I
Postawiłam walizkę na mokrym bruku i ciaśniej owinęłam się szalem. Para buchnęła z odjeżdżającej lokomotywy, a przenikliwy pisk przeciął ścianę deszczu. Ulżyło mi, że nikt na mnie nie czekał. Nigdy nie przepadałam za konwenansami.
Drażniący płuca smog, kwaśna ulewa i odrzucający, rybi fetor – Derlysport okazał się być dokładnie takim, jakim opisywano go w przewodnikach turystycznych – centrum tutejszego przemysłu energetycznego i rybackiego. Było to połączenie dosadnie działające na zmysły węchu oraz słuchu, choć niezwykle łaskawe dla portfela, który nie cierpiał, jak w innych miastach, obarczony rachunkiem za owoce morza.
Ze stacji kolejowej ruszyłam prosto do portowej tawerny z nadzieją, że znajdę źródła i dowody na zbrodnie, o których tak głośno było w mieście niemal dwie dekady temu. Prawie biegłam, brodząc w kałużach, nie, żebym bała się zmoknąć. Bardziej martwiła mnie zawartość walizki – dyktafon, notatniki, kilka książek – tego zalać nie mogłam. Poza tym chciało mi się palić… No i byłam ciekawa… W końcu dotarłam pod dyndający na wietrze szyld – nadgryziony zębem czasu napis, otaczał profil kobiety, z której ust wypełzały macki. Rakavaja! Piękne słowo, jak na koszmar z Derlysportu.
W środku obskurnej tawerny, ryba wciąż była dominującym zapachem. Jednak tym razem, świeższa i okraszona szerokim wachlarzem przypraw, importowanych przez marynarzy. Choć porę należało nazwać wieczorną, klientów można było zliczyć na palcach jednej ręki.
– Pani redaktor! Koszmarna pogoda, mam nadzieję, że nie zmarzła pani w pociągu – wyrecytował krępy jegomość w policyjnym mundurze, zrywając się z miejsca. – Proszę dać mi tę walizkę.
Podziękowałam i ruszyłam wprost do toalety, by pomalować usta na karminowo, najbardziej drapieżny odcień czerwonego jaki znalazłam. Musiałam wypaść dobrze, trochę z nimi poflirtować, nawet jeśli to nieetyczne.
Gdy wróciłam na salę, obaj moi rozmówcy pogrążeni byli w żywej dyskusji:
– Ale co ojciec plecie, ledwie w pieluchę jeszcze robił! A teraz chce mi wmówić, że to banialuki i herezje były. Rozerwane szczęki, pogruchotane czaszki, przecież sekcje zwłok nie mogły kłamać. Jeśli panienka pragnie o tym usłyszeć, z przyjemnością jej opowiem. A ty, ojcze, trzymaj się z daleka, jeśli masz tylko mącić młodej damie w głowie. Kto to widział?! Klecha, co nie tylko w boga nie wierzy, ale w najprawdziwsze zbrodnie też.
Oblicze młodzieńca zionęło cynicznym uśmiechem znad koloratki.
– Pani wybaczy naszą sprzeczkę. Dokończymy ją później, a tymczasem może zamówimy…
– Ależ nic nie szkodzi. Jestem zdania, że dyskusje, nawet te nazbyt żywe, jeśli okraszone odpowiednią dawką merytoryki, są jednym z najwyższych przejawów inteligencji. Gdy już zamówimy, chętnie posłucham panów i ich argumentów, w ramach aperitifu.
Mężczyźni spojrzeli się po sobie, wyraźnie zaskoczeni i złapali za menu. Ja nie musiałam, od początku wiedziałam, na co mam ochotę.
– Jest pani pewna? – zapytał ksiądz, unosząc brwi. – To dość specyficzna potrawa. Ba! Niebezpieczna, jeśli niewłaściwie jedzona.
– Wątpi pan w moje obycie w świecie, ojcze Garecie?
– Ha! Dobra pani jest – ryknął komedant Allen, klepiąc zakłopotanego duchownego w bark. – Myślę, że bestia będzie bez szans. A co tam, ja też spróbuję.
Założyłam nogę na nogę, sięgnęłam papierośnicę z torebki i zapytałam go, kręcąc w palcach długi papieros.
– Jak to, spróbuje? Jest pan z Derlysportu i nigdy nie jadł Rakavai?
– Nigdy. Szczerze, to nie za bardzo przepadam za owocami morza. A szczególnie za takimi co z talerza uciekają – powiedział, przyłożył kłykcie do ust i poruszał palcami. – No i wie pani, nam się ośmiornice tak z mackami kojarzą. A to wiadomo, nieprzyjemny temat, w końcu dlatego pani tutaj jest.
Młody ksiądz nachylił się nad stołem i zaproponował ognia. Muszę przyznać, że miał klasę, jak na kogoś, kto poprzysiągł celibat. Zaciągnęłam się tak długo, by mogli przyjrzeć się moim ciasno zaciśniętym na fajce, krwistoczerwonym ustom.
– Co dla państwa? – zapytała kelnerka. Zmierzyłam ją wzrokiem, krzywiąc się na widok zaniedbanych paznokci i przetłuszczonych włosów. Niechlujnie zatuszowany makijażem, siniak na prawym policzku, dopełniał i tak już przykrego wizerunku dziewczyny.
– Rakavaja dla pani redaktor. Dla mnie to samo, a dla ojca?
– Woda.
Kopnęłam go lekko pod stołem.
– Woda? Nudy, może jednak coś ciekawszego?
– Skoro pani nalega… Niech będzie woda z cytryną!
Dziewczyna spisała zamówienie, lecz zanim wróciła do kuchni, rzuciła ukradkowe spojrzenie na księdza. Takie, które rzuca się na odchodne, by sprawdzić czy ktoś patrzy. Patrzył. Uśmiechnęłam się pod nosem, plan b właśnie sam wyklarował się przede mną.
– Panowie, proszę, wróćcie do waszej dyskusji. Podróż mnie zmęczyła, z przyjemnością posiedzę i posłucham.
– Ale nie wiem czy to się nadaje dla pani uszu, takie męskie kłótnie – odparł policjant i machnął ręką.
– Ależ dlaczego?! Punkt widzenia obu panów jest dla mnie ciekawy.
– A no, chyba że tak – rzekł najwyraźniej zadowolony i nalał nam piwa. – Ale ja już swoje ojcu powiedziałem.
Duchowny podrapał gęsty, krótki zarost i zwrócił się do mnie, zamiast do kolegi:
– Widzi pani, komendant ma problem z moją wiarą… A raczej z jej brakiem.
Stróż prawa prychnął lekceważąco.
– Ksiądz ateista? Już mi się tu podoba – odparłam, strzepując popiół do mosiężnej popielnicy w kształcie ośmiornicy.
Młodzieniec poluzował koloratkę i przechylił się w moją stronę.
– Ateista? Rzekłbym raczej, że jestem praktyczny. Jak nie widziałem, to nie wierzę, a kto mi to może za złe brać? Żaden bóg się mnie nie objawił, więc nie będę rozpowiadał, jeśli nie mam pewności.
– Czy to nie jest właśnie misja księdza?! – warknął komendant, odejmując kufel od ust. Biała piana osiadła mu na wąsach.
– Nie wiem co jest moją misją, Travis. Wierzę, że nie powinno się ludzi mordować, okradać czy bić. Żony cudzej chędożyć czy rodziców oczerniać. Więc staram się ludzi do tego przekonać. Ale nie będę nikomu bubla wciskał. Tak jak ty, z tą swoją bajką o kobiecie-ośmiornicy.
– Jak ci zaraz chlasnę, to ci nawet Pan Bóg nie pomoże – syknął policjant. – I jak ja mam tu z nim dyskutować, jak mi w pysk mówi, że ja bajki rozpowiadam. Kiedy nawet pani, sama tu ciągnie z hen daleka, żeby od nas opowieść usłyszeć.
– Legendę Travis, miejski mit. Bajdę dla gawiedzi, coby się po kątach nie grzmocili z byle kim.
– Panowie, właśnie po to tu jestem i po to właśnie was poprosiłam. Żeby obu stron wysłuchać i samodzielnie wyciągnąć wnioski. A tymczasem, chyba niosą nasze jedzenie.
Dwie porcelanowe miski i wysoka szklanka wylądowały na stole. Błękitna ośmiorniczka wiła się w kałuży sojowego sosu, wyzywając mnie do walki. Bo tym właśnie jest spożywanie żywego pokarmu. Walką na śmierć i życie, dla obu ze stron, choć z lekką przewagą dla tej jedzącej.
Komendant Allen łypał z bliska na swoją kolację, jak gdyby przeklinając moment w którym ją zamówił. Ja bez ceremoniałów chwyciłam w dwa palce swój śliski posiłek i pociągnęłam, odrywając kurczowo trzymające się miski macki. Ssawki sklejały się z naczyniem w desperackiej próbie przetrwania, z potworną, jak na tak małe stworzenie, siłą. Kilka stanowczych ruchów moich szczęk przyniosło kres walecznej bestii. Błękitne macki, miotane jeszcze przedśmiertnymi konwulsjami, próbowały wydostać się z moich ust, kontrastując na tle karminowej szminki. Zajęta gumową, lekko słonawą kolacją, nie zauważyłam, że obaj mężczyźni przyglądali mi się, co rusz spoglądając na ścianę za moimi plecami. Odwróciłam się. Jak mogłam nie zauważyć tak pięknego obrazu… Stare płótno, w drewnianej ramie, zdobił wizerunek pięknej kobiety. Nawet trochę do mnie podobnej. Z takimi samymi, czarnymi lokami, długą szyją i krwistoczerwonymi ustami, z których wyzierały macki – Rakavaja.
– Pani wybaczy – zaczął klecha. – Ale przez moment podobieństwo było tak uderzające, że aż zwątpiliśmy.
– Oczywiście, chodziło nam o pani wdzięk i aurę, nie o potworność czy coś w tym rodzaju – dodał policjant.
Zakrztusiłam się. Chwyciłam piwo i pomogłam sobie w przełknięciu mazi.
– Spokojnie, nie muszą się panowie tłumaczyć. Widzę podobieństwo i biorę je za komplement. To była fascynująca kobieta, straszna co prawda, ale intrygująca. Przecież nie jechałabym taki kawał, po to, by pisać o nieciekawej postaci.
Ulżyło im.
– A teraz przepraszam panów – rzekłam, wstając. – Ale nie oprę się dłużej komfortom gorącej kąpieli oraz miękkiemu łożu. Panie Allen, w liście prosiłam o…
– Tak, tak, akta. Czekają już w pokoju. Życzę miłej nocy, wie pani gdzie mnie znaleźć – wtrącił komendant, również wstając.
Musiał być mi wdzięczny za to, że nie dopilnowałam, by zajął się swoją kolacją, która nieruszona łypała na niego triumfalnie z talerza.
– Do pani dyspozycji – dorzucił ksiądz, ukłonił się i ruszył do wyjścia.
Resztę wieczoru poświęciłam lekturze policyjnych akt. Interesowała mnie każda wzmianka na temat seryjnej morderczyni z piekła rodem. Femme fatale, jaką każda z nas w głębi duszy chciałaby być. Nie znalazłam jednak nic więcej, niż to co dostępne było w stołecznej agencji prasowej. Same ogólniki, pobieżne zeznania świadków. Potrzebowałam czegoś więcej, namacalnego dowodu, by mieć historię. Już miałam gasić lampę, kiedy moją uwagę przykuła wzmianka o proboszczu i jego dziwnej śmierci. Teoretycznie naturalnej, jednak coś było nie tak. Zero informacji o pochówku, jedynie lokalizacja mogiły. Krypta pod kościołem. Ciekawe… Tak ważna osoba dla tutejszej społeczności bez publicznego pogrzebu. Musiałam to zbadać, jeżeli okazałoby się, że padł on ofiarą Rakavai, to byłoby coś. Nie tylko koszmar z Derlysport, ale także kochliwy proboszcz, który pozwolił się uwieść. Miałam do pogadania z ojcem Garethem.
II
Pierwsza reakcja duchownego mnie nie zaskoczyła. Dokładnie tego się spodziewałam. Mężczyzna przerwał spacer wzdłuż białej, drewnianej ściany kościoła i wypluł:
– Chyba pani zwariowała.
Uśmiechnęłam się pokrzepiająco, co tylko spotęgowało jego podejrzenia.
– Nie zaryzykuję całego życia, ekskomuniki, dla czegoś takiego. Może mnie pani poprosić o co chce, o cokolwiek innego, ale nie o ekshumację zwłok. Nawet za wprowadzenie pani do krypty, groziłaby mi sroga suspensa, a może nawet interdykt. Gdzie bym się wtedy podział?! Czym się zajął?!
– Ma ojciec rację, proszę o wiele. Ale te kary to tylko w przypadku złapania nas na gorącym uczynku, nieprawdaż?
– Prawdaż, ale to bez znaczenia, to okropny grzech…
– Ale grzech przeciwko komu? Przeciwko bogu? Przecież ojciec w niego nie wierzy – nalegałam. – Wierzy ksiądz w życie pośmiertne?! Nie sądzę. To odkrycie może zrewolucjonizować sposób w jaki dotychczas postrzegano tę historię. Może sprawić, że Derlysport będzie sławny dzięki swojej legendzie. Ludzie ściągną tu setkami, by zjeść Rakavaję. Uczestniczyć w mszy w kościele kontrowersyjnego proboszcza. Nie chciałby tego ojciec? Aby to miasto znów zaczęło żyć.
Wskazałam ręką pustą ulicę. Nad dachami sypiących się kamienic unosił się ponury dym. A rozrywające bębenki uszne, portowe syreny co chwilę zagłuszały nieustający skrzek mew i trzaski dźwigów, ładujących wielkie kontenerowce.
– Ma pani rację, nie wierzę. Miasto umiera, owszem, ale nie potrzeba nam tu tłumów ciekawskich turystów. Jeżeli nawet Rakavaja istniała i zabiła proboszcza, jeśli mieli romans, nie mogę pomóc w ujawnieniu tego. Kościół jest za słaby na kolejne skandale… Ludzie szybko zapomną o koszmarze z Derlysportu. Romans księdza jednak przetrwa w prasie i w pamięci ludzi, niosąc niesmak i pogardę. Bo wie pani, taki potwór to nawet jak jest dowód na jego istnienie, to ludzie po czasie go zbagatelizują. A wspólnocie, kolejny skandal niepotrzebny.
Dobór słów mężczyzny mnie zabolał. Dobrze, że miałam wystarczająco czasu by się przygotować do tych rozmów. I do forteli, do których musiałam się posunąć.
– Jest pan hipokrytą, ojcze.
– Że co proszę? Nie rozumiem.
Uśmiechnęłam się łobuzersko, wydmuchując dym papierosowy na chłodne powietrze.
– My kobiety, dostrzegamy te rzeczy. Przelotne spojrzenia, gesty umykające mniej spostrzegawczym parom oczu. Niech ojciec nie udaje niewiniątka. Coś pana łączy z tą kelnerką, prawda?
Tym razem udało mi się go wyprowadzić z równowagi. Zacisnął pięści, ledwo wystające z przydługich rękawów sutanny. Mój wzrok zatrzymał się na otarciu na kłykciach lewej dłoni. Ciekawe… Widziałam jak szczęka pulsuje mu pod krótkim zarostem, ale niespodziewanie opanował wzbierającą złość w ułamku sekundy i odpowiedział sztucznie, aż nadto uprzejmie:
– Nie wiem o czym pani mówi. Zapewniam panią, że nigdy nie złamałem swego celibatu. Wygląda na to, że do niczego się już nie przydam. Z Bogiem.
Zaciągnęłam się mocniej, obserwując jak odchodzi.
– Ojcze! – zawołałam za nim.
Zatrzymał się, ale nie odwrócił.
– Ojciec jest mańkutem, prawda?
Wyglądał na zaskoczonego.
– Prawda, dlaczego? – odparł, chowając lewą dłoń głębiej w rękaw.
Głośna syrena ponownie huknęła, zwiastując przybycie kolejnego statku.
– Wie ksiądz, że nie wyjadę stąd bez swojej historii. A tę, po którą przyjechałam będę zmuszona porzucić, jeśli nie zbadam tych zwłok. Ale pocieszę ojca, znalazłam nowy temat.
Podeszłam do niego bliżej. Chyba aż za blisko, bo wzdrygnął się, gdy mój nos musnął jego podbródek.
– Sprawdzimy twoją teorię, Gareth. – Szeptem, przeszłam z nim na ty, a co. – Że historia o księdzu, sprzeda się lepiej, niż miejska legenda o potworze, jakkolwiek sprawnie udokumentowana. A pomyśleć, że to wszystko dzięki dziewczynie, która nie potrafiła skutecznie operować pudrem do twarzy.
Wzrokiem błądził po krzyżu wiszącym nad drzwiami kościoła, jak gdyby wiercąc w nim otwory na gwoździe. Biały niczym morska piana, cofnął się pół kroku i rozejrzał nerwowo.
– Dziś o północy. Będę czekał w zakrystii – syknął i niemal odbiegł z powrotem na plebanię.
III
Znalazłam go w złym stanie. Pijanego, z podkrążonymi oczami i potarganymi włosami. Zaskoczyło mnie, jak bardzo duchowny wydawał się postarzeć w pół dnia. Nie miałam wyrzutów sumienia. Wspomnienie siniaka na policzku kelnerki wystarczyło, by uczucie żalu przekształcić w tępą satysfakcję. Facet milczał, gniotąc gruby pęk kluczy w trzęsącej się dłoni.
Bez słowa poprowadził mnie na zaplecze i otworzył kłódkę w klapie podłogowej. Uniósł z trudem żeliwne wieko, ukazując kręte betonowe schody, prowadzące w dół. Przełknęłam głośno ślinę. Zależało mi na tym artykule i na tej historii. Ale planując zdobycie źródeł, pominęłam jeden ważny czynnik – strach. Tak oczywisty, podczas wizyty w krypcie kościelnej, kilka minut po północy… Z lekko stukniętym damskim bokserem, w owianym mrocznymi tajemnicami mieście. Tak, strach był zdecydowanie uzasadniony. Pomyślałam o kobiecie z tawernianego obrazu, o Rakavai. Muszę być silna, tak jak ona.
Wolną dłonią błądziłam po krągłej ścianie, czując niedoskonałości niechlujnie wmurowanych cegieł. Starałam się zachować spokój, jednak robiło się coraz zimniej, a smród pleśni nasilał się. W końcu betonowe stopnie ustąpiły posadzce owalnej komnaty. Uniosłam lampę nad głowę i zachłysnęłam się. Mój głos utonął pośród rzędów ludzkich kości, którymi wyłożono ściany i sufit. Patrzyły na mnie setki pustych oczodołów, jak gdyby pytając kim jestem i czego tu szukam. Poczułam dotyk na barku. Wrzasnęłam, odwracając się.
– Debil – syknęłam.
Ojciec Gareth minął mnie i podszedł do kamiennego grobowca, leżącego w centrum komnaty. Patrzył na wyryte inicjały, jak gdyby modląc się, by nie należały do proboszcza i nie musiał mi pomóc odsunąć wieka.
Niestety dla niego, należały. Płyta zazgrzytała. Mimo ogromnego nakładu sił przesuwając się ledwie o kilka centymetrów. Spodziewałam się, że moje nozdrza uderzy ohydny fetor. Jakkolwiek śmierdziały dwudziestoletnie zwłoki proboszcza, nie przebiły się przez zgniły smród krypty. Po kilku minutach naszym oczom ukazała się mumia. Wyjęłam z torby gumowe rękawiczki i wcisnęłam w nie spocone dłonie. Zaczęłam delikatnie chwytać suche, popękane szmaty i odsuwać je na bok. Szara czaszka zaczęła materializować się w grobowcu. Gareth obserwował moją pracę w milczeniu. Zimne, wilgotne powietrze w połączeniu z adrenaliną zdawały się przyspieszać proces trzeźwienia duchownego. Gdy skończyłam odwijanie, klecha nachylił się, oświetlając lampą kościane oblicze proboszcza. Czaszkę, ze zmasakrowaną szczęką, jak gdyby rozerwaną przez jakąś niewytłumaczalną, rozpychającą siłę. Wszystkie kości wokół nosa i policzków były pogruchotane.
– A jednak – wyszeptałam, biorąc w palce kawałek ułamanej kości i oglądając go w blasku lampy.
Spojrzałam na ojca Garetha. Krzywił się.
– Masz swoją historię, a teraz pomóż mi zasunąć pokrywę i znikajmy stąd.
– Nie tak prędko – rzekłam i wskazałam palcem zniekształconą czaszkę. – Biorę ją ze sobą.
Jego mina w ciągu sekundy przybierała wyrazy szoku, złości, wstrętu i w końcu smutku. Wiedział, że nie ma sensu ze mną negocjować. Patrzył z niesmakiem, jak wyjmuję z torebki szczypce do ogrodzeń oraz bawełnianą szmatkę i rozkładam na wieku grobowca. Chwyciłam narzędzie oburącz i przyłożyłam do kręgów szyjnych. Jedno zręczne cięcie pozbawiło nieboszczyka głowy, umożliwiając zawinięcie wszystkich fragmentów czaszki i ukrycie ich w torbie. Głośne chrupnięcie przecinanej kości pozostawiło po sobie gęsią skórkę na rękach i żółć na końcu języka.
Spojrzałam na lampę klechy, stojącą na pokrywie i trąciłam ją lekko łokciem, zrzucając na posadzkę. Ojciec Gareth schylił się po nią, nie spodziewając się trzepnięcia drugą z lamp w potylicę. Na szczęście stłukłam tylko tę drugą. Ciało duchownego runęło bezwładnie na zimną posadzkę.
– Nic ci nie będzie, spokojnie – powiedziałam, oparłam go o otwarty grobowiec i związałam ręce oraz nogi paskami od spodni. Kneblując mu usta jego własną koloratką. – Posiedzisz tu sobie troszeczkę.
Chwyciłam źródło światła i ruszyłam w górę krętych schodów, zostawiając spętanego klechę w całkowitej ciemności. Pod okiem setek wpatrzonych w niego czaszek.
Wbiegłam do swojego pokoju, ryglując drzwi. Oddychałam ciężko, ze stresu oraz ze zmęczenia. Łydki paliły mnie od szybkiego chodu. Rozłożyłam walizkę na łóżku i między pogniecione ciuchy wcisnęłam, ciasno zawinięte w szmatę, kości proboszcza. Miałam mój dowód, źródło historii dzięki której chciałam zrobić karierę. Mogłam odpuścić i zniknąć, ruszyć prosto na stację. Wsiąść w pociąg i zapomnieć. Ale nie potrafiłam, musiałam to załatwić, zasługiwała na to.
IV
Ulice Derlysport wciąż były puste. Porty zazwyczaj budzą się dużo wcześniej niż słońce, a jego pierwsze promienie przeciskały się już między kamienicami. Komendant Allen z trudem próbował dotrzymać mi tempa.
– Czemu nie chce mi pani powiedzieć co się stało? – wysapał mężczyzna.
– Lepiej będzie jeśli pan to zobaczy na własne oczy.
Resztę drogi pokonaliśmy w ciszy. Ja nie chciałam rozmawiać, on nie miał siły. Gdy dotarliśmy pod wielkie drzwi białego kościoła, plecy koszuli policjanta były przemoczone potem.
– Chyba nie wniesie pan broni do kościoła? – zapytałam, unosząc brwi.
Mruknął coś pod nosem, odpiął pas z pistoletem oraz kajdankami i wsunął pod werandę. Poprowadziłam go do zakrystii. Na widok otwartej klapy podłogowej zatrzymał się i zauważył:
– To nie powinno być otwarte. Gdzie jest ojciec Gareth?!
Skinęłam głową w stronę krętych schodów. Komendant chwycił lampę, przeżegnał się i ruszył w dół. Podążyłam za nim, wcześniej, zamykając zakrystię od środka. Schodząc ostrożnie po wysokich stopniach, wyjęłam z torebki karminową szminkę i poprawiłam kolor ust.
– Co to ma znaczyć?! – wrzasnął komendant, cofając się i niemal na mnie wpadając.
Ojciec Gareth wciąż leżał nieprzytomny. Może uderzyłam go za mocno? Nie, oddychał.
– Pani go tak urządziła? – zapytał, łapiąc mnie za ramię.
– Panie Allen! – Wyrwałam się. – Ręce przy sobie! Tak go znalazłam.
Chyba uwierzył, ale nie przestał zadawać pytań.
– Spacerowałam sobie, gdy usłyszałam jakieś trzaski z kościoła.
– A na cholerę spacerowała pani o tej porze?! Jest prawie trzecia nad ranem! – dopytywał, przyglądając się z odrazą, kościanym ścianom.
– Pracuję nocami. A jak łapie mnie brak weny do pisania to spaceruję. Pan nie robi sobie przerw w pracy?
– Widziała tu pani kogoś?
– Przecież bym panu od razu powiedziała.
– Dobrze już, dobrze. Niech mi pani pomoże go rozplątać.
Nie. On miał pozostać związany, jeżeli mój plan miał się powieść.
– Panie Allen – zaczęłam. – Proszę spojrzeć, ma obrażenia na potylicy. Lepiej żeby pozostał związany, jeżeli wybudzi się może zrobić sobie krzywdę. Najpierw proszę go ocucić.
Komendant połknął bajkę i kilka razy przyłożył księdzu z plaskacza. Miałam dziwne wrażenie, że mocniej niż należało. Jak gdyby próbując odgryźć się na nim za kłótnię z tawerny. Oparty o grobowiec duchowny zaczął odzyskiwać przytomność.
– Kurwa! – krzyknął komendant, dopiero teraz dostrzegając brak czaszki u proboszcza.
– Też mnie zdziwił ten widok – rzuciłam, by zmyć z siebie wszelkie podejrzenia.
Klecha patrzył na mnie nieprzytomnym wzrokiem, a kiedy nasze spojrzenia spotkały się, krzyknął. To co wydostało się z jego zakneblowanych ust przypominało raczej, wszechobecny nad Derlysportem, mewi skrzek. Travis Allen patrzył to na mnie, to na wiercącego się w więzach ojca Garetha. Policjant sięgnął do boku, próbując chwycić pistolet. Jego ręka napotkała jedynie powietrze.
– Panie komendancie – rzekłam, zbliżając się do niego powoli. – On majaczy, pewnie miał jakiś dziwny sen. Może wydaje mu się, że jestem Rakavają.
Spojrzałam w dół, na spętanego mężczyznę i dokończyłam, zwracając się do niego.
– Rozczaruję cię, Gareth, nie jestem nią. Chociaż bardzo bym chciała. Całe życie mit tej kobiety mi imponował. Silnej, niezależnej i niebezpiecznej. Mit mojej matki.
Mina komendanta Allena mówiła niewiele, zgłupiał. Wyciągnęłam dłoń i oparłam na jego klatce piersiowej. Cofnął się, wpadając plecami na kościaną ścianę. Moje wściekle czerwone usta były ostatnią rzeczą jaką zobaczył. Przylgnęły do niego mocno. Żyjąc jakby własnym życiem, stado śliskich macek wystrzeliło z mojego gardła, krusząc mu zęby i wiercąc w podniebieniu. Czułam jak ssawki na mocarnych ramionach sieją spustoszenie w jego czaszce. Sterując nimi z chirurgiczną precyzją, odcięłam mózg od zasilania, przerywając rdzeń kręgowy. Pozbawione życia cielsko komendanta runęło na posadzkę. Rozerwana, zakrwawiona szczęka, odpadła od reszty, lądując pod nogami przerażonego duchownego. Ten pełzł po podłodze, uciekając jak najdalej od zwłok znajomego i mnie. Podążałam za nim, tak by ujrzał w ubogim świetle lampy moje oblicze. Wspaniałe czarne loki, nieskazitelną cerę i seksowne, karminowe usta. Oraz kilkanaście macek wypełzających z mojego gardła i muskających powietrze, niczym wężowe języki. Po chwili cofnęły się z powrotem w głąb mnie, niosąc ze sobą metaliczny posmak krwi. Nienawidziłam tego uczucia, nawet stek preferowałam mocno wysmażony.
– Spokojnie, ojcze. Nie masz się czego bać. Z moich rąk ani ust żadna krzywda cię nie spotka. Ta przyjemność nie należy do mnie – powiedziałam i zerwałam jego knebel.
Nie krzyczał, nie wzywał pomocy, nie przeklinał. Po prostu patrzył na mnie wielkimi oczami, oczekując odpowiedzi, lecz nie śmiąc zapytać. W końcu się przełamał.
– Dlaczego?
– Żebyś uwierzył.
Łzy popłynęły po jego policzkach.
– Zamordowałaś go do kurwy nędzy, żebym w to uwierzył?! Ty chora suko!
Patrzyłam na niego spokojnie, nie miałam odpowiedzi na tak postawione pytanie. Kręcił głową, łkając:
– Po co to wszystko? Po co tu jesteś? Przeze mnie?
– Nie schlebiaj sobie, ojcze. Aż tak mi na twojej wierze nie zależy. Nie okłamałam żadnego z was. Jestem dziennikarką, piszę artykuł o Rakavai i przybyłam tu, by zbadać sprawę na własną rękę. Chcę by zbrodnicza historia mojej matki, przetrwała wieki, nie zaginęła z czasem, kończąc jako miejska legenda. Przekonanie cię do mnie i do Rakavai, potraktuj więc jako zabieg stricte piarowski.
Złamałam go, ale wciąż próbował utrzymać pozory silnego.
– Niby czemu miałbym o niej opowiadać?
– Bo ci każę, Gareth. Bo nie masz wyboru. Wpuściłeś mnie tutaj, pomogłeś odsunąć pokrywę i sprofanować zwłoki proboszcza. Jeśli nie wspomnisz o fatalnym pocałunku, jak to wytłumaczysz? Przegrałeś ojcze, przyjmij to z fasonem.
Zacisnął pięści i warknął, próbując rozerwać więzy.
– Moja misja w Derlysport dobiegła końca – rzekłam, ruszając w stronę schodów.
– A co z Allenem? – zapytał przez łzy bezsilności.
Wzruszyłam ramionami.
– Jesteś dużym chłopcem, Gareth. Poradzisz sobie. Na twoim miejscu postarałabym się, by dotrzymał towarzystwa proboszczowi. Tylko dosuń porządnie pokrywę, komendant przez kilka następnych lat będzie śmierdział jak cholera.
V
– Ismena! Co to ma znaczyć?!
Przestraszona kelnerka przydreptała pospiesznie z kuchni, mijając puste stoły tawerny. Brodaty szef lokalu, podparty rękami pod boki, stał przed obrazem Rakavai, a raczej pod tym co z niego zostało.
– Masz mi coś do powiedzenia?! – ryknął na nią.
– Ale ja… Nie wiem o co chodzi – wyszeptała. – Ja tego nie zrobiłam.
Brodacz odwrócił się od ramy, z której niechlujnie wycięto środek obrazu, pozostawiając jedynie kawałek tła i wręczył dziewczynie kartonowe pudełko. Kartka przyczepiona na wierzchu głosiła – dla kelnerki z podbitym okiem.
Ismena dotknęła ręką policzka i rozpłakała się. Roztrzęsiona, pobiegła do damskiej toalety i zamknęła się w kabinie. Usiadła i otworzyła paczkę na kolanach. W środku znalazła zwinięty, policyjny pas z pełną kaburą i kajdankami. Kolejna karteczka, z odciśniętym czerwonym pocałunkiem krzyczała do niej – wiesz co z tym zrobić.
Dziewczyna patrzyła chwilę w obdrapane drzwi, czując pustkę. W końcu wstała, podniosła deskę i wrzuciła pas z kajdankami do ustępu, pociągając za spłuczkę. Pistolet zaś wsadziła za spodnie, zakryła fartuchem, otarła policzki z łez i wyszła.