłaby go przekonać, aby zostali. Jeden dotyk mógł zakończyć ciągłe ucieczki. Oddalić strach.
A jednak Finna wahała się. Czuła, że to, co chce zrobić jest słuszne, lecz mimo, iż wyciągnęła już rękę, zwlekała z dotknięciem Redo. Spokoju nie dawała jej myśl, że jeśliby to zrobiła, zwyczajnie by go zdradziła. Mężczyznę, który jej ufał, który trzymał ją za sobą i chciał dla niej jak najlepiej. Naraz pomyślała o swojej decyzji jak o wbijaniu noża w jego plecy i nim zdołała cokolwiek zrobić, podróż przez tunel zakończyła się.
Z niemałym impetem wylądowali na zbutwiałej ściółce w młodym lesie. W przeciwieństwie do Finny, Redo zwlekał z podniesieniem się. Ściskał zraniony bok.
– Nie powinniśmy skakać, gdy jesteś w takim stanie – z troską odezwała się kobieta, oddalając od siebie dotychczasowe rozterki i podeszła do niego. Zauważyła, że na opatrunku pojawiła się czerwona plama, która powiększała swój rozmiar.
– Przygotuj się – syknął tylko w odpowiedzi Redo.
Finna nie zdążyła zapytać na co. Dwie osoby biegły ku nim od wschodu. Drzewa zasłaniały ich twarze. Przeszkadzał również fakt, że poruszały się szybko i dopiero świtało. Finna instynktownie cofnęła się o krok, lecz nie dalej, by nie zostawiać rannego Redo zbyt daleko od siebie. Postaci zbliżyły się na odległość paru kroków. Finna rozpoznała ich oboje. I gdy już mieli się zderzyć, uciekinierzy zamienili się w pył, który przylgnął do ciał swoich nowych wersji.
Redo jako pierwszy odzyskał kontrolę nad wspomnieniami swojej kopii i gdy tylko to nastąpiło, wbrew bólowi, który maltretował go bez ustanku, przytrzymując się pobliskiej brzózki, wstał na równe nogi. Finnie nieco dłużej zajęło opanowanie pamięci, lecz gdy już to nastąpiło, spojrzała z trwogą na Redo.
– Cofnęli się tak daleko, by nas schwytać? – Mężczyzna nie krył zdumienia. – Dawno nie byli tak blisko. Musimy iść na zachód.
Ruszyli, zostawiając za plecami wschodzące słońce.
– Na zachodzie Wydział weźmie nas w kleszcze, Redo!
– Możemy pójść przez Bałkany, Azję Mniejszą i Kaukaz. Nadrobimy sporo drogi, ale dotrzemy na ten cholerny wschód.
Biegli. Ona co chwila nerwowo odwracała się, on przyciskał ręką zraniony lewy bok. Gęste krzaki w końcu przerzedziły się i zniknęły. Oboje wypadli z lasu. On spojrzał tylko przelotnie jednym okiem na to, co zastali i upadł, ciężko dysząc. A ona złapała się za głowę, widząc pas zaoranej ziemi, ciągnący się z północy na południe, za którym postawiono metalową siatkę – ścianę nie do przebycia. Pomiędzy nimi z ziemi wyrastał metrowy słup pomalowany w żółte i niebieskie pasy. Kilkanaście metrów dalej, za siatką, znajdował się drugi, podobny, lecz w czerwonych i białych barwach.
– Mój Boże, Redo… Który to rok?
Redo zaciskał zęby, by opanować dreszcze. Bardziej kłuło go jednak poczucie winy i bezradności. Łzy same napływały do oczu.
– Dwa tysiące trzynasty – odparł łamliwym głosem. – Przepraszam, Finna… Nie dałem rady więcej…
Redo skrył twarz w dłoniach i gorzko zapłakał. Finna obejrzała się, nasłuchując w napięciu. Czy to szumiał wiatr, czy może buty komandosów Wydziału przemierzających leśną ściółkę? I nagle olśnienie pojawiło się samo.
– Nie wylądowaliśmy przy domu, ani nawet w Horajcu. Coś zrobiłeś i przeniosłeś nas nie tylko w czasie, ale i w przestrzeni.
Mężczyzna stanowczo pokręcił głową.
– Zrobiłem wszystko tak jak zawsze…
– Najwidoczniej nie, skoro efekt jest inny! Co to mogło być?
Redo szybko prześledził ciąg wydarzeń, które miały miejsce, odkąd przebudził się podczas pożaru.
– Nie wiem… Może to dlatego, że skakaliśmy, będąc wewnątrz twojej aktywnej bańki?
Nadzieja ponownie wlała się do serca Finny. Istotnie, nigdy wcześniej nie łączyli efektów swoich zdolności.
– Masz rację! – wykrzyknęła. – To nasza szansa.
– Nie, Finna. Nie zostało mi już wiele sił. Zabiorę cię stąd byle dalej wstecz. Tam cię nie znajdą.
Kobieta przykucnęła przy Redo, by spojrzeć mu w oczy. Ten natomiast unikał jej wzroku. Złapała jego głowę, zmuszając go, by ich spojrzenia spotkały się.
– Jeśli fuzja naszych zdolności jest możliwa, będziemy nieuchwytni! Z łatwością przedostaniemy się na Bałkany i dalej, bez konieczności cofania się tak daleko, aż do Drugiej Wojny Światowej. W nowszych czasach cię wyleczą, Redo. Ale najpierw musimy przynajmniej powtórzyć tamten wyczyn. Spróbuj nas przenieść za granicę. Za tamtą siatkę.
Wciąż zrezygnowany Redo nie był przekonany. Finna złapała jego dłoń, wciąż patrząc mu w oczy i dzieląc się swoją nadzieją i entuzjazmem. A następnie zacisnęła pięść drugiej ręki, tworząc bańkę, choć dużo mniejszą niż wcześniej. Mieściła ona przestrzeń za siatką.
Redo westchnął, lecz czuł, że nie mają wiele czasu. Że łowcy nadchodzą i nie będą mieli litości. Ogromnym wysiłkiem wrzucił ich do tunelu, z którego po chwili wypadli. Finna szybko zorientowała się, że plan zadziałał. Wylądowała tuż obok biało-czerwonego słupka.
I wtedy Redo przeraźliwie zawył z bólu. Jego noga została przeszyta drutami siatki. Stan mężczyzny pogarszał się, był niebywale osłabiony. Przestawał panować nad swoimi umiejętnościami. Jego postać migotała niczym fatamorgana. Walczył sam ze sobą, z własną mocą. W końcu udało mu się przesunąć o jakieś pół metra, wyswobadzając nogę. Lecz rana pozostała. Finna dopadła do niego, przerażona.
A potem krzyki i ujadanie psów dobiegło ich uszu. Lecz nie od wschodu, skąd uciekali, a ze strony, na którą przybyli.
– Zabieram cię stąd – wystękał Redo przez zaciśnięte zęby. – Z Galicji łatwo przedostaniesz się w głąb Austrii Habsburgów lub dalej.
– Stać! Straż graniczna! Zatrzymajcie się natychmiast! – krzyczał męski głos z oddali.
– Ani się waż – syknęła Finna do Redo. – Jeśli mamy skakać, to tylko w przyszłość. Wymagasz fachowej opieki lekarza!
Dwa wielkie psy pojawiły się znikąd, nacierając wprost na Finnę. Kobieta poczuła się zagrożona i zareagowała instynktownie. Zacisnęła obie pięści i zamknęła zwierzęta w bańkach. Psy zawisły w powietrzu, nieznacznie posuwając się do przodu. Mężczyzna, który nadchodził za nimi, zatrzymał się zdumiony i jęknął tylko:
– Co, do chuja…
Finna z trudem przeszła kilka kroków naprzód, jakby siłując się z własnymi bańkami, oddalonymi o dobrych kilkanaście metrów. Udało jej się pchnąć zwierzęta, aby posuwały się wstecz i wręcz cisnąć nimi w nadchodzącego strażnika. Mężczyzna nie czekał, aż psy go dosięgną, tylko uciekł z krzykiem.
Tymczasem dwóch innych strażników dotarło do Redo. Mężczyzna kulił się z bólu i osłabienia. Usiedzenie w miejscu powoli przerastało jego siły. Redo uciskał zraniony bok, z którego ciągle sączyła się krew, co jeden ze strażników zinterpretował w zły sposób.
– Rzuć natychmiast, co tam masz! – rozkazał.
Redo z bólem spojrzał na Finnę, która stanęła niczym wryta. A za chwilę rzuciła się w jego kierunku.
– Stój, gdzie stoisz! – ryknął drugi ze strażników i sięgnął po paralizator.
Drugi z mężczyzn już dzierżył swoją broń. Wycelował w Redo, bo zwyczajnie miał go bliżej siebie. I wystrzelił.
Redo wrzeszczał, jakby oblewano go wrzątkiem. Ciało nie tak reagowało na rażenie paralizatorem. Skołowani strażnicy upuścili urządzenia i zdumieni patrzyli na to, co się dzieje, powoli się cofając. Wkrótce rzucili się do ucieczki. Tymczasem Redo nie przestawał krzyczeć. Rzeczywistość pulsowała jak nigdy przedtem. Chyba nawet niewprawieni strażnicy to czuli i tego najbardziej się przestraszyli. Finna biegła w kierunku Redo, rozpaczliwie krzycząc, aby wytrzymał, aby się nie poddawał. Nie zauważyła trzech postaci, które przystanęły na konarach drzew po drugiej stronie granicy i obserwowały całe zajście. Gdy jedna z nich skinęła głową, wszyscy na rozkaz rozpłynęli się w powietrzu.
Tymczasem Redo całkowicie stracił panowanie nad sobą i swoją mocą. To, co się z nim działo, można by porównać do eksplozji, która lada moment miała nastąpić. Zalana łzami Finna biegła, lecz nie zdążyła do niego dotrzeć. W ułamku chwili wpadła do ogromnego tunelu w czasie, pełnego odnóg i zawirowań. Miotając się w tym dziwnym miejscu, zaskakująco szybko się z niego uwolniła. W nowej rzeczywistości nadal biegła i dopadła miejsca, w którym siedział Redo.
Nie było go tam jednak. Zniknął. Finna upadła i zgarnęła w garść jedynie purpurowy piach. Z trudem łapiąc oddech i powstrzymując szloch, kobieta popatrzyła z rozrzewnieniem na to, co miała w ręce. Zaraz potem do jej nozdrzy dotarła paskudna woń siarki. Cokolwiek by się nie działo, Redo chciał, aby była bezpieczna. Rozejrzała się więc.
Ku jej zdumieniu, wszędzie, gdzie okiem sięgnąć, rozpościerała się purpurowa pustynia. Jedynie kilkadziesiąt metrów dalej dwaj strażnicy panicznie przed czymś uciekali, co chwila spoglądając w górę. To niesamowite, na jak wielki promień obszaru zadziałała umiejętność Redo.
Finna spojrzała tam, gdzie patrzyli strażnicy. Pół nieba zajmowała szaro-czarna konstrukcja. Jakby statek o absurdalnie ogromnych rozmiarach, niemający prawa unosić się w powietrzu. A może przebywał w kosmosie? Owa konstrukcja nie posiadała szyb, wejść, ani niczego takiego. Była jednolita, pokryta olbrzymimi ornamentami, a u swojego szczytu miała złoty punkt, który mienił się i rozświetlał coraz bardziej. Finna nawet nie próbowała wstać. Statek wystrzelił złotym promieniem, pochłaniając uciekających z krzykiem strażników. W jednej chwili ich głosy zniknęły, ustępując miejsca łagodnemu szumowi generowanej energii.
Finna zastanawiała się, czy tym razem Redo jej posłuchał. Czy może ten ostatni raz także postawił na swoim.
Złoty promień powoli kierował się w stronę Finny, lecz ona ciągle siedziała na piachu.
Mieliśmy być razem, Redo. Niedoścignieni i wieczni. Ale zniknąłeś i już cię nie ma.
Promień był już naprawdę blisko. Finna poczuła na twarzy delikatne ciepło, jakie generował. Wysuszyło ono łzy na jej policzkach. Finna wyciągnęła ręce ku światłu.
A skoro cię nie ma… to wieczność kończy się dzisiaj.