- Opowiadanie: SztaHeta93 - Wpływ gumowej piłeczki na równowagę świata

Wpływ gumowej piłeczki na równowagę świata

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Wpływ gumowej piłeczki na równowagę świata

Promienie słońca odbijały się od oszklonej szafki i padały wprost na wchodzącą do gabinetu postać. Spojrzałem na nią z ukosa, prezentując swój stosunek do spóźnionych pacjentów.

 

Tajemnicza postać o posturze wieszaka na płaszcze, ubrana w długą czarną pelerynę z kapturem, narzuconym na twarz w celu zachowania incognito, wkroczyła do gabinetu. Nawet nie zastanawiałem się, kto może tak bezczelnie paradować sobie po mieście w długiej czarnej szacie, kiedy wystarczywystawić patelnię z jajkiem na działanie słońca, żeby rozkoszować się smakiem omletu, bo przecież znałem upodobania dzisiejszej młodzieży. Goci i wampiry były w modzie.

 

– Doktor Sager jak mniemam? – głos bynajmniej nie należał do pryszczatego młodzieńca, lecz wskazywał raczej na dojrzałego faceta. – Byłem umówiony.

 

– Moja sekretarka przekazała mi tylko, że odwiedzi mnie jeszcze jeden pacjent. – stwierdziłem na tyle uprzejmie, na ile było mnie stać w danej sytuacji.– Nie zdradził pan jednak ani celu wizyty ani swoich danych osobowych. Wnioskuję, że chce pan zachować anonimowość, ale mimo wszystko chciałbym wiedzieć…

 

– Załóżmy, że nazywam się Jan Kowalski.

 

Odruchowo sięgnąłem po moją czerwoną piłeczkę i zacząłem ugniatać ją pod biurkiem. Jakoś nie potrafiłem bez niej opanować nerwów. Poza tym, moja lewa dłoń stała się na tyle mocna, że gdyby tylko ludzie witaliby się uściśnięciem sobie lewych dłoni, wytrzymałbym każdą taką próbę.

 

– Tak więc panie Kowalski… – usiłowałem nie zwracać uwagi na przybysza, który odpowiadał na nie postawione jeszcze pytania. – Jaki jest…

 

– Mam problem doktorze. – beznamiętnie stwierdził i rozsiadł się wygodnie na krześle, wpierw usunąwszy pluszowego miśka Wańi.

 

– A kto ich nie ma. O co chodzi? – zapytałem.

 

– To dość delikatna sprawa.

 

– W takich się specjalizuję. Obiecuję, że nic, co pan powie, nie wyjdzie poza ten gabinet. Obowiązuje mnie tajemnica lekarska. – zapewniłem pospiesznie.

 

– Z moich informacji wynika, że nie ma pan upoważnienia na prowadzenie własnej działalności lekarskiej, ale zakładam, że faktycznie zachowa pan dyskrecję. – przybysz stwierdził po prostu fakt, który dla większości moich pacjentów byłby świetnym pretekstem do wytoczenia mi sprawy sądowej. Ten pacjent był dziwnie obojętny.

 

Między innymi dlatego wystraszył mnie nie na żarty. Oczywiście, że nie mam licencji. Wykonuję przecież zawód, do którego zostałem stworzony, a nie wyedukowany przez szkoły państwowe. Tylko skąd on mógł o tym wiedzieć?

 

Kiedy zakładałem swoją poradnię, nikt nie pytał mnie o jakieś nieistotne świstki papieru. Nie jestem przecież zwyczajnym lekarzem. Właściwie to „lekarzem" zostałem wtedy, gdy okazało się, że „psycholog umysłowy" albo „ktoś, kto pomaga, kiedy inni psycholodzy nie dają już rady" nie do końca oddają charakter mojej pracy. A lekarz brzmi wystarczająco poprawnie. Jestem po prostu doktorem.

 

– Niech się pan nie boi. – pacjent zrzucił kaptur odsłaniając swoje oblicze. – Nikomu nie zdradzę pańskiej tajemnicy. Jeśli pan nie zdradzi mojej, oczywiście.

 

Kiedy ujrzałem twarz, a właściwie jej resztki, mojego pacjenta, zrozumiałem dlaczego chciał zachować incognito. Nie chciał mnie przestraszyć. No i „panie Śmierć" brzmiało niepoważnie.

 

Bycie Śmiercią wyjaśniało sprawę odpowiadania na niedokończone pytania i czarną szatę z kapturem. Nie wyjaśniało jednak celu wizyty.

 

– Czy ja umieram? – zapytałem z paniką w głosie. W tej chwili gumowa piłeczka nie spełniała już swojej roli odstresowywawczej.

 

– Nie. – Śmierć powiedział to w sposób niepozostawiający żadnych wątpliwości.

– Czyli faktycznie ma pan problem.

 

– Tak.

 

– I sądzi pan, że mogę panu pomóc?

 

– Tak. Tylko pan może mi pomóc. – Śmierć spojrzał na mnie pustymi oczodołami. – Potrzebuję psychologa, który potrafi wejść w umysł swojego pacjenta. Tylko pan, panie Sager to potrafi.

 

– Jaki ma pan problem, panie Kowalski? – miałem nadzieję, że zabrzmiało to naturalnie i Śmierć nie wyczuje mojego strachu.

 

Śmierć poruszył się niespokojnie i wyjął z poły szaty nóż, który po chwili stał się pięknie naostrzoną kosą. Dobrze, że zostawiłem Wańię w domu z nianią, pomyślałem.

 

– Plony nie dopisały? – zapytałem odważnie.

 

Śmierć nie zauważył mojej ironii, ale metaforę wykorzystał.

 

– Całe zagony plonu ściąłem tym narzędziem. Wykonywałem swoją pracę sumiennie, chociaż nikt mi za to nie płacił inaczej niż klątwami hektolitrami przekleństw zmieszanych ze śliną. Ani śmiałem narzekać na swój los. Ludzie mnie stworzyli, żebym przenosił ich na drugą stronę, ale nie wzięli pod uwagę tego, że ktoś musi ich najpierw zabić. Siedemdziesiąt sześć procent moich „klientów" obarcza mnie swoją śmiercią. Przecież jestem Śmiercią! To ja zabiłem! – czaszka próbowała ironizować.

 

Pod koniec wywodu Śmierć już krzyczał, chociaż panował nad sobą na tyle, że nie wstał. Siłą rzeczy nie opluł mnie, bo nie miał czym, a nie wstał krzycząc.

 

– Ja się przecież staram. – kontynuował Ostateczny Kosiarz. – Serdecznie podchodzę do spotykanych nieboszczyków, czasem nawet poklepię po plecach w geście współczucia. Jeśli wydaje mi się, że mogę, żartuję. A zmarli na mnie z krzykiem i rozpaczą. Sami mnie do tego stworzyli i jeszcze pretensje mają. Zdaje pan sobie sprawę, ile trudu kosztowała mnie nauka tych wszystkich języków? Czy wie doktor ile ja wydaję na podróże?

 

– Myślałem, że potrafi pan się teleportować… – wtrąciłem.

 

– Oczywiście. – Śmierć spiorunował mnie wzrokiem. – Tyle, że żadnego kontrolera biletów nie obchodzi moje zadanie, tylko jakiś głupi bilet! Dlatego nienawidzę terrorystów, którzy porywają samoloty, żeby złożyć z siebie ofiarę dla swojego nieistniejącego boga.

 

Śmierć przerwał na chwilę. Podszedł do okna, zerknął na zegarek i westchnął. A przynajmniej sprawiał takie wrażenie.

 

– Potrafię nawet zatrzymać czas, tak jak teraz. – mówił stojąc przy oknie. – Bardzo dużo potrafię. Nie umiem jednak kłamać. To dlatego kończą mi się środki z funduszu pogrzebowego. Otwarcie przyznaję się do „nieupoważnionej migracji" i otrzymuję wysokie grzywny. Mój adwokat nie daje sobie rady z natłokiem spraw.

 

– Chce pan… żebym nauczył pana kłamać?

 

– Daruj sobie tego „pana", Sager. – Śmierć machnął ręką. Zgrzytnęło.

 

– Mam wchodząc ci do głowy nauczyć cię kłamać, bo nie chcesz płacić grzywien? – błyskawicznie przeszedłem na „ty".

 

– Nie. – Śmierć dobitnie zaprzeczył. – Troszkę się zagalopowałem.

 

Patrzyłem zafascynowany jak siłą woli podnosi z moich rąk piłeczkę i sam ją ugniata w prawej dłoni. Wyglądał, jakby patrzył na mnie spode łba, pokręcił czaszką i stwierdził, że to nieskuteczne. Dobitnie stwierdził też, że szkodzi to na stawy, podobnie jak wyłamywanie palców.

 

– Wracając do meritum… – Śmierć oddał mi piłeczkę, którą pospiesznie położyłem na komodzie. – Ludzie oskarżają mnie o swoją śmierć. Początkowo nie robiło to na mnie żadnego wrażenia, ale z wiekiem coś poczułem. Kiedy zabierałem kogoś na tamten świat, miałem wrażenie smutku. Pewien ksiądz, któremu zwierzyłem się ze swojej przypadłości, stwierdził, że to zwyczajne wyrzuty sumienia. Poszedłem nawet do spowiedzi. Do samego papieża. Jak pewnie się domyślasz, Sager…

 

– Nie rozgrzeszył cię?

 

– Gorzej. – Śmierć wyglądał na smutnego, chociaż wytrzeszczone zęby nieco psuły efekt. – Nałożył na mnie ekskomunikę, co kosztowało mnie sporo pieniędzy i bólu moralnego. Nie patrz tak na mnie. Jestem wierzący.

 

Zaskoczyło mnie to.

 

– To tak można? – zapytałem.

 

– Jestem w uprzywilejowanej sytuacji. – wyjaśnił. – Znam waszego Boga, czasem gramy razem w karty, pijemy. Przekonał mnie do swojej religii.

 

– Jaki on jest?

 

– Bóg? – Śmierć znówwyszczerzył zęby. Dużego wyboru nie miał. – Czemu wszyscy o to pytacie?

 

– Bo nikt nie wie! – zauważyłem przytomnie.

 

– Przecież na tym polega religia…

 

Gumowa piłeczka zsunęła się z komody mimo przygniatającej ją książki. Potoczyła się pod biurko i po chwili wspięła powrotem na swoje miejsce na komodzie. Zrezygnowałem z dalszych pytań o podłożu teologicznym. Ten widok mógł zmienić moje życie religijne, ale "Jan Kowalski" rozwiał wszelkie wątpliwości.

 

– To mógł być cud. – stwierdził Śmierć. – Ale to tylko lekka manipulacja materią. Jak już mówiłem, dużo potrafię. I mam wyrzuty sumienia… – przypomniał mi o swoim problemie.

 

Spojrzałem prosto w puste oczodoły Śmierci. Nie zobaczyłem tam nic poza pustką. Podrapałem się skroń w zakłopotaniu.

 

– Niestety nie potrafię ci pomóc. – stwierdziłem otwarcie. – Gdybyś miał oczy…

 

Śmierć odwrócił się, a ja wyczułem jakieś falowania powietrza, a kiedy przestało kręcić mi się w głowie, stał przede mną człowiek.

 

– Potrafisz…

 

– Tak. – Śmierć w ludzkiej postaci był przystojnym brunetem o orlim nosie i imponującym wzroście. – Takie oczy wystarczą?

 

Wchodzenie w umysły nie jest przyjemne, możecie mi wierzyć. Oprócz bólu głowy, strasznie mocno chce mi się po tym spać.Każdy umysł to inny świat, inne zasady nim rządzące. Gdyby nie wcześniejszy wywiad z pacjentem, musiałbym się mocno natrudzić, żeby domyślić się, co trzeba w danym umyśle zrobić. Dodatkowym utrudnieniem jest to, że w jednej chwili wszystko może się zmienić.

 

W przypadku Śmierci, zadanie przesadnie skomplikowane nie było. Przynajmniej na początku.

 

 

 

 

 

Sager ostrożnie ruszył przed siebie. Umysł Śmierci nie był tak ponury jak można było się spodziewać. Był tylko lekko smutny i nieco jałowy wizualnie.Gorsze widoki oglądał w umysłach ludzi myślących o samobójstwie.

 

Jedynymmożliwym kierunkiem poruszania siębył majaczący się w oddali zamek, przywodzący na myśl stare filmy grozy o wampirach. Nie była to sprzyjająca okoliczność dla Sagera,który musiał uniemożliwić Śmierci wyrzuty sumienia. Teoretycznie, można by spróbować przebrać się za księdza i wyspowiadać Kosiarza. W praktyce raczej niemożliwe, bo przecież Śmierć poszedł ze spowiedzią do samego papieża, a Sager mocno wątpił w obecność ojca świętego w tymże zameczku. Inną opcją było chirurgiczne usunięcie sumienia, ale było to jeszcze mniej prawdopodobne. Po pierwsze, sumienie nie istnieje fizycznie w organiźmie czlowieka, tylko duchowo, a po drugie mocno wątpił by udało mu się sprowadzić Śmierć na stół operacyjny.

 

Poza tym, nie miał pojęcia gdzie wylądował i musiał działać na oślep. Musiał koniecznie znaleźć jakieś pewne i niezaleźne źródło informacji. Patrząc wokół, wyeliminował możliwość konsultacji przez Internet. Zostały książki, ale aktualnie żadna nie pojawiała się na horyzoncie. Majaczący się w oddali zameczek był jedynym elementem krajobrazu. Wokół nie było nic poza nim.

 

Na szczęście wędrówka do zamku nie trwała długo, bobudowla zdawała się działać na niego jak magnes. Jako że drzwi wejściowe były otwarte, z udawaną nonszalancją wkroczył do środka.

 

Wnętrze budowli rozczarowywało. Zamiast spodziewanych żyrandoli i dzieł sztuki na ścianach, komnaty wypełniały pajęczyny i kiepsko wykonane meble. Sager zastanawiał się kto zamieszkuje ten zamek, kiedy zauważył jakiś ruch za oknem. Był to jeździec bez głowy w wykonaniu Johnego Deepa. Szaleńczy śmiech oplatał zamek jak mgła.

 

– Niechże daruje sobie te szczeniackie kawały. – głos dobiegał z komnaty po prawej stronie.

 

Sager ruszył ostrożnie do drzwi i zapukał delikatnie. Drzwi otworzył mocno zarośnięty, acz elegancko ubrany kamerdyner.

 

– Przepraszam, że wchodzę tak bez pytania, ale zgubiłem się w górach i…

 

– Nikogo tu nie ma, lady. – kamerdyner nie zauważył Sagera, chociaż ten stał niecałe dwa cale od niego.

 

Drzwi zatrzasnęły się.

 

Zdumiony Sager stał nieruchomo przez chwilę i zapukał ponownie. Historia powtórzyła się.

 

– Pewnie duchy się nudzą. – stwierdziła lady. – Daj im farby i pędzle, niech pomalują moją sypialnię.

 

Za drzwiami kamerdyner zaszurał czymś ciężkim.

 

– Kogo szukasz kolego? – rozległo się przy uchu Sagera.

 

Sager odwrócił się powoli. Głos zdawał mu się znajomy.

 

– Zykk? – ze zdziwienia na widok starego znajomego ducha-poltergeista, rozwarł szeroko usta. Coś chrupnęło.

 

– Pan Śmierć? – poltergeist wyglądał na jeszcze bardziej zaskoczonego niż podróżnik w umysłach. – Pamięta mnie pan?

 

Sager dpoiero terazuświadomił sobie, że jest mocno wyższy niż w rzeczywistości. Sięgnął pod szatę i wyciągnął nóż. W ręku miał kosę, a na sobie tylko czarną pelerynę. I mocno łupało mu w kościach, które notabene, stanowaiły całe jego jestestwo. Mięśnie i reszta gdzieś się zapodziały.

 

– Spotkaliśmy się w 1845, pamięta pan? – Zykk zawołał podniecony. – Tragiczna ulewa w Londynie.

 

Sager podszedł do lustra i ujrzał odbicie Ostatecznego Kosiarza. Czyli zadanie nie polegało na wyspowiadaniu się, tylko… No właśnie. Na czym?

 

– Jesteś moim idolem. Mam nawet twój autograf kupiony od… – dalej paplał duch.

 

– Czy ktoś tu ma umrzeć? – zapytał Sager dla pewności. Znał Zykka, który mniej więcej raz w tygodniu wpadał na konsultacje jako oficjalny opiekun prezydenta Wariada. Zykk wspominał kiedyś o pobycie najakimś zamku, przypomniał sobie doktor. Obaj znali się świetnie, ale z oczywistych przyczyn poltergeist go nie poznał

 

– Sir Rudolf czuje się słabo, ale raczej to efekt wczorajszej popijawy z sąsiadem. Lady Duckett ma skręcony nadgarstek, a mnie coś w krzyżu łupie… – sprawozdał Zykk. – Ale ja już nie żyję. – dodał ze smutkiem.

 

– Czyli na dobrą sprawę może umrzeć każdy. – Sager mruknął pod czymś co normalnie było jego nosem, aktualnie jednak również się zapodziało. -Śmierć mógł zlikwidować niewłaściwą osobę?

 

– Panie, o co tu chodzi? Dlaczego jest was dwóch? – Zykk nawet pomimo białej karnacji swojej duchowej egzystencji zbladł jeszcze bardziej.

 

– Jak to…

 

Sager spojrzał w kierunku wskazanym przez ducha i zadrżał. Przez ścianę przechodził właśnie prawdziwy Śmierć powiewając szatą. Na szczęście nie zauważył ani Sagera ani Zykka. Wyglądał na pewnego siebie.

 

Sager wprost przeciwnie. Skulił się i zaskomlał, bo nie wiedział, co miał zrobić. Nerwowo szukał piłeczki, żeby mieć coś podnoszącego na duchu.Znalazł ją niespodziewanie i pochylił się nad prawdziwym Kosiarzem z kosą w ręku. Prawdziwy Śmierć ewidentnie był tu służbowo. Czyżby w tym zamku miało dojść do zgonu niewłaściwej osoby? Sager zastanawiał się, czy nie jest tu tylko dlatego żeby zabić Śmierć. Po rozważeniu naturalnych zalet tego zjawiska, doszedł do wniosku, że to niemożliwe, bo przecież nie byłoby go tu, gdyby nie było u niego w gabinecie Śmierci. Może nie przyszedł do mnie Śmierć tylko ja sam, który zabiłem prawdziwego Kosiarza, pomyślał. Wyjaśniłoby to wiele rzeczy, ale jeszcze więcej zagmatwało.

 

Z rozmyślań wyrwał Sagera głos Zykka.

 

– Dlaczego nie walczycie między sobą o władzę?

 

– Jak to? – jednocześnie zapytali obaj „panowie Śmierć". Sager pochylał się nad prawdziwym Śmiercią, a ten brał zamach żeby zlikwidować sir Rudolfa.

 

– Przecież jesteście tu, dlatego że musicie wybrać lepszego Śmierć, prawda? – powiedział z niezwykłym spokojem poltergeist. – Dostałem zaproszenie od Losu na wasz pojedynek za ledwie tysiąc denarów.

 

Śmierciowie spojrzeli na siebie identycznie podnosząc kosy. Więc to dlatego, pomyślał Sager. Wtedy coś potoczyło się nie tak jak trzeba i Śmierć miał wyrzuty sumienia. Tylko, że to ja mogłem być tym Śmiercią. Strasznie to zagmatwane, zmartwił się podróżnik w umysłach. Ludzie, którzy siedzieli niedaleko nie zwracali na nich uwagi, pijąc mocne wino.

 

Prawdziwy Kosiarz nie myślał jednak nad filozoficznymi aspektami pojedynku, lecz zaatakował wściekle. Sager sparował odruchowo mocny cios, ale nie uderzył.

 

– O co ci chodzi? – zapytał Kosiarz. – Chcesz się poddać?

 

– Myślę…

 

– Nie myśl tyle, tylko stań do walki, tchórzliwa imitacjo. – ryknął mimo braku strun głosowych Śmierć.

 

Sagera olśniło.Spojrzał na gumową piłeczkę i rzucił do przeciwnika. Ten zaskoczony złapał ją odruchowo. W prawą rękę. Sam doktor był leworęczny.

 

Sager podniósł wysoko kosę i odrzucił ją daleko.

 

– Zabij mnie! – krzyknął. W tej samej chwili zdał sobie sprawę, że popełnił błąd. Tak, to on miał zginąć, ale z pewnością nie w ten sposób. Śmierć nadal miałby wyrzuty sumienia.

 

Sager uchylił się przed morderczym cięciem i upadł na podłogę z nieopisanym rumorem. Miał parę sekund, żeby umrzeć w sposób niekompromitujący Kosiarza. Kiedy Śmierć podnosił kosę skoczył w stronę komody. Nieszczęśliwie, nie wycelował dobrze i zamiast złapać nóż do listów w celu podcięcia sobie żył (nie zdawał sobie sprawy z ich braku), wyrżnął czaszką o kant mebla. W jednej chwili rozpadło się wszystko łącznie z komodą, czaszką Sagera i wizją.

 

– Fajtłapa… – usłyszał jeszcze, zanim wrócił do swojego gabinetu.

 

 

 

– Sager. – czaszka pacjenta rozpromieniła się w uśmiechu, chociaż na dobrą sprawę tylko taki repertuar posiadała jego twarz. – Jesteś cudotwórcą. Dzięki za pomoc.

 

W mojej głowie odbywał się właśnie karnawał w Rio, więc tylko lekko skinąłem potwierdzając.

 

– W ramach zapłaty, daję ci to. – wskazał na jakiś niemały przedmiot leżący przede mną, po czym zniknął.

 

Po kilku minutach doszedłem do siebie. Moją zapłatą okazała się mała figurka przedstawiająca moją skromną postać w czarnej szacie z rozkruszoną czaszką. Śmierć wiedział o moim zamiłowaniu do niezwykłych eksponatów.Uśmiechnąłem się i zapisałem kolejnego wyleczonego pacjenta o nazwisku Jan Kowalski. To 32 w tym roku.

 

A gumowa piłeczka nadal leży nietknięta na komodzie.

 

 

Koniec

Komentarze

"Tajemnicza postać o posturze wieszaka na płaszcze, ubrana była w długą czarną pelerynę z kapturem, narzuconym na twarz w celu zachowania incognito, wkroczyła do gabinetu"

Tylko mnie to zdanie dziwnie brzmi?XD
Nie wystawię oceny, bo nie wiem, co o tym tekście myśleć. Niby czyta się nieźle, niby pomysł jest (nie powalający oryginalnością, ale całkiem ciekawy), ale mam wrażenie, że napisany niestarannie. I błędy, sporo błędów. Mam wrażenie, że gdyby dłużej popracować nad opowiadaniem, dałoby się z tego pomysłu wyciągnąć więcej. Tymczasem wydaje mi się, że nawet nie przeczytałeś tekstu drugi raz przed dodaniem.
No nic, pracuj dalej;)
I.

Powodzenia :).

Pomysł fajny, ale wykonanie pozostawia trochę do życzenia. Opowiadanie czyta się nieuważnie - chaotyczność tekstu bardzo rozprasza.

Niestety tylko 3.

Nowa Fantastyka