- Opowiadanie: fbqba@yahoo.com - Ran Dori Vol 4

Ran Dori Vol 4

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ran Dori Vol 4

Pojawił się bezpośrednio w porcie.

– Dziwne – Spojrzał na prawie całkiem opustoszałe doki mające przyjąć statek z jeńcem – Spodziewałem się raczej całej lokalnej policji.

– Skąd wiedziałem, że tu będziesz?

Loki odwrócił się i spojrzał prosto na Appolona. W szykownym, szytym na miarę garniturze, prezentował się naprawdę fenomenalnie. Złoty kieszonkowy zegarek połyskiwał delikatnie na cienkim łańcuszku. Czarne zaczesane do tyłu włosy ukryte były pod gustownym cylindrem. Bóg Sztuki wyglądał jak najwspanialsza z pereł angielskiej arystokracji.

– Szukasz kolejnej muzy ? – Rzucił ze śmiechem Bóg Kłamca.

– Po części – Apollo uśmiechnął się tajemniczo – Pluton chciał Cię widzieć.

Patron Sztuki schował ręce do kieszeni i oddalił się w stronę samotnego marynarza.

– Cholerny… – Urwał patrząc jak stary wilk morski, zmienia się w harpię i rzuca się na greckiego Boga.

Potężny cios lirą roztrzaskał bestii czaszkę, padła na drewniany pomost aby zostać rozszarpaną przez swoje wynaturzone towarzyszki, której jakby znikąd pojawiły się obok niego.

– Co się tu dzieje?! – Wrzasnął Apollon szyjąc ze swojego łuku w kolejne nadlatujące maszkary.

Loki zignorował go.

– Ran Dori – Wyszeptał.

Dopiero w blasku słońca można było dostrzec wspaniałość owego miecza.

Czarne niczym piekielna smoła ostrze lśniło delikatnie nieśmiałym, żądnym krwi blaskiem. Rękojeść natomiast, jakby dla podkreślenia geniuszu rzemieślnika który ją wykonał, była całkowicie biała. Misterne zdobienia nadawały jej mistycznego, jakby nierealnego wyglądu, jednak nie pozostawiały złudzeń co do przeznaczenia broni.

Harpii było coraz więcej. Wraz z nimi nadchodziły, obciągnięte skórą szkielety psów, indyjscy Geniusze – duchy żywiołów, wojownicze pół amazonki, pół pajęczyce z Ameryki Południowej, powołane do życia ścierwo charakteryzujące wierzenia Voodoo, wszelkiej maści i rodzaju Yōkai z dalekiej Azji, Trolle i Gobliny z mroźnej północy, każda mitologiczna istota jaka kiedykolwiek stąpała po ziemi ściągała do Londynu.

Niebem wstrząsnęła burza. Apokaliptyczne chmury formujące coś na kształt podniebnego Maelstromu rozpostarły się nad miastem zalewając je potokiem błyskawic.

Loki rzucił się w wir walki.

Widok ogromnego Boga Cierpienia, szarżującego przeciwko hordzie żądnych krwi bestii mógł zmrozić krew w żyłach nawet najbardziej sceptycznego człowieka.

Pierwsze cięcie, wykonane jakby mimochodem, otwarło mu drogę w głąb demonicznego kłębowiska. Każde kolejne powalało kilku lub nawet kilkunastu, ale on zdawał się tym nie zajmować. Z wprawą i gracją baletmistrza wdzierał się coraz głębiej w fale nadciągających wrogów. Chwycił katanę oburącz. Raz z razem odpierał ataki aby wyprowadzić błyskawiczny kontratak. Stosy ciał piętrzyły się na jego drodze, jednak nieprzebrana liczba kolejnych napastników zalewała port. Loki nie zamierzał się poddać. Kolejne głowy potoczyły się po ziemi. Grad strzał przyćmił niebo. Setki monstrów padły rażone salwą Apollona, jednak w miejsce każdego trupa pojawiało się kilkanaście kolejnych Harpii, wilków czy Trolli.

Ale wraz z nacierającą armią wroga, pojawili się także kolejni Bogowie.

Pierwszy przybył Hermes. Powożąc rydwanem zaprzęgniętym w kozły, z uśmiechem na twarzy tratował swoich oponentów, miażdżąc ich czaszki i wgniatając je w ziemię. Tuż obok niego stał muskularny rudobrody Wiking, wywijający gigantycznym młotem niczym dziecinną zabawką. Eksplodujące pod wpływem każdego uderzenia korpusy zalewały potokiem czerwieni wszystko dookoła, niczym posępny krwisty deszcz. Był to Thor, syn Odyna z dynastii Asów patron burzy i piorunów, oraz przyjaciel Lokiego, wspólnie z którym przeżył niezliczoną ilość wypraw i niebezpieczeństw. Jego potężna sylwetka, górująca nad polem bitwy, przywodziła na myśl dumny szlachetny dąb, odporny na nieprzychylności losu i przewyższający inne drzewa pod niemalże wszystkim względami.

Następny przybył Anubis, egipski bóg śmierci o wyglądzie człowieka i twarzy szakala, który rozszarpując na strzępy wszystko co napotkał rzucił się w pomiędzy legiony żywych trupów i geniuszy. Razem z nim przybyła Artemida – bliźniacza siostra Apollona pełniąca funkcję patronki łowów zasypując chmarę wrogów gradem śmiercionośnych strzał, oraz Baron nazywany Sobotą, pan Podziemi i mistrz magii. Jakże dziwnym było widokiem ujrzenie w bitewnym zgiełku Samediego, odzianego w czarny surdut i cylinder do złudzenia przypominającego jakby oderwanego od rzeczywistości właściciela zakładu pogrzebowego. Baron przechadzał się spokojnym krokiem, jednak jeśli ktokolwiek odważył się go zaatakować natychmiast zostawał pozbawiony życia w sposób brutalny i widowiskowy. Zdawać by się mogło że Sobota przyszedł się jedynie zabawić.

– Buenos Dias – Rzucił w stronę Bogini Łowów, kłaniając się nisko po czym odszedł pogwizdując sobie tylko znaną rzewną melodię.

Bitwa wrzała: co chwila pojawiali się nowi Bogowie, jednak także nowe monstra z każdą sekundą zasilały swoich braci.

– Przybyły posiłki! – Huknął Dionizos, który właśnie pojawił się w akompaniamencie swojej świty złożonej z satyrów i menad. Gruby Bóg, patron winorośli nazywany także Wiecznie Pijanym Szaleńcem miał w sobie coś co powodowało, że już sam jego widok zagrzewał serca do walki.

Kląskający radośnie pomiędzy chmarą wrogów, z bukłakiem przy ustach, siał zamęt i chaos wykorzystywany przez innych do rozprawienia się z tym nagłym kataklizmem, który tak realnie spychał ich do obrony i przytłaczał swoim ciężarem.

Wydawało się, że walka nigdy się nie skończy i Bogowie zginą zmiażdżeni przez istoty które od wieków im podlegały.

Lecz oto nad polem bitwy pojawił się sam Vulcanus. Niedościgniony kowal różnił się diametralnie od wizerunku jaki przypisywała mu kultura masowa. Posturą przypominał raczej olbrzyma niż zwykłego człowieka. Grube czarne dredy, związane w stylowego kuca dodawały dzikiego uroku jego brodatej uzbrojonej w hutnicze okulary głowie. Nawet blizna po oparzeniu pokrywającą niemal połowę twarzy nadawała mu jakiegoś tajemniczo pociągającego uroku.

– Bogowie! – Zadudnił swoim basowym głosem – Przedstawiam wam prototypowe dziecko olimpijskiej myśli technicznej, M2012Volcano pierwszą wersję mojego przenośnego armagedonu.

Postawił przed sobą metalową gorgonę z której otwartej paszczy wyłonił się błyszczący Karabin Gatlinga.

– Dwanaście luf plujących rtęciowymi pociskami kalibru dwadzieścia pięć milimetrów – Boski Kowal z ojcowską troską pogładził swoje metalowe dziecko – Mimo tego, że jest wzorowane na ziemskiej technologii, już niedługo moje patenty pozwolą mu mierzyć się z Bogami!

– Pokaż lepiej co potrafi ta zabawka – Roześmiał się Hermes przemykający nad jego głową.

Volcanos naciągnął gogle na oczy i otworzył ogień. Pole bitwy zamarło.

Pociski rozrywały ciała na strzępy, przerabiając je na krwawo-kostną papkę.

Urwane członki śmigały z niesamowitą prędkością roztrzaskując się o budynki i tłukąc szklane okna. Wydawało się że nic nie oprze się tej destrukcyjnej potędze. Drzewa padały jedno po drugim, grube mury ustępowały furii pocisków. Bogowie jeden po drugiem zaprzestawali walki.

W kilkanaście minut Volcanos zrównał z ziemią niemalże całe doki.

– Całkiem nieźle – Pochwalił brata Apollon.

– Nieźle? – Zdziwił się Kowal – całe wieki zajęłoby Ci się uporanie z tym całym zoo.

– Mam dziwne przeczucie, że To jeszcze nie koniec – Wtrącił się Hermes – Czuje w powietrzu coś dziwnego.

Wśród ruin usłyszeli gwizdanie.

– Samedi! – Anubis nie krył zdziwienia.

– Nie łatwo zabić Barona – Odparł Sobota flegmatycznie – Baron przejmuje dowodzenie.

– Ty !? – Wycharczał wściekle Thor.

– Ty? – Powtórzył beznamiętnie Sobota – Tyfon? – Zapytał jakby sam siebie, poprawiając czarne okulary w stylu Ozzy Osbourne'a – Tak, Tyfon – Dodał w końcu dużo pewniej – Tyfon jest wolny.

– Jeśli to prawda – Apollo nie krył przerażenia – Jesteśmy zgubieni.

– Baron wie co robić – Samedi podrapał się w brodę – Wy musicie walczyć a Baron zajmie się resztą.

***

 

Tyfon… Najstraszliwsza istota jaką kiedykolwiek nosiła Ziemia. Syn Gai i Tartarosa zrodzony ze wściekłości i nienawiści skierowanej przeciwko Zeusowi. Stugłowy smok, większy od największej z gór, miotająca płomienie bestia, tak wielka, że mogłaby przysłonić słońce. Skrzydlaty potwór, który od pasa w dół był jedynie ogromnym kłębowiskiem gigantycznych żmij.

Pośród jego potomstwa znajdowały się prawdziwie wynaturzone monstra. Okropna Chimera, Dwugłowy Ogar zwany Orthosem, Hydra Lernejska, Strażnik Gaju Hesperyd – Ladon, który nigdy nie zasypiał oraz Lew z Nemei wraz z Prometejskim Orłem.

Żadne jednak z nich nie było tak potężne i przerażające jak Tyfon.

Raz już, niedługo po swoim narodzeniu, odważył się on zaatakować Olimp. Pokonał wtedy Boga Bogów, jednak w ostatecznej walce przygnieciony został przez Niego wulkanem Etna.

Teraz, kiedy znów był wolny, mógł mieć tylko jeden cel.

 

Zemstę.

 

Koniec
Nowa Fantastyka