Gdy byłem dzieckiem, ktoś, chyba dziadek, powiedział mi, że kiedy zaczynają wyć syreny alarmowe w remizie naszej OSP, należy bardzo uważnie się w nie wsłuchiwać, bo to komunikaty kierowane do ludności i kiedyś mogą ocalić mi życie.
I rzeczywiście: Pojedyncza syrena była hołdem dla strażaka wyruszającego do swojej ostatniej akcji – pamiętam, że kiedyś marzyłem, by i na moim pogrzebie rozbrzmiał jej metaliczny lament – dwie informowały o otwarciu śluz na pobliskiej zaporze, trzy to oczywiście pożar, a cztery ostrzegały przed klęskami żywiołowymi. Piątki, szóstki, siódemki i ósemki chyba nie było, albo może ja po prostu nie pamiętam jakie posłannictwo miałyby nieść, ale pozostawała jeszcze dziewiątka… A dziewięć syren miało oznaczać najgorsze.
Lata później, na lekcjach przysposobienia obronnego, dowiedziałem się, że to, co usłyszałem, nie do końca jest prawdą; że istnieją oficjalne, uniwersalne kody alarmowe i to na nie powinienem zwracać uwagę. Nigdy jednak nie zdołałem ich nawet zapamiętać, natomiast gdy tylko rozbrzmiewało larum strażackiego wyjca na naszej remizie, wsłuchiwałem się w nie całym sobą, skrupulatnie licząc każdą następną syrenę, jednocześnie zafascynowany i przerażony. Zupełnie automatycznie kierowałem oczy na północ, ku centrum mojej wioski, drzemiącej spokojnie w dolinie u bram Beskidu Małego i nieśmiało sięgającej przysiółkami na stoki najbliższych gór. Na północy bowiem znajdowała się remiza i to właśnie stamtąd dochodził złowrogi jazgot, odbijający się nieskończonym echem od każdego szczytu.
Nigdy nie usłyszałem więcej niż trzy syreny naraz, choć – podobno – podczas niesławnej powodzi roku dziewięćdziesiątego siódmego, rzeczywiście dołączyła do nich i czwarta. Wtedy jednak byłem zbyt mały, by zwrócić na to uwagę. A może już po prostu spałem, bo dopiero nocą woda zaczęła wdzierać się do naszego domu.
Tego dnia, początkiem września dwa tysiące szesnastego roku, wczesnym popołudniem, również nie usłyszałem dziewięciu syren. Ani nawet trzech. Była tylko jedna… a jednocześnie było ich nieskończenie wiele.
Szedłem pod górę wschodnim stokiem Wielkiego Obłazu, wśród coraz bardziej dziczejących łąk – w dzisiejszych czasach już prawie nikomu nie chce się trzymać gospodarki i szarpać o każdy kłos z kiepską tutejszą ziemią, bo zwyczajnie się to nie opłaca – i próbowałem rozgnieść w dłoniach dwa młode orzechy. W kieszeniach roboczych spodni kolejne grzechotały jakby radośnie, niecierpliwie czekając na swoją kolej, natomiast zwinięta w kulę i upchana w malutkiej kieszeni reklamówka, do której miałem nadzieję zebrać choć kilka grzybów, przy każdym kroku irytująco uwierała w tyłek.
Od mieszanego lasu, który pokrywał szczyt Obłazu niczym bujna, zielona szczecina, dzieliło mnie jeszcze może kilkadziesiąt metrów łagodnego zbocza, gdy wznoszący się wysokim tonem ryk pożarniczej syreny bezwzględnie nakazał się zatrzymać.
Szybko uświadomiłem sobie jednak, że nie jest to nasz wyjec – dźwięk był zbyt cichy, ledwie słyszalny, jakby pochodził z bardzo daleka. Potem jednak dołączył do niego następny, już nieco głośniejszy, a po chwili jeszcze jeden i wreszcie: jest! – zawyła i nasza syrena, głośno, napastliwie, złowrogo. A góry jej odpowiedziały echem… Nie, to nie tylko góry – to tam dalej, po drugiej stronie, w kolejnych wioskach wyją syreny! Znów ciszej, wytłumione lasem. ale mimo to zbyt wyraźnie, by dało się im zaprzeczyć. I żadna, żadna nie chce umilknąć; przekrzykują się nawzajem, jazgoczą, zlewają w jeden, niekończący się lament, kaleczą ciszę, gwałcą spokój letniego popołudnia…
Znów spoglądam na północ. Mam stąd doskonały widok, lepszego miejsca na taką okazję nie mógłbym sobie wymarzyć. Za mną, na południu – Żar; po prawej – Groń, Kiczera, Micherdówka; po lewej – szczyt Obłazu; przede mną – jak okiem sięgnąć równina; wsi moja spokojna, dalej Kęty, Brzeszcze, Oświęcim. Cywilizacja, życie, ludzie.
I nikt nie słyszy, nikt nie reaguje.
Gdzieś niedaleko samotny traktor nieudolnie próbuje zagłuszyć apokalipsę; punkciki samochodów nadal bez pośpiechu przemieszczają się po asfaltowej niteczce, którą jakiś głupiec próbował opleść koryto Soły, hen tam, w dole; do piekielnego zawodzenia nie dołączają syreny wozów strażackich, policji ani karetek… Zupełnie jakby płynące zewsząd ostrzeżenie było zbyt nieprawdopodobne, by dało się w nie uwierzyć. Bo niby przed czym to ostrzeżenie? Czym straszą syreny, skoro nic się nie dzieje, skoro świat nadal jest taki sam, jaki był jeszcze tę minutę, dwie, trzy minuty temu…?
Syreny zadają kłam normalności, normalność – syrenom.
Komu wierzyć?
Stoję tak – chyba tylko mnie jednego na całym świecie wyjce zdołały zatrzymać – w nieskończoność, choć nogi pode mną miękną coraz bardziej, serce szarpie się w piersi jak szaleniec spętany kaftanem, po czole obficie ścieka pot, a mimo to ręce drżą jak od gorączki. Syreny nie cichną, świat nadal nie odpowiada, nie reaguje… A może nie ma na co? Może tylko ja jeden słyszę? Może tylko w mojej głowie ten wrzask?
Nieważne, niech to po prostu ucichnie… – to była ostatnia myśl, jaką zapamiętałem.
Ocknąłem się otępiały i mocno zamroczony, a głowę rozrywał tak przenikliwy ból, jakbym miał kaca po wypiciu przynajmniej kilku butelek taniego wina.
Przez długą chwilę nie wiedziałem, co się dzieje i nic mnie to nie obchodziło. Chciałem po prostu znów zapaść w sen; uciec od tego bólu. Z całej siły zacisnąłem powieki, by chronić nadwrażliwe oczy przed światłem słonecznym i zwinąłem się w kłębek, pojękując cicho. I pewnie w takiej pozycji już bym pozostał, gdyby nie mrówki, które mnie oblazły i zaczęły boleśnie kąsać. Zmusiłem się, by wstać i strząsnąć z siebie wszystkie owady, które podjęły heroiczną próbę pożarcia mnie żywcem. Dopiero kiedy się ich pozbyłem, zaczęło do mnie docierać, że stało się coś dziwnego. Odszedłem kilka kroków od mrowiska, usiadłem w trawie, rozmasowałem boląca głowę i zacząłem się zastanawiać. Najpierw uznałem, że za moje fatalne samopoczucie odpowiedzialny jest właśnie kwas mrówkowy, którego dziwnie agresywne owady musiały mi zaaplikować całkiem sporo, ale potem myśli i wspomnienia powoli zaczęły wracać na swoje miejsca. I wtedy sobie przypomniałem.
Syreny.
Przez jedną krótką chwilę miałem wrażenie, że umilkły, ale gdy tylko zwróciłem na nie uwagę, natychmiast z powrotem wdarły się do mojego świata ze złowieszczym jękiem, potęgując ból głowy. Widocznie przestałem je słyszeć, bo dla mojego mózgu stały się już elementem tła i przestał je rejestrować.
Jak długo w takim razie byłem nieprzytomny?
Niezgrabnie wygrzebałem telefon z kieszeni, wysypując przy tym kilka orzechów, i zerknąłem na wyświetlacz – prawie piętnasta. A więc odpłynąłem na jakieś dwie godziny. A mimo to syreny nadal wyją i nic się nie zmieniło…
Ale czy na pewno? Coś mi się jednak nie zgadzało, coś było… inaczej. Zamknąłem oczy i zacząłem wsłuchiwać się w otoczenie uważniej. Z początku nie potrafiłem wyłapać dysonansu, lecz nagle zrozumiałem – nie słychać absolutnie nic poza tymi cholernymi wyjcami. Świergot ptaków, szczekanie psów, cichy, ale wyraźny szum przejeżdżających w oddali samochodów, warkot ogrodowych kosiarek i pił tarczowych, porykiwanie ciągnika… Wszystko to, co składa się na kojącą wiejska ciszę, teraz odeszło, pozostawiając po sobie… pustkę; pustkę, w której znalazło się miejsce tylko dla syren. Tak, jakbym na świecie pozostał tylko ja i wyjce.
I te cholerne mrówki.
Spróbowałem podnieść się z ziemi, bo wysokie, niekoszone jeszcze tego roku trawy zasłaniały mi cały świat, a chciałem znów spojrzeć w dolinę, tam, gdzie toczyło się prawdziwe życie. Jednak pierwsza, najwyraźniej zbyt gwałtowna próba, skończyła się katastrofą. Głowę przeszył ból, który porównać można chyba tylko do miażdżenia w imadle, a żołądek wykręcił salto, kopniakiem z półobrotu pozbywając się wszystkiego, co w nim zalegało. Zwymiotowałem białymi drobinkami orzechów w czerwono-żółtej galarecie. Papka cuchnęła tak okropnie, że musiałem odczołgać się kilka metrów, nim pozwoliłem sobie znów upaść w trawę i jęczeć z bólu. A mimo to nie zdołałem uwolnić się od smrodu żółci i gnijącego mięsa – miałem go w ustach i w nosie, w którym utknął razem z kawałkiem orzecha. Teraz był jednak na tyle już słaby, że praktycznie umykał mojej świadomości, coraz mocniej miażdżonej niewidzialną prasą.
Znów musiałem stracić przytomność, jednak tym razem chyba nie na długo. Syreny wyły nadal, orzech, który przedtem tkwił w nosie, teraz oparł się o dolną wargę, łaskocząc nieprzyjemnie, a słońce świeciło wysoko, wciąż jeszcze na południowej stronie nieba. Ale ból głowy zelżał, niemal ustąpił, a żołądek się uspokoił. Wysmarkałem do rękawa resztki wymiocin i wcale nie byłem zaskoczony, kiedy z nosa puściła mi się krew.
Przez chwilę próbowałem zatamować krwotok garścią wyrwanej trawy, którą przyłożyłem do nozdrzy, ale szybko okazało się, że to na nic. Położyłem się więc na plecach i odchyliłem głowę do tyłu najbardziej jak tylko mogłem, z cichą nadzieją, że grawitacja rozwiąże problem.
Wiedziałem już, co się dzieje, ale wizje, które kotłowały mi się pod zamkniętymi powiekami, były zbyt nieprawdopodobne i absurdalne, bym mógł się ich bać.
To się po prostu nie mogło zdarzyć.
Nagle przypomniałem sobie o telefonie. Trzeba zadzwonić do domu, upewnić się, że moim bliskim nic się nie stało, że to wszystko jest tylko porąbanym snem. Po omacku, bojąc się poruszyć głową, zacząłem macać kieszenie, potem grzebać w nich gorączkowo – nie ma!
Kurwa mać!
Kiedy widziałem go ostatnio? No tak, sprawdzałem godzinę… Musiał zostać tam, w trawie, gdzieś obok nieprzetrawionych orzechów. Obym go tylko nie obrzygał…
Wstałem bardzo powoli, zaciskając palce lewej ręki na nosie, żeby choć trochę zatamować krwawienie. Bezskutecznie. Jasnoczerwony strumyk natychmiast znalazł ujście między nimi i spłynął dalej, po dłoni, przez nadgarstek, aż zniknął w czeluściach rękawa flanelowej koszuli. Postanowiłem na razie nie zwracać na to uwagi, tylko skupić się na odzyskaniu komórki. Stałem przez chwilę niepewnie, nim nabrałem pewności, że nie mam problemów z zachowaniem równowagi, a poruszanie nie skutkuje nawrotem koszmarnego bólu, a potem ostrożnie poczłapałem z powrotem na miejsce, w którym zostawiłem drugie śniadanie.
Smród zastałych wymiocin przebił się przez zatkany nos do mojej świadomości już na kilka kroków przed tym, nim odnalazłem jego źródło. Co gorsza, stał się chyba jeszcze wstrętniejszy i trudniejszy do zniesienia niż na początku; kwaśniejszy i jakby cięższy. Na szczęście był też i mniej intensywny, więc zatrzymałem się tylko na moment, walcząc z mdłościami, a potem ruszyłem dalej. Kiedy jednak dotarłem na miejsce, mój żołądek gwałtownie skurczył się w proteście przeciwko wielkim muchom z błyszczącymi, zielonymi odwłokami, które dziesiątkami brodziły w cuchnącej brei, i znów zwymiotowałem. Tym razem wykrztusiłem jednak tylko trochę gęstej, czarnej śliny zmieszanej ze świeżą krwią. Próbowałem splunąć, by pozbyć się tej cuchnącej zgniłym mięsem flegmy, ale zabrakło mi sił, więc spłynęła po brodzie, nim rękawem koszuli niezdarnie rozmazałem ją po całej twarzy.
Telefon leżał tuż obok kałuży, ale na szczęście był czysty i suchy. Złapałem go i zacząłem się oddalać najprędzej, jak tylko mogłem, ścigany odorem własnej śmierci. I choć krew ciekła mi z nosa coraz obficiej, nie położyłem się, tylko rozejrzałem uważnie dookoła.
Na pierwszy rzut oka wszystko wydawało się normalne, niezmienione: porozrzucane na stoku wzgórza domy, w większości wybudowane tuż po wojnie ceglane graniastosłupy – solidne i praktyczne – tu i ówdzie pranie suszące się w słońcu; na widocznych w dolinie drogach kilka samochodów; zakola Soły lśniące niczym wielkie lustro, wieża kościoła górująca nad centrum mojej wioski, dalej ocean stali i betonu, aż po rozdrapany pazurami fabrycznych kominów horyzont, stykający się z niebem gdzieś na północy.
Ale wszystko było nieruchome, martwe. Jakbym patrzył nie na prawdziwy świat, a na doskonale namalowany pejzaż. Jednak obraz, który się przede mną rozciągał, po dokładniejszej lustracji okazał się wcale nie być taki piękny i sielankowy, jak by się chciało. Nawet tutaj, ze szczytu własnego, bardzo szybko kurczącego się świata, widziałem, że nie wszystkie stojące kilka kilometrów dalej samochody znajdywały się na szosie. Część owszem, a inne zdążyły jeszcze zjechać na pobocze, lecz niektóre wyleciały z drogi do rowów, na barierki, na drzewa, pod koła innych wozów… A teraz każdy tkwił w miejscu, w którym dokonał żywota. Mógłbym też przysiąc, że tu i ówdzie widziałem miniaturowych ludzików, porozrzucanych po krajobrazie równie bezładnie co samochody, i równie jak one nieruchomych.
Stałem tak przez bardzo długą chwilę, z rosnącym przerażeniem i desperacją szukając jakiegokolwiek ruchu, dowodu, że nie zostałem zupełnie sam. Ale – jak na złość – nawet wiatr zamarł, odzierając Beskidy z iluzji życia, którą zawsze tak chętnie pokazywał wśród źdźbeł trawy i koron drzew.
W końcu poczułem mocne zawroty głowy i musiałem się położyć. Po chwili krwotok z nosa nieco się zmniejszył, ale za to bardzo mocno zachciało mi się spać. Zwalczyłem jednak pokusę, by zamknąć oczy i skupiłem całą uwagę na telefonie.
Serce zabiło mi mocniej – miałem pełen zasięg. Więc może jednak…?
Podniecenie, trucizna w żyłach, osłabienie, utrata krwi? Pewnie wszystko naraz, a może coś zupełnie jeszcze innego. Niezależnie od przyczyn, ręce trzęsły mi się tak bardzo, że z trudem zdołałem wybrać numer do żony. Dotykowy wyświetlacz szybko zapaskudził się krwią, ale to nie miało znaczenia.
Teeet… Teeet… Teeet…
– Odbierz, kochanie! – modliłem się, ni to do żony, ni do telefonu. Na pewno nie do Boga. – No… proszę…
Tet, tet, tet, tet…
Spróbowałem jeszcze raz. Znów bez skutku.
– ODBIERZ! KURWA! TEN TELEFON! – ryczałem w przestrzeń, próbując po raz trzeci. Sam przed sobą nie zdołałem jednak ukryć, że w tym krzyku nie ma gniewu, a wyłącznie strach.
Nadal nic.
Wreszcie dałem spokój. Rękawem spróbowałem zetrzeć z ekranu krew, ale tak naprawdę tylko bardziej ją rozmazałem. Dotyk jednak działał, a ja byłem w stanie odczytać komunikaty. Wybrałem numer mamy. Kolejne trzy próby nawiązania połączenia – znów bez rezultatu. Więc do taty.
Jeden sygnał, drugi, kolejny i jeszcze jeden, i nagle delikatne: trzask!
– Boże, tato, tak się…
– TU NUMER 753 6…
Kurwa!
Zostawiłem tacie na poczcie bełkotliwą prośbę, żeby się odezwał jak najszybciej, bo dzieje się coś złego i bardzo się o nich boję i… Na koniec już miałem dodać, że bardzo ich kocham, ale zawahałem się na moment. Okazja minęła, szansa przepadła, rozłączyłem się.
Dlaczego tego nie powiedziałem? Co mnie powstrzymało?
Reakcja jak zwykle spóźniona o te ćwierć sekundy, cierpienie do końca życia.
112
Linia zajęta.
997
Linia zajęta.
998
Nikt nie odbiera.
999
Linia zajęta.
Starłem łzy spływające po policzku.
Czerwone.
112. Znowu.
Linia zajęta…
A syreny nadal wyją; prywatny koncert, tylko dla mnie.
A może niekoniecznie? Może to tylko tutaj tak…?
Poproszę kolejne koło ratunkowe: telefon do przyjaciela.
Łódź milczy, wszystkie telefony. Warszawa – cisza. Gdynia – poczta. Kraków – nic. Wrocław, Białystok… Może chociaż ten cholerny Białystok, ktokolwiek, proszę…
Ale nie…
Londyn, Edynburg, Amsterdam, Kolonia, Gdzieśtown w Norwegii, nawet Sydney… – Kolejna korzyść z posiadania rodziny i przyjaciół na całym świecie: łatwo się upewnić, że wszystko, ale to absolutnie wszystko szlag trafił.
Zostałem sam.
Rozszlochałem się jak dziecko, a potem dostałem ataku kaszlu – na zmianę plułem krwią zaległą w płucach i wymiotowałem tą z dna żołądka. Ból znów zaczął rozsadzać głowę, a potem rwać mięśnie, wykręcać stawy i pożerać kości.
Jeśli krzyczałem, to nie słyszałem własnego krzyku. Płaczu też nie.
Trwało to w nieskończoność, a gdy wreszcie minęło, pomyślałem – z prawdziwą ulgą – że to już koniec, że umieram, a może już umarłem.
Zamiast tego nagle poczułem się o wiele lepiej, jakbym razem z krwią wypluł z siebie śmierć. Przynajmniej na jakiś czas. Nie, nie byłem zdrowy, ale znów zdolny do racjonalnego myślenia, dostatecznie silny, by coś jeszcze zrobić.
Tylko co?
Wrócić do domu, do rodziny, to oczywiste. Nie chcę umrzeć zupełnie sam.
Najpierw, z niemałym trudem, podniosłem się na klęczki. Dalej poszło już łatwiej. Stałem bardzo niepewnie, ale droga prowadziła w dół, więc wystarczyło zrobić pierwszy krok, a potem już tylko pilnować, żeby nogi się nie poplątały. Przecież mam niedaleko, może pół kilometra. A później to już bajka…
Z każdym pokonanym metrem ból powoli wracał, za to świadomość odchodziła. Jeśli można do czegoś porównać ten marsz, to tylko do pijackiej eskapady przez najniższy krąg piekła. Krew z nosa znów puściła się fontanną, której nie byłem w stanie zatrzymać, a ból dosłownie rozsadzał mi czaszkę. A mimo to, zataczając się i jęcząc, jakoś dotarłem do samochodu i zdołałem wgramolić się do środka.
Chwila odpoczynku w miękkim fotelu omal nie kosztowała mnie kolejnej utraty przytomności. A ta – zapewne – śmierci. Otrząsnąłem się dosłownie w ostatniej chwili i to tylko dlatego, że znów dostałem ataku kaszlu. Nie trwał długo, ale i tego starczyło, bo krew zapaskudziła cały kokpit, kierownicę i przednią szybę.
Tyle dobrego, że to nie ja będę musiał tu posprzątać, pomyślałem ironicznie, a potem wyciągnąłem ze schowka chusteczki higieniczne i brutalnie wepchałem je sobie do nosa, by zatrzymać krwawienie. Ku mojemu zaskoczeniu, nawet pomogło.
Z trudem przekręciłem kluczyk i ruszyłem.
Na szczęście lata morderczego treningu w ekstremalnych warunkach nie poszły na marne i ciało wykonywało zabójczo precyzyjne ruchy niemal bez udziału świadomości: Sprzęgło, jedynka, gaz, lekki skręt w lewo, sprzęgło, dwójka – z niejakim trudem, ale weszła – gaz, sprzęgło… Przyłapałem się nawet na tym, że na skrzyżowaniu zatrzymałem się na stopie i włączyłem kierunkowskaz.
Niesamowite, jakie duperele potrafią człowieka rozśmieszyć do łez, kiedy wraca do domu, by móc umrzeć razem z bliskimi. Pieprzony kierunkowskaz, kto by pomyślał?
Po drodze mijałem trupy, zarówno pieszych jak i zmotoryzowanych, ale nie traciłem resztek sił, by się zatrzymywać i im przyglądać – teraz już nabrałem pewności, że na to będę miał dosyć czasu we własnym domu.
Nie wiem, kiedy zacząłem tracić wzrok, ale wiem, kiedy zdałem sobie z tego sprawę: nastąpiło to dokładnie w chwili, kiedy na zakręcie zderzyłem się czołowo z samochodem jadącym po moim pasie… Tyle, że ten samochód nie jechał. Kierowca uderzył najpierw w barierkę, a potem odbił się na środek jezdni. I tak już został.
A ja go nie zauważyłem.
Jechałem bardzo wolno, więc stłuczka nie była mocna i mój opel najwyraźniej nie ucierpiał za bardzo. Wycofałem bez problemu, ominąłem przeszkodę i pojechałem dalej. Prosto do kochającej żony.
Nie pamiętam, jak wydostałem się z samochodu i dotarłem do domu. Chyba na czworakach, bo kiedy uzmysłowiłem sobie, że jestem we własnym salonie i patrzę na Natalię, poczułem, że pieką mnie kolana i zdarta skóra na dłoniach.
Natka siedziała na kanapie, w rękach trzymała telefon. Na jej twarzy malował się wyłącznie lekki niepokój. Nie było tam natomiast bólu i strachu. Widocznie nawet nie zdawała sobie sprawy, że umiera. Nie zdążyła nic poczuć.
Szczęściara.
A ja? Dlaczego żyłem… jeszcze… choć wszyscy dookoła umarli tak szybko, nagle i… bezboleśnie? W czym byłem od nich lepszy? Albo gorszy? A może miałem po prostu tego pecha, że cokolwiek nas zabiło, do mnie, na górskim odludziu, dotarło już osłabione albo w mniejszej dawce i nie zdołało wykończyć od razu, tylko skazało na powolną agonię?
I jakie to ma teraz znaczenie tak naprawdę?
Dla mnie niewielkie, a dla Natalki – żadnego.
Usiadłem obok niej, z zimnych palców wyjąłem komórkę, w zamian ofiarując swoją, wciąż jeszcze ciepłą – zbyt ciepłą – dłoń. Przyjęła ten gest raczej obojętnie. Więc jeśli zajrzę do jej telefonu, też pewnie się nie obrazi… To nie tak, że podejrzewałem ją o coś. Po prostu chciałem wiedzieć, co najważniejsza dla mnie osoba robiła w chwili śmierci. Nagle zdałem sobie sprawę, że tłumaczę się jej na głos. Widocznie myśli zaczęły mi się mącić.
Odblokowałem telefon i zobaczyłem swoją własną gębę na zdjęciu przypisanym do kontaktu. A więc, gdy to wszystko się zaczęło – a raczej skończyło – próbowała do mnie zadzwonić. Byłem ostatnią myślą w jej życiu.
Czule uścisnąłem dłoń Natalki i pocałowałem ją w usta.
Cuchnęła zgniłym mięsem.
Zwymiotowałem ciemną krwią. Wprost na jej piersi. Ale o to też nie miała żalu. Oparłem głowę na ramieniu żony, wypierając wspomnienie ohydnej woni kwiatowym zapachem jej włosów; wciąż tak samo miękkich i przyjemnych w dotyku jak zawsze.
W tym momencie syreny ucichły. Wszystkie naraz, jakby ktoś odłączył je od prądu… I może faktycznie tak było? Jeżeli przy życiu nie został nikt, prócz mnie, pozostawiona bez nadzoru elektrownia… Bez sensu, powinna pracować automatycznie jeszcze przez jakiś czas. A może stała się kolejnym celem?
Nieważne, tego się już nie dowiem.
Ale ta cisza, ta pustka… Chciałem już po prostu umrzeć, tak jak wszyscy, w objęciach żony, do końca wszechświata czuć jej kwiatowy zapach. Ale ta cisza mi nie pozwalała. Wierciła mój umysł coraz bardziej i bardziej, była jak komar, który zaczyna latać człowiekowi nad głową, gdy próbuje zasnąć. Nieważne, jak bardzo chce się ją zignorować, w końcu i tak trzeba wstać i zrobić z tym cholerstwem porządek.
Ja też wstałem. Musiałem. Przecież nie mogłem tego tak zostawić.
Wyszeptałem jeszcze Natalce wprost do ucha, że bardzo ją kocham i przepraszam, że opuszczam ją w takiej chwili, ale przecież muszę coś z tym zrobić. Na koniec pieszczotliwie przygryzłem płatek jej małżowiny i podniosłem się z kanapy. Nim dotarłem do wyjścia, dwa razy upadłem. Najpierw po prostu nogi odmówiły mi posłuszeństwa, a potem, zamiast trafić na drzwi, wyrżnąłem o ścianę. Wzrok znów mnie oszukał.
Poczułem to uderzenie, tak jak czułem ból w każdym nerwie, ale… ale tak naprawdę już chyba tylko wiedziałem, że to czuję. Wiedziałem i nic więcej.
Dojazd do remizy zajął mi niemal dwadzieścia minut, choć powinien nie więcej niż pięć – świat zrobił się wypłowiały i niewyraźny, trudno było mi się w nim poruszać.
Wszystkie bramy wyjazdowe stały otwarte, ale żaden wóz nie zdążył opuścić posterunku, choć ich załogi wyglądały na gotowe do akcji. Może po prostu strażacy w porę zrozumieli, że tak naprawdę nie ma już ani po co, ani dokąd jechać?
Minąłem samochody, nie przyglądając się ludziom, którzy w nich siedzieli – bałem się, że już nie rozpoznam żadnego z nich, choć przecież doskonale znałem wszystkich – i ruszyłem w głąb remizy, prosto do sygnalizacji alarmowej. Nigdy nie udało mi się zostać strażakiem, nawet w naszej OSP, ale przed ślubem byłem tutaj częstym gościem i wiedziałem o budynku wszystko. I chyba tylko dlatego, choć potykałem się co chwila i coraz mocniej kaszlałem krwią, a po schodach na piętro już bardziej wdrapywałem się niż wchodziłem, jęcząc przy tym z bólu, jakoś udało mi się dotrzeć do celu.
Położyłem się na podłodze i odpoczywałem przez chwilę, już nawet nie tyle kaszląc krwią, co rzężąc nią i plując obficie. Oddychałem z prawdziwym trudem, niemal się dusiłem, więc wygrzebałem prowizoryczne zatyczki z nosa i od razu poczułem się odrobinę lepiej. Chusteczki były zupełnie czerwone i lepkie, wyglądały jak kawałki świeżego mięsa, ale przynajmniej zatrzymały krwawotok.
Czas mi się kończy – przyjąłem tą myśl niemal z ulgą. Będę mógł odpocząć. I dołączyć do… do wszystkich. Ale dopiero za chwilę; teraz mam przecież jeszcze coś do zrobienia.
Z trudem wstałem i próbowałem ponownie odpalić syrenę, ale pozostała głucha. Faktycznie nie było już prądu.
A więc to koniec. Nie udało się. Próbowałem, ale zawiodłem.
Po cholerę mi to w ogóle było? W domu czeka żona pachnąca kwiatami… i rozkładającym się mięsem.
Chciałem się poddać i już po prostu zasnąć… ale ten komar wciąż nie dawał mi spokoju. A ja przecież jeszcze mogę się go pozbyć, uświadomiłem sobie nagle.
Kluczyki od magazynku były dokładnie tam, gdzie powinny być, wyjec na korbkę również. Tyle, że stał się nagle niewyobrażalnie ciężki. Jeszcze niedawno ważył nie więcej niż dziesięć, dwanaście kilogramów, a teraz – całe tony. Nie byłem w stanie unieść urządzenia, ledwo udawało mi się je ciągnąć po podłodze. O wyjściu na dach nie było nawet mowy, więc wytargałem syrenę na balkon i ustawiłem ją frontem do świata. Kosztowało mnie to resztki sił, więc opadłem na beton i plecami oparłem się o ścianę. Ale gdy tylko zacisnąłem dłoń na korbie, wiedziałem już, że było warto.
Choć intensywnie mrugałem powiekami, nie byłem już pewien, czy mam otwarte, czy zamknięte oczy; coraz trudniej było dostrzec różnicę.
– Pierwsza dla was, panowie! – wychrypiałem. – Wezwanie na ostatnią akcję.
I zakręciłem. Potworne, ogłuszające wycie rozerwało mi głowę. Krew znów puściła się z nosa i ciekła z oczu zamiast łez. Ale to już przecież nie miało znaczenia, bo poczułem prawdziwą ulgę; jakieś wewnętrzne spełnienie.
Nie zdołałem jednak kręcić długo. Kilka obrotów korbą, może kilka sekund i tyle. Musi wystarczyć.
– Druga dla ciebie, kochanie. Ślicznie dziś pachniesz.
I znów zawyło. Piękny dźwięk.
– Trzecia… – Obmacałem kieszenie. Orzechy nadal tam były. Telefon także. Krew zaschła na wyświetlaczu, ale dotyk działał. Wykręciłem numer. – Tatusiu, to dla was… – I znów rozległ się dźwięk syreny. Krótki, stanowczo zbyt krótki. Ale nie miałem już sił. – Bardzo was kocham, przekaż to, proszę, mamie.
Przerwałem połączenie. Spojrzałem jeszcze na wyświetlacz i zmarszczyłem brwi. Zegar wskazywał, że nie wybiła jeszcze nawet osiemnasta… A więc minęło może pięć godzin odkąd rozległy się syreny. Pięć godzin od chwili, gdy świat przestał istnieć.
– Czwarta… – Nie mogłem wymyślić nic mądrzejszego, więc wycharczałem: – Czwarta dla mnie. Ostatnie spełnione marzenie.
Dwa, może trzy obroty korbą. Tyle trwał mój pogrzeb.
Piątej, szóstej, siódmej i ósmej syreny – wątłych, słabych, króciutkich – nie przypisałem nikomu. Tak chyba powinno być.
Musiałem co chwilę zmieniać rękę, by móc jeszcze kręcić korbą. Nie zwracałem już uwagi na to, że nie widzę ani wyjca, ani dłoni, które wprawiają go w ruch. I choć jakaś część mnie była świadoma, że to są moje ręce, z każdym następnym sygnałem byłem coraz bardziej zdenerwowany i podniecony. Całe życie bałem się jej bardziej niż czegokolwiek innego na świecie, a mimo to chyba od zawsze wiedziałem, że w końcu ją usłyszę – dziewiątą syrenę, zwiastun najgorszego.
– Wojna! – Złapałem korbę obiema rękami i kręciłem nią tak długo, aż zupełnie opadłem z sił. – Wojna…