Odkąd Ellie posłyszała nowinę, nie mogła znaleźć dla siebie miejsca. Wędrowała ulicami, tępo przyglądając się ludziom, którzy z kolei tępo przyglądali się niczemu konkretnemu. Oni też posłyszeli nowinę.
Nie była w stanie zająć się niczym konkretnym. Bezmyślnie muskała dłonią ściany zbitego piachu, nuciła posępną piosenkę o żeglarzu, który w szalupie pragnął przepłynąć morze piasku, aż w końcu postanowiła wybrać się na spacer poza mury miasta.
Słońce jarzyło się niczym gigantyczna żarówka LED, osadzone wysoko na niebie koloru mleka, jednolitym i gładkim niczym polerowane szkło sodowe.
Gdy wyszła przez łuk bramy głównej, zamek z piasku i jego solidne wieże utopiły ją w gęstym cieniu. Zobaczyła to, co widziała przez całe życie – nieskończone i martwe morze piasku.
Całe życie – myślała – w obliczu tego co nadchodzi, całość życia zdaje się być ledwie ułamkiem.
Zobaczyła Ace'a w którym potajemnie się kochała, którego podglądała na treningach idąc na targ i wracając z niego. Ace'a, z którym tańczyła w święto zgaszonego światła. Siedział on teraz na piasku, zapatrzony w horyzont.
Podeszła do chłopaka i mimo że piasek nie chrzęszczał pod jej bosymi stopami i nie miał prawa wiedzieć, że tam jest – wiedział. Zupełnie jakby miał oczy z tyłu głowy i cały czas ją nimi obserwował.
-Koniec świata – orzekł ponuro, nie poruszając się.
-Na to wygląda – odpowiedziała Ellie i spuściła wzrok.
Ace wstał, otrzepał kolana i odwrócił się.
-Dziś wyruszam za horyzont, by odnaleźć dla nas nowy początek – Zbliżył się do dziewczyny i ujął jej twarz w dłonie. – Wyznaczyli mnie bym biegł na tyle daleko ile zdołam wykrzesać sił z nóg, serca i duszy, a nawet jeszcze dalej.
Spojrzała na niego znacząco. Chciała powiedzieć mu wszystko, lecz nie powiedziała nic.
-Odnajdę stabilny grunt, taki który nie pochłonie tego co zbudujemy, a zbudujemy nowy dom. Dom który nie pogrzebie nas żywcem.
Gorący podmuch wiatru smagnął ich ciała niczym oddech rozgrzanego pieca hutniczego.
-Chcę ci coś dać, na szczęście – Ellie zdjęła z szyi rzemyk na którym przewieszony był kamień w kształcie ośmiościanu. – Wiem, że nie wierzysz w szczęście. Uważasz, że miara szczęścia równa się mierze umiejętności i determinacji, lecz mimo wszystko poczuję się lepiej jeśli to weźmiesz.
-Skąd wiesz, że nie wierzę w szczęście? – Ace uśmiechnął się nieco zmieszany.
-Pamiętasz święto zgaszonego światła? Upiłeś się wtedy, a żwirowy rum uwydatnił w tobie krzewiciela wszelakiej filozofii. Tak się akurat złożyło, że jako jedyna postanowiłam posłuchać co masz do powiedzenia. Cała reszta była albo nieprzytomna, albo właśnie przytomność traciła.
Ace westchnął i pomimo, że sam nie lubił mówić zbyt wiele, zaaprobował gadatliwość dziewczyny.
Niedługo później wyruszył za horyzont. Na plecach miał przewiązany przyrząd do sprawdzania stabilności gruntu i podłużny bukłak z wodą, a w dłoni mocno ściskał kamienny talizman.
Mieszkańcy królestwa odprowadzili go smutnym wzrokiem w którym pełgała nadzieja, niczym ledwo widoczna czerwień żaru pod szarą hałdą popiołu.
Wśród nich była Ellie. Widziała jak sylwetka Ace traci kształt i zamienia się w rozedrgane od ciepła powietrze w oddali, jak w zasięgu wzroku pozostaje jedynie bezkres pustyni.
Ziarenek piasku zdawało się być tu tyle, ile sekund w całej historii świata. Chwyciła garstkę i garstka ta przeleciała jej przez palce równie nieuchwytnie, jak płynący czas.
***
Stacy McDougall weszła do windy i wcisnęła guzik z liczbą dwanaście. W biblijnej apokalipsie liczbę dopełnienia, a w świecie który był zbyt zajęty by myśleć o końcu świata – numer piętra na którym mieści się biuro Wayne'a Acey'a.
Jazda była wypełniona podskokami, które za każdym razem mięsiście przeklinała w myślach, blaszanym brzękiem windy której konserwacje ciągle odkładano na później i widokiem twarzy, których Stacy nie znała, choć powinna, biorąc pod uwagę fakt, że pracuje w tym miejscu przeszło trzy lata.
W dłoni trzymała czarną aktówkę ze skóry licowej, w której znajdowały się dokumenty z informacjami na temat kandydata, z którym Wayne Acey ma dziś umówioną rozmowę kwalifikacyjną na stanowisko stracha na wróble.
Jakiś sprzedawca wcisnął jej kiedyś tę aktówkę. Widząc, że Stacy ubrana jest w garnitur, powiedział, że w biznesie nie można pozwolić sobie na zwłokę, że liczy się czas. Podkreślił, że niezbędne notatki i dokumenty najlepiej mieć przy sobie, a taka aktówka pozwoli na szybką organizację w każdej sytuacji. Stacy dała się zwabić na handlowy bełkot i kupiła aktówkę. Następnego dnia kolega z siódmego piętra uświadomił ją, że to aktówka męska a następnie pokazał jej swoją – identyczną.
Może wyglądam jak jakiś transseksualista? – myślała Stacy i nerwowo spoglądała na odbicie w lustrzanych ścianach windy. Była przewrażliwiona na punkcie swojego wyglądu odkąd mąż zostawił ją dla młodszej o całą dekadę przedszkolanki – Może dlatego miękł mu raz po raz? Może spoglądał mi w twarz i widział… – Stacy przyjrzała się sobie dokładniej by skonstatować, kogo mógł widzieć jej mąż. – Georga Michaela? – parsknęła cichym śmiechem i z ulgą uświadomiła sobie, że nikt w windzie tego nie zauważył, a jeśli już – to i tak bardziej wyglądało to na dyskretne kobiece kichnięcie, aniżeli cokolwiek innego.
Uprzedziła o swoim przyjściu, toteż gdy stanęła przed recepcją, Wayne Acey już na nią czekał.
Wyglądał nie jak człowiek, a personifikacja nieuchwytnej idei sukcesu. Nadal nie mogę uwierzyć, że jest po czterdziestce – Stacy dziwiła się w myślach. Patrząc na Wayne'a Acey'a nie myślało się o jego wieku, a raczej odnosiło się nieodparte wrażenie, że jest to człowiek będący w stanie przekonać czas, by pozostawił go poza swoimi wpływami. Tak znaczną aurę charyzmy roztaczał wokół siebie.
-Jest pan pewien, że to dobry pomysł? Cały ten strach na wróble to kolejne stanowisko i koszty, które w innym wypadku można by zminimalizować… – powiedziała Stacy, wyjęła z aktówki kilka dokumentów i wręczyła je mężczyźnie.
-Moja droga, ja zawsze jestem pewien, a nawet gdy nie jestem, to jestem. – Uśmiechnął się odsłaniając idealne zęby, Stacy odpowiedziała tym samym, lecz ściągnęła wargi, w obawie, że jedynki na których korektę ciągle nie starczało jej pieniędzy, staną się dla pana Wayne'a czynnikiem który odwiedzie go od ewentualnego biurowego romansu. – W czasach, w których ptaki straszy się błyszczącymi paskami folii aluminiowej czy też automatycznymi strzelbami hukowymi, ludzie docenią starego dobrego stracha na wróble. Zaufaj mi – powiedział, wymienił ze Stacy jeszcze parę uprzejmości i wrócił do biura.
Rozsiadł się w wygodnym fotelu, dopił kawę z mlekiem i kurkumą, a przyniesione dokumenty położył na biurku, nawet do nich nie zaglądając. Następnie zerknął na ręczny zegarek, potem na zegar naścienny, w dalszej kolejności na elektroniczny zegar w komputerze i na samym końcu pobieżnie rzucił okiem na stojącą w rogu biurka klepsydrę. Wychodziło na to, że jeśli strach na wróble jest strachem punktualnym, to przybędzie dokładnie za pięć minut.
Tak więc, Wayne Acey czekał.
***
Młody chłopak gnał przez pustynię tak szybko, że piasek nie nadążał by ustępować mu spod stóp. Na szyi podskakiwał drobny amulet.
Jego bieg był jednocześnie jak szarża rozwścieczonego byka, podniebne natarcie jastrzębia i sprint leoparda.
Oczy miał czerwone od napływającego do nich słonego potu, oddech poszarpany na krótkie spazmatyczne westchnienia, niczym pliki papieru przepuszczone przez niszczarkę.
Chłopak biegł i w pewnym momencie nawet przestawał się zastanawiać, czy starczy mu sił i czy w ogóle posiada jakieś ich rezerwy. Osiągnął stan skupienia spotykany jedynie u człowieka, od którego zależą losy świata.
Biegł przed siebie i czekał na sygnał urządzenia, które kołatało mu na plecach – zgarbionych pod obciążeniem.
W nieporęcznym klamocie zamontowano brzęczyk, który zasygnalizuje, że dany teren jest zdatny, by utrzymać na swych piaszczystych i sypkich barkach ciężar nowego zamku.
***
Rozbrzmiał brzęczyk windy, witając przybyłych (w liczbie jednego osobnika) na dwunastym piętrze. Drzwi rozsunęły się, uwidaczniając stracha na wróble. Wyglądał raczej sympatycznie. Wróbel który zobaczyłby go w sadzie, prędzej uwiłby mu na kapeluszu gniazdo, aniżeli uciekł.
Dla stracha była to podróż pełna podskoków, które paradoksalnie kojarzyły mu się z kolebaniem dziecięcej kołyski. Dlaczego paradoksalnie? Albowiem w kołysce nigdy nie był, bo i w pierwszej kolejności nigdy nie był niemowlęciem. Po prostu jednego dnia nie istniał, a drugiego już tak.
Strach na wróble niepewnym krokiem ruszył w stronę gabinetu, modląc się, by był to ten właściwy. Miał drobne problemy z pamięcią i możliwe, że powinien pomodlić się również o to, by było to właściwe piętro – lecz o tym już zapomniał.
-Dzień Dobry panie Eliaszu, witam serdecznie! – Wayne Acey uniósł się i wyciągnął dłoń w stronę stracha na wróble, uścisnął ją i następnie wskazał fotel naprzeciwko. – Proszę usiąść.
-Witam, bardzo mi miło. – Na wypchanym jutowym worku służącym za głowę uśmiechnęła się promiennie podłużna dziura pełniąca funkcję ust. Grube nici którymi były luźno zszyte, napięły się.
-Ale ma pan przepiękny kapelusz panie Eljaszu, kapelusz panama o ile moja znajomość kapeluszy mnie nie myli! – zawołał biznesmen tonem, którym przemawia się do dwuletniego dziecka.
-Dziękuję ślicznie, aczkolwiek w ramach poszerzania wiedzy pragnąłbym zaznaczyć, że kapelusz panama nie pochodzi z Panamy, a z Ekwadoru. – Powyżej ust wyzierały dwie niechlujnie rozdarte dziury, a w nich zabłyszczały szczęśliwie dwa niebieskie punkciki oczu, niczym gwiazdy na czerni nieba. – lubię o tym mówić kiedykolwiek ktoś komplementuje mój kapelusz. – O tym, że jest to pierwsza taka sytuacja w jego życiu, strach na wróble wolał nie wspominać.
-Rozumiem, wiedza to cenna rzecz, a ja cenne rzeczy kolekcjonuję. – i rzeczywiście, Wayne Acey wyglądał na człowieka który kolekcjonuje cenne rzeczy, wyglądał też jak ktoś, kto nie używa sztućców, a swój stek saute kroi platynową kartą kredytową. – Lubię cenne informacje i cennych ludzi, a cennych ludzi którzy dostarczają mi cennych informacji, kocham! – wykrzyczał z entuzjazmem klowna wynajętego na urodziny i najwidoczniej była to jego stale powtarzana maksyma, bowiem zupełnie zignorował fakt, że informacja o pochodzeniu kapelusza panama nie była cenna, ani trochę.
-Znam wiele ciekawostek, proszę pana. – dumnie orzekł Eljasz, zupełnie jakby chwalił się nagrodą Nobla przyznaną za stworzenie teorii unifikującej prawa fizyki. – mam wiele cech i każdą z nich zamierzam wykorzystać na tyle ile umiem, by stać się zacnym pracownikiem tego zacnego przedsiębiorstwa. – gdy strach na wróble mówił, usta ruszały mu się jakby pod tkaniną uwięziony był spanikowany ptak. Niegdyś w tym jutowym worku przechowywano kawę i co dziwne – nadal czuć było jej aromatyczny zapach. Niegdyś też próbowano w nim utopić miot małych kociąt, lecz o tym Eljasz nie wiedział. I całe szczęście, bo zapewne odbiłoby się to na jego słomianej psychice.
-Mów mi Wayne, nie ma potrzeby, by bez potrzeby usztywniać atmosferę Eljaszu. – Mrugnął okiem, choć bardziej niż sygnał porozumiewawczy, wyglądało to na przypadkowy tik nerwowy. – Wiesz co to takiego? – biznesmen wskazał na leżące na biurku dokumenty.
-Nie proszę pan… nie, Wayne, nie mam zielonego pojęcia.
-To Twoje akta – wyjawił mężczyzna. – I zgadnij co? Nawet do nich nie zajrzałem, co więcej, nie mam zamiaru tego robić! – energicznie poderwał się z fotela, chwycił papiery i wsunął je do znajdującej się obok niszczarki. Maszynka zawarczała i akta zmieniły się w deszcz cieniutkich paseczków, a na materiałowej twarzy ich właściciela wykwitło zdziwienie.
-Chcę Cię poznać w bezpośredniej konfrontacji, nie obchodzi mnie co jest napisane na jakimś świstku, nie obchodzą mnie jałowe i bezduszne dane. – powiedział Wayne gestykulując dziwacznie, niczym dyrygent który nie jest do końca pewien czy w dłoni trzyma batutę, czy spróchniałą gałązkę.
-Jak najbardziej doceniam tę metodykę i niekonwencjonalne podejście, lecz w tym przypadku… – Przerwał na chwilę Eljasz, wodząc oczyma po podłodze. – dowiedziałby się pan… – Odchrząknął. – Dowiedziałbyś się Wayne, o pewnej przypadłości.
-Chodzi o to tam? – Wayne wskazał na podłogę, gdzie aż zza drzwi ciągnął się ślad porozrzucanych kupek słomy. – Nie martw się, odkurzacz załatwi sprawę.
Strach na wróble spojrzał za siebie.
-To? Linieję i naprawdę za to przepraszam. Niestety w moim wieku to normalne, szczególnie gdy się stresuję, jak teraz. Ale nie o to chodzi, a o coś zgoła innego…
-Powiedz mi, jestem pewien, że to nic takiego i jakoś się dogadamy.
Strach przytaknął niepewnie.
***
W pewnym punkcie niebo ześlizgiwało się i wbijało w piaszczysty dywan pustyni, tworząc przepotężną granicę pomiędzy tym światem, a jakiegoś rodzaju mglistą próżnią.
Gdy Ace spostrzegł przed sobą mętną szklistą taflę, uznał, że z wycieńczenia traci wzrok, gdy jednak obrócił się – widział wszystko tak, jak powinien.
Wyciągnął więc rękę w stronę kresu świata i dotknął go. Ściana była gładka, solidna i oznaczała bezapelacyjny koniec poszukiwań, a jako, że te okazały się bezowocne – koniec miał nastać również dla wszystkiego innego.
Ace nie myślał zbyt wiele, trudno powiedzieć czy nie miał na to już siły, czy po prostu nie chciał. Czuł swoje ciało, ale jakby rozproszone. Półpłynne. Nogi pod nim drżały, a język zamienił się w odrętwiałą grudę mięsa zalegającą w ustach.
Chłopak zawrócił i pobiegł skąd przybył.
***
-Cierpię na ornitofobię – powiedział Eljasz, splatając dłonie pomiędzy kolanami, skryte w rękawiczkach ze skóry owczej.
-Ornitofobię? Ależ jestem podekscytowany, szykuje się kolejna porcja smakowitej wiedzy!
-To kliniczny lęk przed ptactwem wszelkiego rodzaju. – Speszył się strach.
Wayne odchrząknął nerwowo, lecz nie przestawał się uśmiechać, zupełnie jakby posłyszał jakiś sprośny żart przekraczający granice dobrego smaku, który decyduje się zaakceptować zważywszy na sentyment do żartującego. Chwila milczenia która zapadła, kotłowała w sobie chaotyczne myśli obu siedzących, z którego to chaosu Wayne starał się wyłowić jakąś harmonijną odpowiedź.
-Opowiedz mi o tym, myślę, że mimo to zdołamy dojść do jakiegoś kompromisu – odpowiedział w końcu.
Strach nieśmiało powiódł wzrokiem po suficie, niebieskie promyki oczu przygasły mu nieco by za chwilę na powrót rozbłysnąć. Odkaszlnął małą kupkę słomy i zaczął mówić.
-Tak więc, boję się ptaków. Niezależnie od rozmiaru, gatunku, koloru czy intencji. Najbardziej przerażają mnie ich dzioby. Skrzydła i upierzenie są jedynie nieco mniej straszne, ale straszne mimo wszystko. Czasami śnią mi się ptaki, wtedy budzę się z krzykiem i ponowne zaśnięcie sprawia mi trud. Gdy widzę ptaka na ulicy zajmującego się swoimi ptasimi sprawami, bez namysłu przechodzę na drugą stronę i omijam go szerokim łukiem. Dlatego na przykład nie przechodzę nigdy przez rynek miasta, albowiem na rynku urzędują gołębie. Siedzą tam i żebrzą, a ja jestem zmuszony obierać okrężną drogę. W domu zasłaniam okna, bo gołębie mają zwyczaj przysiadać na parapecie i gapić się. Panie Wayne, gdyby pan tylko widział jak one natrętnie się gapią… – Jakieś nagłe i przenikliwe piszczenie przerwało Eljaszowi wywód, a na okutanym kurtką ramieniu pojawiło się wybrzuszenie. Przesunęło się z góry na dół, przewędrowało przez klatkę piersiową, a następnie dotarło na brzuch i wygładziło się. – Oj, proszę się nie przejmować. To szczur który zamieszkał we mnie rok temu. Nazywa się Billy i wyznaje zasadę wzajemności, toteż zostawiony w spokoju nie bywa agresywny. – Wayne słuchał uważnie i kiwał głową niczym bobblehead. Eljasz kontynuował, mówiąc już teraz w pełni swobodnie. – Na przykład kiedyś miałem kanarka. Kupiłem go na zalecenie terapeuty i zamieszkał u mnie w mieszkaniu. Musiałem walczyć z samym sobą, by nie panikować. Na tym polegało moje leczenie, na spoglądaniu lękowi prosto w dziób. – Eljasz podrapał się po nieistniejącym nosie. – Szło mi doprawdy całkiem nieźle i żywiłem nadzieje, że uda mi się z tego wyjść. Niestety pewnego ranka zobaczyłem, jak mój kanarek się puszy. Zwyczajnie nadymał się jak jakiś balon, a na ten widok zacząłem krzyczeć, wybiegłem z mieszkania i popędziłem prosto do mojego terapeuty, a będąc na miejscu upierałem się, że kanarek zaraz wybuchnie.
-I rzeczywiście wybuchł?
-Nie, oczywiście, że nie. – Westchnął strach na wróble i posmutniał nieco. – Później okazało się, że kanarki robią tak, gdy są chore. Dowiedziałem się o tym dopiero, gdy umarł.
-Musisz naprawdę nie znosić Hitchcocka. – powiedział Wayne i roześmiał się. Eljasz zawtórował mu, choć nie zrozumiał żartu. – Przejdźmy jednak do meritum, bowiem to czego się właśnie dowiedziałem, jest bez dwóch zdań kluczowe dla twojej bytności w naszej firmie. Twoja przypadłość Eljaszu, niewątpliwie kłóci się z tym, do czego masz zostać zatrudniony. Mimo to jednak, polubiłem cię niezmiernie i nie wyobrażam sobie jakiegokolwiek innego stracha na tym stanowisku. Biorąc pod uwagę fakt, że mimo przeciwności losu pojawiłeś się tutaj i zdobyłeś się na to wyznanie, pomyślałem o pewnym rozwiązaniu! – Wayne uniósł palec, jakby chciał podkreślić doniosłość owego pomysłu. – Jameson z siódmego piętra ma papużkę falistą!
-Och. – Eljasz wydał z siebie coś pośredniego pomiędzy westchnięciem i czknięciem, z drobną domieszką jęku, a miało to w ogólnym rozrachunku wyrażać zaciekawienie.
-Tak! I wiesz co z tym fantem zrobimy? Przyniesiemy tutaj tę papużkę i jeśli wytrzymasz wystarczająco długo, dostaniesz pracę. Zgoda?
-Zgoda – odpowiedział Strach.
***
Krew wrzała mu w żyłach, a te przebijały się spod skóry niczym gęsty rój dajek przecinający w poprzek warstwy skalne.
Resztkę siły spożył na wymizerowany trucht, a później już poruszał się na czworakach.
W końcu zobaczył swój dom. Zamek z piasku. Tak blisko, lecz mimo to poza zasięgiem. Nie był w stanie powstać na nogi, a nawet czołgać się. Leżał bezwładnie i jedyne na co starczyło Ace'owi siły, to uniesienie powiek.
Piasek jakby rzednął pod bezwładnym ciałem i rzednął również pod fundamentami królestwa. Piasek osypywał się gdzieś w niewidoczną otchłań i wraz z jego nieubłaganym chrzęszczącym nurtem – osypywał się znany Ace'owi świat.
***
Wayne postawił klatkę na środku biurka i wskazał na stojącą obok klepsydrę.
-Gdy cały piasek przesypie się, spisujemy umowę – orzekł i uśmiechnął się przyjacielsko.
Ptak był tak pstrokaty, że gdyby Eljasz dodatkowo cierpiał na epilepsje – najprawdopodobniej doznałby teraz śmiertelnego ataku.
-SUPER TYŁECZEK! – wydarła się papuga znienacka, a strach na wróble i biznesmen podskoczyli na fotelach, wymieniając rozbawione spojrzenia. – ŻONA SIĘ NIE DOWIE! SUPER TYŁECZEK! – krzyczała papuga i tym samym nieco rozładowała wewnętrzne napięcie Eljasza, choć i tak było ono przeogromne. Wodził wzrokiem pomiędzy papugą, z oddaniem opiewającą czyjeś pośladki i mężczyzną naprzeciwko.
Czasem też, spojrzenie jego spoczywało na klepsydrze. Wayne nie obrócił jej, tak więc przesypać musiała się mniej niż połowa piasku. Taka ilość wyznaczała w przybliżeniu dwie minuty. Jednakże, stres zdeformował percepcję Eljasza i ta krótka chwila wydawała mu się całą wiecznością. Eonami w trakcie których całe królestwa zdążyłyby zrodzić się i upaść.
Bo tyle potrzeba by umarł świat.
Eonu zamkniętego w sekundzie.