- Opowiadanie: odyskorcz - Szewc, który szył buty androidom, rozdział II

Szewc, który szył buty androidom, rozdział II

Oceny

Szewc, który szył buty androidom, rozdział II

Rozdział II

Ksenomorfy z doliny Ahr-Kar

 

 

I.

– Czy zawsze musi być tak, że czegoś mi nie wolno? – zapytał pełnym zawodu głosem Ferun.

Siedział na szczycie skalistego wzniesienia, skąd rozpościerał się panoramiczny widok na miasto-państwo Orb, największy port rzeczny w promieniu ośmiuset mil w obrębie zlewiska rzeki Mezenjaská. Jakieś trzy mile przed wejściem do portu i ponad dziesięć mil za nim, rzeka rozszerzała się w rozległy zbiornik wodny nazywany Jeziorem Płytkorybnym. Z miejsca, w którym siedział, ledwo można było zobaczyć drugi brzeg, zasłaniany dodatkowo przez wystające prosto z tafli wody lancetowate skały. Był wczesny letni poranek, a pogoda nie dopisywała od ponad tygodnia. Wiał bardzo silny zachodni wiatr, utrudniając statkom halsowanie przez sztag na wzburzonej niczym dzikie morze rzecznej kipieli. Tuż obok Feruna, podziwiającego to siłowanie się wątłych żaglówek z nieokiełznaną potęgą natury, nisko nad powierzchnią skały unosił się fosforyzujący kształt bez twarzy.

– Wolno ci robić rzeczy niewyobrażalne dla najbogatszych władców kimerskich miast-państw na całej planecie. Czego chcesz więcej? – odrzekła flegmatycznie świetlista postać, a puste wnętrze po jej twarzy zasłoniło się na chwilę pomarańczowymi jęzorami ognia.

Chcę normalnie żyć, oddychać! Chcę, żeby cię nie było! – krzyknął, ale nikt prócz niego tego nie mógł usłyszeć, zwłaszcza Przekaźnik. Według Dariona niemożliwe było ukryć myśli przed Ahr-Karem, jednak Ferun odkrył tę zdolność u siebie już rok po śmierci ojca w Komnacie. Potrafił, niepostrzeżenie dla Przekaźnika, zablokować dostęp do własnych myśli na dowolny czas; tylko tak czuł się wolny. Potrafił coś jeszcze. Wykorzystując mentalną więź między nim a Ahr-Karem, był w stanie wydzielić określony wycinek rzeczywistości i uwięzić tam na krótko Przekaźnik, robiąc w tym czasie w fizycznym świecie rzeczy, o których Ahr-Kar nie miał pojęcia. Nie wykorzystywał tej zdolności zbyt często, na razie chciał ją lepiej zbadać i odkryć ewentualne możliwości przejęcia całkowitej kontroli nad Przekaźnikiem, żeby dotrzeć do Lalkarzy.

– Chcę dowiedzieć się, kim oni są? – powiedział, nie kamuflując już myśli.

– Nie mam zezwolenia na udzielenie ci tej odpowiedzi.

– Powtarzam to pytanie co jakiś czas i uzyskuję od ciebie zawsze tę samą odpowiedź. Czasem zapominam, że jesteś tylko wizualną projekcją zaimportowaną z mojej pamięci, żebym, jak wariat, nie gadał do siebie. Nie jesteś postacią z Komnaty.

– To, że nie pozwolono mi odpowiedzieć ci na to pytanie, nie oznacza, że nie znasz na nie odpowiedzi.

– Wiem, wiem! – odburknął Ferun. – Przydałoby się jednak czasem potwierdzanie lub zaprzeczanie moim hipotezom, nie uważasz? Nie masz za grosz poczucia humoru i własnego zdania.

– Przykro mi. Pozwól, że zmienię na chwilę temat na bardziej produktywny. Czy według ciebie Lalkarze podjęli właściwą decyzję, pozwalając mieszkańcom tej planety na rozwój? Tubylcy wymyślili nawet wspólne imię dla własnego ludu – Kimerzy. Najstarsi mówią też już o kimerskich przodkach ze szczepu Gimirri. – Świetlista postać uniosła rękę i wskazała panoramę miasta. – Zobacz, wystarczyło sto cykli, a rozwinęli metalurgię, potrafią żeglować bez patrzenia na ląd i robią sekcje zwłok. Nie minie kolejnych pięćset obrotów, a będą dysponować wystarczającą technologią, żeby opuścić atmosferę tej planety.

Ferun popatrzył na zatłoczony port i sieć dróg schodzących centralnie do strefy miejskiej z wszystkich czterech kierunków świata.

– I Lalkarze im na to tak po prostu zezwolą?

– Tak, przecież mieszkańcy tej planety są wolni.

– Nie rozśmieszaj mnie, a więc co ja tutaj robię, skoro oni są wolni?

– Kontrolujesz ich wolność, panie! – odrzekła świetlista postać i zmieniła kolor na niebieski.

– A jeśli chodzi o rozwój, to masz rację – wyszeptał z uśmiechem Ferun. – Od samego początku nie pasowała mi rola obwoźnego pasterza obskurnych wieśniaków, sprawdzającego tylko, czy jest zachowywane status quo. Byłem pewny, że stać ich na znacznie więcej.

Powracając zatem do twojego pierwszego pytania, masz wszystko, mimo że nie wszystko ci wolno.

– Moja rola objazdowego czarodzieja, który trzyma za mordę ludzi swoimi pseudoreligijnymi zaklęciami, zmieniła się w rolę objazdowego doradcy, który trzyma za kutasy możnowładców dzięki pomocy klejnotów, szpiegów, dziwek i innych nieciekawych układów. Tak czy inaczej, bonum commune jest najważniejsze, a ja wciąż jestem tylko kłamcą i wichrzycielem. Mylisz się, nie mam nic.

– Kłamstwo jest prawdą, dopóki ktoś nie udowodni, że jest inaczej. Za to masz wspaniałą posiadłość w dolinie Ahr-Kar.

I nigdy nie wróciłem do matki, pomimo że ojciec jej to obiecał. – Ferun znów ukrył myśli. – A moje najsprytniejsze kłamstwo bardzo cię zaskoczy, skurwysynu.

– Niech ci będzie, ciągle lubisz być sentencjonalny. Masz szczęście, że mam dobrą pamięć i zapamiętuję dokładnie te twoje słowne wypociny, może kiedyś mi się do czegoś przydadzą, ale dość już gadania. Około południa muszę być na dworze komesa w Orb, żeby dokończyć obserwację negocjacji porozumienia handlowego z Zarkirią – dodał obcesowo, a towarzysząca mu postać bez ani jednego słowa protestu, łagodnie scaliła się z chłodnym, górskim powietrzem.

Ferun wstał tak szybko, że aż pociemniało mu w oczach. Kiedy ponownie zaczął normalnie widzieć, otrzepał spodnie z pokruszonych skał i spojrzał jeszcze raz na najpiękniejszą panoramę, jaką kiedykolwiek miał okazję oglądać. Miasto-państwo Orb prezentowało się monumentalnie nawet w słabym oświetleniu zachmurzonego nieba, a łodzie na oblewającym port ze wszystkich stron jeziorze, wciąż szaleńczo walczyły z wiatrem, który usilnie próbował nie wpuścić ich za kamienne falochrony.

 

II.

Komnata wyglądała tak samo, jak ją kiedyś zapamiętał. Na środku wielopunktowo oświetlonej sali wyrastała z podłogi granitowa kolumna, otoczona rzeźbami tajemniczych stworzeń – strażników sześcianu, którego w tej chwili nie było na głowicy postumentu.

– Od śmierci Dariona szukam tego miejsca, próbuję na różne sposoby oszukać Przekaźnik, tworząc mu alternatywną rzeczywistość za pomocą moich osobliwych zdolności umysłu, żeby tylko mnie tu doprowadził, aż wreszcie się udało. Sądzę, że wiecie, że tu jestem. Chcę się dowiedzieć, kim jesteście? – Echo głosu Feruna wielokrotnie odbiło się od gładkich, kamiennych ścian, poza tym nic się więcej nie stało.

Różnica między iluzją rzeczywistości, a rzeczywistością polega wyłącznie na tym, że ułuda musi się w którymś momencie przemienić w to, co naśladuje, a rzeczywistość trwa dopóki nie nadejdzie koniec świata, i nie ma się już w co przeistoczyć – odezwał się nagle głos. Słysząc to, Ferun wzdrygnął się, jakby napadło go stado rozdrażnionych os. Zaczął biegać po rozległej sali i gorączkowo się rozglądać, szukając kogoś, kto wypowiedział te słowa, ale nikogo wokół nie było.

Stworzona przez ciebie dla Ahr-Karu iluzja alternatywnego świata, jest faktycznie prawie doskonała – odezwał się znowu głos – ale stworzyłem dla was obu jeszcze trzeci świat, równie nieprawdziwy, co twoje oszustwo. Dzięki niemu wydawało ci się, że to ty sam zmusiłeś Przekaźnik do zaprowadzenia cię do Komnaty, a w rzeczywistości to ja sprowadziłem tu was. Nie ma większej satysfakcji od wyprowadzenia w pole tak doskonałego blagiera, co Pierwszy Nosiciel Przekaźnika.

Ogłupiały Ferun w końcu zaprzestał poszukiwań głosu i znów stanął naprzeciwko granitowej kolumny. Tuż za nią, ze stopniowo wypełniającego się falującym światłem konturu, wyłoniła się fosforyzująca postać. Taka sama, jaką Ferun tworzył w kontakcie z Ahr-Karem, i taka sama, jaką widział wtedy, kiedy przekręcił sześcian, powodując śmierć swojego ojca.

– Zastanawiałeś się kiedyś, czemu masz władzę nad ogniem i równocześnie potrafisz wpływać na kształt myśli? Przecież Droga powinna mieć jedną formę, a ty jakimś sposobem posiadłeś dwie zdolności? – Syntetyczny głos świetlistej postaci znowu rozerwał na chwilę ciszę. Ferun go pamiętał, gdzieś sprzed wielu minionych cykli w przeszłości. Podobnym, głosem mówiła postać, kiedy odbyło się przekazanie Ahr-Karu i umarł Darion.

– Tak, zauważyłem, że coś jest nie w porządku. Doszedłem jednak do wniosku, że to jakaś sztuczka! – odpowiedział Ferun, podchodząc do świetlistej postaci, która przesunęła się teraz przed kolumnę. – W końcu zrozumiałem, że umiejętność tworzenia równoległych w stosunku do rzeczywistości iluzji, musiała zostać mi dana przez kogoś, kto nie chciał, żebym był do końca niewolnikiem Przekaźnika. Ten ktoś miał, bądź wciąż ma, związany ze mną plan.

Świetlisty obrys głowy postaci na chwilę wypełnił się migoczącym ogniem, jakby wizualizacja mocniej zareagowała na te słowa Feruna.

– Masz rację. Za każdym razem udowadniasz, że obiektywnie wybór ciebie na Nosiciela był najwłaściwszy. Doskonale zawładnąłeś Przekaźnikiem, ale jeszcze nie wiesz, po co to zrobiłeś.

– Dowiem się tego dzisiaj?

– Jeśli nauczysz się postrzegać czas nie jako sumę momentów, które cię niecierpliwią, to z pewnością kiedyś uzyskasz tę wiedzę.

– Kolejna odpowiedź, żebym się odwalił.

– Raczej, żebyś zaakceptował to, co jest ci dawane w punkcie recens, zwłaszcza, że twoja władza nad Ahr-Karem wynika z iluzji, a więc jest nietrwała i może okazać się w dłuższej perspektywie złudna.

Ferun pokręcił niecierpliwie głową i spojrzał na sufit komnaty. Część z punktowych reflektorów zgasła, w tej chwili świecił się mniej więcej co trzeci.

– Kim jesteście? – zapytał nerwowo, cofając się o parę kroków, tak, żeby widzieć i postać, i rzeźby potwornych istot, strzegących pustej, środkowej kolumny.

– Jesteśmy Lalkarzami. Tworzymy, badamy, obserwujemy, a ty jesteś najbardziej nietypowym obiektem naszych badań – odpowiedziała świetlista postać. – Jako jedyny sprzeciwiłem się twojemu wyborowi na Nosiciela, ale nic więcej nie mogłem zrobić oprócz podstępnego dania ci zdolności, które sprawią, że kiedyś się uwolnisz, a rozregulowany Przekaźnik ulegnie awaryjnemu przeniesieniu. Przeprowadziłem swój własny eksperyment na eksperymencie, udowadniając, że możesz być Lalkarzem, że jako przedstawiciel swojego gatunku jesteś wart przynajmniej tyle samo, co bezduszne istoty hodujące was na tej planecie jak najgorszego sortu bydło. Zdecydowałem jednak nie doprowadzać do wymuszonego rozłączenia ciebie z Przekaźnikiem, ponieważ byłoby to zbyt niebezpieczne zarówno dla tej planety, jak i dla tak zwanego awaryjnego świata, gdzie Przekaźnik miał być przeniesiony po utracie Nosiciela.

– Nie potrafię zrozumieć roli Przekaźnika. Czemu jest taki ważny?

– Przekaźnik jest spoiwem, elementem sterującym, pochodną innego, zamkniętego już eksperymentalnego scenariusza, który jednak zdecydowaliśmy się zachować, ale ta wiedza nie będzie ci już potrzebna.

– Sądzę, że się mną posłużyłeś. Nie ufam ci. – Ferun wykonał bezwiednie jeszcze parę kroków w tył.

– Owszem, wykorzystałem cię, ale żeby zrealizować ważny cel. Czasami dobro jednostki musi zostać rozmienione na korzyść ogółu. – Ogniste jęzory zaczęły wychodzić z rąk świetlistej postaci, a jej głos wydawał się przenikać każdy mięsień w ciele Feruna. Niektóre z palących się jeszcze świateł w Komnacie nagle przygasły, a kamienna podłoga zadrgała.

Oddaj mi Przekaźnik. – Ferun usłyszał dźwięczny głos w każdej myśli, jaka przechodziła w tej chwili przez jego mózg. – Postaw go na kolumnie, a będziesz wolny. Wrócisz do prozaicznego życia, zaczniesz się normalnie starzeć i umrzesz według swojego własnego uznania.

Był zmęczony i dał się zwieść temu nienaturalnie jednostajnego głosowi. Zasnął, pogrążony w mentalnym zapomnieniu, dosłownie na ułamek sekundy, wytrącając sobie z ręki kontrolę nad dodatkową rzeczywistością, którą tworzył dla Przekaźnika. Kiedy wrócił, jeszcze mocnej skupił się na tych dwóch światach w głowie, sądząc, że to wystarczy, że Ahr-Kar wciąż jest pod jego iluzyjną kontrolą. Miał tak mało czasu na podjęcie decyzji i nie wiedział, co zrobić, żeby było to właściwe. Jego ręka bezwiednie zawędrowała na pierś, gdzie pod kremową togą sługi Lalkarzy spoczywał gorący Przekaźnik. Zaledwie muśnięcie palców Feruna po amulecie spowodowało gwałtowny napływ obrazów z przeszłości. Widział je dosłownie przed otwartymi oczami. Nie mógł tylko odnaleźć sensu w tej mieszance wizji, bo nie dotyczyła ona jego życia. Widział młodego Dariona i kobietę, której prawie już nie pamiętał – zapewne Taisę, swoją matkę.

– Najpierw pokaż mi swoją twarz i powiedz, jak się nazywasz – wyjąkał w końcu. Czuł, że jego usta i mowa są pod kontrolą Ahr-Karu.

Świetlista postać Lalkarza z początku nie odpowiedziała, zupełnie jakby te słowa nie były kierowane do niej, dopiero po jakimś czasie cała zapłonęła pomarańczowym ogniem.

– Ferunie, coś ty zrobił! Obydwaj jesteśmy straceni! – krzyknęła histerycznie – Nie masz już nad nim kontroli!

Ten dziki krzyk wyrwał Feruna z hipnotycznego odrętwienia. Postać miała rację, nie miał kontroli nad Przekaźnikiem, którego ślad energii znikał gdzieś daleko poza przestrzenią, w której się znajdowali. Ferun, kierowany jakimś pierwotnym instynktem wojownika, w ostatniej chwili uformował wokół siebie ścianę z ognia.

Zaatakowały wszystkie jednocześnie, próbując ściągnąć mu z piersi Przekaźnik. Były śliskie i wydzielały potworny odór rozkładającego się mięsa. Ognisty mur skutecznie zatrzymał na chwilę ich atak. Dwa z nich nie wyhamowały i wpadły prosto w płomienie. Ferun momentalnie zamknął na poparzonych i zdezorientowanych ofiarach ognistą pułapkę i w ciągu paru sekund spalił je na popiół. Odsłonił jednak przy tym flankę, a pozostałe stwory, krążące pod sufitem Komnaty, to zauważyły.

Zaatakowały ponownie, jeden nadleciał z góry, a drugi podciął Ferunowi nogi w kolanach, zanim ten zdążył uformować kolejny ognisty mur. Mężczyzna upadł, boleśnie tłukąc sobie biodro i skręcając kostkę. W ostatniej chwili wzniósł jeszcze rękę, żeby uformować ognisty pocisk i trafić nim pikujące wprost na jego twarz mroczne stworzenie, ale było za późno. Szpony potwora zanurkowały w kryształowym naszyjniku i rozcięły go wraz z togą i skórą na długości od obojczyka aż do pępka, celowo zahaczając o rzemień z Przekaźnikiem. Ferun zdążył jeszcze krzyknąć i złapać się za krwawiącą pierś, ale przed sobą widział już tylko odlatujące stworzenie z wiszącym w szponach, połyskującym złowrogą czerwienią, Ahr-Karem.

Drugi stwór wylądował parę metrów przed leżącym Ferunem. Miał ponad dwa metry wzrostu, ogromne, błoniaste skrzydła i łeb, przypominający gnijącą czaszkę pokrytą łuskowatą skórą z wyłupiastymi oczami polującego nocą drapieżnika. Stworzenie patrzyło z wyraźnym zaciekawieniem na rannego Feruna, jakby chciało zapamiętać, przeanalizować i wręcz prześwietlić swoją przyszłą ofiarę – dowiedzieć się o niej wszystkiego, żeby znów, kiedyś w przyszłości, z łatwością się z nią spotkać.

– Zniszcz go, szybciej Ferunie! Jeśli pozwolisz mu odlecieć, będzie polował na ciebie na całym tym świecie i w końcu zabierze ci co tylko zapragnie Przekaźnik, żeby przetrwać w awaryjnej lokacji, do której zapewne już dotarł – odezwała się przerywanym, zmęczonym głosem świetlista postać. Stała tuż za Ferunem i obserwowała ożywioną rzeźbę strażniczego potwora.

Ferun jeszcze raz podniósł rękę, ale poleciały z niej tylko niewielkie iskry. Twarz miał bladą jak śnieg, a oczy czerwone od pulsującej krwi.

– Nie mam siły, nie mam już si… – wydyszał z trudem, a świat wokół niego zalało mleczne szkło.

 

III.

Śródmieście miasta-państwa Orb, szczególnie kiedy tuż przed zmrokiem z podziurawionych kopalniami miedzi okolicznych gór, schodziła niska mgła, wyglądało trochę jak miasto położone na zielononiebieskim dnie magicznego jeziora; brakowało jedynie wody. To wrażenie powodowane było zapewne przez wszechpanującą w wystroju miejskiej przestrzeni zieleń w różnych odcieniach. Za dnia światło odbijało się w malowanych na seledynowo dranicowych i łupkowych dachach, natomiast wieczorami kamienne ulice oświetlała zielonkawa poświata z tlących się w wysokich latarniach, barwionych miedzią płomieni. Centrum miasta wyróżniało się szczególnie, ponieważ było zbudowane z parudziesięciu smukłych donżonów połączonych ze sobą na różnych wysokościach zdobionymi mostkami. Właśnie te budowle o zmroku wyglądały najciekawiej, bo zarówno wieże, jak i łączące je pomosty posiadały własną iluminację, również w kolorze zielonym, co przydawało im w zapadającej ciemności nieco złowrogiego i tajemniczego uroku. Z tego powodu niektórzy, co bardziej przesądni, mieszkańcy nazywali Orb „państwem odwróconych szczytów”, bo przecież tak wysokie, zielone wieże musiały najpierw pokryć się magicznie świecącym mchem w ziemi, zanim ktoś o nadnaturalnej sile nie wpadł na pomysł, żeby je stamtąd wyciągnąć i postawić odwrotnie w śródmieściu.

Odkąd Ferun przestał być sługą Lalkarzy, a także doradzać władcom w kwestiach ekonomicznych oraz rozwiązywać ich „delikatne” problemy za pomocą swoich kuglarskich sztuczek z ogniem, osiedlił się na stałe w Orb. Od pamiętnych wydarzeń w Komnacie pod górą Ahr-Kar i utracie Przekaźnika, „magiczna” (ciągle podobało mu się to określenie) laska ograniczyła swoje działanie do jednej podróży raz na pięć cykli, a więc skończyły się też nieograniczone wycieczki po całej planecie. Nic więcej jednak się nie stało. Ferun wciąż się nie starzał, wciąż też zachował panowanie nad ogniem, a minęło prawie dwadzieścia zim nieobecności Przekaźnika. Sądził, że w końcu Lalkarze jakoś go ukarzą, lecz z bliżej nieznanych powodów złowroga kara została odroczona.

Po stracie Ahr-Karu, w ciągu zaledwie jednego cyklu, całe otoczenie zapomniało kim był. Imię Ferun zostało wymazane ze świadomości mieszkańców dolin, a jego Nosiciel stał się zwykły, bez żadnej kluczowej roli w społeczności; być może to właśnie była ta automatycznie nałożona kara? Mimo to, jego bezkresne życie wciąż trwało, a pirogenne zdolności wykorzystywał już tylko po to, żeby nie zapomnieć jak to jest być „władcą ognia”. Może dlatego przeniósł się z wiejskiej posiadłości do miasta Orb, bo czuł się bezczynny i niepotrzebny?

W dolinie, gdzie się urodził, pozostawił rodzinny majątek na pastwę niszczącego czasu. Parę cykli wcześniej rozbudował go do niepomiernie większych rozmiarów niż skromny dom jego matki i ojczyma z nadzieją, że będzie umiał znaleźć w nim, należącą wyłącznie do niego, spokojną przestrzeń do życia. Spokoju nie odnalazł, a więc potraktował to miejsce jak inwestycję. Wkrótce okazało się, że nikt nie chce kupić majątku, nawet za cenę wielokrotnie niższą niż jego rynkowa wartość. Jakieś fatum ciążyło nad Doliną Ahr-Kar, która stopniowo zaczynała się wyludniać, być może ze względu na bliskość miasta-państwa Orb – leżało ono w sąsiedniej dolinie oddalonej o zaledwie dwa tygodnie drogi, gdzie wielka rzeka Mezenjaská i ogromny port dawały mieszkańcom szansę na lepsze życie niż tubylcza enklawa w cieniu złowrogich, wiecznie zielonych szczytów.

Jako mieszkaniec miasta-państwa, a nie wiejski zakapior spod góry Ahr-Kar, Ferun był w jakimś sensie jednak wciąż blisko tego, co zostawił jako sługa Lalkarzy, właściwie co zostało mu odebrane z powodu zdrady. Nigdy więcej nie spotkał już świetlistej postaci, a z każdym dniem bezcelowość jego egzystencji coraz bardziej się pogłębiała. W końcu przestał myśleć o swojej przeszłości, stał się żyjącą i dziwaczną legendą w mieście, może trochę dzięki niszy, którą udało mu się zagospodarować.

Na jednej z mniej uczęszczanych ulic Orb (chociaż wciąż położonej w ścisłym centrum) nabył sklep ze starymi drukami, mapami i księgami. Stary właściciel o egzotycznym imieniu Arkebuz zmarł bezpotomnie, a miasto postanowiło zorganizować otwartą licytację składu, na której zjawił się o dziwo jedynie Ferun. Cena lokalu wraz z zawartością w postaci starych mebli i przeżartych grzybem, potarganych przez mole woluminów, nie była zbytnio wygórowana, zwłaszcza, że licytujący był jeden i teoretycznie mógł zapłacić każdą cenę.

Początki bycia sprzedawcą były wręcz opłakane. Zapleśniałe książki trzeba było wyrzucić, podobny los spotkał mapy i pergaminowe dokumenty – większość była tak zgryziona, że nikt by za ich pomocą nigdzie nie trafił, ani nie odtworzył żadnej dawno zapomnianej historii. Ferun kompletnie nie znał się na tym biznesie, a jednak niekiedy szczęście sprzyja początkującym – z czasem jego nowy sklep zyskał stałe grono klientów i opinię miejsca, do którego przychodzą tylko ci, którzy chcą do niego trafić. Bardzo przydało się w tym przypadkowe hobby byłego sługi Lalkarzy – podczas swojego długiego życia i ekspresowych podróży, udało mu się zgromadzić w swojej rodzinnej posiadłości zbiór wielu tysięcy wolumenów z różnych części świata; całą tę bibliotekę sprowadził do miasta i stał się profesjonalnym… antykwariuszem. Nie sprzedawał prawie nic, natomiast słuchał, archiwizował, kolekcjonował i zapisywał historię otaczającej go społeczności, mając doskonałą świadomość tego, że Lalkarze wciąż sprawują aktywną kontrolę nad całą planetą. Antykwariat stał się wkrótce znaną w dość wąskich i specyficznych kręgach dziuplą gromadzącą ideowo wywrotowy i podejrzany element, ale nie zwykłych moczymordów i drapichrustów, lecz prawdziwych bezpaństwowców, szpiegów, najemników i obieżyświatów, którzy regularnie zasilali sklep Feruna nowymi, legendarnymi drukami i przygodowymi historiami. Taki na przykład łysy Gnidon z Curoki na wschodzie regularnie, raz na cykl, odwiedzał księgarnię i przywoził arkusze narysowane przez tamtejszych mistrzów kartografów przedstawiające plany fortec, nieznanych jaskiń i trudno dostępnych miejsc na Południowym Kontynencie (ciekawe skąd twórcy tych map w ogóle mieli taką wiedzę?). A znowu kolejna nietypowa postać, wielki i chudy jak osika Pes-Anima z miasta-państwa Duun znosił Ferunowi do sklepu książki zoologiczo-fantastyczne i rzadkie perfumy. Tych osobliwych postaci kręcących się wokół antykwariatu było sporo, a ich niekiedy dziwny i obcy wygląd prowokował. Wkrótce pojawiły się więc donosy. Na szczęście rozsądna i przekupna „władza miejska”, mimo wielu podszeptów uczynnych obywateli, zostawiała Feruna w spokoju, bo doskonale wiedziała, że właściciel antykwariatu jest w posiadaniu jednego z największych atutów ówczesnego świata, czyli bogactwa, czego od czasu do czasu dawał hojne dowody w stosunku do lokalnych watażków.

Zwykli mieszkańcy trochę się go bali, szczególnie nie pasował im do roli antykwariusza jego wygląd – Ferun był wysokim, grubokościstym, smagłym osiłkiem. Nic z jego wyglądu nie świadczyło o tym, że potrafi nawet czytać, prócz złocistych, drapieżnych oczu z wrzecionowatymi źrenicami, będących charakterystyczną cechą sług Lalkarzy, a więc osobników inteligentnych i nadzwyczaj przebiegłych. O tej jego roli, jak również o samych Lalkarzach nikt jednak nie pamiętał (dziwne oczy Feruna jakoś również nie zwracały uwagi). Ferun wiedział, że jego poprzedni mocodawcy doskonale zadbali o takie sterowanie społecznością, żeby zastąpić tę animistyczną, pierwotną wiarę w nich i po części kiedyś w niego jako wykonawcy niezmiennej woli bogów, czymś bardziej namacalnym, jednorodnym i antymagicznie cudotwórczym.

A więc zamiast Lalkarzy, tubylcy uwierzyli nagle w „Jednego Boga”, a kult ten rozprzestrzenił się, z ciągle jeszcze nielicznymi modyfikacjami, na całą planetę, czerpiąc ekspansywną siłę wzrostu z emocjonalnej pustki, jaka została po zniknięciu opiekuńczych „Architektów”. Wkrótce też okazało się, że w tej nowej odmianie religii, to wyobraźnia i emocjonalne oczekiwania same w sobie mogą być najbardziej gorliwym, nieracjonalnym i okrutnym kontrolerem „zachowywania się” wierzących. Niegdysiejsze duchy nie musiały się już ukazywać i otwarcie zabijać niewiernych, ponieważ zastąpili je w tym gorliwi wyznawcy wraz z opresyjnym aparatem państwowo-miejskim, nie uświadamiając sobie nawet jak pierwotna, animistyczna wiara w krwiożerczych tytanów w niebie kiedyś, mogła zaważyć na ich bezlitosnym neofickim postępowaniu w obronie nowej wiary w Jednego teraz.

W pokrytych zieloną dachówką kirchach liczono więc daniny dla Jedynego, oraz batożono i reedukowano tych, którzy nie mogli nic oddać duchowym władcom. Władza świecka też nauczyła się zarabiać na Jedynym. Spory procent pozostawionych przez zmarłych rzeczy zabierał regularnie komes miasta-państwa, na terenie którego kircha była wybudowana, tłumacząc swoją chytrość tajemniczym paktem między władzą ziemską a niebiosami.

 

*

Ferun wiele razy miał wrażenie, że jego życie tak wygląda, ponieważ ktoś je odgórnie projektuje – przecież kara za zdradę nie musiała być fizyczną kumulacją tortur, albo poniżającą egzekucją. Nieraz, wracając po zmroku z antykwariatu brukowanymi uliczkami śródmieścia Orb do położonego dwie ulice dalej mieszkania znajdującego się w dwupiętrowej kamienicy, myślał o tym jednym stworzeniu z Komnaty, które pozostało w tym świecie. Przypominał sobie też słowa świetlistej postaci, o tym, że potwór kiedyś wróci, by odebrać to, czego Przekaźnik będzie potrzebował w „awaryjnym miejscu przetrwania”. Po odkryciu zdrady obydwie planety miały podobno zostać zniszczone, a raczej dominujące na nich gatunki, które odpowiadają za całą tę lawinę nieoczekiwanych wydarzeń. Niepokojące jednak było to, że najważniejszy zdrajca znajdował się od samego początku wśród Lalkarzy. Może to on, o ile go już nie złapali, sprawował dyskretną pieczę nad Ferunem, planując dla niego w przyszłości kolejną fantastyczną rolę do odegrania w historii tej, jak również tamtej, nieznanej planety, na której przebywał w tej chwili Ahr-Kar.

Ten jesienny wieczór 21 cyklu p.s.p.[1] (taką miarę wymyślił Ferun na osobiste liczenie czasu) był wyjątkowo parny i mglisty. Od samego rana w powietrzu unosił się zapach siarki, chociaż żadnych eksploatowanych złóż tego pierwiastka nie było w promieniu wielu mil. Ferun powoli szykował się już do wyjścia ze sklepu. Zamknął nawet drzwi na klucz, żeby nikt przypadkowy nie wparował do środka i nie przedłużał swoim gadaniem zakończenia ciężkiego dnia pracy – chodziło szczególnie o dwóch natrętnych badaczy z miasta-państwa Kimran, którzy usilnie poszukiwali zbiorów podań ludowych na temat domniemanych potworów zamieszkujących lasy wyżynne na Południowym Kontynencie. Ferun chciał jeszcze tylko zrobić notatki i sprawdzić parę źródeł w najstarszej części biblioteki znajdującej się na piętrze, gdzie cudem przetrwały nieliczne woluminy poprzedniego właściciela księgarni, Arkebuza. Ta para Kimrańczyków-ględziarzy potrafiła nieźle zmęczyć. Nie dość, że byli nudni, to jeszcze gadatliwi, zresztą jak większość historyków, a na dodatek flegmatyczni – gorsze są tylko nagrzane słońcem bagienne larwy bereszkowca, które wydzielają duszący, trupi odór, kiedy chcą zwabić ścierwojady, żeby później wykluć się w ich jelitach i w końcu rozsadzić je od środka jako olbrzymie, mięsożerne glisty.

Zobaczył go nagle przed sobą. Intruz stał na środku głównej sali antykwariatu, tuż obok okrągłego stolika do czytania. To był odruch, kiedy Ferun zasłonił się obiema rękami i jednocześnie spróbował uderzyć nieproszonego gościa niewielkim płomieniem uformowanym w rozżarzony sztylet. Obcy mężczyzna jednak szybko wyciągnął przed siebie niewielkie urządzenie i zdusił nim atak, blokując równocześnie wszystkie kolejne ogniste kordelasy, które już szykowały się do lotu w jego kierunku.

– Nie jestem wrogiem! – wykrzyknął, mrużąc żółte oczy, kiedy Ferunowi jakimś sposobem, pomimo niewidzialnej bariery, udało się sformować kolejny atak, tym razem w postaci ognistego wazonu – wyobraźnia podpowiadała mu znacznie bardziej egzotyczne kształty, na przykład szklaną kulę sąsiadki znachorki z uwięzioną w środku miniaturką jej rozwrzeszczanej postaci, albo kosz z rybackimi odpadami z pobliskiego łowiska, lecz jednak ten chiński flakon wydawał się najdoskonalszy do rozwalenia przeciwnikowi głowy.

– Kim jesteś i jak tu wszedłeś?! – ryknął Ferun. Był wściekły i jednocześnie przerażony niespodziewaną sytuacją. – Gadaj, bo zaraz cię usmażę! – zawołał ponownie.

Obcy przekręcił głowę na bok, a jego słabo zarysowane kąciki ust lekko się uniosły. Po chwili milczenia odpowiedział:

– Całe twoje życie marzysz o tym, żeby spotkać Lalkarzy – oto więc jestem. Już kiedyś rozmawialiśmy. Było to dawno temu, w Komnacie. Wtedy straciłeś Akr-Kar, pamiętasz jeszcze? Nazywam się Metafius Ballar, jestem mechagenetykiem i kosmologiem. Poza komnatą laboratoryjną, tak wyglądam. Jak widzisz, nie jestem żadnym potworem, a nawet cię nieco przypominam – odparł przybysz i uśmiechnął się pojednawczo.

– Jakoś udało mi się do ciebie w końcu dotrzeć, chociaż momentami traciłem nadzieję, że dam radę utrzymać na tej planecie moją postać. Wymaga to sporo energii, a w tej chwili to dla mnie towar wysoce rzadki. Poza tym w moich kręgach jestem od pewnego czasu nieco poszukiwany – dodał, cedząc z obcym akcentem każde słowo.

Z wyglądu miał około czterdziestu lat, był wysoki, wzrostem prawie równy Ferunowi, ale nie tak masywnej postury, co właściciel antykwariatu. Twarz miał okrągłą z ciemnym zarostem, równo przystrzyżonym w okolicach kości jarzmowych w kształt połówek okręgów, a włosy krótkie, brązowe i mocno zmierzwione. Ubrany był w szary, cienki płaszcz, zrobiony z jakiegoś błyszczącego, wodoodpornego materiału. Na plecach niósł coś długiego, szczelnie owiniętego zielonym materiałem. Ze sobą miał jeszcze prostokątną torbę, którą przewiesił sobie przez klatkę piersiową i krótką pochwę z wsadzonym w nią dziwnym, metalowym przedmiotem, zapiętą na prawym udzie rzemieniem ze sprzączką w kształcie trójkąta.

– Przylazłeś wiec nieco za późno, bo już za wami nie tęsknię – powiedział Ferun wciąż podnieconym ze strachu głosem.

– Kłamiesz, Sydo! – warknął Metafius i otworzył szerzej oczy, aż zabłysły wąskimi źrenicami tak mocno, że twarz antykwariusza rozświetliła się złotawym blaskiem. Ferun pamiętał to imię sprzed wielu cykli. Mimo że Darion nadał mu inne, nie zapomniał starego, a raczej zawsze przypominał je sobie, kiedy myślał o matce. Nienawidził siebie przez to, bo ciągle czuł się winny, że nigdy nie dotarł do Taisy. Dodatkowo, Sydo ciągle był w myślach Feruna również Berą – niemym kaleką, postacią bez żadnego znaczenia, wybraną na Nosiciela tylko dlatego, że Darion zapłodnił jego matkę. Ten mezalians zadecydował o jałmużnie, jaką dali Ferunowi Lalkarze, bawiąc się jego życiem, pochodzeniem i tym, co przez cały czas myślał o sobie.

– Masz takie same oczy, jak ja – zauważył natychmiast Ferun, kiedy dokładnie przyjrzał się twarzy przybysza. Wtedy opuścił ręce, a ognisty wazon nagle przestał płonąć i roztrzaskał się na podłodze na setki kawałków.

– Powiedziałbym raczej, że to ty masz nasze oczy – odbił z uśmiechem Metafius – ale do rzeczy. Nie mam za dużo czasu. Sądzę, że się domyślasz, że nie tak łatwo oderwać się od takiej przeszłości, jaką posiadasz. Musisz odnaleźć Przekaźnik. Wykorzystamy do tego całą twoją wiedzę, która otrzymałeś od Ahr-Karu. Znajdziesz go, potrzebujesz jedynie, żeby ktoś dał ci odpowiednie wskazówki. Za mniej więcej jeden cykl dotrę do ciebie w postaci fizycznej, wtedy rozpoczniemy poszukiwania, a póki co, musisz się sam kimś zająć.

– Mam tyle pytań, a ty tak sobie tu po prostu wchodzisz i bezceremonialnie oznajmiasz, że mam znaleźć rzecz, przez którą stałem się niewolnikiem? – przerwał mu rozemocjonowany Ferun.

– Wiem, że to dość niespodziewana wizyta, ale niestety innym razem postaram się rozwiać wszelkie twoje wątpliwości To ważne! Rozpoczęło się polowanie, jednak nie na ciebie, tylko na kogoś ci bardzo bliskiego.

– Nie mam nikogo bliskiego – zaprzeczył gwałtownie Ferun.

Metafius łypnął na niego okiem i odpowiedział z niesmakiem:

– Przypominasz bardzo swojego ojca. Jemu też niezwykle łatwo przychodziło zapominanie o owocach swojej chuci. Kto wie, czy w ogóle by o tobie pamiętał, gdybyś nie został wybrany na Nosiciela?

– Rozważałem tę kwestię miliony razy, a teraz to już nie ma znaczenia. On nie żyje od dawna. Nawet nie wiem, gdzie zniknęły jego szczątki.

– W jakimś sensie jednak ma, bo masz córkę, i przypominasz sobie o niej (z moją pomocą) dokładnie w momencie, kiedy całe jej życie, w ten czy inny sposób, diametralnie się nagle zmieni.

– Co ty opowiadasz? Jaką córkę?! – Ferun nie mógł uwierzyć w to, co słyszy, a głos całkiem uwiązł mu z wrażenia w gardle. Oparł się z wysiłkiem o przepełniony zwojami map kontuar, za którym przyjmował klientów i wgapił otępiały wzrok w osobliwego przybysza.

– Tak, masz córkę! Jesteś ojcem! – odburknął Metafius. – Przypomnij sobie swoją ostatnią podróż do miasta-państwa Hima na Południowym Kontynencie, na dwór tej podstarzałej, złośliwej komesy o imieniu całkiem podobnym do mojego. Melatia – chyba tak ono brzmiało – zmarła cykl temu. Pojechałeś tam, korzystając ze szczątkowych zdolności teleportacyjnych twojego kostura, żeby się pożegnać i z klasą odejść ze stanowiska doradcy, nawet pomimo tego, że komesa zawsze traktowała cię, jakbyś był tylko nieco lepszy niż jej najgorszy niewolnik. Nigdy zresztą cię nie szanowała, tylko czuła przed tobą paniczny strach, a mówiąc ściślej, bała się ognia, bo w dzieciństwie na jej oczach dzicy z gór zgwałcili i żywcem spalili jej matkę.

Wracając do tematu, po krótkiej audiencji i popołudniowym wyszynku w towarzystwie wyjących kastratów, roztytych metres, żonglerów i świętych małp, opuściłeś dwór. Przypomnij sobie, gdzie wtedy poszedłeś. Pamiętasz? – Metafius poprawił skrzywiony kołnierz od deszczowca i z wyraźnym zaciekawieniem na twarzy czekał na odpowiedź.

Ferun nie dał mu się zbyt długo niecierpliwić:

– Pamiętam dobrze. Chciałem wreszcie odpocząć od tej hetery i poszedłem do starej znajomej. Mieszkała nieopodal koszarów i zawsze miała informacje z pierwszej ręki o militarnych zakusach Melatii – w tej części świata zawsze trudno było o dobrego szpiega. Miała na imię Wirpiga. Zwykle kontaktowałem się z nią przez informatorów, a więc dawno jej już nie widziałem. W końcu przestałem sobie nawet zdawać sprawę, że jest bardzo stara i w każdej chwili może umrzeć; tak się też w którymś momencie zresztą stało.

W domu Wirpigi zastałem tylko Sigri, jej córkę, bardzo piękną, młodą, ciemnowłosą kobietę. Zaprosiła mnie do środka i ugościła lepiej niż „wielka” komesa. Rozmawialiśmy całą noc…

– A owocem tych całonocnych dysput o specjalnych operacjach szpiegowskich jest czternastoletnia w tej chwili Mara – przerwał mu z nieukrywaną satysfakcją Metafius.

– Nic mi nie powiedziała.

– Celowo. Kobiety w mieście Hima są niezależne, lecz gdybyś ty się zainteresował, powiedziałaby ci.

– Jak mogłem się zainteresować, skoro nie wiedziałem! – zdenerwował się Ferun.

– Chodziło mi o zainteresowanie trochę innej natury, bardziej, jakby to ująć, metafizyczne, gentelmeńskie, ale to już nie ważne. Na szczęście w miarę swoich ograniczonych możliwości, czuwałem nad Marą. Pamiętasz śmierdzącą gnijącym mięsem istotę w Komnacie? Były takie cztery. Dwie wtedy zabiłeś, jedna uciekła z Przekaźnikiem, a ostatnia została w tym świecie, wyczekując na odpowiedni moment i znak, że znów może zaatakować.

– Już prawie zapomniałem, że cokolwiek może mi zagrażać ze strony tej bestii.

– Tym razem nie tobie, a twojej córce. Ostrzegałem cię wtedy.

– Ona ma coś wspólnego z Ahr-Karem?

– Prócz ojca nic. Zachodzi jednak całkiem spore prawdopodobieństwo, że potwór ją odwiedzi i sprowadzi w miejsce pobytu Przekaźnika. Bo widzisz, Przekaźnik jest bardzo skomplikowanym narzędziem, stworzonym przez Lalkarzy w ściśle zdefiniowanym celu. Mimo że nie jesteście razem, wciąż jest z tobą związany jak z pierwszym Nosicielem, i zawsze będzie. Jego system autooceny bezpieczeństwa być może został aktywowany w tym innym, awaryjnym świecie na przykład przez nowego Nosiciela i Ahr-Kar doszedł do wniosku, że Mara jako jednostka z tobą spokrewniona (czytaj, dysponująca odziedziczoną po tobie energią zarówno w zakresie ognia, jak i myślowych symulacji, oraz kontroli nad rzeczywistością materialną) będzie najlepszym wyjściem do rozwiązania jakiegoś ważnego problemu. No bo przecież nie ty, skoro okazałeś się zdrajcą, prawda?

– Skąd możesz wiedzieć, że ta istota z komnaty po nią przyjdzie i dlaczego nie ostrzegłeś mnie wcześniej?

– Musiałem rozwiązać własne problemy, żebym mógł ci pomóc. Ferunie, jak wiesz (albo może już zapomniałeś?), również jestem zdrajcą. Cały czas jednak obserwuję ślad energetyczny strażnika komnaty. Do niedawna nie zbliżał się nawet do granic Południowego Kontynentu. Dopiero niedawno udało mu się jakoś niepostrzeżenie pokonać Ocean Sargassowy. Musiał zadekować się na jakimś dużym statku w porcie Jarmuza, pewnie też zmienił diametralnie wygląd – bo widzisz, nikt by nie przyjął na frachtowiec oceaniczny śmierdzącego padliną gada, nawet gdyby miał ze sobą hektolitry grogu. Kiedy ustaliłem te fakty, zareagowałem natychmiast i teraz właśnie o tym rozmawiamy.

– Muszę ją jakoś ochronić. Hima leży parę tysięcy mil stąd. Podróż będzie trwała bardzo długo, a mój kostur jest całkiem wyczerpany – odezwał się zrezygnowany Ferun, ukrywając w dłoniach spoconą od nadmiaru wrażeń twarz.

– Dałbym ci chętnie swój, ale te urządzenia są tak projektowane, żeby mogły służyć wyłącznie jednemu właścicielowi. Spakuj się jeszcze dzisiaj. Musisz wyruszyć jak najszybciej. Mam nadzieję, że zdążysz przed nim.

– Skąd o niej wiedział?

– Te tak zwane przez ciebie „potwory” to w rzeczywistości ksenomorficzne aparaty, których „życie” znacznie różni się od węglowych procesów zachodzących w twoim ciele. Ksenomorfy, oprócz standardowych zmysłów, wyposażone zostały w zestaw czujników, które wykryją najmniejsze wyładowanie określonych typów energii, a więc w twoim wypadku specyficzny rodzaj śladu plazmowego, który wytwarzasz zarówno ty, jak i od niedawna twoja córka.

– Tak ją wyczuł! Cholerne dzieci lalkarzy! – żachnął się Ferun, strącając ręką ze swojej sklepowej lady wysoki stos ciężkich książek. Z chwilą, gdy masywne, skórzane okładki upadły z trzaskiem na drewnianą podłogę, całe jego ciało zaiskrzyło białymi odłamkami płomieni, które rozpełzły się po całym antykwariacie.

Przechadzający się wzdłuż przepełnionych regałów Metafius, wydawał się zupełnie nie zwracać uwagi na desperacko powstrzymywaną, nerwową reakcję u Feruna, tylko niestrudzenie mówił dalej, wyraźnie artykułując każde słowo, a wydostające się z antykwariusza ogniki przenikały jego interaktywną postać:

– W rzeczy samej. Dziewczyna dojrzewa i zapewne nie umie sobie poradzić z własnymi emocjami. Nadmiar energii wycieka z niej jak słodkie wino ze zbutwiałego antałka. Swoją drogą napiłbym się waszego Czerskiego Roga z południowych sadów.

– Kim ty w ogóle jesteś?

– Lalkarzem, nie widać? – zaśmiał się głośno Metafius, Ferun jednak nie odwzajemnił wybuchu tej niespodziewanego radości.

– Tracę powoli nadzieję, że was zrozumiem.

– Tu nie ma co rozumieć. Badamy tylko naturę energii jako takiej i formujemy ją wedle naszego uznania, a ty chyba musisz się jak najszybciej stąd zabierać.

Ferun odburknął coś pod nosem, ale przytaknął.

– Wyruszę jeszcze przed świtem – odrzekł szybko. – Mam odpowiednie tajne mapy od Wirpigi i wiem jak pokonać łańcuch Gór Krzywych. Nie będę musiał ich okrążać, co by trwało miesiącami, tylko siecią jaskiń przejdę pod nimi i wyjdę prosto na Szarą Równinę. Port w Jarmuzie jest tuż za nią.

– Zapewne ksenomorf zrobił podobnie, pytanie tylko skąd miał jakiekolwiek pojęcie o jaskiniach? Może twoja siatka dawnych szpiegów coś o tym wie? Lepiej to sprawdź! – Metafius przystanął i ściszył głos. – Musisz jeszcze coś wiedzieć o istotach z Komnaty – dodał, rozglądając się wokół, jakby podejrzewał, że jest podsłuchiwany.

– Co takiego? – Ferun również nachylił się w jego stronę i mimowolnie zaczął szeptać.

– Ksenomorfy nie są takimi bezwolnymi automatami, jak może się nam z początku wydawać. Ta postać, którą widziałeś w Komnacie została wybrana na podstawie ówczesnych wierzeń ludzi w istoty powodujące u nich największy możliwy lęk. Nie możesz zatem oczekiwać, że po raz kolejny spotkasz ksenomorfa poza Komnatą w poprzednio zapamiętanej formie. Następna forma, w jakiej go zobaczysz, będzie dostosowana do aktualnego stanu twojej świadomości oraz środowiska, w którym ksenomorf funkcjonował.

– Kiedy już znajdę Marę, jak mam ją przed nim ochronić? Powinniśmy uciekać, czy walczyć z tym czymś?

– Możecie się bronić, ale nie atakuj go specjalnie. Po tylu cyklach poza Komnatą nie mam dostatecznej wiedzy, by ci powiedzieć ani jak teraz ksenomorf wygląda, ani jak może być silny. Uciekniecie do miejsca, którego lokalizację wyślę prosto do modułu w twojej lasce. Naładuję ją również jednym impulsem energii, który wystarczy na ekspresowe przeniesienie się do tej kryjówki.

– Spokojne życie chyba nie jest mi przeznaczone – westchnął głośno Ferun.

– Kiedy jesteś spokojny, nie ruszasz się, a kolejnym etapem braku ruchu jest tylko śmierć – zaintonował melodyjnie Metafius, a jego głos przypominał spienioną wodę, która rozbija najtwardsze kamienie na dnie strumienia u stóp góry Ahr-Kar.

To było zakamuflowane w słowach nieoczekiwane pożegnanie. Obraz postaci Metafiusa nagle zamarł, a później łagodnie rozmył się w powietrzu. Zaraz po jego zniknięciu ekran na stojącej w kącie lasce Feruna zamigał parę razy i zgasł.

Chwilę później Ferun uświadomił sobie, że pamięta głos Metafiusa nie tylko z drugiego spotkania w Komnacie, ale i z pierwszego, kiedy umarł Darion.

Mimo tych wspomnień, stopniowo ogarniał go spokój, gasły wszelkie iskry ognia, które rodził w sobie gdzieś na powierzchni nerwów i błon komórkowych. Zastanawiał się niezliczoną ilość razy, jaka może być natura tych reakcji. Może iskry nie pochodziły z niego, lecz z innej, nie nazwanej jeszcze przez lud Gimirri czasoprzestrzeni, gdzie tarcia międzycząsteczkowe były tak silne, że Ferun był w stanie uważać je za niekończące się źródło ognia i później transportować do swojego świata?

Odkąd pamiętał, stawiał mnóstwo hipotez, żeby wyjaśnić to, co się z nim działo od czasu dotknięcia sześcianu w Komnacie Przemian, jak nazywał centralne pomieszczenie w labiryncie pod górą Ahr-Kar. Teraz wejście do niego spoczywało głęboko pod złomem skalnym, niewidoczne nawet dla wprawnego poszukiwacza wiekowych artefaktów. Duża część zbocza uległa całkowitemu zawaleniu z powodu robót górniczych paręset metrów niżej. Istniała więc szansa, że pracujący w kopalniach rudy żelaza gwarkowie w końcu natrafią kiedyś na ukryty we wnętrzu góry wielki, sześcienny sarkofag zrobiony z misternie wykutego splotu dwóch nieznanych jeszcze Kimerom metali, w którym ukryto tysiące metrów korytarzy i setki nieznanych pomieszczeń. Będzie to zapewne pierwsze w historii tego ludu wielkie odkrycie archeologiczne.

Ferun wyszedł ze sklepu dopiero nad ranem. Spakował parę map i napisał wiadomość do Graumanaka, osobliwego karła, który pomagał mu prowadzić sklep. Zatrudnił go trochę z litości w pierwszym roku działania antykwariatu, bo był taki brzydki i „szybki” w tym sensie, że nie umiał wypowiedzieć nawet jednego zdania bez zająknięcia i zjedzenia paru kluczowych dla całego sensu wypowiedzi liter. Wkrótce okazało się, że Graumanak posiada zaskakująco obszerną wiedzę o technikach oprawy i renowacji starych pism. Dość nieroztropnie, Ferun nigdy nie zapytał, skąd ta wiedza pochodzi, nic też nie wiedział o osobistym życiu karła. Zaakceptował po prostu to, że któregoś popołudnia zjawił się w sklepie nietypowy jegomość w czerwonej kamizelce, ze zwojem map pod pachą i o bardzo niskim wzroście. Od tamtego czasu zaczął przychodzić regularnie. Nieraz zdarzało się, że przywiózł Ferunowi cenne woluminy do biblioteki z dalekich wypraw, na które często wyjeżdżał. Tak się zaprzyjaźnili, bez żadnych ważniejszych pytań o życie osobiste, bez dociekania kim są i co ukrywają z przeszłości. W końcu okazało się, że Graumanak potrzebuje zajęcia, a ze względu na jego problemy z jąkaniem i zniekształcone ciało, nikt nie chce dać mu godziwej pracy. Ferun zaproponował mu więc pomoc przy drobniejszych pracach w obsłudze klientów w sklepie, a później, po odkryciu zdolności Graumanaka, pełnoetatowe zajęcie na stanowisku introligatora w niewielkiej pracowni, którą naprędce urządzili razem na zapleczu antykwariatu.

W liście, który Graumanak miał otrzymać następnego dnia, Ferun poprosił go o zaopiekowanie się zarówno sklepem, jak i mieszkaniem przez okres maksymalnie dwóch cykli. Nie wspomniał o tym w wiadomości, ale napisał też stosowne pisma urzędowe gwarantujące ich okazicielowi, że w wypadku, kiedy nie wróci, lub nie da znaku, że żyje, sklep wraz z mieszkaniem przechodzi na własność karła. Dokumenty pozostawił w skrytce (dla Graumanaka „magicznym pudełku”) zabezpieczonej skonstruowanym przez siebie zamkiem czasowym – to było jedno ze skrywanych hobby Feruna – konstruowanie mechanizmów precyzyjnych z wykorzystaniem nieznanych jeszcze kimerskiej cywilizacji plazmowych ulepszeń.

 

*

Południowy, kamienny trakt zaczynał się w dzielnicy służebnej wielkiego miasta-państwa Orb. Gnieździły się tam głównie rodziny służby niższej możnowładców i pomniejsi rzemieślnicy. Ferun wyruszył w swoją pierwszą w życiu tak długą pieszą podróż, kiedy już gorący dzień zdążył się w pełni rozwinąć. Przechodząc między ostatnimi zabudowaniami, zatrzymał się na chwilę, żeby z lekkiego wzniesienia poobserwować jeszcze sznury prania rozwieszone w poprzek szerokiej ulicy oraz widoczną w tle rozległą panoramę całego Orb. Wielkie, czerwono zabarwione słońce wsparte z obydwu stron księżycami, wciąż stało nisko na niebie, praniem targał silny, zachodni wiatr, a gdzieś z oddali dochodziło echo wzajemnego nawoływania się sterników w porcie. Ferun stał tak dość długo i zastanawiał się jak to konkretne miejsce, gdzie teraz stoi i wspiera się na swoim kosturze, zmieni się za kolejne pięćdziesiąt cykli. Tuż za nim, już poza zabudowaniami miasta i polami uprawnymi dzielnicy rolniczej wznosiły swoje poszarpane, skaliste wierzchołki pierwsze wzniesienia Przedgórza Jarmuzkiego, jeszcze dalej za nim znajdowała się Wielka Równina porośnięta o tej porze roku tysiącami kwitnących derurgii i odległe szczyty Gór Krzywych, a później już tylko rozległe łąki, bezkresny ocean i najdalszy port, Jarmuza.

Widok ten przypomniał Ferunowi, jak bardzo dawno temu siedział na jednym z tych skalistych pagórków i w rozmowie z fantomową wizualizacją swojej relacji z Przekaźnikiem zastanawiał się, czemu są takie rzeczy, których nie wolno mu robić. Był przecież Nosicielem Ahr-Karu, niewolnikiem, któremu udało się skrycie zniewolić własnego pana.

Teraz, obserwując targane wiatrem sznury z praniem, wyglądające, jak pokryte utopionymi żaglami szafirowe morze, wydawało mu się, że nigdy już nie powróci do Orb, miasta, które jest dla niego całym, nieoczekiwanie bezkresnym, wszechświatem.

 

IV.

Prowadzili go przez labirynt zawsze tą samą krętą drogą. Musiał ją pokonywać z opaską na oczach. Odcięcie wrażeń dopływających do jednego zmysłu, po jakimś czasie wyostrza pozostałe, a miał go dość podczas tych wędrówek. Dowiedział się więc, że korytarze przejść są wąskie i niskie, a im bardziej zbliżają się do Komnaty Widzeń, tym metaliczny smak w ustach staje się mocniejszy, a powietrze wilgotne jak w porze deszczowej w okręgu miasta-państwa Zarkiria na Południowym Kontynencie. Strażnicy, którzy go prowadzili, nigdy nie wydawali żadnego dźwięku, nawet ich oddechy wydawały się bezgłośne, o ile w ogóle oddychali, a ich chód gładki, jakby nie szli, tylko delikatnie płynęli nad śliską powierzchnią gruntu. Jedyne to, po czym rozpoznawał, że nie jest prowadzony, to monotonny ucisk na ramionach, który zwiększał się, kiedy szedł wolniej, a słabł, kiedy przyspieszał. Zawsze rozpoznawał, że docierają do celu po nagłym powiewie świeższego powietrza gdzieś z boku. To była granica, po przekroczeniu której znów czuł duszny zapach wąskiego korytarza, ale już po paru krokach ci, co go prowadzili, nakazywali mu, żeby się zatrzymał.

Było niespodzianką, co takiego ujrzy. Pewne były jedynie wielkie drzwi, tylko ten, kto je malował miał nieraz lepszy lub gorszy dzień. Tym razem zatrzymali się przed oświetlonymi punktowo z sufitu ciemnogranatowymi wierzejami, a opaska spadła mu z oczu automatycznie. Poprzednim razem odrzwia miały kolor czerwony w czarne trójkąty, a jeszcze wcześniej ktoś wymalował na nich niebieskozielone paski. Zwykle też były szczelnie zamknięte, ale nie dzisiaj. Pomiędzy masywnymi skrzydłami znajdowała się szczelina, w której z łatwością mogła się zmieścić średniej wielkości dłoń i doskonale przenikały nią również dźwięki z Komnaty Widzeń. Znajdującym się w środku rozmówcom chyba niezbyt zależało na dyskrecji, albo zrobili to specjalnie, żeby ich gość mógł się przygotować na to, co może go spotkać podczas rozmowy. Póki co Graumanak stał i oczekiwał, kiedy go wezwą, a ucisk na jego ramionach zelżał do prawie niewyczuwalnej siły. W osobliwej ciszy labiryntu, pod wielką górą Ahr-Kar, słyszał doskonale gwałtowne kwestie wypowiadane przez trzy różne głosy.

– Spodziewałeś się takich wyników? Uważasz, że mogą już stać się niebezpieczni? – zapytał Dyrektor.

Pierwszy spojrzał na niego z wyraźnym zainteresowaniem i spokojnie odpowiedział:

– Brałem to pod uwagę, chociaż nie podzieliłem się tymi spostrzeżeniami w oficjalnych raportach. Dopóki tubylcy rozpatrują własne jestestwo w kontekście „Ja w nieprzerwanej relacji do jakiejś kreującej rzeczywistość transcendencji”, Boga lub innego typu obiektu, który przekracza, w sensie logicznym, zdolność ich pojmowania, to nie. Są tylko niewolnikami, którym wydaje się, że uzyskali wolność poprzez obiecaną w zaświatach nagrodę. Natomiast, kiedy obalą już wszystkie postumenty, przed którymi padają na kolana, i w imię których wyrzynają krnąbrnych sąsiadów, sytuacja może się radykalnie zmienić.

– Dlaczego?

– Ponieważ, mój drogi zastępco, wtedy uświadomią sobie, że zostali sami i równocześnie w to ze strachu nie uwierzą – cóż za paradoks? Zaczną szukać jakiegoś tajemniczego rozwiązania; równocześnie znów wyrzynać, tym razem ze skumulowanej złości, jeszcze niedorżniętych sąsiadów, którzy mieszkają obok tych już wcześniej ukatrupionych, aż w końcu im się uda osiągnąć pełną hegemonię. Tylko jedno plemię ma szanse uzyskać taki status. Ich techniczny rozwój odgrywa tu kluczową rolę, bo może umożliwić im substytucję religii psychoaktywną stymulacją i/lub znalezienie bliźniaczych planet z alternatywnymi wersjami ludzkiego gatunku. Byliby zatem pierwszą rasą, która zerwałaby się nam z łańcucha. Mówimy teraz jednak o sytuacji, jaka nie może mieć miejsca, bo ich cywilizacja ulegnie nagłej degradacji z powodu, mówiąc delikatnie, nieoczekiwanych zdarzeń związanych z Przekaźnikiem.

– A cywilizacja tej planety? – włączył się do rozmowy Szatniarz. – Ciągle zapominam jej nazwy… Świat Pierwszego czy jakoś tak?

– Znowu pomieszałeś. Nasz jest pierwszy, zaś „ta” planeta to drugi, a Ziemia jest trzecim światem – wytłumaczył mu po profesorsku Dyrektor. – ale to nazwy potoczne. Są jeszcze własne, czy też ludowe… na przykład wspomniana „Ziemia”, albo „Yarvin”, czyli tu, gdzie jesteśmy; w przestrzeni kosmicznej orbituje też nasza własna kulka, ale jej nazwę chyba pamiętasz, sklerotyku?

– Dobrze kojarzę, że zawiera ona w nazwie jakieś cyfry, prawda? A zresztą, niech będzie jakakolwiek, i tak zapomnę, kiedy wpadnę w drzemkę. A więc, co w końcu z cywilizacją tej planety? – przerwał mu zniecierpliwiony Szatniarz, próbując zmusić Pierwszego tupaniem nogi do odpowiedzi, co mu się o dziwo udało.

– Niestety, również czeka ją podobny los. Nie zginie całkiem, lecz wróci do stanu pierwotnego. – Pierwszy odwrócił pociągłą twarz w przeciwną stronę, gdzie siedział wysoki, brodaty mężczyzna w czerwonym, obcisłym kombinezonie, przebierający nogami jak zniecierpliwione dziecko. Zarost również miał ufarbowany na podobny kolor, a na końcu długiej, opadającej na pierś brody, zawiązany węzeł z okrągłym, srebrnym wisiorem, który teraz podrygiwał jak maczuga u żonglera.

– A zatem eksperyment się całkowicie nie powiódł? Nie skończyliśmy nawet wypiętrzać kontynentów na Yarvinie! – stwierdził zawiedziony Dyrektor.

– Nieprawda! – warknął Pierwszy, a jego żółte oczy zaświeciły niebezpiecznym blaskiem. – Eksperyment wciąż trwa, zmieniły się tylko warunki. Teraz jest znacznie ciekawiej, bo nie mamy pojęcia, co się stanie. A lądami zajmij się sam, jak tak ci się spieszy zostać terrarzeźbiarzem.

– Przed chwilą powiedziałeś, że obie cywilizacje zostaną zniszczone?

– Dyrektorze, opacznie ważysz moje słowa. Powiedziałem, że ulegną zacofaniu, technologicznemu i większość populacji wyginie, ale jak wiesz, w każdej społeczności znajdują się, szczególnie w chwilach totalnej klęski, jednostki wybitne – tacy superbohaterowie – poza tym moja intuicja podpowiada mi, że nawet jeśli technologia fizycznie zostanie zniszczona, to nie jest możliwe zniszczyć już raz rozwiniętej wiedzy na jej temat. Ta wiedza i tak w końcu powróci, znacznie potężniejsza i nieokiełznana, poza każdym dobrem i złem, jakie znamy. Będzie niewątpliwie ciekawie.

– Nawet sromotną klęskę umiesz przekuć w triumf – dodał z podziwem Szatniarz i pogładził szarą brodę. – A więc powiedz mi, co teraz zrobimy z Metafiusem Ballarem?

– Należy go natychmiast odłączyć – krzyknął nagle Dyrektor.

– Raptus z ciebie! – odpowiedział mu gardłowym tonem Pierwszy. – Przypominam ci, że jakiś czas temu Metafius sam się odłączył, poza tym jest naszym najlepszym mechabiologiem, nie mówiąc o innych dziedzinach, w których nikt mu nie dorównuje. Nawet gdybyśmy potrafili go unieszkodliwić, nie zrobilibyśmy tego. To on jest twórcą nowego życia eksperymentu.

– Czyżbyś bronił zdrajcy? – zaatakował Pierwszego wzburzony Szatniarz.

– Bronię jego wolności, a jej absolutny wymiar to jedyna niezmienna wartość w naszym istnieniu, starcze! Zapominasz się! – wykrzyknął Pierwszy, a przez jego wzburzoną, jasną twarz przeszedł bolesny skurcz.

– Dobrze, dobrze, nie spierajmy się już. Czas wysłuchać Pioniera. Niech go wprowadzą – zawołał Dyrektor, rozładowując napiętą sytuację. Niewielkim gestem dał znak w kierunku wejścia do komnaty, chociaż przed nim nie było widać nikogo, kto mógłby ten ruch zobaczyć.

Graumanak stał nieruchomo, przysłuchując się dłuższą chwilę dźwiękom dobiegającym zza drzwi. Kątem oka dostrzegał, że nikogo od pewnego czasu już nie ma wokół niego. Bał się jednak patrzeć gdziekolwiek na boki, a tym bardziej za siebie. Czekał po prostu na jakikolwiek sygnał i wgapiał swoje ciemne, trójkątne oczy w szczelinę, skąd dochodziły odgłosy kłótni i świeższy zapach powietrza. Nagle ogromne wrota przed nim zaczęły się powoli rozsuwać, równocześnie ktoś delikatnie pchnął go naprzód, żeby wszedł do Komnaty.

Wnętrze pomieszczenia było wciąż takie same, jak je zapamiętał ostatnim razem; granatowe ściany, szara posadzka, punktowe światła na suficie, a w środkowej części obszernej sali ustawione trzy wysokie, stalowe krzesła. Siedziały na nich człekokształtne postacie ubrane w nieco groteskowe, obcisłe kombinezony z wyhaftowanymi na piersiach i ramionach nieznanymi znakami. Środkowe miejsce zajmował wysoki mężczyzna w szarym trykocie z ogoloną twarzą i wytatuowaną głową. Wyglądał na bardzo młodego, chociaż prawą część twarzy miał pokrytą gęstymi zmarszczkami, spomiędzy których licznie pobłyskiwały na szafirowo scalone ze skórą klejnoty; poza tym był szczupły i niespokojnie bębnił palcami o podłokietnik krzesła. Po lewej stronie siedział ubrany na czerwono brodaty starzec. Miał przymknięte oczy i właściwie się nie poruszał, bardziej przypominając karykaturalną rzeźbę, niż żywą istotę. Ostatni przybysz usadowił się bokiem na krześle. Był średniego wzrostu, smagłym mężczyzną o bujnej, jasnej czuprynie z granatowymi pasemkami na skroniach. To on odezwał się pierwszy:

– Graumanaku, cieszymy się, że znów do nas przyszedłeś. Co cię tym razem sprowadza?

Karzeł czuł respekt przed obserwującymi go postaciami na krzesłach, lecz nie stracił języka w gębie. Wiedział dokładnie, co ma im do powiedzenia i przebiegle liczył na ugranie dodatkowego wynagrodzenia.

– Mm wane inforrrrmaccccje na temat Fruna! – zwrócił się bezpośrednio do Dyrektora.

– Słuchamy więc – odezwał się Pierwszy i na chwilę uspokoił palce. Nawet Szatniarz otworzył z zaciekawienia swoje wyblakłe, złote oczy.

– Miaaaałem was poinformować, kiedy coś nieconnego stanie się z Feun – zaczął niemrawo Graumanak – i wczoraj się co wydao.

– Co takiego mogło się wydarzyć, o czym jeszcze nie wiemy? – zapytał cynicznie Szatniarz.

Graumanak spojrzał na niego i machnął rękami, ale z jego ust nie wydostał się żaden dźwięk. Zrobił tak jeszcze parę razy, ale zdołał wyrzucić z siebie tylko niezrozumiałe warki, mlaśnięcia i pokaszliwania.

– Zaczekaj Szatniarzu, i ty, Graumanaku – przerwał im Dyrektor. – Jak wiecie – zwrócił się do Pierwszego i Szatniarza – Graumanak ma problemy z wymową, zwłaszcza, kiedy jest zdenerwowany. Ułatwmy jemu i nam zrozumienie tej rozmowy naszym nowym wynalazkiem. – Wszyscy kiwnęli głowami na znak aprobaty tego pomysłu.

– Graumanaku, spójrz w górę. Nad tobą pojawiło się właśnie urządzenie, które nałożysz sobie na głowę. Włączy się automatycznie i będzie artykułowało na głos twoje wypowiedzi zrozumiałym dla wszystkich głosem.

Faktycznie, kiedy Graumanak popatrzył w górę, dostrzegł zawieszony tuż nad sobą metalowy pręt z dwoma rozklepanymi w okręgi srebrzystymi końcówkami. Delikatnie chwycił urządzenie i nałożył je sobie na głowę tak, żeby szersze końce szczelnie przylegały do skroni.

– Doskonale! Teraz powiedz coś do nas, tylko głośno! – wyszeptał tajemniczo Dyrektor.

Karzeł otworzył usta i wziął parę głębszych oddechów.

– Miałem was poinformować, kiedy coś niecodziennego stanie się z Ferunem. Wczoraj się coś wydarzyło, dlatego przyszedłem. – Graumanak wypowiedział ostrożnie każde słowo, a jego głos, soczysty i wprawnie cyzelujący dowolny wyraz, onieśmielił go i zachwycił.

– Urządzenie będzie twoje, jeśli wieść o Ferunie uznamy za odpowiednio cenną – dodał z lekkim uśmiechem Dyrektor.

– On wyjechał. Nie ma go! – zaczął lakonicznie Graumanak. Ciągle nie mógł otrząsnąć się z zaskoczenia, że może słuchać siebie mówiącego tak lekko i sprawnie. W ogóle nie czuł, że ma coś na głowie, co umożliwia mu taki sposób mówienia. Urządzenie wtopiło się mu w rzadkie włosy i przylegało niemal do samej skóry na czaszce.

– Graumanaku, spokojnie, opowiedz nam wszystko od początku – odezwał się Szatniarz, bawiąc się wisiorem na końcu długiej brody.

Karzeł opadł ciężko na zimną posadzkę, otarł czoło z kropelek potu i zaczął opowiadać:

– Dostałem wiadomość od Feruna, że mam zaopiekować się jego sklepem i mieszkaniem na okres jednego cyklu. Oprócz tej wiadomości, są jeszcze zamknięte w skrytce dokumenty. Nie mogę się do nich dostać – spryciarz, zabezpieczył je zamkiem z jakimś mechanizmem, który odmierza czas. Sądzę, że Ferun liczy się z tym, że może nie wrócić z tej wyprawy. Skoro obliczył, że zajmie ona cały jeden cykl, to oznacza, że udał się na Południowy Kontynent i ma zamiar trochę tam posiedzieć.

– Nie za bardzo rozumiem, w czym ta wiadomość o wycieczce Feruna może być dla nas interesująca? – odezwał się powątpiewająco Szatniarz, pocierając ciężkie od różnej maści pierścieni ręce.

– Nie wyciągaj zbyt szybko wniosków. Dajmy mu skończyć! Sądzę, że jest jeszcze coś, co Graumanak chce nam opowiedzieć – obruszył się Dyrektor. – Mów dalej Graumanaku, nie zwracaj uwagi na tego mantyka – rzekł uprzejmie do karła.

– A więc zobaczyłem coś wieczorem w antykwariacie, jeszcze w przeddzień otrzymania wiadomości – ciągnął dalej Graumanak. – Ferun nie był sam. Z kimś rozmawiał, gestykulował, widziałem iskry, musiał być zdenerwowany. Zakradłem się bliżej i zobaczyłem go. Miał na sobie dziwny płaszcz, a na plecach coś, co kształtem przypominało laskę Feruna, tylko było szczelnie zawinięte. A najdziwniejsze było to, że w końcu znikł, dosłownie rozpadł się w powietrzu. Ferun zaczął się wtedy pakować. Nie wiem, co dalej, uciekłem, żeby mnie nikt nie zobaczył i nie posądził o złodziejstwo, bo jacyś podpici strażnicy wałęsali się po dzielnicy.

Przez chwilę w komnacie zapanowała nieprzenikniona cisza. Widocznie ta część wiadomości od Graumanaka zrobiła na trójce słuchaczy duże wrażenie. Dopiero po chwili odezwał się Dyrektor:

– Dziękujemy ci. To bardzo interesujące, co nam powiedziałeś. Zarówno ja, jak i moi towarzysze – tu spojrzał na wciąż zamyślonego Pierwszego i Szatniarza, który tak mocno wychylił się ze swojego krzesła, że mógł w każdej chwili z niego wypaść – sądzimy, że w pełni zasługujesz na konwerter wymowy. Wychodząc też naprzeciw twoim oczekiwaniom, na końcu labiryntu dostaniesz jeszcze odpowiednią sumę, proporcjonalną do twoich zasług. A teraz pozwolisz, że przedyskutujemy uzyskane od ciebie informacje we własnym gronie. Strażnicy odprowadzą cię do wyjścia, a stamtąd zapewne już wiesz jak szybkim transportem wrócić do Orb.

Ucieszony Garmanak skłonił głowę i wycofał się cicho o parę kroków, po czym szybko odwrócił i wyszedł. Ogromne wrota tym razem szczelnie się za nim zatrzasnęły i żaden dźwięk nie miał już prawa wyjść z Komnaty Widzeń. Znów poczuł ucisk na ramionach, a na oczy ktoś założył mu od tyłu przepaskę, żeby nie mógł zobaczyć powrotnej drogi. Tymczasem w Komnacie atmosfera zrobiła się nieco kwaśna.

– Mamy zatem dowód na to, że Metafius zrobił sobie wycieczkę do Feruna. Póki co wysłał sam komunikujący obraz, ale niedługo pojawi się tu fizycznie. Niefortunnie się stało, że Przekaźnik chce wykorzystać córkę naszego nieudanego wybrańca – wycedził z przekąsem Szatniarz.

 – Działa autonomicznie. Robi tylko to, co uznał za użyteczne w przetrwaniu. Wybór Mary świadczy o ciągle silnej więzi między Przekaźnikiem a Nosicielem – odezwał się Pierwszy.

– Musimy przede wszystkim unieszkodliwić Metafiusa – nie ustępował Dyrektor.

– Daj mi znać, kiedy znajdziesz odpowiedni sposób. – Pierwszy obrzucił go cynicznym spojrzeniem.

– Ferun zapewne jedzie ratować córkę. Jakie ma szanse z ksenomorfem? – zapytał Szatniarz, poprawiają złociste pantofle na stopach.

– Jeśli zdąży, to duże – zwrócił się do ekscentrycznego starca Pierwszy. – Właściwie to ksenomorf ma niewielkie szanse w konfrontacji z adeptem „drogi ognia” i przede wszystkim z jednym z nas.

– Trzeba mu zatem utrudnić podróż, jakoś go spowolnić, żeby nie zdążył.

– Chyba się przesłyszałem – wszedł im w słowo Dyrektor – To miały być ściśle izolowane od siebie światy. Naprawdę chcecie dopuścić do tego, żeby jakikolwiek przedstawiciel gatunku dominującego na Yarvinie przeniósł się do miejsca, gdzie jest w tej chwili Przekaźnik?

– Nie tylko – odrzekł Pierwszy. – Zachodzi duże prawdopodobieństwo, że Ferun, z pomocą Metafiusa, podąży za córką. To będzie najciekawsza część eksperymentu. Interesuje mnie przede wszystkim to, czy pójdą na całość i się przeniosą, czy tylko wyślą swoje symulakryczne projekcje, żeby ingerować w tamten świat jedynie pośrednio, i to w krytycznych momentach. Osobiście wybrałbym na początku ten pierwszy wariant. Paradoksalnie, mamy sporo czasu. Minie wiele setek cykli na Ziemi (tu trochę mniej) zanim sytuacja dojrzeje do bardziej wnikliwej analizy i być może konkretniejszej reakcji.

– Analizować już nie będziemy my, a nasze inne wersje – zasmucił się Dyrektor.

– To będziemy de facto my. Zapamiętamy każdą informację związaną z Ferunem, nawet teraźniejszą rozmowę i wszystkie inne, które w tej sprawie odbędziemy. Nie myśl zgodnie z kierunkiem entropii. Możliwość homeostatycznej rekonstrukcji łańcuchów daje boską siłę urwania się z kajdan czasowi – zaintonował kaznodziejsko Pierwszy.

– Boję się, że przez naszą chęć eksperymentowania stracimy obydwa te światy, a dodatkowo na nasz własny sprowadzimy niegodziwy koniec – włączył się nagle wybudzony ze starczej drzemki Szatniarz. – Ale mimo to chcę się zabawić – skomentował sam siebie i znów zapadł w płytki sen.

– Pogódź się z tym, że największe szanse na degradację ma świat, w którym aktualnie znajduje się Przekaźnik. W końcu Ahr-Kar musi skądś brać energię, a z czasem będzie jej potrzebował znacznie więcej, wątpię nawet, czy jedna planeta mu wystarczy. Znów mnie jednak nie słuchasz, tylko śpisz dziwaczny staruchu. Ty, również się tego boisz, Dyrektorze?

– Bałbym się tylko wtedy, gdybym nadał bytom społeczności na Yarvinie jakąś wartość, ale tak się nie stało, ponieważ ich nie poznałem osobiście, no może oprócz Graumanaka, ale to śliski typ i nie chcę na jego przykładzie wyrabiać sobie opinii o wszystkich tubylcach. Ciągle jedynie słucham opowieści o Ziemi snutych przez Szatniarza, a czasem ciebie, i znacznie bardziej interesuje mnie tamta planeta. W jakimś sensie najbardziej jestem przerażony nami, włączając w to Metafiusa Ballara. Chcę jego śmierci, o ile w ogóle można w naszym wypadku mówić o biologicznej dezintegracji ciał.

– Powiedz mi, dlaczego tak źle o nas myślisz?

– Bo sądzę, że będziemy zdolni zaryzykować wszystko, łącznie z naszym rodzajem. Jesteśmy nieobliczalni, a szaleńcy zawsze nimi pozostają, niezależnie od ideologicznej szlachetności ich motywacji.

– Masz rację, Dyrektorze. Jesteś najodpowiedniejszą osobą na tym stanowisku – Mrugnął do niego Pierwszy. – Zapamiętaj, Przekaźnik jest tylko pilotem z ograniczoną dozą inteligentnej autonomii. Ciekawy jestem, ile sam będzie w stanie się nauczyć, kogo wybierze na kolejnych Nosicieli, oraz jaki wpływ będą miały ich losy na ten historycznie krótki czas pozostały do energetycznej inhibicji Ziemi? Ciekawy jestem też, co będzie później, czy usłyszę jeszcze raz śmiech tytanów?

– To był nasz wyjątkowo nieudany eksperyment. – Szatniarz znów się na chwilę przebudził. – Przekaźnik jest tylko anemicznym odpryskiem tego, co ukryliśmy pod górami, a są z nim tak wielkie problemy.

– Sądzisz, że spróbuje? – zapytał go Dyrektor.

– Jestem pewien.

– I co ty na to, Pierwszy?

– To w niczym nie zmienia mojego zdania. – Mężczyzna wstał z krzesła i odwrócił się do nich, jak do swoich uczniów. Dopiero teraz, kiedy się wyprostował, można było dostrzec, że mocno kuleje i ma częściowo usztywnione plecy. Posturę miał jednak gibką i niezwykle dumną. Żółte oczy błyszczały mu niebieskawym blaskiem, co wraz z regularnymi proporcjami jasnej twarzy dopełniało całość jego władczego konterfektu.

– W każdej chwili możemy to wszystko przerwać – zirytował się Dyrektor i walnął pięścią w oparcie krzesła. Tuż pod jego napiętą ręką osadził się na chwilę szron, po czym wyparował.

– Tak, i na tym polega nasza druzgocąca przewaga, że możemy, ale tego nie zrobimy – odpowiedział mu spokojnie Pierwszy.

 

[1] Po stracie Przekaźnika.

Koniec

Komentarze

Odysie, wybacz. Przebrnęłam przez nieco ponad jedną trzecią opowiadania i nie mam siły nadal przedzierać się przez gąszcz bardzo nużących opisów. Zaczynam się gubić w poczynaniach bohatera i otaczających go postaci, przestaję rozumieć, co czytam.

 

Nie wy­ko­rzy­sty­wał tej zdol­no­ści zbyt czę­sto, póki co chciał ją le­piej zba­dać… – Raczej: Nie wy­ko­rzy­sty­wał tej zdol­no­ści zbyt czę­sto, na razie chciał ją le­piej zba­dać

http://sjp.pwn.pl/szukaj/p%C3%B3ki%20co.html

 

Na środ­ku wie­lo­punk­to­wo oświe­tlo­nej sali wy­ra­sta­ła z ziemi gra­ni­to­wa ko­lum­na… – …wy­ra­sta­ła z podłogi gra­ni­to­wa ko­lum­na

W dalszej części tekstu piszesz: Nie­któ­re z pa­lą­cych się jesz­cze świa­teł w Kom­na­cie nagle przy­ga­sły, a ka­mien­na pod­ło­ga za­drga­ła.

 

– Ko­lej­na od­po­wiedź, żebym się od­wa­lił. – Czy powiedzenie żebym się odwalił, nie jest aby zbyt współczesne?

 

Dwa z nich nie wy­ha­mo­wa­ły i wpa­dły pro­sto w pło­mie­nie. Ferun mo­men­tal­nie za­mknął na po­pa­rzo­nych i zdez­o­rien­to­wa­nych ofia­rach ogni­stą pu­łap­kę i w ciągu paru se­kund spa­lił je na po­piół. Od­sło­nił jed­nak przy tym flan­kę, a dwa po­zo­sta­łe stwo­ry, krą­żą­ce pod su­fi­tem Kom­na­ty, to za­uwa­ży­ły. Za­ata­ko­wa­ły po­now­nie z dwóch stron, jeden nad­le­ciał z góry, a drugi pod­ciął Fe­ru­no­wi nogi… Powtórzenia.

 

zbu­do­wa­ne z pa­ru­dzie­się­ciu wy­so­kich don­żo­nów po­łą­czo­nych ze sobą na róż­nych wy­so­ko­ściach zdo­bio­ny­mi most­ka­mi. – Powtórzenie.

 

Ja­kieś fatum spo­czy­wa­ło w Do­li­nie Ahr-Kar… – Raczej: Ja­kieś fatum krążyło/ wisiało/ ciążyło nad Do­li­ną Ahr-Kar

 

może tro­chę dzię­ki niszy, którą udało mu się za­go­spo­da­ro­wać. – Zdanie, które można usłyszeć dzisiaj, w tym opowiadaniu, niestety, razi.

 

Cena lo­ka­lu wraz z za­war­to­ścią w po­sta­ci sta­rych mebli i prze­żar­tych grzy­bem, po­tar­ga­nych przez szan­tra­py wo­lu­mi­nów… – Wydaje mi się, że szantrapa, nie powinna znaleźć się w tym tekście.

http://www.poradnia-jezykowa.uz.zgora.pl/wordpress/?p=768

 

Ferun kom­plet­nie nie znał się na tym biz­ne­sie… – Czy słowo biznes na pewno pasuje do tego opowiadania?

 

sklep zy­skał stałe grono klien­tów i opi­nię miej­sca, gdzie przy­cho­dzą tylko ci, któ­rzy chcą do niego tra­fić. – …opi­nię miej­sca, do którego przy­cho­dzą/ które odwiedzają tylko ci

 

Bar­dzo przy­da­ło się w tym przy­pad­ko­we hobby by­łe­go sługi Lal­ka­rzy – pod­czas swo­je­go dłu­gie­go życia i eks­pre­so­wych po­dró­ży… – Czy współczesne hobby i takież ekspresowe podróże mają rację bytu w tym opowiadaniu?

 

An­ty­kwa­riat stał się wkrót­ce znaną w dość wą­skich i spe­cy­ficz­nych krę­gach dziu­plą gro­ma­dzą­cą ide­owo wy­wro­to­wy i po­dej­rza­ny ele­ment… – Po zdaniach, w których używasz takich słów i zwrotów, odechciewa mi się czytać.

 

mimo wielu pod­szep­tów od uczyn­nych oby­wa­te­li… – …mimo wielu pod­szep­tów uczyn­nych oby­wa­te­li

 

że wła­ści­ciel an­ty­kwa­ria­tu jest w po­sia­da­niu jed­ne­go z naj­więk­szych atu­tów ów­cze­sne­go świa­ta, czyli bo­gac­twa, czego od czasu do czasu dawał hojne do­wo­dy w sto­sun­ku do lo­kal­nych wa­taż­ków. – Co to znaczy dawać hojne dowody w stosunku do watażków?

 

jako wy­ko­naw­cy nie­zmien­nej woli Bogów… – …jako wy­ko­naw­cy nie­zmien­nej woli bogów

 

na te­re­nie któ­re­go kirch był wy­bu­do­wa­ny… – …na te­re­nie któ­re­go kircha była wy­bu­do­wa­na

Kircha jest rodzaju żeńskiego.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję za chociaż tyle.

Długaśne, ale czytało mi się dobrze :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka