- Opowiadanie: nuklearna_wiosna - Na obraz i podobieństwo [rozdział 1]

Na obraz i podobieństwo [rozdział 1]

Oceny

Na obraz i podobieństwo [rozdział 1]

Na obraz i podobieństwo

 

I

 

Pierwszym, co rzuciło jej się w oczy, był absurdalnie wielki cylinder. Dopiero chwilę później skupiła wzrok na noszącym go mężczyźnie. Mgliście pamiętała tę pociągłą twarz o topornych, jakby wyciosanych w drewnie rysach. Spotkali się zaledwie tydzień temu, ale jej stan niezbyt wtedy pozwalał na dokładne zlustrowanie fizjonomii rozmówcy.

Bała się wówczas tak bardzo. Wstydziła. A przede wszystkim była tak strasznie, tak nieprawdopodobnie zrozpaczona. Dźwięki docierały do niej z bardzo daleka, obrazy były rozmyte, zamglone. Nie pamiętała w tej chwili nawet, jak sformułowała swoją nietypową prośbę. Czy w ogóle ją sformułowała? Chyba musiała, skoro przyszła tu dzisiaj, skoro znów była w przestronnym, zimnym biurze Grabarza, czekając na…

– Panno Mirabelle, czy dobrze się pani czuje? – Grabarz wpatrywał się w nią nieruchomym spojrzeniem. Spróbowała je odwzajemnić, ale szybko odwróciła głowę, czując irracjonalny lęk. Słyszała kiedyś, że żaden człowiek nie ma tak naprawdę czarnych oczu, najwyżej bardzo ciemno brązowe. Zawsze w to wierzyła, nie miała powodu, by nie wierzyć. Aż do teraz.

Czarne jak kamienie w kolczykach mamy, przyszło jej do głowy i natychmiast poczuła pieczenie w kącikach oczu. Zamrugała szybko i bezwiednie siorbnęła nosem. Nie myśleć, przykazała sobie po raz nie wiedzieć który. Nie myśleć o mamie, o kolczykach, o… o mamie. O mamie…

– Panno Mirabelle?

– Tak. Dobrze. To znaczy…

– Czy jest pani gotowa? – Nie wydawał się poruszony jej nieszczęściem. Ani teraz, ani tydzień temu. Ostatecznie oglądał śmierć na co dzień. Dla niego dwa ciała, to były po prostu dwa ciała. Kolejne zadanie. Kolejny dzień pracy.

Pogrzeb odbył się szybko i był doskonale zorganizowany. Podniosłego tonu uroczystości nie zakłócił tym razem nawet Błazen Cmentarny. Rodziców Mirabelle Rielke dobrze znano i szanowano w miasteczku. Niemal wszyscy mieszkańcy odwiedzali ich zakład odzieżowy i bardzo chwalili jakość wyrobów. Sami państwo Rielke uwielbiali swoją pracę i wkładali w nią całe serce. Tyleż smutne, co znamienne, że dorobek ich życia odszedł wraz z nimi.

A Mirabelle została sama.

No, może jednak nie sama. Może…

– Tak – powiedziała, siląc się na zdecydowany ton. – Jestem gotowa!

Gdy wyniesiono ciała z płonącego domu, wszyscy byli przekonani, że Willy również nie żyje. Później jednak przyprowadzono medyka i wtedy padło to słowo.

Śpiączka.

Rodzice Mirabelle zmarli zatruci dymem, ogień nie zdążył nawet do nich dotrzeć. Willy wyglądał, jakby spotkał go ten sam los, ale ktoś szybko skojarzył, że przecież znaleziono go w innej, lepiej wentylowanej części domu. Prawdopodobnie, biegnąc na ratunek przyszłym teściom, niefortunnie spadł ze schodów. Bardzo niefortunnie.

I tak Mirabell została sierotą bez dachu nad głową, bez źródła dochodu, bowiem mieszkanie i pracownia znajdowały się w tym samym budynku, za to z narzeczonym wymagającym nieustannej opieki. Czasem myślała, że wolałaby spłonąć wtedy wraz z rodzicami. Gdy wybuchł pożar, znajdowała się poza domem i wszyscy wkoło – przyjaciele rodziny, znajomi, sąsiedzi – powtarzali jej w kółko, jak wielkie miała szczęście. Ciekawe, jak oni sami by się czuli, gdyby to ich takie „szczęście” spotkało!

Po pogrzebie cały tłum rzucił się ku niej, by poklepać po plecach, objąć, potrzymać za rękę, jakby naprawdę miało jej to w czymkolwiek pomóc! Kilka osób, odwracając wzrok, wymamrotało kurtuazyjne propozycje pomocy – znacznie mniej wylewne, niż wcześniejsze kondolencje.

„Mam jakieś ubrania po córce, jest podobnego wzrostu. Może ci się przydadzą…”

„Zawsze możesz do nas wpaść, kochanie! Na obiad, czy tak… posiedzieć…”

„Jakbyś chciała porozmawiać…”

Nie, nie chciała porozmawiać! Ani posiedzieć! Ani żadnych ubrań nie chciała! Jedyne, czego chciała, a czego jakoś nikt nie kwapił się zaoferować, to jakakolwiek wskazówka, jak ma dalej żyć.

I jak zająć się Willym.

Nie była pewna, czego właściwie spodziewała się po wizycie u Grabarza. Wszyscy wiedzieli, że dziwak doskonale zna się na mechanizmach i potrafi wprawić w ruch niemal wszystko, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Więc może i Willy… Może i Willy'ego mógłby… zaczarować?

Za chwilę miało się okazać…

– On nie jest zdrowy, panno Mirabelle – suchy głos Grabarza przywołał ją do rzeczywistości. – Nie jestem medykiem. Trudno mi nawet powiedzieć, na ile pani narzeczony zdaje sobie sprawę z tego, co się dookoła niego dzieje, ale z całą pewnością wiem i chcę, żeby to było jasne: jego stan się nie zmienił. – Zamilkł i wpatrywał się w nią tak długo, aż wreszcie skinęła głową. Dopiero wtedy kontynuował. – Zbudowałem dla niego zewnętrzny szkielet, żeby mógł utrzymywać pozycję siedzącą i stojącą, przechodzić od jednej do drugiej, a także kłaść się i wstawać. Szkieletem będzie sterowała pani za pomocą panelu. O ile dobrze zapamiętałem, jest pani praworęczna?

Potwierdziła, nie bardzo wiedząc, co to ma do rzeczy.

Grabarz wyjął z szuflady ciężkiego biurka coś, co wyglądało na dziwaczną, upstrzoną przyciskami i wiązkami kabli rękawicę, w którą bez problemu włożyłaby całe ramię.

– Co…

– To jest właśnie panel – powiedział, nie czekając, aż skończy pytanie. – Wkłada to pani na lewą rękę, prawą wprowadza sekwencję, sprzęga panel ze szkieletem… wystarczy chwycić w wyznaczonym miejscu… i polecenie jest przekazywane. Potem trzeba nakręcić szkielet. Po nakręceniu zaczyna realizować wpisaną sekwencję. Najpierw oczywiście należy poćwiczyć najprostsze ruchy, ale sądzę, że po jakimś czasie będzie można w ten sposób w dużym stopniu załatwić choćby kwestię higieny. Tak czy inaczej, proszę pamiętać, że ciało w szkielecie samo w sobie jest zupełnie bezwładne. Wszystko zaprojektowałem dla jak największego komfortu, ale czasem trzeba go będzie oswobodzić. Ogólnie zalecam dużą ostrożność. W każdej kwestii, jeśli rozumie pani, co mam na myśli.

– Rozumiem – odpowiedziała, lekko już zniecierpliwiona. – Czy mogę go zobaczyć?

– Proszę zaczekać.

Grabarz wyszedł, taszcząc ze sobą panel. Prawdopodobnie nakręcił szkielet za drzwiami, bowiem do gabinetu Willy wszedł już samodzielnie.

Nie, nie samodzielnie, poprawiła się w myśli Mirabelle. To nie była samodzielność, a jej nie wolno było ani na chwilę o tym zapomnieć.

Wyobrażała sobie szkielet, jako szczelnie zakrywającą ciało zbroję. Konstrukcja okazała się mieć jednak zgoła inny charakter. Cienkie, metalowe rurki tworzyły sieć, oplatającą chłopaka od stóp, aż do głowy. Wydawała się tak delikatna, że mógłby ją rozerwać choćby podmuch wiatru, jednak musiały to być jedynie pozory, Willy bowiem trzymał się prosto i pewnie stawiał kroki. Oczy miał otwarte.

Wyglądał… dziwnie. Upiornie.

W pierwszej chwili Mirabelle chciała zostawić grabarzowi tę ohydną kukłę i wyjść bez słowa. Ale w końcu to był jej pomysł, jej ostatnia nadzieja. Miała przed sobą własne spełnione życzenie. Nie mogła teraz odwracać wzroku. Nie mogła teraz uciec.

– To najmocniejszy materiał, jaki istnieje – powiedział Grabarz, nie widząc, albo nie chcąc widzieć szoku malującego się na twarzy dziewczyny. – Utrzyma go bez problemu, nie musiałem nawet usztywniać ciała od środka.

– Proszę przestać! – Mirabelle nie wytrzymała. – Nie chcę tego słuchać! Jest mi niedobrze! Ja…

Grabarz wpatrywał się w nią z czymś na kształt uprzejmego zainteresowania. Nic nie powiedział.

– Przepraszam. – Wzięła się w garść. – Chciałabym wiedzieć tylko to, co naprawdę niezbędne. Wolałabym, by oszczędził mi pan szczegółów.

– Nie reaguje z wodą – powiedział, jakby mu nie przerwała. – Spokojnie można w tym wejść do wanny. Nie przeszkadza w utrzymaniu higieny. Należy tylko uważać na miejsce sprzężenia. – Wskazał prawą dłoń chłopaka, która, jako jedyna część ciała, była obudowana całkowicie. – Żeby wczytać sekwencję, będzie musiała pani chwycić go za rękę.

Mirabelle była bliska płaczu. Grabarz okrutnie sobie z niej zadrwił, zmuszając do chorej parodii romantycznego gestu za każdym razem, gdy będzie chciała nakręcić szkielet.

Szkielet.

Złapała się na tym, że już zaczyna myśleć o Willim w ten sposób.

Szkielet.

Nie William Locke, najlepszy przyjaciel i towarzysz dziecięcych zabaw, którego z czasem pokochała i z którym chciała spędzić życie. Nie wesoły, pełen życia, uparty chłopak z sąsiedztwa, którego jej rodzice bez wahania przygarnęli, gdy został sierotą. Nie dziewiętnastoletni odpowiedzialny mężczyzna, który obiecał zaopiekować się nią, gdy wezmą ślub i założą rodzinę.

Szkielet.

Sama tego chciała.

Grabarz przez dłuższą chwilę uczył ją obsługi panelu. Wręczył nawet napisaną osobiście instrukcję i zapewnił, że w razie problemów, zawsze może się do niego zgłosić. Oczywiście poprosił o dyskrecję, a ona oczywiście dyskrecję obiecała.

Wiedziała, że prędzej, czy później, z premedytacją, lub bez, złamie tę obietnicę – możliwe, że na swoją własną zgubę. Do tej pory nie zwykła kłamać, ani nie dotrzymywać raz danego słowa. Jednak jej moralny opór przed tego rodzaju posunięciami spłonął wraz z jej rodzinnym domem, rozwiał się z dymem, dokładnie tak samo, jak wizje sielankowej przyszłości, jak niewzruszona pewność, że nic nie może pójść źle.

 

Po wyjściu Mirabelle Rielke, Grabarz usadowił się wygodnie w fotelu za biurkiem. Miał przed sobą wiele pracy, ale jakoś nie potrafił od razu do niej przystąpić. Choć w miasteczku nazywano go po postu Grabarzem, w istocie odpowiadał także za zarządzanie cmentarzem i przygotowanie zwłok do pogrzebu. W tej chwili jednak obowiązki musiały poczekać. Oparł brodę na splecionych dłoniach i wpatrzył się w wąskie okno. Łyse, kostropate i smętne drzewa już dawno powinny ustroić się w białe czapy, ale w tym roku zimie jakoś nie bardzo się spieszyło i nikt nie spodziewał się śniegu w najbliższych dniach.

Odprowadził wzrokiem Mirabelle i jej narzeczonego. Przed ich wyjściem sam nakręcił szkielet i wydał dyspozycje, pozwalające im spokojnie dojść do domu. Dalej dziewczyna powinna dać sobie radę sama. Wydała mu się w miarę pojętna, choć sam pomysł z wykorzystaniem mechanizmu do poruszania bezwładnym ciałem… Chyba prosząc go o to nie do końca zdawała sobie sprawę, co zamierza zrobić.

Jemu samemu było to obojętne. Wykonał swoje zadanie, za co przyjął całkiem sowitą zapłatę – część oszczędności pozostawionych przez rodziców Mirabelle. Miał przy tym chwilę rozrywki i satysfakcję, że sprostał wyzwaniu. Cała reszta nie była jego sprawą, o ile dziewczyna nie będzie się zanadto afiszować ze swoją nową zabawką.

Celowo starał się nie patrzeć w odległy kąt pokoju, gdzie stała ciężka, trzydrzwiowa szafa, ale kiedy w końcu usłyszał dźwięk dzwonków nie mógł już udawać, że nie wie o obecności w gabinecie nieproszonego gościa.

Był tu cały czas, także podczas wizyty Mirabelle. Nie krył się nawet szczególnie. Dziewczyna zobaczyłaby go natychmiast, gdyby spojrzała w stronę szafy. Na szczęście nie miała powodu, by to robić, a on okazał minimum przyzwoitości i nie zwracał na siebie uwagi. Teraz najwyraźniej zaczynał się już nudzić. Brzęczał irytująco swym nieodłącznym dzwonkiem i czekał na reakcję.

Grabarz w końcu odwrócił się niechętnie. Ubrany na czarno młody, szczupły mężczyzna w czerwonej, rogatej czapce błazna siedział na szafie, zwiesiwszy nogi w dół. W jednej ręce trzymał zabawkowe berło z dzwoneczkiem, którym czynił ten irytujący hałas, w drugiej – karnawałową maskę na patyku. Gdy tylko udało mu się zwrócić uwagę Grabarza, zaprzestał potrząsania berłem. Dzwoneczki umilkły. Błazen Cmentarny uniósł maskę i zasłonił twarz. Grabarzowi wydało się, że usłyszał jeszcze szyderczy chichot, ale równie dobrze mógł to być tylko kolejny brzęk dzwonka.

 

* * *

 

Następny raz Grabarz zobaczył Błazna trzy dni później. Przelotnie spojrzał w okno podczas pracy – w to samo, przez które obserwował niedawno Mirabelle i Williama, ale tym razem pierwszym, co ujrzał, nie były smętne, bezlistne drzewa, ale głowa Błazna zwisającego do góry nogami i zaglądającego do środka. Trudno było stwierdzić, jak długo się tak gapił i jakim cudem nie spadł. Grabarz już dawno przestał dociekać sposobów, dzięki którym Błazen bez większego wysiłku ignorował prawa fizyki. Nie wierzył co prawda w demoniczną proweniencję, przypisywaną mu przez mieszkańców miasteczka, ale zwyczajnym człowiekiem też by go nie nazwał. Powściągnął jednak ciekawość.

Nie pytajcie, abyście nie byli pytani.

Tak, czy inaczej, nie było sensu ignorować jego obecności. Jeśli chciał, mógł dostać się do środka w każdej chwili, sobie tylko znanymi sposobami. I tak miło z jego strony, że na przykład nie wyskoczył z szafy bez uprzedzenia. Grabarz wstał więc i szeroko otworzył okno. Błazen zgrabnie wślizgnął się do pokoju i zastygł w idiotycznej pozie na środku wypłowiałego dywanu.

– O co chodzi tym razem? – zapytał grabarz zirytowany, że przeszkadza mu się w pracy.

– Złe wieści, jaśnie panie! – Błazen rozsiadł się w fotelu Grabarza, doskonale wiedząc przecież, że to fotel Grabarza.

Złośliwy dziwak.

– O co chodzi, pytam!

– Panna Mirabelle Rielke wyruszyła w świat! – By podkreślić wagę swoich słów, zadzwonił berłem. Grabarz nie zauważył, kiedy i skąd je wyjął. Z pewnością nie miał go, wchodząc przez okno do pokoju.

– Cóż. Była to jedna z opcji, które rozważałem, przewidując jej dalsze losy.

Nic dziwnego, że nie wytrzymała. Zostawiła Williama w szpitalu, u znajomych, albo w ogóle na pastwę losu – kto wie, i poszła przed siebie. Być może całkiem świadomie, w poszukiwaniu nowego życia, być może w szaleńczym pędzie ku samozagładzie. Nieważne. Obłąkana, czy nie, panna Rielke była teraz zdana wyłącznie na siebie.

– To nie wszystko! – wykrzyknął Błazen z nienaturalnym ożywieniem. Najwyraźniej świetnie się bawił.

– Mógłbyś się pospieszyć? Chciałbym wrócić do pracy.

Znał Błazna już od kilku lat – obaj przybyli do miasteczka w podobnym czasie – a wciąż nie odkrył sposobu, w jaki należało z nim postępować. Błazen pojawiał się, kiedy chciał, znikał bez uprzedzenia. Nie wiadomo było, gdzie mieszka i czy gdziekolwiek. Czasem włóczył się po cmentarzu, dzwoniąc dzwonkami i wykonując kuglarskie sztuczki. Z początku ludzie się go bali, nikomu jednak nie czynił krzywdy, w końcu zaczęto go więc uważać za stały element krajobrazu, niemal atrakcję turystyczną.

Z mieszkańcami nie rozmawiał. Na ten zaszczyt zasłużył sobie wyłącznie Grabarz, choć nie bardzo wiedział, dlaczego. Nie znaczyło to jednak, że potrafił się z Błaznem dogadać. Dziwoląg był całkowicie nieobliczalny i nie miał zwyczaju w dyskusji podpierać się logiką. Nie sposób było stwierdzić, o co mogło mu chodzić tym razem.

Przez jakiś czas nic nie mówił, siedział tylko i bawił się berłem, które podzwaniało cicho. W końcu westchnął głęboko. Spojrzał na Grabarza z powagą, jakiej na co dzień próżno było szukać na jego wiecznie uśmiechniętym obliczu szaleńca.

– No? Co? – dopytywał zniecierpliwiony zarządca cmentarza. – Wyniosła się. I co?

– I zabrała ze sobą Williama Locke'a. Razem ze szkieletem.

Trudno orzec, czy wiedział, jak ważna była dla Grabarza ta informacja. Nie wyglądało na to, by zamierzał się po swojemu wygłupiać, więc może jednak wiedział. Albo zgadywał.

– Szlag… Jesteś pewny?

– Całkowicie. – Brzęknął berłem. – Jak moją mamę kocham!

– Nie wydurniaj się! – warknął Grabarz, ale osiągnął jedynie tyle, że na twarzy Błazna wykwitł jego zwykły psychopatyczny uśmiech. – Czy jej życie nie miłe?! Przecież ustawa o ochronie człowieczeństwa…

– O ile mi wiadomo, ona bimba sobie na ustawę łaskawego pana!

Brzdęk!

– To nie jest moja ustawa! To jest powszechnie obowiązująca ustawa! I przestań dzwonić!

– Co nie przeszkadza jej nadal na nią bimbać.

Brzdęk!

Grabarz poczuł, że robi mu się ciemno przed oczami. Opadł na ciężkie krzesło z wysokim oparciem, jako że jego ukochany fotel wciąż zajmował uśmiechnięty od ucha do ucha Błazen.

– Wiesz dokąd pojechała?

– A dokąd miałaby pojechać młoda dama z małego miasteczka, co? Do stolicy, miły panie, do stolicy!

– Przecież ją złapią jeszcze zanim przekroczy granice miasta!

– Wydaje jej się, że jest taka sprytna… – Błazen teatralnie pokręcił głową. – Ale nie jest. Zatem tak, złapią ją. – Błazen wstał. – I od razu dowiedzą się, kto zrobił szkielet. Nie sądzę, by się szanowny pan wywinął. Szkoda. – Podszedł do okna i otworzył je, wpuszczając lodowaty powiew do i tak już zimnego wnętrza. – Znajdowałem pańskie towarzystwo nieoczekiwanie miłym. Będzie mi go brakowało, ze smutkiem stwierdzam.

Po tych słowach wyskoczył przez okno.

Grabarz został sam. Nie przejmując się wionącym z dworu zimnem siedział i gapił się w białą ścianę. Nie wiedział, ile czasu minęło, nim wreszcie wstał i zamknął okno. Zziębnięty zszedł do pracowni.

Trzeba będzie się tego pozbyć, myślał gorączkowo. A dziewczynę… Dziewczynę musi odnaleźć, zatrzymać!

Ale jak?!

Godząc się na jej prośbę sądził, że chodzi jedynie o rodzaj udogodnienia. Mirabelle Rielke była tylko drobną siedemnastolatką. Nic dziwnego, że widziała trudność w opiece nad sporo od niej masywniejszym Williamem. Był pewien, że dziewczyna, świadoma obowiązującego prawa, nie będzie chwaliła się wszem i wobec. W niedużym miasteczku mogła sobie spokojnie i dyskretnie żyć, nikt by się tym nawet nie zainteresował. Ale ona pchała się do stolicy!

Z żalem zebrał cały swój sprzęt i podpalił wszystko w gigantycznym piecu. Wiedział, że za wiele mu to nie pomoże, jeśli mała go wyda, ale brak materiałów potrzebnych do tworzenia zakazanych konstrukcji to zawsze jakaś okoliczność łagodząca.

Dlaczego ona to zrobiła?!

Piec huczał, trawiąc wszystkie materialne dowody jego życiowej pasji, prócz jednego.

Jeden dowód podążał do stolicy wraz ze zdesperowaną nastolatką.

Od początku miała taki plan, pomyślał Grabarz. Od początku. Nie zamierzała utkwić z narzeczonym tutaj, zdana na łaskę sąsiadów. Wyruszyła szukać lepszego życia i ratunku dla Williama.

Czy naprawdę choć przez moment sądziła, że to się może udać?

Zostawił w spokoju piec i wyrzucił z głowy myśl o dokonanym właśnie dziele zniszczenia. Nie było innego wyjścia. Nie ma co się teraz rozczulać. Ogień jeszcze trochę sobie pohula, było wystarczająco dużo czasu, by wygrzebać ze stert papierów aktualny rozkład jazdy pociągów i znaleźć odpowiednią walizkę.

Idąc na górę zdało mu się, że usłyszał dźwięk dzwonków. Wzruszył ramionami.

Już niedługo nowy zarządca cmentarza będzie się musiał użerać z bezczelnym błaznem. Grabarz wiedział, że – niezależnie od tego, co się stanie – on sam już tutaj nie wróci.

 

 

c.d.n.

Koniec

Komentarze

Bardzo udany fragment, muszę powiedzieć. Zwłaszcza pierwsza część, w której Grabarz jest tylko tajemniczą figurą – prowadzenie narracji z jego punktu widzenia odbiera mu trochę uroku i charyzmy, które biorą się w sumie głównie z tego, że jest tajemniczy, beznamiętny i profesjonalny.

Ładnie budujesz klimat, świat i bohaterów – Mirabelle jest postacią z krwi i kości, budzi tak współczucie jak i lekką irytację swoją ogólną siedemnastoletniością i, hm, “panienkozdrobregodomością” ;) Podobnie Grabarz, ujął mnie od początku swoim profesjonalizmem i uczciwością, co było zaskakujące – po pierwszych akapitach spodziewałam się czegoś w stylu paktu z diabłem, tymczasem dostałam pragmatycznego wynalazcę i zupełnie zrozumiały problem (oraz pomysł) dziewczyny. Tak jak pisałam, później Grabarz trochę traci, coś bym tam przyśrubowała żeby był wyraźniejszy, nie jestem jednak w stanie powiedzieć co – i raczej nie jest to problem na teraz, takie szczególiki imo lepiej dopracowywać jak ma się już większe kawałki tekstu.

Napiszę jeszcze raz, żeby wybrzmiało – fabularnie bardzo dobre otwarcie. Nie ma w nim sztampy, nie ma wielkich rzeczy, które czytelnik widział już milion razy. To znaczy jest dziewczyna ze strasznym dramatem, owszem, ale jej problem jest przyziemny, trochę nawet obrzydliwy, praktyczny i bardzo ludzki. A jednocześnie – zaskakuje i wciąga. No i dzięki temu steampunk jest tu po coś, a nie dla ozdoby.

Nie wiem ile masz tego tekstu i jakie wiążesz z nim plany, ale ja na Twoim miejscu nie wrzucałabym tego tak o do sieci, bo jest potencjał na coś bardzo fajnego ;)

Choć w zaprezentowanym rozdziale zostały przedstawione zalążki wątków, tudzież sugestie, że opisane wydarzenia prawdopodobnie w jakiś sposób wpłyną na losy postaci, to nie wydały mi się one na tyle zajmujące, by wzbudzić ciekawość i chęć dowiedzenia się, jak też się ta historia potoczy, tym bardziej, że nie mam żadnej gwarancji, iż dane nam będzie poznać ciąg dalszy.

W tekście jest trochę błędów i usterek, jednak powstrzymałam się przed ich wskazywaniem, albowiem zauważyłam, że Autorce nie jest to do niczego potrzebne.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję za dotychczasowe komentarze :)

 

@June, zaczęłam pisać dla zabawy, żeby spróbować czegoś nowego, bo wcześniej nie “romansowałam” ze steampunkiem, i trochę się to rozrosło. Aktualnie mam kilkanaście rozdziałów i piszę dalej, acz żadnych planów względem tego tekstu nigdy nie czyniłam, prawdę mówiąc.

Całego najpewniej nie wrzucę, bo nie sądzę, żeby komuś tu chciało się to czytać, ale jedna, albo dwie wstawki jeszcze będą na pewno. W przypadku zainteresowania może więcej, ale na razie się na to nie zanosi ;)

 

@regulatorzy, skoro nastawienie do fragmentów jest tutaj tak chłodne, to po co w ogóle istnieje  możliwość ich wstawiania? Oczywiście, że nie masz gwarancji ciągu dalszego, tak samo, jak nie masz pewności, czy – i do czego – potrzebny mi komentarz, ale to przecież wystarczy zapytać…

 

Pozdrawiam

"Więc piszesz. Zamieniasz wypadki swego życia w słowa. Słuchasz zwierzeń ludzi i kombinujesz: "Muszę to wykorzystać!". Oni zawierzają ci swoją intymność, a ty przerabisz ich na pasztetową. Jesteś jak wielki tasiemiec uwieszony w jelicie świata (...)" (R.

Sama nie wiem. Z jednej strony ciekawie napisane, historia na tyle zgrabna, że zapoznanie się z nią sprawiło mi przyjemność. Z drugiej strony czegoś mi brakuje. Nienawidzę takich enigmatycznych komentarzy pod własnymi opowiadaniami, więc drażni mnie, że sama piszę teraz podobny. Spróbuję wrócić za kilka dni i lepiej wyartykułować wrażenia.

 

Widziałam kilka błędów, ale nie wypisałam, mam zaznaczony tylko jeden:

 

Wyobrażała sobie szkielet, jako szczelnie

 

 

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Nuklearna wiosno, mimo że nastawienie do fragmentów jest tu tak chłodne, nikt nie może zabronić twórcom ich zamieszczania. Jednakowoż autorzy muszą się liczyć z tym, że fragmenty, nie dość, że chłodno się z nimi obchodzimy, to nie wliczają się dyżurów i nie mogą być zgłaszane do piórek. Tak, można powiedzieć, że są traktowane po macoszemu.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka