- Opowiadanie: Krzysztof_Adamski - Wybraniec kości

Wybraniec kości

Raz kozie śmierć...

Za­chę­co­ny po­zy­tyw­nym przy­ję­ciem Don­ner­wet­ter, z drżą­cym ser­cem przed­sta­wiam kon­ty­nu­ację przy­gód kra­sno­ludz­kich wo­ja­ków, po­zna­nych na jego po­kła­dzie. Ciąg dal­szy zde­cy­do­wa­nie na­stą­pi.

PS, nie­ste­ty, znowu wy­szła mi mi­ni­po­wieść, za co bar­dzo prze­pra­szam ;-)

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Wybraniec kości

W ciągu roku dni, kiedy nad ba­gna­mi nie pa­da­ło, lub też pa­da­ło za­le­d­wie prze­lot­nie, były rzad­ko­ścią. Rdzen­ni miesz­kań­cy tych oko­lic zdą­ży­li już dawno przy­wyk­nąć do wszę­do­byl­skiej wil­go­ci, za­rów­no le­ją­cej się z per­ma­nent­nie za­chmu­rzo­ne­go nieba, jak i tej pod no­ga­mi, a nie­raz wręcz się­ga­ją­cej pasa. Na­to­miast przy­jezd­ni rzad­ko wy­trzy­my­wa­li te wa­run­ki dłu­żej niż kilka ty­go­dni. Nie było tutaj na szczę­ście wiele do ro­bo­ty, więc kto mógł, omi­jał pas przy­gra­nicz­nych mo­cza­rów sze­ro­kim łu­kiem. Byli jed­nak i tacy, któ­rym luk­sus wy­bo­ru nie był dany.

Sku­lo­ny pod prze­ciw­desz­czo­wą pa­łat­ką war­tow­nik ob­rzu­cił tę­sk­nym spoj­rze­niem obo­zo­wi­sko, znaj­du­ją­ce się trzy­sta me­trów za nim, na względ­nie su­chym ka­wał­ku te­re­nu. Pod­czas, gdy jego to­wa­rzy­sze kryli się w na­mio­tach, on mu­siał ślę­czeć na kępie wy­so­kiej, ba­gien­nej trawy, z każdą go­dzi­ną uciąż­li­we­go przy­dzia­łu coraz bar­dziej na­sią­ka­jąc wodą. Bli­ski już kres służ­by ozna­czał dla niego moż­li­wość wy­su­sze­nia prze­mo­czo­nej odzie­ży i krót­ką drzem­kę przy opa­la­nej tor­fem kozie, bę­dą­cej pod­sta­wo­wym wy­po­sa­że­niem każ­de­go z na­mio­tów. Choć były to nie­ste­ty zde­cy­do­wa­nie skrom­ne wa­run­ki, dla prze­mo­czo­ne­go do su­chej nitki jegra ak­tu­al­nie sta­no­wi­ły szczyt ma­rzeń. Nie­ste­ty, jak na złość, jego zmien­nik wciąż nie nad­cho­dził. Znie­cier­pli­wio­ny i znu­żo­ny, spoj­rzał w stro­nę zgni­ło­zie­lo­ne­go bagna, któ­re­go to za­szczyt strze­że­nia przy­padł mu w udzia­le.

Nie­stru­dze­nie sią­pią­ca mżaw­ka za­wi­sła nad mo­cza­ra­mi gęstą mgłą, ogra­ni­cza­jąc wi­docz­ność do za­le­d­wie kil­ku­dzie­się­ciu me­trów. Dalej, tam gdzie kra­sno­ludz­kie oczy już nie się­ga­ły, roz­cią­ga­ły się wiecz­nie za­snu­te mlecz­nym opa­rem te­re­ny dzi­kich. Co jakiś czas uszu war­tow­ni­ka do­bie­gał ryk ja­kie­goś miej­sco­we­go zwie­rzę­cia, dźwięk mlasz­czą­cych w wo­dzie kro­ków, a nawet dud­nią­cych w od­da­li bęb­nów.

Żoł­nierz ner­wo­wo po­ru­szył się na miej­scu, mie­rząc z ka­ra­bi­nu przed sie­bie. Miał nie­za­chwia­ną pew­ność, że gdzieś, z dru­giej stro­ny, każdy jego ruch śle­dzą czy­jeś oczy – czuj­ne i znacz­nie le­piej prze­szy­wa­ją­ce mgłę niż jego. Za spra­wą naj­wy­raź­niej nad­wy­rę­żo­nej przy­dłu­gą służ­bą wy­obraź­ni nie­mal wi­dział już, jak tu­by­lec wy­cią­ga strza­łę z koł­cza­nu, jak zwil­ża ję­zy­kiem jej wy­ko­na­ne z wro­nich piór lotki. Jak uśmie­cha się lu­bież­nie, przy­cią­ga­jąc cię­ci­wę do twa­rzy…

Serce kra­sno­lu­da wa­li­ło jak mło­tem, jed­nak nie­za­leż­nie jak usil­nie wpa­try­wał się we mgłę, ni­g­dzie nie do­strzegł nawet śladu za­gro­że­nia. Być może wła­śnie dla­te­go nie zwró­cił uwagi na chlu­pot błota, do­bie­ga­ją­cy zza jego ple­ców.

– Hej, Franz!

Nie­spo­dzie­wa­ny okrzyk spra­wił, że opar­ty na spu­ście ka­ra­bi­nu palec drgnął mi­ni­mal­nie. Huk wy­strza­łu po­niósł się po oko­li­cy, pod­ry­wa­jąc z wody dzi­kie ptac­two i z miej­sca uci­sza­jąc wszyst­ko, co żyło w pro­mie­niu kil­ku­set me­trów. W obo­zie za ple­ca­mi war­tow­ni­ka za­brzmiał alar­mu­ją­cy śpiew gwizd­ków sy­gna­ło­wych, chwi­lę póź­niej za­wtó­ro­wa­ło im za­wo­dze­nie sy­re­ny.

– Osza­le­li­ście, żoł­nie­rzu! – War­tow­nik po­de­rwał się na nogi, od­ru­cho­wo wska­zu­jąc swój ka­ra­bin.

– Prze­pra­szam, ja… My­śla­łem, że widzę… Prze­pra­szam! – Przez po­chmur­ne ob­li­cze sto­ją­ce­go przed nim pod­ofi­ce­ra prze­mknął nie­kon­tro­lo­wa­ny skurcz.

– Do­brze, że ni­ko­go nie za­bi­łeś, idio­to! Schwartz, bie­gnij do obozu i po­wiedz im, że tutaj wszyst­ko w po­rząd­ku. Po­spiesz się, bo zaraz na­kry­ją nas ogniem! – Star­szy cho­rą­ży zwró­cił się do sto­ją­ce­go za nim żoł­nie­rza, któ­re­go obec­ność sze­re­go­wy Franz Was­ser­mann za­re­je­stro­wał do­pie­ro teraz.

Drugi z je­grów po­gnał w stro­nę obozu tak szyb­ko, jak tylko po­zwa­la­ło mu na to za­sy­sa­ją­ce stopy ba­gni­sko. Tym­cza­sem, po­waż­ny pod­ofi­cer wy­rwał broń z dłoni wciąż kur­czo­wo ści­ska­ją­ce­go ją pod­wład­ne­go i przyj­rzał się jej kry­tycz­nie.

– Prze­klę­ta wil­goć, sze­re­go­wy, włazi w broń i w głowy, nisz­czy sprzęt i nerwy… I jedno i dru­gie na­le­ży od­po­wied­nio kon­ser­wo­wać, masz! – Żoł­nierz wy­cią­gnął przed sie­bie ręce, li­cząc, że cho­rą­ży odda mu ka­ra­bin, jed­nak ten, w pierw­szej ko­lej­no­ści wci­snął w nie ma­nier­kę. – Naj­pierw za­kon­ser­wuj sie­bie, a potem bierz się za ka­ra­bin! W sta­nie, w jakim się znaj­du­je, to cud, że w ogóle zdo­ła­łeś wy­strze­lić!

Po­le­ce­nia nie trze­ba było dwa razy po­wta­rzać. Wi­dząc, że od stro­ny po­de­rwa­ne­go na nogi obozu po­now­nie zbli­ża się jego zmien­nik, sze­re­go­wiec ocho­czo przy­ssał się do szyj­ki ma­nier­ki. Gdy po kilku ły­kach za­mie­rzał prze­rwać picie, pod­ofi­cer znie­cier­pli­wio­nym ge­stem na­ka­zał mu kon­ty­nu­ować. Osu­szyw­szy tym spo­so­bem całe na­czy­nie, od razu po­czuł się le­piej.

– Do­brze, a teraz bierz­cie ten złom i idź­cie spać. Jutro spraw­dzę, w jakim jest sta­nie i le­piej dla was, żebym był za­do­wo­lo­ny!

– Tak jest! – Żoł­nierz za­sa­lu­to­wał, wy­mie­nił ma­nier­kę na ka­ra­bin i, ski­nąw­szy głową ma­ją­ce­mu zmie­nić go na po­ste­run­ku sze­re­go­we­mu, nieco chwiej­nie po­truch­tał w stro­nę obo­zo­wi­ska.

– A wy co, Schwartz, też pla­nu­je­cie ja­kieś nie­spo­dzian­ki?

– Nie, panie star­szy cho­rą­ży, w żad­nym wy­pad­ku! – Jegr wy­prę­żył się na bacz­ność, swoją po­sta­wą wy­raź­nie roz­ba­wia­jąc sto­ją­ce­go przed nim pod­ofi­ce­ra.

– Jasne. Pa­mię­taj­cie, Schwartz, tutaj nie ma żar­tów, je­że­li po­czu­jesz, że ci od­bi­ja, daj znać. Nie po­trze­ba nam wię­cej tru­pów! Nie po tym, co te by­dla­ki zro­bi­ły na­szym chłop­com w obo­zie Opal.

– Myśli pan, że mogą chcieć teraz nas… – Żoł­nierz umilkł, nie będąc w sta­nie na głos opi­sać okrut­ne­go losu, jaki spo­tkał jego to­wa­rzy­szy z po­ste­run­ku od­da­lo­ne­go za­le­d­wie o kilka ki­lo­me­trów od obozu, w któ­rym on sam miał przy­jem­ność sta­cjo­no­wać.

– Myślę, że mogą spró­bo­wać! – Star­szy cho­rą­ży Do­enitz zgrzyt­nął zę­ba­mi i, za­sa­lu­to­waw­szy żoł­nie­rzo­wi, od­ma­sze­ro­wał w kie­run­ku sta­no­wisk po­zo­sta­łych war­tow­ni­ków.

Sze­re­go­wy zo­stał sam na swoim po­ste­run­ku. Ko­lej­ne sześć go­dzin spę­dzić miał na pró­bach prze­nik­nię­cia wzro­kiem mgły i za­pa­no­wa­nia nad ner­wa­mi. Wciąż żywe wspo­mnie­nie ko­le­gów z obozu Opal – po­roz­ry­wa­nych na strzę­py, ob­dar­tych ze skóry lub po­na­wle­ka­nych na pale, zde­cy­do­wa­nie nie za­mie­rza­ły mu tego za­da­nia uła­twić.

 

*

 

Skry­ty pod bez­piecz­nym wo­alem mgły, przy­słu­chu­ją­cy się to­czo­nej kil­ka­dzie­siąt me­trów dalej roz­mo­wie, po­tęż­ny ork ostroż­nie zlu­zo­wał cię­ci­wę łuku i scho­wał czar­no­pió­rą strza­łę do le­żą­ce­go obok koł­cza­nu. Na­stęp­nie zro­bił to samo z trze­ma ko­lej­ny­mi, wbi­ty­mi w po­bli­ską kępę ba­gien­nej ro­ślin­no­ści. Wy­ko­na­ne z ba­wo­le­go rogu łu­czy­sko prze­wie­sił przez ramię i bez­sze­lest­nie, brnąc po ko­la­na w wo­dzie wy­co­fał się w głąb trzę­sa­wi­ska.

Bosy, ubra­ny w zwie­rzę­ce skóry tu­by­lec znał bagno jak wła­sną kie­szeń – tam, gdzie bez­li­to­śnie po­chło­nę­ło­by ono każ­de­go in­tru­za, jego stopy od­naj­dy­wa­ły bez­piecz­ne przej­ście. Ork bez­błęd­nie omi­jał zdra­dli­we głę­bi­ny, miej­sca gdzie na nie­ostroż­ne­go wę­drow­ca cza­to­wa­ły miej­sco­we dra­pież­ni­ki. Co jakiś czas za­trzy­my­wał się i, na­słu­chu­jąc, roz­glą­dał do­oko­ła. Aku­rat on we mgle czuł się bez­piecz­nie, w naj­mniej­szym stop­niu nie utrud­nia­ła mu ona orien­ta­cji ani nie ogra­ni­cza­ła zmy­słów. Wręcz prze­ciw­nie, w tym śro­do­wi­sku, wy­ostrzo­ne przez lata cięż­kie­go życia, dzia­ła­ły one znacz­nie le­piej niż gdzie­kol­wiek in­dziej. Jed­nak nawet on cza­sa­mi nie miał szans na sa­mo­dziel­ne po­ko­na­nie nie­któ­rych od­cin­ków bagna. W ta­kich miej­sca, ork i jego bra­cia mu­sie­li li­czyć na pomoc in­nych miesz­kań­ców tych te­re­nów.

Ol­brzy­mi bawół pasł się do­kład­nie w tym miej­scu, w któ­rym po­zo­sta­wił go zie­lo­no­skó­ry zwia­dow­ca. Po­ja­wie­nie się swo­je­go pana, zwie­rzę skwi­to­wa­ło skło­nie­niem ma­syw­ne­go łba o roz­ło­ży­stych ro­gach. Jego po­tul­ne za­cho­wa­nie było jed­nak zwod­ni­cze – za­ata­ko­wa­ny, lub roz­draż­nio­ny, bawół po­tra­fił być śmier­tel­nie nie­bez­piecz­nym prze­ciw­ni­kiem. Kogoś, kto uznał­by, że po­zo­sta­wio­ne sa­mo­pas zwie­rzę sta­no­wi łatwy łup, cze­ka­ło zde­cy­do­wa­nie nie­przy­jem­ne roz­cza­ro­wa­nie.

Ork jed­nak nie miał po­wo­dów do obaw przed gnie­wem ba­wo­łu. Wy­cho­wa­ny przez niego od cie­la­ka, wierz­cho­wiec znał go i ufał mu bez­gra­nicz­nie. Dla­te­go też, po­gła­dzo­ny wpierw po wil­got­nych noz­drzach, po­zwo­lił mu do­siąść swo­je­go ma­syw­ne­go grzbie­tu. Sie­dząc już w wy­ko­na­nym z wi­kli­ny i skóry sio­dle, ork ujął wodze, uwią­za­ne do kółka wpię­te­go w noz­drza ba­wo­łu. Wy­star­czył za­le­wie de­li­kat­ny ruch łydki jeźdź­ca, by jego wierz­cho­wiec ru­szył swoje po­tęż­ne ciel­sko.

Zwie­rzę do­sko­na­le znało drogę do domu i, zro­zu­miaw­szy, że to wła­śnie w jego stro­nę kie­ru­je je jeź­dziec, dalej po­dą­ża­ło już sa­mo­dziel­nie. Bro­dząc, pły­nąc, a cza­sa­mi wręcz kro­cząc po grzą­skim dnie, za­nu­rzo­ny wraz z głową pod wodą, bawół nie­stru­dze­nie niósł orka przez za­snu­te mgłą bagna. Nie mu­sząc zbyt­nio przej­mo­wać się wy­bo­rem od­po­wied­niej drogi, zie­lo­no­skó­ry jeź­dziec mógł wy­ko­rzy­stać dany mu tym spo­so­bem czas na po­ukła­da­nie w gło­wie zbie­ra­nych przez ostat­nie kilka dni in­for­ma­cji.

Nawet, gdyby nie zro­zu­miał ni­cze­go z to­czo­nej przez kra­sno­ludz­kich żoł­nie­rzy roz­mo­wy, do­sko­na­le wy­czuł strach, jaki wi­siał nad ich obo­zem. Z jed­nej stro­ny go cie­szył go, z dru­giej nieco za­sta­na­wiał. Ow­szem, po tym, co na­jeźdź­cy zro­bi­li jego po­bra­tym­com oraz spo­so­bie, w jaki na­stęp­nie on i jego bra­cia po­mści­li tę zbrod­nię, zro­zu­mia­łe było, że się boją. Ork nie mógł jed­nak zro­zu­mieć, dla­cze­go ktoś, kto naj­pierw bez­li­to­śnie pa­cy­fi­ku­je kilka bez­bron­nych wio­sek, może potem trząść się ze stra­chu przed krwa­wą ze­mstą jego ludu. Zdą­żył na tyle już po­znać kra­sno­lu­dy, by wie­dzieć, że zwy­kle nie bra­ko­wa­ło im ani od­wa­gi, ani ho­no­ru, po­trzeb­nych, by sta­wić czoła kon­se­kwen­cjom wła­snych wy­bo­rów. Poza tym, ow­szem, po­mię­dzy rdzen­ny­mi miesz­kań­ca­mi ba­gien, a in­tru­za­mi, zda­rza­ły się kon­flik­ty, ale nigdy nie przy­bra­ły one tak ma­ka­brycz­nych roz­mia­rów. Kra­sno­lu­dy zwy­kły sie­dzieć cicho w swo­ich po­ste­run­kach, nie­raz han­dlu­jąc z tu­byl­ca­mi, a nawet kil­ku­krot­nie dzie­ląc się z nimi swo­imi za­pa­sa­mi, po­ma­ga­jąc im prze­trwać wy­jąt­ko­wo sro­gie zimy. Mimo, iż jego współ­ple­mień­com nie bar­dzo od­po­wia­da­ła ich obec­ność, przez te wszyst­kie lata zdą­ży­li się już do niej przy­zwy­cza­ić

Aż do czasu, gdy od­kry­to pierw­szą zma­sa­kro­wa­ną osadę, a zaraz po niej ko­lej­ne. Ślady cięż­kich bu­cio­rów i broni pal­nej nie po­zo­sta­wia­ły żad­nych wąt­pli­wo­ści, kto stał za tą zbrod­nią.

Po­cząt­ko­wo, zie­lo­no­skó­rzy za­żą­da­li wy­ja­śnień i wy­da­nia spraw­ców, ale kra­sno­lu­dy sta­now­czo sprze­ci­wi­ły się za­rów­no ich oskar­że­niom, jak i proś­bom o wy­mie­rze­nie spra­wie­dli­wo­ści. Nie trze­ba było długo cze­kać, by któ­ryś z bar­dziej krew­kich wo­dzów po­sta­no­wił wziąć ją w swoje ręce. Znisz­cze­nie jed­ne­go z kra­sno­ludz­kich po­ste­run­ków przy­nio­sło je­dy­nie ich jesz­cze krwaw­szą ze­mstę. Spy­cha­ne w głąb bagna orki coraz czę­ściej mó­wi­ły o woj­nie.

Tor­gan nie mógł tego zro­zu­mieć. On, wódz ple­mie­nia Czar­ne­go Pióra, wy­brał się na tę ry­zy­kow­ną wy­pra­wę po to, by utwier­dzić się w prze­ko­na­niu, że dal­szy roz­lew krwi jest ko­niecz­ny. Cho­ciaż wie­rzył w siłę swo­je­go ludu, nie miał wąt­pli­wo­ści, że tech­ni­ka na­jeźdź­ców nie da mu więk­szych szans na prze­trwa­nie ewen­tu­al­ne­go kon­flik­tu. To wła­śnie dla­te­go, jego przod­ko­wie po­zwo­li­li kra­sno­lu­dom osie­dlić się na tych te­re­nach. Od tam­tych cza­sów nic się nie zmie­ni­ło. W prze­ci­wień­stwie do swo­ich za­śle­pio­nych żądzą ze­msty braci, on wie­dział, jak to wszyst­ko się dla nich skoń­czy. Mógł mieć tylko na­dzie­ję, że uda mu się prze­ko­nać przy­wód­ców po­zo­sta­łych ple­mion do nie wkra­cza­nia na wo­jen­ną ścież­kę. Zna­jąc ich, cze­ka­ło go wy­jąt­ko­wo trud­ne za­da­nie.

Ko­py­ta ba­wo­łu wresz­cie na­tra­fi­ły na tward­sze pod­ło­że. Wiel­kie zwie­rzę mo­zol­nie wspię­ło się na wyż­szy brzeg trzę­sa­wi­ska, po raz setny wy­no­sząc swo­je­go jeźdź­ca z jego zdra­dziec­kich od­mę­tów. Woda i reszt­ki ba­gien­nej ro­ślin­no­ści spły­nę­ły ka­ska­dą z jego lśnią­ce­go czer­nią ciel­ska.

Teraz droga do domu była już łatwa – wio­dła wąską, tra­wia­stą gro­blą wprost do wio­ski Tor­ga­na, od któ­rej stro­ny do­bie­ga­ło coraz gło­śniej­sze dud­nie­nie bęb­nów.

 

*

 

– Co to za awan­tu­ry, Do­enitz? Mam na­dzie­ję, że ni­ko­mu nie stała się nie­po­trzeb­na krzyw­da? – Ka­pi­tan von Ste­in­berg wy­glą­dał nie­wie­le le­piej od resz­ty za­ło­gi obozu Feu­er­ste­in oraz po­zo­sta­łych po­ste­run­ków gra­nicz­nych. Wszę­do­byl­ska wil­goć zmie­ni­ła dłu­gie włosy i brodę kra­sno­lu­da w kłąb mo­kre­go filcu. Po­dob­nie jak więk­szo­ści jego pod­ko­mend­nych, coraz do­tkli­wiej da­wa­ły mu się we znaki grzy­bi­ca per­ma­nent­nie mo­krych stóp oraz bo­le­śnie wy­krę­ca­ją­cy kości reu­ma­tyzm. Z tego wła­śnie po­wo­du, nikt nie kwa­pił się do służ­by na ba­gnie – nikt, poza nie­szczę­śni­ka­mi wcie­lo­ny­mi do kar­nej kom­pa­nii, któ­rej to wła­śnie przy­padł wąt­pli­wy za­szczyt strze­że­nia ba­gien­nej gra­ni­cy im­pe­rium kra­sno­lu­dów.

– Chłop­cy mają już dość. – Star­szy cho­rą­ży Do­enitz sta­nął obok pa­ru­ją­ce­go po­środ­ku na­mio­tu pie­cy­ka i wylał wodę ze zdję­tych z dłoni rę­ka­wic. – Wszyst­kim od­bi­ja od tego cze­ka­nia. Już chyba sam wo­lał­bym, żeby zie­lo­no­skó­rzy przy­szli tu i zro­bi­li z nami po­rzą­dek. Jak radio?

– Nic tylko szumy i trza­ski, zum Teu­fel

– Prze­klę­ta mgła… Czyli kwe­stię ewen­tu­al­nych po­sił­ków mamy wy­ja­śnio­ną. Ra­czej nie ma sensu wy­sy­łać ko­lej­nych ludzi do po­zo­sta­łych baz.

– Szcze­gól­nie, że nie wiemy, czy w ogóle ktoś w nich jesz­cze żyje. Je­dy­na na­dzie­ja w po­pra­wie po­go­dy, może wtedy uda nam się wy­wo­łać kogoś z na­szych. Za­pa­li­cie, cho­rą­ży?

– Chęt­nie, ka­pi­ta­nie. – Pod­ofi­cer wy­cią­gnął dłoń po po­da­ny mu mie­szek z ty­to­niem, który, w prze­ci­wień­stwie do jego pry­wat­ne­go za­pa­su, z racji naj­mniej­szej eks­po­zy­cji na wil­goć, wciąż nada­wał się do pa­le­nia.

– Macie do mnie żal, Do­enitz? – za­py­tał ka­pi­tan, ob­ser­wu­jąc jak cho­rą­ży pie­czo­ło­wi­cie na­bi­ja swoją fajkę. – O to wszyst­ko?

– O to, że ple­śnie­je­my tu za życia i praw­do­po­dob­nie, w naj­bliż­szej, przy­szło­ści zeżrą nas ba­gien­ne orki? – Do­wód­ca cier­pli­wie ski­nął głową. – O to, że za­miast chwa­ły i bo­gac­twa, spo­tka­ły nas bez­pod­staw­ne oskar­że­nia i nie­za­słu­żo­na kara? Czy ja mam żal…?

– Do­kład­nie o to pytam, cho­rą­ży…

– Ow­szem, mam, ale nie do pana, ka­pi­ta­nie. – Pod­ofi­cer bez py­ta­nia usiadł na roz­kła­da­nym stoł­ku i z ulgą zdjął cięż­ki, mocno za­bu­do­wa­ny hełm. Spod niego, na wszyst­kie stron pry­snę­ła woda, która ja­kimś spo­so­bem zdo­ła­ła wci­snąć się nawet pod grubą war­stwę litej, ma­gicz­nie wzmoc­nio­nej stali. – Praw­dę mó­wiąc, nawet nie wiem, do kogo wła­ści­wie po­wi­nien mieć pre­ten­sje za swój nędz­ny los. Wie pan, ja wcale się nie dzi­wię, że zwierzch­ni­cy, a już na pewno spon­so­rzy tam­tej prze­klę­tej wy­pra­wy, nam nie uwie­rzy­li. Ja, gdy­bym nie był tam oso­bi­ście, rów­nież nie ku­pił­bym tej całej hi­sto­rii. Czuję roz­ża­le­nie, ale jed­no­cze­śnie mam pełną świa­do­mość tego, że gdyby nie nie­po­ko­je w kraju orków, praw­do­po­dob­nie skoń­czy­li­by­śmy znacz­nie go­rzej. Na zmu­sze­nie nas do wy­ja­wie­nia praw­dy są prze­cież o wiele gor­sze spo­so­by, niż kom­pa­nia karna…

– Wie­cie do­brze, cho­rą­ży, że zsy­ła­nie nas wszyst­kich tutaj i to jesz­cze do tego sa­me­go po­ste­run­ku, nie może być przy­pad­kiem. Nasi prze­ło­że­ni liczą na to, że tu­tej­sze wa­run­ki szyb­ko skło­nią nas do zmia­ny sta­no­wi­ska w spra­wie utra­co­ne­go złota. Je­stem pe­wien, że wśród na­szych żoł­nie­rzy jest kilku agen­tów wy­wia­du, wy­ła­pu­ją­cych każdą, choć­by naj­mniej­szą wzmian­kę na ten temat. Spraw­dza­ją nas i cała na­dzie­ja w tym, że kie­dyś w końcu uwie­rzą w przed­sta­wia­ną przez nas wer­sję wy­da­rzeń. – Do­wód­ca pod­krę­cił wąsa i pyk­nął z wła­snej fajki. – To taka gra na prze­trzy­ma­nie i, dla wła­sne­go dobra, to my mu­si­my ją wy­grać.

– O ile, oczy­wi­ście, zie­lo­no­skó­rzy nam na to po­zwo­lą.

– Oczy­wi­ście… – Von Ste­in­berg po­ki­wał głową, wy­pusz­cza­jąc z ust struż­kę błę­kit­na­we­go dymu. Na­stę­pie pod­szedł do le­żą­cej na stole słu­chaw­ki, któ­rej kabel nik­nął pod ścia­ną na­mio­tu. W prze­ci­wień­stwie do sto­ją­ce­go w kącie radia, na któ­rym zło­żyw­szy głowę w naj­lep­sze drze­mał jego ope­ra­tor, a które, przy obec­nych wa­run­kach po­go­do­wych, było nie­mal kom­plet­nie bez­u­ży­tecz­ne, te­le­fon, łą­czą­cy do­wód­cę z za­wi­słym wy­so­ko nad obo­zem ba­lo­nem ob­ser­wa­cyj­nym, dzia­łał bez za­rzu­tu. – Fuchs, widać coś w tej cho­ler­nej zupie mlecz­nej?

– Nic, panie ka­pi­ta­nie. – od­parł ob­ser­wa­tor po dru­giej stro­nie kabla. – Pa­trząc na ba­ro­metr, ist­nie­je szan­sa na prze­ja­śnie­nia w prze­cią­gu naj­bliż­szych kilku go­dzin, może wtedy wi­docz­ność się po­pra­wi.

– O ile nie bę­dzie już po nas… – Cho­rą­ży chciał jesz­cze coś dodać, ale za­milkł pod gro­mią­cym spoj­rze­niem do­wód­cy.

– Do­brze, sze­re­go­wy, mel­duj­cie o wszyst­kim, nawet gdyby wy­da­wa­ło się wam, że to tylko przy­wi­dze­nia, zro­zu­mia­no?

– Tak jest, ka­pi­ta­nie!

Von Ste­in­berg od­rzu­cił słu­chaw­kę na za­wa­lo­ny ma­pa­mi stół. Na jed­nej z nich, za­zna­czo­no bazę Feu­er­ste­in oraz czte­ry są­sia­du­ją­ce z nią kra­sno­ludz­kie po­ste­run­ki – Opal, Achat, Ha­spis i Chal­ze­don. Pierw­sza z nich zo­sta­ła skre­ślo­na czer­wo­nym krzy­ży­kiem, obok po­zo­sta­łych wid­nia­ły znaki za­py­ta­nia w tym samym alar­mu­ją­cym ko­lo­rze. Z żadną z nich od ty­go­dnia nie było kon­tak­tu. Nie wró­ci­li rów­nież wy­sła­ni w ich stro­nę zwia­dow­cy. Do­wód­ca po­stu­kał głów­ką fajki w miej­sce, gdzie za­zna­czo­no po­ste­ru­nek naj­bliż­szy bazie Feu­er­ste­in.

– Chal­ze­don… – Ka­pi­tan zmarsz­czył czoło, pa­trząc głę­bo­ko w oczy pod­ofi­ce­ra.

– Ja pójdę – na nie­za­da­ne py­ta­nie od­parł cho­rą­ży. – Ma pan rację, szko­da na­szych chłop­ców, a ja chyba już wolę zgi­nąć ro­biąc coś sen­sow­ne­go, niż tu cze­kać i gnić.

– Je­steś pe­wien, Wer­ne­rze? – To, że do­wód­ca zwró­cił się do pod­wład­ne­go po imie­niu, ozna­czać mu­sia­ło, że de­cy­zja ta bar­dzo mu cią­ży­ła. – Mu­si­my spró­bo­wać, ale…

– Daj­cie spo­kój, ka­pi­ta­nie… Nie bę­dzie­my chyba roz­czu­lać się jak stare baby, praw­da? Pójdę, zo­ba­czę co tam sły­chać i miej­my na­dzie­ję, że wrócę, zanim to po sto­kroć prze­klę­te bagno was tu po­chło­nie. Z gor­szych ta­ra­pa­tów wy­cho­dzi­ło się cało! Pa­mię­tam, raz w Ostwal­dzie wpa­dli­śmy w elfią za­sadz­kę…

Ko­lej­ne kilka kwa­dran­sów upły­nę­ło cho­rą­że­mu na wspo­mnie­niach daw­nych wo­jen­nych przy­gód, jakby pod­świa­do­mie sta­rał się od­da­lić w cza­sie to, co nie­unik­nio­ne. W końcu, po­krze­pio­ny kil­ko­ma kie­lisz­ka­mi schnap­p­sa i moc­nym uści­skiem dłoni do­wód­cy, opu­ścił jego na­miot i skie­ro­wał się w stro­nę becz­ko­wa­te­go ba­ra­ku kwa­ter­mi­strza. Go­dzi­nę póź­niej wy­szedł z niego ob­ła­do­wa­ny za­pa­sa­mi, amu­ni­cją i wszel­kim sprzę­tem, który mógł­by oka­zać się mu przy­dat­ny w trak­cie dwu­dnio­wej drogi do upar­cie mil­czą­ce­go obozu Chal­ze­don.

 

*

 

Z racji cią­głe­go braku su­che­go drew­na, ba­gien­ne orki na­uczy­ły się po­zy­ski­wać i wy­ko­rzy­sty­wać po­wszech­ny w oko­li­cy ich sie­dlisk torf. Su­szo­ny w du­żych gli­nia­nych pie­cach, sta­no­wił on pod­sta­wo­wy opał w ich licz­nie roz­sia­nych po ba­gnie wio­skach. Wła­śnie w tej chwi­li, Tor­gan pa­trzył na nie­mal do­rów­nu­ją­cy mu wzro­stem stos torfu, pod któ­rym dwa go­bli­ny pie­czo­ło­wi­cie roz­nie­ca­ły ogień.

Do­oko­ła ma­ją­ce­go wkrót­ce za­pło­nąć ogni­ska, coraz licz­niej zbie­ra­li się zie­lo­no­skó­rzy. Wo­dzo­wie oko­licz­nych osad przy­by­li we­zwa­ni nie­usta­ją­cym od kilku dni bi­ciem w bębny. Jedni przy­wę­dro­wa­li na grzbie­tach ba­wo­łów, tak jak Tor­gan, inni na lek­kich skó­rza­nych łód­kach, a jesz­cze inni na pie­cho­tę. Duża część z nich, co ork za­uwa­żył z pew­nym nie­po­ko­jem, miała twa­rze wy­ma­lo­wa­ne czer­wo­ną gliną. Przy­wdzia­nie tra­dy­cyj­nych wo­jen­nych barw ich ple­mion, mu­sia­ło ozna­czać, że pod­ję­li już de­cy­zję. Gro­ma­dzi­li się oni szcze­gól­nie wokół jed­ne­go z wo­dzów – po­tęż­ne­go wo­jow­ni­ka, u któ­re­go stóp, roz­glą­da­jąc się bacz­nie do­oko­ła, le­ża­ła ba­gien­na pan­te­ra.

– Witaj, Mas­gu­dzie. – Tor­gan skło­nił się lekko, oka­zu­jąc nie­zbęd­ny sza­cu­nek po­wszech­nie po­wa­ża­ne­mu wo­dzo­wi z po­łu­dnia ba­gien.

– Tor­ga­nie, wie­dzę, że nie pod­ją­łeś jesz­cze wła­ści­wej de­cy­zji? – od­parł Mas­gud, w dra­pież­nym uśmie­chu ob­na­ża­jąc prze­ro­śnię­te kły. Jeden z nich był uła­ma­ny i Tor­gan do­sko­na­le wie­dział, kto i dla­cze­go wi­nien był tego stanu rze­czy. – Za­wsze mia­łeś z tym pro­blem…

– Cze­kam na wyrok kości. Do­pie­ro wtedy zde­cy­du­ję.

Tor­gan, jak przy­sta­ło na wodza, był po­tęż­nie zbu­do­wa­nym or­kiem, jed­nak Mas­gud znacz­nie prze­wyż­szał go roz­mia­ra­mi. Z dru­giej stro­ny, sława Tor­ga­na, jako wo­jow­ni­ka nie­wie­le ustę­po­wa­ła jego roz­mów­cy. Nie­któ­rzy wo­dzo­wie, któ­rzy ak­tu­al­nie, jakby za jego przy­kła­dem rów­nież nie­no­szą­cy barw wo­jen­nych, czę­sto twier­dzi­li, że to mniej­szy z orków jest na­tu­ral­nym przy­wód­cą ple­mion z ba­gien. Tak na­praw­dę, ma­ją­ca się wkrót­ce odbyć w tym miej­scu na­ra­da, miała być wła­śnie kon­fron­ta­cją tych dwóch, re­pre­zen­to­wa­nych przez obu wo­dzów stron­nictw.

Po­nie­waż po prze­ciw­le­głej stro­nie coraz ja­śniej pło­ną­ce­go ogni­ska zgro­ma­dzi­ło się znacz­nie wię­cej orków, niż po jego, Tor­gan li­czył na po­myśl­ny wyrok rzu­co­nych tej nocy kości. To one miały za­de­cy­do­wać, czy ple­mio­na ba­gien zjed­no­czą się pod jed­nym wo­dzem i ruszą na wojnę z na­jeźdź­cą.

Do­mi­nu­ją­ca nad mo­cza­ra­mi sza­rość szyb­ko ustą­pi­ła mro­ko­wi, oznaj­mia­jąc na­dej­ście nocy i roz­po­czę­cie na­ra­dy jed­no­cze­śnie. Stos torfu pło­nął już wy­so­ko, ob­fi­cie za­dy­mia­jąc za­snu­te noc­ny­mi chmu­ra­mi niebo. Do­oko­ła niego zgro­ma­dzi­ło się ponad trzy­dzie­stu orków – wo­dzów, z któ­rych każdy stał na czele przy­naj­mniej kilku wio­sek. Cho­ciaż więk­szość z nich przy­by­ła na czele kil­ku­oso­bo­wych pocz­tów, nikt poza nimi nie mógł zbli­żyć się do stosu na mniej niż dwa­dzie­ścia kro­ków. Nie­waż­ne, czy byłby to wo­jow­nik, ko­bie­ta, dziec­ko czy też któ­ryś z wszę­do­byl­skich go­bli­nów, za za­kłó­ca­nie na­ra­dy cze­ka­ła go szyb­ka śmierć. Dla­te­go też, na jej miej­sce tra­dy­cyj­nie wy­bra­no niski, po­ro­śnię­ty ba­gien­ną ro­ślin­no­ścią pa­gó­rek – na tyle suchy, by móc na nim ob­ra­do­wać względ­nie wy­god­nie i nie przy­cią­ga­jąc uwagi osób trze­cich. Tor­gan, praw­do­po­dob­nie, jako jeden z nie­licz­nych wo­dzów, wie­dział, że wybór tej lo­ka­li­za­cji dyk­to­wa­ny był jesz­cze jedną prze­słan­ką – pod sto­pa­mi ze­bra­nych orków, w daw­nych cza­sach grze­ba­no wiel­kich wo­dzów ich ludu. To wła­śnie ich zmur­sza­łe kości, rzu­co­ne tej nocy przez sza­ma­na Mu­kha­le­go, ob­ja­wić miały przy­szłość ba­gien­nych ple­mion.

Naj­wyż­szy sza­man Mu­kha­li przy­był na miej­sce jako ostat­ni. Szedł wąską ścież­ką, oświe­tla­jąc sobie drogę bla­dym lśnie­niem wień­czą­ce­go ko­stur krysz­ta­łu. Po­rzu­ciw­szy nie­gdyś wo­jen­ne rze­mio­sło na rzecz ścież­ki mą­dro­ści, jak na tak wie­ko­we­go orka zdo­łał za­cho­wać pro­stą syl­wet­kę i cał­kiem im­po­nu­ją­cą mu­sku­la­tu­rę. Po­dob­nie jak jego ze­bra­ni na pa­gór­ku bra­cia, ubra­ny był wy­łącz­nie w krót­kie skó­rza­ne bry­cze­sy i pas, uko­śnie prze­ci­na­ją­cy sze­ro­ką pierś. W prze­ci­wień­stwie do swo­ich po­bra­tym­ców, któ­rzy dłu­gie, nigdy nie­ści­na­ne włosy upi­na­li w prze­ty­ka­ne pió­ra­mi i kol­ca­mi je­żo­zwie­rzy kuce, wy­myśl­ne koki lub grube war­ko­cze, jego czasz­ka była cał­ko­wi­cie łysa. Zdo­bi­ły ją za to fi­ne­zyj­ne, nie­bie­skie ma­lun­ki – rów­nież jed­no­znacz­nie wska­zu­ją­ce, że ork ten kro­czy drogą wio­dą­cą po­mię­dzy ży­ciem, a śmier­cią.

Gdy w końcu Mu­kha­li wspiął się na pa­gó­rek, umil­kły wszel­kie to­czą­ce się na nim do­tych­czas dys­ku­sje. Po­wszech­ny sza­cu­nek, jakim cie­szył się on wśród swo­ich ro­da­ków, był naj­lep­szym spo­so­bem na roz­pro­sze­nie na­pię­cia, z każdą chwi­lą gęst­nie­ją­ce­go po­mię­dzy zgro­ma­dzo­ny­mi po obu stro­nach stosu obo­za­mi. Wszy­scy wie­dzie­li, że to wła­śnie Mu­kha­li ukró­cił wie­lo­let­nie wa­śnie i wojny ple­mien­ne, uka­zu­jąc ba­gien­nym orkom, że w ob­li­czu przy­by­cia na ich te­re­ny kra­sno­lu­dów, tylko jed­ność może za­gwa­ran­to­wać prze­trwa­nie ich rasy.

Cze­ka­jąc aż sza­man za­bie­rze głos, Tor­gan był nie­zmier­nie cie­kaw, jakie sta­no­wi­sko zaj­mie on w spra­wie ostat­nich wy­da­rzeń. Wie­dział, że Mu­kha­li był zde­cy­do­wa­nym prze­ciw­ni­kiem ra­dy­kal­nych roz­wią­zań, jed­nak osta­tecz­na de­cy­zja na­le­ża­ła za­wsze do kości.

– Po­zdra­wiam was, moi bra­cia. – Sza­man sta­nął tuż przy ogni­sku, jakby w ogóle nie czuł bi­ją­ce­go od niego żaru. – W tę ciem­ną noc, ze­bra­li­śmy się tutaj, by za­de­cy­do­wać o spra­wach klu­czo­wych dla nas, na­szych ko­biet, dzie­ci i wnu­cząt! Bagno jest nie­spo­koj­ne, ktoś na­ru­szył z takim tru­dem zbu­do­wa­ny przez nas na nim pokój, nisz­cząc jego kru­chą rów­no­wa­gę. Sami wie­cie, bra­cia, co się wy­da­rzy­ło, je­że­li któ­ryś z was chce za­brać głos, niech zrobi to teraz, zanim prze­mó­wią kości.

– O czym tu w ogóle mówić, mądry Mu­kha­li?! – Zgod­nie z prze­wi­dy­wa­nia­mi Tor­ga­na, pierw­szy ciszę prze­rwał Mas­gud. Wiel­ki ork wy­stą­pił o krok na­przód, wo­dząc do­oko­ła spoj­rze­niem chy­trze zmru­żo­nych oczu. – Karły znisz­czy­ły nasze wio­ski, za­bi­ły ko­bie­ty, dzie­ci i star­ców! Nie msz­cząc się tak długo, aż sami nie wska­żą win­nych, oka­że­my naszą sła­bość i utwier­dzi­my w po­czu­ciu bez­kar­no­ści! – Wszyst­kie ze­bra­ne do­oko­ła ognia orki, nawet te, które stały po stro­nie Tor­ga­na, po­ki­wa­ły ze zro­zu­mie­niem gło­wa­mi. – Ta noc woła krwi i to my bę­dzie­my ją prze­le­wać!

– Czy do­my­ślasz się, wiel­ki Mas­gu­dzie, dla­cze­go karły po­sta­no­wi­ły wła­śnie w taki spo­sób znisz­czyć pokój po­mię­dzy na­szy­mi ra­sa­mi? – Tor­gan jako je­dy­ny od­wa­żył się wejść w słowo try­um­fal­nie to­czą­ce­mu do­oko­ła wzro­kiem wo­dzo­wi.

– Liczą się skut­ki, a nie mo­ty­wa­cje, mój przy­ja­cie­lu. Kto inny, jak nie ty po­wi­nien aku­rat świet­nie to ro­zu­mieć? – Widać było, że Mas­gud do­sko­na­le przy­go­to­wał się do dys­ku­sji ze swoim opo­nen­tem. W pełni kon­tro­lo­wał mi­mi­kę i gesty, do­sko­na­le od­gry­wa­jąc przy­pa­dłą mu tej nocy rolę. – Skut­ki! Trupy na­szych braci, za­bi­tych przez karły ich śmier­dzą­cą bro­nią! Wi­dzia­łeś ciała tych, któ­rych po­ło­ży­li nasi wo­jow­ni­cy, do­brze wiesz skąd przy­szli… Dla­cze­go więc wciąż wąt­pisz w słusz­ność ze­msty?

– Wąt­pię je­dy­nie, czy je­ste­śmy w sta­nie od­na­leźć wi­no­waj­ców. Wi­dzia­łem ich dwie noce temu, czu­łem ich strach i nie­pew­ność. Nie wy­glą­da­li na mor­der­ców, bar­dziej na ofia­ry… Wiesz może, dla­cze­go?

– Wiem, Tor­ga­nie! Słusz­nie drżą o swoje marne życia, za­znaw­szy już na­szej ze­msty! Tak, bra­cia, ja nie za­mie­rza­łem cze­kać, aż przyj­dą po mnie w nocy, by za­rżnąć mnie jak wie­prza! Po­ka­za­li­śmy im, co zna­czy gniew mo­je­go ple­mie­nia i wie­rzę, że lek­cję tę po­pa­mię­ta­ją na długo!

– Więc to ty znisz­czy­łeś ich ko­lej­ny obóz, cho­ciaż Mu­kha­li ka­te­go­rycz­nie na­ka­zał nam po­prze­stać tylko na jed­nym…

– Je­steś głup­cem, Mas­gu­dzie! – dys­ku­sję prze­rwał ostry głos Mu­kha­le­go. Sza­man wy­ce­lo­wał swój ko­stur w twarz więk­sze­go z orków, gniew­nie marsz­cząc brwi. – Nie mia­łeś prawa sa­mo­dziel­nie de­cy­do­wać o lo­sach nas wszyst­kich! Na­ra­zi­łeś ple­mio­na ba­gien na ze­mstę sil­niej­szych od nas prze­ciw­ni­ków!

– Nie są sil­niej­si, umie­ra­li ża­ło­śnie skam­ląc o li­tość! Tak nie robią męż­czyź­ni, nawet nasze ro­dzą­ce ko­bie­ty za­cho­wu­ją wię­cej god­no­ści! Przed kimś takim mamy giąć karki?!

– Kwe­stią za­ła­ma­ne­go przez cie­bie prawa zaj­mie­my się póź­niej, teraz są waż­niej­sze spra­wy. – Cho­ciaż widać było, że wia­do­mość o ha­nieb­nym czy­nie Mas­gu­da wstrzą­snę­ła Mu­kha­lim, sza­man szyb­ko od­zy­skał swój le­gen­dar­ny już spo­kój. – Być może, nasze tra­dy­cje po­win­ny zo­stać zła­ma­ne, byśmy mogli prze­trwać we wła­snym domu. Ja rów­nież, tej wy­jąt­ko­wej nocy, muszę pro­sić was bra­cia, o zgodę na sprze­nie­wie­rze­nie się jed­nej z nich…

– Skoro uwa­żasz, że to ko­niecz­ne, Mu­kha­li… – od­parł Mas­gud, naj­wy­raź­niej upa­tru­jąc w tym szan­sę na umniej­sze­nie wła­snej winy. Jego sło­wom za­wtó­ro­wał po­mruk apro­ba­ty ze stro­ny po­zo­sta­łych wo­dzów, nie­za­mie­rza­ją­cych prze­cież kwe­stio­no­wać mą­dro­ści sta­re­go sza­ma­na.

– Dzię­ku­ję. – Sza­man od­wró­cił się w stro­nę pro­wa­dzą­cej do pa­gór­ka ścież­ki i kil­ku­krot­nie za­to­czył trzy­ma­nym nad głową ko­stu­rem. Wień­czą­cy go krysz­tał roz­ja­rzył się znacz­nie in­ten­syw­niej­szym bla­skiem. Snop bi­ją­ce­go z niego świa­tła prze­szył mrok i mgłę, oświe­tla­jąc drogę po­sta­ci, kro­czą­cej drogą, którą do­pie­ro co przy­był Mu­kha­li.

Wi­dząc przed sobą ob­ce­go, kilku wo­dzów od­ru­cho­wo się­gnę­ło do pasów, w po­szu­ki­wa­ni po­zo­sta­wio­ne­go u stóp pa­gór­ka oręża.

– Bra­cia, to nie bę­dzie po­trzeb­ne. Nasze świę­te prawa mówią, że miej­sca na­ra­dy nie może zbru­kać obec­ność kogoś, nie­bę­dą­ce­go wo­dzem lub sza­ma­nem, za­pew­niam was jed­nak, że zmie­rza­ją­ca tu wła­śnie osoba w pełni do­rów­nu­je wam sta­tu­sem i od­wa­gą.

– To obcy… – mruk­nął Mas­gud, wy­su­wa­jąc do przo­du swoją sze­ro­ką szczę­kę. – Dla­cze­go mie­li­by­śmy go słu­chać?

– A czyż nasi przod­ko­wie, gdy tutaj przy­by­li, rów­nież nie byli ob­cy­mi? Pro­szę was tylko, że­by­ście wy­słu­cha­li tego, co nasz gość ma do po­wie­dze­nia, tak by­ście mogli pod­jąć de­cy­zję cał­ko­wi­cie świa­do­mie i bez emo­cji. Tylko wtedy kości zdo­ła­ją wska­zać nam wła­ści­wą drogę!

– Je­że­li spró­bu­je ja­kichś sztu­czek, oso­bi­ście wyrwę mu serce… – burk­nął pod nosem Mas­gud, na tyle jed­nak gło­śno, by usły­sze­li go wszy­scy, nie wy­łą­cza­jąc in­tru­za, sto­ją­ce­go już przy pod­nó­żu kur­ha­nu. Tor­gan nic nie od­po­wie­dział, tylko uważ­nie przy­glą­dał się nie­zna­jo­me­mu.

– Mam na­dzie­ję, że to nie bę­dzie ko­niecz­ne. – sza­man od­wró­cił się od zgro­ma­dze­nia wo­dzów i za­pra­sza­ją­cym ge­stem ski­nął na przy­by­sza – Pod­jedź, Aji­na­ju, moi bra­cia pra­gną wy­słu­chać two­jej hi­sto­rii.

To, co czę­ścio­wo wi­docz­ne już było we wska­zu­ją­cym drogę przez bagno świe­tle laski Mu­kha­le­go, w pełni ob­ja­wi­ło się, gdy nie­zna­jo­my osią­gnął szczyt pa­gór­ka i sta­nął w bla­sku ogni­ska. Ponad wszel­ką wąt­pli­wość, Aji­nai był or­kiem, jed­nak rów­nie oczy­wi­stym było, że nie po­cho­dził z tych stron.

W prze­ci­wień­stwie do swo­ich ku­zy­nów, któ­rych skóra miała od­cień brud­no­zie­lo­nej ba­gien­nej wody, jego była znacz­nie ja­śniej­sza i, już na pierw­szy rzut oka, cień­sza. Ubra­ny był na modłę za­chod­nią, w spo­sób nieco przy­po­mi­na­ją­cy po­dróż­ne stro­je ras spoza ba­gien. So­lid­ne buty i skó­rza­ne bry­cze­sy na pewno nie były wy­two­rem miej­sco­we­go rę­ko­dzie­ła, po­dob­nie jak długi płaszcz z kap­tu­rem i na­bi­ja­na me­ta­lo­wy­mi płyt­ka­mi ka­mi­zel­ka. Jego czasz­ka była cał­ko­wi­cie łysa, po­dob­nie jak sto­ją­ce­go obok Mu­kha­le­go, jed­nak, w prze­ci­wień­stwie do mi­stycz­nych or­na­men­tów sza­ma­na, zdo­bi­ła ją po­kaź­na ko­lek­cja blizn. Ko­lej­nym szcze­gó­łem, łą­czą­cym go z miej­sco­wy­mi ku­zy­na­mi było za­mi­ło­wa­nie do kol­czy­ków – tam jed­nak, gdzie, z racji na brak do­stę­pu do od­po­wied­nich ma­te­ria­łów, za­do­wa­lać mu­sie­li się oni ozdo­ba­mi z kości i rogu, on naj­wy­raź­niej mógł po­zwo­lić sobie na znacz­nie wię­cej. Uszy i noz­drza ob­ce­go prze­kłu­te były całą gamą me­ta­lo­wych kółek i róż­nej wiel­ko­ści ćwie­ków.

Oczy­wi­ście, ork na­zwa­ny Aji­na­jem nie miał broni, na­to­miast po jego syl­wet­ce, sprę­ży­stych ru­chach i czuj­nym spoj­rze­niu, od razu można było roz­po­znać wo­jow­ni­ka. Praw­do­po­dob­nie wła­śnie, zwie­szo­ne na tem­bla­ku lewe ramię przy­by­sza i jego w kilku miej­scach po­pla­mio­na krwią odzież, były pa­miąt­ką po ja­kiejś nie­daw­nej po­tycz­ce.

Aji­nai cier­pli­wie zniósł tak­su­ją­ce spoj­rze­nia ze­bra­nych przy ogni­sku wo­dzów, naj­wy­raź­niej po­uczo­ny za­wcza­su przez Mu­kha­le­go, by nie­po­trzeb­nie ich nie draż­nić. Nie od­zy­wał się, cze­ka­jąc, aż zrobi to ktoś z miej­sco­wych – we­dług wszel­kiej lo­gi­ki, przy­wód­ca zgro­ma­dze­nia. Ni­ko­go oczy­wi­ście nie zdzi­wi­ło, że rolę tę po­sta­no­wił wziąć na swoje po­tęż­ne barki wła­śnie Mas­gud. Za­miast za­szczy­cić przy­by­sza swoim sło­wa­mi, zwró­cił się do sza­ma­na:

– Mądry Mu­kha­li, niech nasz gość prze­mó­wi. – W od­po­wie­dzi, sza­man ski­nął głową nie­zna­jo­me­mu.

– Bra­cia z wiel­kich ba­gien, je­stem Aji­nai z ple­mie­nia Wilka, wy­bra­ny przez in­nych synów stepu, by z wami roz­ma­wiać. By was ostrzec!

– Ostrzec? – po­gar­dli­wie par­sk­nął Mas­gud. – Czyż­byś za­po­mniał, że to wojna po­dzie­li­ła nasze ludy? Że to ona ze­pchnę­ła moich przod­ków w to miej­sce?! Przed czym i dla­cze­go niby miał­by nas ostrze­gać po­to­mek zdraj­ców?!

– To dawne dzie­je, bra­cie…

– Nie je­stem twoim bra­tem, Aji­na­ju z ple­mie­nia Wilka! Nigdy nim nie będę! – Przed dal­szą eska­la­cją gnie­wu, wiel­kie­go orka po­wstrzy­ma­li wy­łącz­nie jego dwaj ro­da­cy – Mu­kha­li, po­sy­ła­jąc mu ostrze­gaw­cze spoj­rze­nie i Tor­gan, który nie­spo­dzie­wa­nie po­sta­no­wił włą­czyć się w roz­mo­wę:

– Wy­bacz, Aji­na­ju, być może ta hi­sto­ria dla was mało zna­czy, ale nam, orkom z ba­gien, każdy dzień o niej przy­po­mi­na. Pie­lę­gnu­je­my pa­mięć przod­ków, by nigdy już nie po­wtó­rzyć ich błę­dów.

– A kto cie­bie pro­sił o głos?! – Mas­gud nadął się jesz­cze bar­dziej i wy­glą­dał, jakby lada chwi­la miał eks­plo­do­wać.

– Ma takie samo prawo, jak ty, Mas­gu­dzie – spo­koj­nym tonem od­parł Mu­kha­li. – I je­że­li nie chcesz, bym cię go po­zba­wił, za­dbasz o to, by nasze spo­tka­nie prze­bie­gło bez nie­po­trzeb­nych awan­tur. Ostrze­gam cię po raz ostat­ni. – W prze­ci­wień­stwie do przy­wo­ła­ne­go do po­rząd­ku wodza, by zy­skać po­słuch, sza­man nie mu­siał wcale pod­no­sić głosu. Pa­ra­dok­sal­nie, im ci­szej mówił, tym jego słowa od­no­si­ły lep­szy efekt.

– Mów – wark­nął w końcu Mas­gud, tym razem złym spoj­rze­niem mie­rząc Tor­ga­na.

– Ży­li­śmy w po­ko­ju, słu­żąc na­sze­mu panu Sar­re­ghu­so­wi, wiel­kie­mu smo­ko­wi rzą­dzą­ce­mu ste­pem. Było tak aż do dnia, gdy przy­był karły…

– To pra­wie tak, jak u nas – sap­nął nieco już spo­koj­niej Mas­gud.

– Nie do końca… – bar­dziej dla za­sa­dy za­prze­czył Tor­gan.

– Za­milk­nij­cie obaj. – Przez krysz­tał wień­czą­cy ko­stur Mu­kha­le­go prze­mknę­ła ostrze­gaw­cza bły­ska­wi­ca.

– Znisz­czy­ły nasze domy, za­bi­ły ty­sią­ce moich braci i sa­me­go Sa­re­ghu­sa. Po nich przy­by­li na­stęp­ni! Pró­bu­je­my z nimi wal­czyć, ale ich broń jest zbyt po­tęż­na…

– A my zbyt nie­licz­ni i roz­pro­sze­ni, by móc wam w ja­ki­kol­wiek spo­sób pomóc, Aji­na­ju – za­dzi­wia­ją­co kon­struk­tyw­nie od­parł Mas­gud. – Nawet, gdy­by­śmy za­po­mnie­li o na­szej wspól­nej prze­szło­ści.

– Wiem, dla­te­go po­wie­dzia­łem, że chcę was ostrzec. Karły są zbyt chci­we, by po­zwo­lić nam żyć wokół ich bez­cen­nej góry. Wy­bi­ją nas do nogi – dla nich, ork z stepu, czy z ba­gien to jedno i to samo. Wasz mądry sza­man – tu Aji­nai skło­nił się z sza­cun­kiem Mu­kha­le­mu – wy­tłu­ma­czył mi, ile kosz­to­wa­ło was zjed­no­cze­nie się. Teraz ja, w imie­niu mo­je­go ludu, po­kor­nie pro­szę was o wy­ba­cze­nie i szan­sę na na­pra­wie­nie na­szej wspól­nej, smut­nej hi­sto­rii. Wiedz­cie, że je­że­li karły za­pra­gną was znisz­czyć lub wy­gnać z wa­sze­go domu, bra­cia ze ste­pów przyj­mą braci z ba­gien z otwar­ty­mi ra­mio­na­mi. Razem mamy szan­sę po­ka­zać tym śmier­dzą­cym tchó­rzom, że z or­ka­mi na­le­ży się li­czyć. Pro­szę tylko o to, by­ście pa­mię­ta­li o na­szej pro­po­zy­cji. To wszyst­ko.

Re­ak­cje ze stro­ny przy­słu­chu­ją­cych się temu orków były różne. Nie­któ­rzy wo­dzo­wie szep­ta­li mię­dzy sobą, inni w mil­cze­niu wpa­try­wa­li się w ogień, a jesz­cze inni, tacy jak Tor­gan i Mas­gud, mie­rzy­li się wza­jem­nie cięż­ki­mi spoj­rze­nia­mi. Mu­kha­li, który mu­siał prze­cież do­sko­na­le znać hi­sto­rię Aji­na­ja pa­trzył na obu wo­dzów, wie­dząc, że to wła­śnie od ich de­cy­zji za­le­żeć może los jego ludu.

– Dzię­ku­je­my, Aji­na­ju. – sza­man unie­sie­niem dłoni uci­szył pod­no­szą­ce się wokół ogni­ska głosy i zwró­cił do przy­by­sza ze stepu. – Weź­mie­my pod roz­wa­gę twoje słowa, a teraz po­zwól, że resz­tę omó­wi­my już sami.

– Oczy­wi­ście, mądry Mu­kha­li. Dzię­ku­ję. – Aji­nai ukło­nił się przed wszyst­ki­mi zgro­ma­dzo­ny­mi i bez zbęd­nych po­że­gnań, zszedł z pa­gór­ka. Do­pó­ki świa­tło, wska­zu­ją­ce mu drogę przez bagno osta­tecz­nie nie zga­sło, żaden z od­pro­wa­dza­ją­cych go wzro­kiem orków nie ode­zwał się choć­by sło­wem.

– Mu­kha­li… – ciszę prze­rwał głos Tor­ga­na. – Nie mamy szans wal­czyć. Nawet, je­że­li wy­gna­li­by­śmy karły z ba­gien, wrócą, a wtedy nie będą już chcia­ły z nami roz­ma­wiać.

– Bzdu­ra, Tor­ga­nie, ne­go­cju­je się z sil­ny­mi, sła­bych roz­dep­tu­je na mia­zgę! Po­każ­my im, że nie mogą bez­kar­nie na nas szczać! Chyba nie chcesz ucie­kać i tułać się po ste­pie, li­cząc na ochła­py na­szych – tu wiel­ki ork splu­nął z od­ra­zą w ogień – braci?

– Oczy­wi­ście, że nie. Nie wiem tylko, czy walka jest naj­lep­szym wyj­ściem. Wojnę drogo przy­pła­ci­my, mo­że­my się już z niej nie pod­nieść. Uwa­żam, że, zanim się­gnie­my po broń, po­win­ni­śmy spró­bo­wać po­roz­ma­wiać z kar­ła­mi.

– Tor­ga­nie, gdy­bym cię nie znał, po­my­ślał­bym, że tchó­rzysz… – Jaw­nie za­kpił więk­szy z orków, spla­ta­jąc ręce na swo­jej po­tęż­nej pier­si.

– Je­że­li wąt­pisz w moją od­wa­gę, mogę ci ją udo­wod­nić choć­by tu i teraz! – Tor­gan hardo za­darł wzrok, wbi­ja­jąc go w wy­krzy­wio­ną szy­der­czym uśmie­chem twarz Mas­gu­da. – Dawno nie sły­sza­łem, jak skam­lesz o li­tość! – Po­wie­trze po­mię­dzy dwoma or­ko­wy­mi przy­wód­ca­mi nie­mal wy­czu­wal­nie zgęst­nia­ło. Po­zo­sta­li wo­dzo­wie prze­zor­nie od­stą­pi­li o krok do tyłu, jakby chcąc zro­bić miej­sce ma­ją­cym rzu­cić się sobie do gar­deł opo­nen­tom.

– Dość, głup­cy! – Mu­kha­li wszedł po­mię­dzy obu orków, z dzie­cin­ną ła­two­ścią od­py­cha­jąc ich od sie­bie. – Przy­no­si­cie wstyd temu zgro­ma­dze­niu! Czyż­by­ście sami uwie­rzy­li, że rze­czy­wi­ście je­ste­śmy pry­mi­tyw­ny­mi dzi­ku­sa­mi, za ja­kich wszy­scy nas uwa­ża­ją? – Oczy sta­re­go sza­ma­na za­pło­nę­ły groź­nym bla­skiem. W po­wie­trzu roz­niósł się za­pach pa­lo­nych wło­sów, wy­raź­na ozna­ka gro­ma­dzą­cej się w ciele Mu­kha­le­go mocy. – Prze­mó­wią kości, a wy, my wszy­scy za­sto­su­je­my się do ich wska­zó­wek, zro­zu­mia­no?

– Wy­bacz, mądry Mu­kha­li… – Tor­gan pierw­szy skło­nił głowę i wy­co­fał się po­mię­dzy swo­ich braci.

– Niech tak bę­dzie. – Znacz­nie mniej po­kor­nie chwi­lę póź­niej pod­dał się Mas­gud.

Mu­kha­li spoj­rzał po twa­rzach po­zo­sta­łych orków, rów­nież na nich wy­czy­tu­jąc pełną apro­ba­tę dla swo­ich słów.

Wresz­cie za­pa­no­wa­ła ab­so­lut­na cisza, którą je­dy­nie spo­ra­dycz­nie za­kłó­cał trzask wciąż pło­ną­ce­go wy­so­ko ognia. W ta­kich wa­run­kach sza­man mógł wresz­cie za­brać się za naj­waż­niej­szą część swo­je­go za­da­nia. Koń­cem ko­stu­ra wy­ry­so­wał na ziemi przy ogni­sku okrąg, a na­stęp­nie z roz­ma­chem wbił go w sam jego śro­dek. Potem, mru­cząc pod nosem jakąś starą pieśń, się­gnął po przy­wią­za­ny do pasa mie­szek. Cho­ciaż żaden ze zgro­ma­dzo­nych do­oko­ła orków nie ro­zu­miał nic z prze­pro­wa­dza­ne­go wła­śnie ry­tu­ału, wszyst­kie wstrzy­ma­ły od­dech w ocze­ki­wa­niu na jego wynik.

Stary sza­man uniósł nad głowę garść drob­nych, za­czerp­nię­tych z miesz­ka kości i, śpie­wa­jąc coraz gło­śniej, za­czął ob­cho­dzić wy­ty­czo­ny przy ogni­sku okrąg. Do­mknąw­szy trze­cie­go okrą­że­nia, ci­snął kości na zie­mię. Spróch­nia­łe szcząt­ki pry­snę­ły na wszyst­kie stro­ny – część z nich po­chło­nę­ły bu­zu­ją­ce tuż obok pło­mie­nie, inne wy­pa­dły poza krąg. Kilka po­zo­sta­ło w jego wnę­trzu, ukła­da­jąc się w zro­zu­mia­ły wy­łącz­nie dla sza­ma­na wzór. Mu­kha­li przy­kuc­nął nad nimi i, wciąż mru­cząc pod nosem, za­czął w nich prze­bie­rać.

Wynik wróż­by nie mógł być po­myśl­ny, gdyż z każ­dym ude­rze­niem serca, ob­li­cze sza­ma­na coraz bar­dziej po­chmur­nia­ło. Gdy wresz­cie wstał, z dużym tru­dem i wspie­ra­jąc się na wciąż tkwią­cym w ziemi ko­stu­rze, wy­glą­dał jakby po­sta­rzał się o kil­ka­na­ście lat. Od razu spoj­rzał pro­sto w oczy Mas­gu­da, czy­niąc mu tym wy­raź­ną przy­jem­ność.

– Wojna – szep­nął, ledwo otwie­ra­jąc spierzch­nię­te usta. – Wielu z nas spło­nie w jej ogniu, ale resz­ta – Mu­kha­li wska­zał wzro­kiem te z kości, które wy­pa­dły poza krąg, a na­stęp­nie po­now­nie utkwił spoj­rze­nie w Mas­gu­dzie. – Resz­ta oca­le­je. Silny i mądry przy­wód­ca po­mo­że nam unik­nąć za­gła­dy i wska­że nową drogę.

– Dzię­ku­ję, o mądry Mu­kha­li. – Wiel­ki ork skło­nił się nisko. – Zro­bię, co tylko bę­dzie ko­niecz­ne.

– Oczy­wi­ście, że zro­bisz, bra­cie. – Sza­man po­ło­żył dłoń na sze­ro­kim barku orka i uśmiech­nął się ła­god­nie. – Tylko po­dą­ża­jąc za Tor­ga­nem, nasz lud ma szan­sę prze­trwać. Cie­szę się, że to ro­zu­miesz…

Mas­gud nie był mi­strzem sa­mo­kon­tro­li, ale ja­kimś cudem zdo­łał opa­no­wać wzbu­rze­nie, jakie w jego sercu mu­sia­ły wy­wo­łać słowa sza­ma­na. Cho­ciaż w pierw­szym od­ru­chu po­de­rwał głowę, na­tych­miast schy­lił ją po­now­nie.

Mu­kha­li nie zdo­był­by tak wy­so­kiej po­zy­cji, gdyby nie po­tra­fił ma­ni­pu­lo­wać swo­imi brać­mi. Sprze­ci­wia­jąc się jego woli na oczach po­zo­sta­łych wo­dzów, po­tęż­ny ork wy­łącz­nie by sobie za­szko­dził. Wie­dział, że je­że­li za­le­ża­ło mu na za­cho­wa­niu wy­so­kiej po­zy­cji, i tak mocno już za­chwia­nej jego sa­mo­wol­ny­mi dzia­ła­nia­mi, mu­siał prze­strze­gać oby­cza­jów oraz sto­so­wać się do słów przy­glą­da­ją­ce­go mu się uważ­nie mę­dr­ca.

– Bę­dzie jak ka­żesz, Mu­kha­li. – Gdy wiel­ki ork pod­niósł wzrok, na­po­tkał spoj­rze­nie Tor­ga­na. Od razu widać było, że wyrok kości za­sko­czył rów­nież i jego. – Nie za­wiedź nas, bra­cie.

– Nie za­wio­dę, przy­się­gam. – Widok Mas­gu­da, gną­ce­go kark przed kimś innym, niż przed Mu­kha­lim, wy­raź­nie ucie­szył sta­re­go sza­ma­na oraz po­zo­sta­łych wo­dzów, któ­rzy przy­ję­li ten gest peł­ny­mi apro­ba­ty po­mru­ka­mi.

Zjed­no­czo­ne pod nowym wo­dzem, ple­mio­na ba­gien miały raz jesz­cze wkro­czyć na ścież­kę wojny. Cho­ciaż Tor­gan nie­wąt­pli­wie do­ce­niał to wy­róż­nie­nie, coś w oczach Mu­kha­le­go mó­wi­ło mu, że cze­ka­ją­ca go droga nie bę­dzie łatwa.

 

*

 

Chcąc sko­rzy­stać z luk­su­su, jakim na ba­gnie był każdy, nawet naj­mniej­szy skra­wek su­che­go lądu, cho­rą­ży Do­enitz wdra­pał się na ośli­zgły pień zwa­lo­ne­go drze­wa i usiadł na nim, zwi­sa­jąc no­ga­mi dobre pół metra nad po­wierzch­nią męt­nej, nie­mra­wo bul­go­czą­cej wody. Pierw­szym co zro­bił, było zdję­cie butów i zwró­ce­nie wol­no­ści kilku znacz­nych roz­mia­rów pi­jaw­kom, które zdą­ży­ły już uszczk­nąć cał­kiem sporo jego bez­cen­nej kra­sno­ludz­kiej krwi. Na­stęp­nie, w nie­ustan­nie krwa­wią­ce ranki wtarł maść, spro­wa­dzo­ną na spe­cjal­ne za­mó­wie­nie ka­pi­ta­na von Ste­in­ber­ga.

Gdy kwe­stię obu­wia i ośli­zgłych pa­sa­że­rów na gapę miał już za­ła­twio­ną, pod­ofi­cer się­gnął do przy­pię­tej do pasa ma­nier­ki. Kilka po­cią­gnię­tych z niej łyków spra­wi­ło, że w jego otę­pia­łej od mgły, zmę­cze­nia i czar­nych myśli gło­wie od razu po­ja­śnia­ło. Do pełni szczę­ścia bra­ko­wa­ło cho­rą­że­mu już tylko fajki, ale wie­dząc, że w tych wa­run­kach, orki mogą wy­czuć ty­to­nio­wy dym z od­le­gło­ści kilku ki­lo­me­trów, szyb­ko prze­go­nił na­tręt­ne myśli o pa­le­niu. By sobie w tym pomóc, się­gnął po kom­pas. Spryt­ne urzą­dze­nie, za­miast tra­dy­cyj­nie wska­zy­wać pół­noc, słu­ży­ło do lo­ka­li­zo­wa­nia cięż­kich, spe­cjal­nie wy­ko­na­nych blo­ków me­ta­lu, co kilka ki­lo­me­trów po­za­ta­pia­nych na ba­gnie. Wy­zna­cza­ły one bez­piecz­ną trasę po­mię­dzy po­szcze­gól­ny­mi obo­za­mi, po­zwa­la­jąc po­dróż­nym na­wi­go­wać w wa­run­kach nie­mal ze­ro­wej wi­docz­no­ści. Po­dą­ża­jąc w pro­stej linii po­mię­dzy wy­ty­czo­ny­mi w ten spo­sób punk­ta­mi, wę­dro­wiec miał gwa­ran­cję, że nie zgubi się we mgle. Zwy­kle me­to­da ta dzia­ła­ła, ale w chwi­li obec­nej, cho­rą­ży nie mógł po­wstrzy­mać po­dej­rzeń, że zie­lo­no­skó­rzy w końcu zdo­ła­li ja­kimś spo­so­bem od­na­leźć któ­ryś z blo­ków i prze­trans­por­to­wać go w inne miej­sce. To tłu­ma­czy­ło­by za­gi­nię­cie wy­sła­nych tą drogą zwia­dow­ców oraz to, że cho­ciaż już dawno po­wi­nien był do­trzeć do celu, baza Chal­ze­don upar­cie od­ma­wia­ła wy­ło­nie­nia się z mgły. Oczy­wi­ście, ist­nia­ła cał­kiem re­al­na szan­sa, że błą­ka­ją­cy się w niej kra­sno­lud po pro­stu stra­cił ra­chu­bę i od upra­gnio­ne­go kresu wę­drów­ki wciąż dzie­lił go jesz­cze jeden punkt na­wi­ga­cyj­ny.

Do­kład­nie w chwi­li, gdy Wer­ner wła­śnie za­mie­rzał ru­szyć w dal­szą drogę, dając sobie szan­sę na zwe­ry­fi­ko­wa­nie ob­li­czeń, bądź też osta­tecz­nie za­błą­dze­nie, usły­szał cha­rak­te­ry­stycz­ny dźwięk, wy­da­wa­ny przez czła­pią­ce w bło­cie stopy.

Cho­rą­ży ostroż­nie ze­śli­zgnął się z pnia i za­stygł w ocze­ki­wa­niu na roz­wój wy­pad­ków. Kroki zbli­ża­ły się z na­prze­ciw­ka, od stro­ny trzę­sa­wi­ska, przez które na pewno nie biegł żaden z wy­ty­czo­nych przez kra­sno­lu­dy szla­ków. Jedna albo dwie osoby, z pew­no­ścią orki, wy­da­wa­ły się zmie­rzać do­kład­nie w tę samą stro­nę co on. Po kilku mi­nu­tach ocze­ki­wa­nia, kroki wresz­cie uci­chły w od­da­li. Przy­cza­jo­ny w ukry­ciu kra­sno­lud kil­ku­krot­nie upew­nił się, że rze­czy­wi­ście kie­ru­nek wska­za­ny przez kom­pas jest zbież­ny z tym, w jakim jego zda­niem od­da­li­li się tu­byl­cy. Po­wo­li ob­szedł pień i po­now­nie sta­nął na grzą­skiej ścież­ce, którą przy­szedł. Igła w kom­pa­sie za­wi­ro­wa­ła, a na­stęp­nie wy­prę­ży­ła się, usta­wia­jąc w linii po­mię­dzy dwoma ma­gne­tycz­ny­mi bo­ja­mi.

Kra­sno­lud nie­chęt­nie scho­wał kom­pas i się­gnął po prze­wie­szo­ny przez plecy ka­ra­bin. Z go­to­wą do strza­łu bro­nią w rę­kach, ru­szył w kie­run­ku, w któ­rym spo­dzie­wał się od­na­leźć obóz Chal­ze­don, lub cho­ciaż chęt­nych do udzie­le­nia mu kilku od­po­wie­dzi zie­lo­no­skó­rych.

 

*

 

Tor­gan opu­ścił miej­sce na­ra­dy jako ostat­ni. Pod­czas, gdy po­zo­sta­li wo­dzo­wie już dawno udali się do swo­ich wio­sek, by gro­ma­dzić wo­jow­ni­ków i za­pa­sy, on spę­dził na­stęp­ny po­ra­nek od­bie­ra­jąc nauki i wska­zów­ki od Mu­kha­le­go.

Po­dob­nie jak w przy­pad­ku każ­de­go na­masz­czo­ne­go przez kości wodza, stary ork, mu­siał prze­ka­zać mu część swo­jej mą­drość i mocy. Oczy­wi­ście, do­pó­ki Tor­gan nie zde­cy­do­wał się na osta­tecz­nie po­rzu­ce­nie ścież­ki wo­jow­ni­ka, naj­głęb­sze ta­jem­ni­ce sztu­ki sza­mań­skiej po­zo­sta­wa­ły poza jego za­się­giem. Co jed­nak nie ozna­cza­ło, że Mu­kha­li nie miał go czego na­uczyć. Wódz słu­chał słów sza­ma­na uważ­nie, wie­dząc, że za­war­ta w nich mą­drość może ura­to­wać życia tych, za któ­rych od­po­wie­dzial­ność wła­śnie zło­żo­no w jego ręce.

Gdy Mu­kha­li skoń­czył, wrę­czył młod­sze­mu or­ko­wi ry­tu­al­ną włócz­nię, wy­ko­na­ną z jed­ne­go, wy­plu­te­go przez bagno ka­wał­ka kości ja­kie­goś po­two­ra – na­zna­czo­ną mocą sza­ma­na broń, bę­dą­cą jed­no­cze­śnie ozna­ką przy­wódz­twa nad zjed­no­czo­ny­mi na czas wojny ple­mio­na­mi. Tak wy­po­sa­żo­ny, od­pro­wa­dza­ny cichą pie­śnią ko­ły­szą­ce­go się na szczy­cie kur­ha­nu sza­ma­na, Tor­gan ru­szył w stro­nę domu, by tam roz­po­cząć wła­sne przy­go­to­wa­nia.

W prze­ci­wień­stwie do in­nych or­ko­wych wo­dzów, któ­rzy za­wsze wę­dro­wa­li po ba­gnie w więk­szych gru­pach, Tor­gan wolał po­dró­żo­wać sa­mot­nie. Uwa­żał, że tylko wtedy, gdy w po­bli­żu nie ma ni­ko­go, jego zmy­sły wy­ostrza­ją się wy­star­cza­ją­co, by w porę ostrzec go przed nie­bez­pie­czeń­stwem. Takim, jak na przy­kład, przy­cza­jo­ny w bło­cie wąż albo wy­mie­sza­na z mgłą chmu­ra tru­ją­ce­go gazu. A i to były je­dy­nie naj­bar­dziej oczy­wi­ste za­gro­że­nia, jakie cze­ka­ły na nie­roz­waż­ne­go wę­drow­ca. W oko­licz­nych głę­biach spo­czy­wa­ły nie­zli­czo­ne szcząt­ki orków i ba­wo­łów, które za­po­mnia­ły, że w miej­scu tym nie ma cze­goś ta­kie­go, jak nad­miar ostroż­no­ści.

Być może to wła­śnie dzię­ki wzma­ga­ją­cej czuj­ność sa­mot­no­ści, Tor­gan zdo­łał usły­szeć za sobą jakiś nie­po­ko­ją­cy dźwięk. To, co bez wąt­pie­nia uto­nę­ło­by w od­gło­sach wy­da­wa­nych przez po­dą­ża­ją­cych obok to­wa­rzy­szy, było wy­star­cza­ją­co ja­snym sy­gna­łem o zbli­ża­ją­cym się za­gro­że­niu. Nie zwol­nił, nie za­czął się roz­glą­dać, nawet nie po­pę­dził swo­je­go wierz­chow­ca – je­chał dalej, jak gdyby nigdy nic. Cho­ciaż tego, że był śle­dzo­ny nie można było uznać za dobrą wia­do­mość, nie za­mie­rzał przed­wcze­śnie zdra­dzać się ze swoim od­kry­ciem. Do­pie­ro, gdy idący mia­ro­wym tem­pem bawół mijał po­chy­lo­ne drze­wo, de­spe­rac­ko wcze­pio­ne ko­rze­nia­mi w grzą­ski grunt, ostroż­nie, tak by nie zmy­lić kroku zwie­rzę­cia, ork ze­śli­zgnął się z jego grzbie­tu. Lekko klep­nię­ty w zad wierz­cho­wiec do­sko­na­le zro­zu­miał po­le­ce­nie swo­je­go pana i z tą samą pręd­ko­ścią kon­ty­nu­ował marsz.

Tor­gan roz­płasz­czył się na ziemi tuż za pniem drze­wa, któ­re­go ra­chi­tycz­ny pień być może nie sta­no­wił ide­al­nej dla niego za­sło­ny, ale po­za­wa­lał nieco roz­myć we mgle kształ­ty przy­cza­jo­ne­go za nim orka. Po­nie­waż strze­la­nie w tej po­zy­cji z łuku nie było moż­li­we, się­gnął po krót­ki nóż do rzu­ca­nia, któ­rych kilka miał przy­pa­sa­nych do każ­de­go z ud.

Za­stygł w nie­mal ab­so­lut­nym bez­ru­chu. Od­dy­chał płyt­ko, nie mru­gał oczy­ma, nawet jego serce zwol­ni­ło bieg, ude­rza­jąc za­le­d­wie kilka razy na mi­nu­tę. Cały czas na­słu­chi­wał, teraz już cał­kiem wy­raź­nie roz­po­zna­jąc od­głos ostroż­nie sta­wia­nych w ba­gni­sku kro­ków. Ten, kto za nim po­dą­żał nie mógł być przy­pad­ko­wym wę­drow­cem – skra­dał się i robił to z dużą wpra­wą. Takie za­cho­wa­nie na ba­gnie nie mogło ozna­czać ni­cze­go do­bre­go. Tutaj, kto­kol­wiek za­kra­dał się do cie­bie, miał za­miar cię zabić, po­żreć lub okraść, a cza­sem zro­bić wszyst­kie te trzy rze­czy na raz. Poza kar­ła­mi, które z ja­kie­goś po­wo­du po­sta­no­wi­ły ze­rwać dłu­go­let­nie po­ro­zu­mie­nia z jego ludem, świe­żo mia­no­wa­ne­mu wo­dzo­wi przy­cho­dzi­ła do głowy tylko jedna osoba, mo­gą­ca aż tak źle mu ży­czyć.

Gdy w końcu we mgle za­ma­ja­czy­ła syl­wet­ka po­dą­ża­ją­ce­go tro­pem ba­wo­łu in­tru­za, Tor­gan lekko się skrzy­wił. Prze­ciw­nik był uzbro­jo­ny i czuj­ny, co ozna­cza­ło, że w każ­dej chwi­li, po­mię­dzy po­skrę­ca­ny­mi ko­rze­nia­mi drze­wa może wy­pa­trzeć przy­cza­jo­ne­go zie­lo­no­skó­re­go. Nie za­mie­rza­jąc dać mu do tego oka­zji, ork wy­chy­lił się lekko ze swo­jej kry­jów­ki i ci­snął nożem.

 

*

 

Cho­rą­ży Do­enitz nie wie­dział do­kład­nie, co ka­za­ło mu nagle paść twa­rzą w błoto. Nie miał zresz­tą za­mia­ru spe­cjal­nie się nad tym gło­wić, grunt, że prze­zna­czo­ny mu po­cisk chy­bił i pla­snął w bagno kilka me­trów za nim. Ruch we mgle gdzieś z przo­du, ujaw­nił za to po­ło­że­nie prze­ciw­ni­ka. Wer­ner wy­mie­rzył ka­ra­bin w jego stro­nę i bez wa­ha­nia po­cią­gnął za spust. Cho­ciaż miał nie­mal pew­ność, że tra­fił, wy­strze­lił jesz­cze dwu­krot­nie.

 

*

 

Nie­bez­piecz­nie bli­ski huk wy­strza­łu, po któ­rym chwi­lę póź­niej na­stą­pi­ły ko­lej­ne dwa, za­sko­czył Tor­ga­na, wła­śnie wy­ska­ku­ją­ce­go ze swo­jej kry­jów­ki i się­ga­ją­ce­go po prze­wie­szo­ny przez plecy łuk. Krót­ki mo­ment jego nie­uwa­gi wy­ko­rzy­stał prze­ciw­nik, któ­re­go li­czył ranić nożem. Coś huk­nę­ło we mgle, tym razem do­kład­nie na wprost orka. Na jego szczę­ście, prze­zna­czo­na mu chmu­ra śrutu prze­szła kilka kro­ków od niego, po­wa­la­jąc drze­wo, za któ­rym ukry­wał się jesz­cze przed chwi­lą. Cię­ci­wa łuku jęk­nę­ła trzy­krot­nie. Pierw­sza czar­no­pió­ra strza­ła prze­szy­ła mgłę w miej­scu, w któ­rym or­ko­wi po­now­nie wy­da­wa­ło się, że do­strzegł ruch, druga z głu­chym trza­skiem tra­fi­ła w coś, co po­ru­szy­ło się, naj­wy­raź­niej wy­pło­szo­ne pierw­szym po­ci­skiem. Mając już pew­ność, że zlo­ka­li­zo­wał na­past­ni­ka, Tor­gan ostat­nią strza­łę po­słał w to samo miej­sce. Tym razem, wrzask ra­nio­ne­go wroga nie po­zo­sta­wał już naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści, co do jego tra­fie­nia. Wszyst­ko to trwa­ło za­le­d­wie kilka ude­rzeń po­now­nie przy­spie­sza­ją­ce­go serca orka.

Pę­dząc w stro­nę po­wa­lo­ne­go prze­ciw­ni­ka, Tor­gan gwizd­nął przez zęby. Gdzieś za jego ple­ca­mi, od­da­la­ją­cy się nie­spiesz­nie bawół za­wró­cił w miej­scu i ocię­ża­łym kłu­sem za­czął biec w kie­run­ku swo­je­go jeźdź­ca. Cho­ciaż ork nie chciał, by ja­ka­kol­wiek krzyw­da spo­tka­ła jego ulu­bio­ne­go wierz­chow­ca, mu­siał w jakiś spo­sób od­wró­cić uwagę dru­gie­go z wciąż ukry­wa­ją­cych się w po­bli­żu na­past­ni­ków. Pę­dzą­cy przez bagno, roz­wście­czo­ny bawół był naj­lep­szym na to spo­so­bem.

Po chwi­li biegu, kilka kro­ków przed Tor­ga­nem uka­za­ło się le­żą­ce twa­rzą w ba­gien­nym bło­cie ciało. Z ple­ców za­bi­te­go ster­cza­ły dwie strza­ły, które mu­sia­ły ugo­dzić go w chwi­li, gdy ten wła­śnie zry­wał się do uciecz­ki. Tor­gan za­trzy­mał się, a na­stęp­nie, bacz­nie roz­glą­da­jąc się do­oko­ła, ostroż­nie pod­szedł bli­żej.

Po­cząt­ko­wo wziął mar­twe­go orka za któ­re­goś ze swo­ich braci. Jed­nak, gdy przyj­rzał się mu uważ­niej, szyb­ko zro­zu­miał swoją po­mył­kę. To nie mógł być za­bój­ca, na­sła­ny przez Mas­gu­da, by zli­kwi­do­wać ry­wa­la, który śmiał po­zba­wić go tak upra­gnio­ne­go za­szczy­tu. Ubra­nie, ja­śniej­szy od­cień skóry oraz le­żą­ca obok strzel­ba zdra­dza­ły przy­by­sza spoza ba­gien. Po­do­bień­stwo do Aji­na­ja nie mogło być przy­pad­ko­we. Gdy ork od­wie­sił na plecy łuk i wła­śnie, z nożem w ręku, za­mie­rzał uklęk­nąć przy za­bi­tym, usły­szał dźwięk chla­pią­cych w bło­cie kro­ków.

– Stój! – gdzieś z mgły przed nim do­biegł gło­śny okrzyk. – Jeden ruch, a roz­wa­lę ci ten zie­lo­ny cze­rep, tak jak zro­bi­łem to two­je­mu ko­le­dze!

Tor­gan do­brze już wi­dział syl­wet­kę kro­czą­ce­go w jego stro­nę karła i, cho­ciaż do­sko­na­le zda­wał sobie spra­wę, że we mgle, jego oczy radzą sobie znacz­nie le­piej, nie za­mie­rzał go nie­po­trzeb­nie pro­wo­ko­wać. Zbyt do­brze mu zna­jo­my kształt wy­mie­rzo­ne­go w jego stro­nę ka­ra­bi­nu, na­ka­zy­wał da­le­ce po­su­nię­tą ostroż­ność.

– Nie strze­laj. – Ork uniósł obie dło­nie, jed­nak od­wró­cił je tak, by prze­ciw­nik nie do­strzegł noża do rzu­ca­nia, ukry­te­go w jed­nej z nich. – A ten tutaj nie jest moim przy­ja­cie­lem.

– Jasne… – Kra­sno­lud urwał w pół słowa i po­ru­szył się ner­wo­wo, jakby do­pie­ro teraz jego uszu do­biegł hałas, ro­bio­ny przez pę­dzą­ce­go przez bagno ba­wo­ła. – Ostrze­ga­łem, żebyś nie pró­bo­wał żąd­nych sztu­czek!

Chwi­la za­wa­ha­nia prze­ciw­ni­ka wy­star­czy­ła, by Tor­gan ci­snął skry­tym w dłoni nożem. Ra­nio­ny w nie­osło­nię­te pan­ce­rzem przed­ra­mię, kra­sno­lud wy­pu­ścił broń, a uła­mek se­kund póź­niej sam runął na zie­mię, po­wa­lo­ny przez znacz­nie więk­sze­go od niego orka. Ostrze dru­gie­go noża Tor­ga­na wkrót­ce zna­la­zło lukę w zbroi prze­ciw­ni­ka – wpeł­zło w wąską szcze­li­nę mię­dzy wy­so­kim koł­nie­rzem pan­cer­nej ka­mi­zel­ki, a heł­mem, i lekko na­cię­ło skórę skry­tej pod nim szyi.

Jed­nak cho­rą­ży Do­enitz bywał już w swoim życiu w znacz­nie gor­szych sy­tu­acjach, dla­te­go ani na chwi­lę nie stra­cił zim­nej krwi. Pod­czas gdy przy­gnia­ta­ją­cy go ork pró­bo­wał do­stać się pod jego pan­cerz, on spo­koj­nie wy­cią­gnął z ka­bu­ry re­wol­wer i wy­mow­nie dźgnął jego lufą brzuch prze­ciw­ni­ka. Za­dzia­ła­ło jak naj­lep­sze za­klę­cie – na­cisk ostrza orka mo­men­tal­nie ze­lżał, w ostat­niej chwi­li po­wstrzy­mu­jąc kra­sno­lu­da przed po­cią­gnię­ciem za spust.

– Mó­wi­łem prze­cież, że masz się nie ru­szać, praw­da? – wy­ce­dził pod­ofi­cer, wpa­tru­jąc się w zie­lo­ną twarz, za­wi­słą za­le­d­wie o kilka cen­ty­me­trów nad jego wła­sną. – Złaź ze mnie, tro­glo­dy­to!

Tor­gan mu­siał ska­pi­tu­lo­wać. Wi­dział, że gdyby prze­ciął tęt­ni­cę prze­ciw­ni­ka, ten przed śmier­cią z wy­krwa­wie­nia miał­by wy­star­cza­ją­co dużo czasu, by kil­ku­krot­nie wy­strze­lić. Nie­ste­ty, kon­struk­cja kra­sno­ludz­kie­go pan­ce­rza sku­tecz­nie unie­moż­li­wi­ła mu do­sta­nie się do karku osło­nię­te­go nim żoł­nie­rza i za­da­nia mu znacz­nie szyb­szej i pew­niej­szej śmier­ci. Ork ostroż­nie cof­nął dłoń z nożem, po czym po­wo­li wstał na nogi.

– To nie jest mój brat… – po­wtó­rzył, jakby słowa te miały ja­kie­kol­wiek zna­cze­nie dla trzy­ma­ją­ce­go go na musz­ce kra­sno­lu­da.

– No, mój na pewno nie! – Cho­rą­ży Do­enitz wstał szyb­ko, zer­ka­jąc na sto­ją­ce­go nie­opo­dal ba­wo­łu, który za­trzy­mał się, wi­dząc lek­kie unie­sie­nie dłoni swo­je­go jeźdź­ca. – Cie­ka­we jed­nak, że aku­rat przy­pad­kiem obaj po­sta­no­wi­li­ście się na mnie tutaj za­sa­dzić.

– W takim razie, dla­cze­go go za­bi­łem?

– Za­bi­łeś? Ty?! – Kra­sno­lud wy­raź­nie się za­wa­hał. Do­tych­czas prze­ko­na­ny, że to któ­raś z jego kul zdo­ła­ła do­się­gnąć prze­ciw­ni­ka, do­pie­ro teraz do­strzegł ster­czą­ce z jego ple­ców strza­ły. – Tra­fi­łem go przy­naj­mniej raz!

Wy­ja­śnie­nie tej pro­za­icz­nej kwe­stii, oka­za­ło się naj­lep­szym po­wo­dem do prze­ła­ma­nia im­pa­su. Cho­rą­ży Do­enitz opu­ścił broń i, nie­ustan­nie po­dejrz­li­wie po­pa­tru­jąc w stro­nę orka, pod­szedł do le­żą­ce­go kilka kro­ków dalej ciała. Na­stęp­nie przy­kuc­nął przy nim i od­wró­cił je na plecy.

Ka­ra­bi­no­wa kula we­szła po­ni­żej oboj­czy­ka i utkwi­ła gdzieś we­wnątrz dość pa­skud­nej rany. Zna­jąc ży­wot­ność orków, po­strzał nie mógł być śmier­tel­ny, ale jak widać, wy­star­czył, by wy­pło­szyć ran­ne­go z bez­piecz­nej kry­jów­ki w kępie wy­so­kiej ba­gien­nej trawy.

– Obe­rwał ode mnie, a ty na­szpi­ko­wa­łeś go, gdy pró­bo­wał ucie­kać… – Kra­sno­lud do­pie­ro teraz za­uwa­żył le­żą­cą obok za­bi­te­go strzel­bę. Nie­wąt­pli­wie wy­ko­na­na w rusz­ni­kar­ni jego rasy, broń ta nie po­win­na znaj­do­wać się w po­sia­da­niu orka.

Kra­sno­lu­dy pra­wie ni­ko­mu nie sprze­da­wa­ły swo­jej broni, a już w szcze­gól­no­ści zie­lo­no­skó­rym, któ­rych, zwy­czaj­nie nie by­ło­by na nią stać. Cho­rą­że­mu przy­cho­dził do głowy tylko jeden spo­sób, w jaki mar­twy ork mógł ją zdo­być. To po­now­nie obu­dzi­ło jego chwi­lo­wo uśpio­ną czuj­ność. Krzy­wiąc się, przy po­ru­sza­niu ranną, na szczę­ście słabo krwa­wią­cą ręką, zwró­cił się do swo­je­go jeńca:

– Skąd to macie? – Re­wol­wer wy­ce­lo­wał pro­sto po­mię­dzy oczy orka, który sły­sząc to py­ta­nie roz­ło­żył bez­rad­nie ręce. – Zra­bo­wa­li­ście z na­szej bazy, po tym, jak wy­rżnę­li­ście ją w pień!

– Mó­wi­łem już, że go nie znam! On nie jest stąd, mu­siał przy­być spoza ba­gien, ze stepu! – Tor­gan nie bał się śmier­ci, ale coraz bar­dziej za­czy­na­ły iry­to­wać go oskar­że­nia karła.

– Ze stepu?! – par­sk­nął roz­ba­wio­ny kra­sno­lud. – A może jesz­cze z Ostwal­du?

– A po co miał­bym kła­mać? – za­py­tał ork cał­ko­wi­cie spo­koj­nym gło­sem, lekko ob­na­ża­jąc kły. – Za­bi­łem go, nie za­bi­łem cie­bie, choć mógł­bym to z ła­two­ścią zro­bić! – Ru­chem głowy wska­zał ba­wo­ła, który przy­pa­try­wał się tej roz­mo­wie z od­le­gło­ści kilku me­trów. Do­pad­nię­cie kra­sno­lu­da i roz­nie­sie­nie go na ro­gach po całej oko­li­cy po­win­no mu zająć nie wię­cej niż kilka ude­rzeń serca. – A może po­wi­nie­nem, po tym, co zro­bi­li­ście moim bra­ciom!

– My?! – wrza­snął cho­rą­ży, mimo swo­je­go na­ra­sta­ją­ce­go wzbu­rze­nie, ner­wo­wo zer­ka­jąc w stro­nę groź­nie wy­glą­da­ją­ce­go zwie­rzę­cia.

– Wy! – wark­nął ork, spusz­cza­jąc ręce tak, by móc jak naj­szyb­ciej się­gnąć po ko­lej­ny nóż.

– Nie! Za­bi­ję, za­bi­ję jak psa! – Cier­pli­wość pod­ofi­ce­ra wy­czer­py­wa­ła się szyb­ciej, niż za­war­tość bu­tel­ki schnap­p­sa w kra­sno­ludz­kich ko­sza­rach. Na pu­sty­ni…

– Strze­laj, głup­cze! Co to dla was, by­dla­ki! Jeden dzi­kus w tę czy w tamtą nie zrobi wam róż­ni­cy!

– Strze­lę, przy­się­gam!

– Prze­cież mówię ci, żebyś strze­lał! Chyba, że od­wa­gi star­czy­ło ci tylko do za­bi­ja­nia ko­biet i dzie­ci!

Wer­ner Do­enitz nie był po­ryw­czym kra­sno­lu­dem, ale or­ga­nicz­nie nie zno­sił za­rzu­ca­nia mu tchó­rzo­stwa. Sły­sząc ostat­nie słowa orka, zmarsz­czył gniew­nie brwi i po­cią­gnął za spust. Jed­nak za­miast huku wy­strza­łu, z wnę­trza prze­siąk­nię­tej ba­gien­ną wodą broni do­biegł wy­łącz­nie ża­ło­sny, suchy trzask. Ko­lej­ne próby skoń­czy­ły się w ten sam spo­sób. Cho­rą­ży z roz­pa­czą spoj­rzał w stro­nę swo­je­go ka­ra­bi­nu, le­żą­ce­go w bło­cie do­kła­da­nie w po­ło­wie drogi mię­dzy nim, a or­kiem.

– Mógł­bym cię zabić, zanim zro­bił­byś choć­by jeden krok, ale, w prze­ci­wień­stwie do cie­bie, nie zro­bię tego.

– Dla­cze­go!? – za­py­tał zdu­mio­ny tą po­sta­wą kra­sno­lud. Do­pie­ro teraz ude­rzy­ła go myśl, że sto­ją­cy przed nim ork mówi i za­cho­wu­je się w spo­sób od­mien­ny, niż ja­ki­kol­wiek spo­tka­ny przez niego do­tych­czas zie­lo­no­skó­ry. W grun­cie rze­czy, w po­dob­nej sy­tu­acji, każdy inny ork, za­miast z nim roz­ma­wiać, już dawno spró­bo­wał­by go zabić. – Dla­cze­go…? – po­wtó­rzył, opusz­cza­jąc re­wol­wer i wy­rzu­ca­jąc na­bo­je z bę­ben­ka pro­sto w błoto.

– Po­nie­waż od ja­kie­goś czasu ktoś za­bi­ja moich po­bra­tym­ców i nisz­czy wio­ski, a ja chcę wie­dzieć, kto i w jakim celu. Wszy­scy poza mną wie­rzą, że to wy, ale widok tego tutaj każe mi są­dzić, że tak nie jest.

– Do kroć­set! Orki znisz­czy­ły jedną z na­szych baz, od kilku dni nie mamy kon­tak­tu z po­zo­sta­ły­mi! Ja mia­łem spraw­dzić, co się z nimi stało! Ale za­pew­niam cię, że, jak dotąd, żaden kra­sno­lud nie otrzy­mał roz­ka­zu pa­cy­fi­ka­cji któ­rej­kol­wiek z wa­szych osad!

– Wła­śnie o tym mówię! Ktoś pró­bu­je na­pu­ścić nas na sie­bie! I wszyst­ko wska­zu­je na to, że coś z tym wspól­ne­go mają moi ku­zy­ni z bez­kre­snych ste­pów.

– I ja mam ci niby za­ufać? – Po­now­nie przy­po­mnia­ła o sobie wro­dzo­na nie­uf­ność star­sze­go cho­rą­że­go.

– Je­steś mi wi­nien dwa ży­wo­ty – mój i swój. Po­myśl o tym, zanim po­dej­miesz ja­ką­kol­wiek de­cy­zję, karle. – Śmier­tel­nie dotąd po­waż­ny ork po raz pierw­szy po­zwo­lił sobie na uśmiech. – A poza tym, o ile się nie mylę, w trak­cie na­sze­go spo­tka­nia, już dawno zdą­ży­łeś zgu­bić drogę. Sam nie zdo­łasz tra­fić ani do swo­je­go domu, ani do wa­sze­go obozu, bę­dą­ce­go za­le­d­wie o kilka kro­ków stąd. Sam bę­dziesz błą­kał się po ba­gnie, aż cię ono po­chło­nie. Ale nie ze mną…

– Baza Chal­ze­don, wiesz gdzie ona jest?

– Oczy­wi­ście. – Tor­gan pod­szedł do ba­wo­łu i uspo­ka­ja­ją­co po­gła­dził jego wil­got­ne noz­drza. – Idziesz?

 

*

 

Szli w mil­cze­niu, nie dłu­żej niż dwa­dzie­ścia minut. W prze­ci­wień­stwie do kra­sno­lu­da, który, stra­ciw­szy punkt od­nie­sie­nia, po­le­ga­jąc wy­łącz­nie na kom­pa­sie, mógł­by rze­czy­wi­ście przy­pad­kiem wró­cić do bazy Feu­er­ste­in, ork wy­da­wał się do­sko­na­le orien­to­wać w te­re­nie.

Nie­ste­ty, widok pierw­szych z roz­miesz­czo­nych wokół bazy po­ste­run­ków je­dy­nie po­twier­dził po­nu­re przy­pusz­cze­nia cho­rą­że­go Do­enit­za. Nie tylko były one opusz­czo­ne i no­si­ły licz­ne ślady walki, ale ktoś rów­nież zadał sobie trud przy­ozdo­bie­nia ich krwią i frag­men­ta­mi oka­le­czo­nych ciał ich załóg. Choć Wer­ner wi­dział już coś po­dob­ne­go w bazie Opal, widok ten po­now­nie zmro­ził krew w jego ży­łach. Idący przed nim ork rów­nież mu­siał być pod wra­że­niem be­stial­stwa, ja­kie­go do­pusz­czo­no się na żoł­nier­zach miej­sco­we­go gar­ni­zo­nu. Gdy w pew­nym mo­men­cie ukrad­kiem zer­k­nął na kra­sno­lu­da, temu wy­da­ło się, że na jego twa­rzy prze­ra­że­nie mie­sza się z wście­kło­ścią.

Dalej było tylko go­rzej. W jed­nym miej­scu na­tra­fi­li na stos na­gich i bru­tal­nie oka­le­czo­nych ciał kra­sno­ludz­kich żoł­nie­rzy – każdy z nich miał wy­dłu­ba­ne oczy i wy­pru­te je­li­ta, które spla­ta­ły się u stóp stosu w bury, cuch­ną­cy i, za spra­wą owa­dów i bu­szu­ją­cych w nim pa­dli­no­żer­ców, wciąż jakby wi­ją­cy się kłąb. Błoto pod sto­pa­mi miało czer­wo­na­wy od­cień.

Cała in­fra­struk­tu­ra bazy zo­sta­ła albo zra­bo­wa­na, albo znisz­czo­na. Na­mio­ty, ba­ra­ki, sta­no­wi­ska broni cięż­kiej i ar­ty­le­rii, naj­wy­raź­niej zbyt kło­po­tli­we, by je stąd wy­nieść, za­to­pio­no w ba­gnie – ster­czą­ce spod męt­niej wody lufy dział, alu­mi­nio­we szkie­le­ty na­mio­tów oraz łachy uno­szą­ce­go się na niej bre­zen­to­we­go płót­na zna­czy­ły miej­sca ich spo­czyn­ku.

Oczy­wi­ście, w nor­mal­nych wa­run­kach, cho­rą­ży Do­enitz nie mógł­by w pełni cie­szyć oczu tym upior­nym pej­za­żem, który przed jego wzro­kiem mi­ło­sier­nie za­sło­ni­ła­by mgła. Sy­tu­acja jed­nak nie na­le­ża­ła do nor­mal­nych, a to za spra­wą jego zie­lo­no­skó­re­go prze­wod­ni­ka, który po­now­nie udo­wod­nił, że nie jest prze­cięt­nym przed­sta­wi­cie­lem swo­jej rasy. Mgła wy­da­wa­ła się przed nim ustę­po­wać, a kon­kret­nie, przed gro­tem ko­ścia­nej włócz­ni, która do­tych­czas za­wi­nię­ta w skóry i przy­pię­ta do grzbie­tu ba­wo­łu, teraz spo­czy­wa­ła w dło­niach orka. Tam gdzie ją skie­ro­wał, za­snu­wa­ją­cy oko­li­cę mlecz­ny woal roz­wie­wał się, uka­zu­jąc ko­lej­ne po­nu­re świa­dec­twa ma­ją­cej tu miej­sce ma­sa­kry oraz że­ru­ją­ce na nich zwie­rzę­ta.

– Nie moi bra­cia to zro­bi­li, uwierz mi, karle – prze­mó­wił Tor­gan, gdy prze­cho­dzi­li obok wy­so­kiej an­te­ny ra­dio­sta­cji, na któ­rej po­wie­szo­no za nogi kilku oskal­po­wa­nych ofi­ce­rów. Kadrę do­wód­czą bazy Chal­ce­don naj­wy­raź­niej po­zo­sta­wio­no w tym sta­nie żywą, by mogła wy­krwa­wić się, ob­ser­wu­jąc z góry jak na­jeźdź­cy pa­stwią się nad ich żoł­nie­rza­mi.

– Skąd ta pew­ność? – zgrzyt­nął zę­ba­mi Wer­ner. – Za­rę­czysz za swo­ich ro­da­ków? – Ru­chem głowy wska­zał le­żą­ce nie­opo­dal ciało, ponad wszel­ką wąt­pli­wość na­le­żą­ce do orka z ple­mie­nia Tor­ga­na.

– Nie, ale widzę to, czego ty nie po­tra­fisz do­strzec. – Zie­lon­skó­ry uciekł wzro­kiem w bok, przy­po­mi­na­jąc sobie o ha­nieb­nym czy­nie, do któ­re­go pod­czas na­ra­dy przy­znał się Mas­gud. – Żaden z two­ich braci nie zgi­nął za­strze­lo­ny z łuku, lub za­bi­ty w walce wręcz…

– Nie, a ci tutaj? – Kra­sno­lud wska­zał kilka spuch­nię­tych, uno­szą­cych się na wo­dzie ciał, z któ­rych ple­ców ster­cza­ły drzew­ce czar­no­pió­rych strzał – iden­tycz­ne z tymi,  które wy­sta­wa­ły z koł­cza­nu jego prze­wod­ni­ka.

– Te rany za­da­no już po śmier­ci. Oni zo­sta­li za­bi­ci z broni ta­kiej jak wasza. Wi­dzisz? – Ork ze­sko­czył z grzbie­tu ba­wo­łu i, przy­klęk­nąw­szy nad roz­człon­ko­wa­nym kor­pu­sem ja­kie­goś jegra, od­go­nił muchy znad cią­gną­cej się przez jego pierś rany. Na­stęp­nie, ostrzem jed­ne­go noża roz­chy­lił jej kra­wę­dzie, by, ku od­ra­zie i na­ra­sta­ją­ce­mu wzbu­rze­niu swo­je­go to­wa­rzy­sza, za­cząć dru­gim grze­bać w jej wnę­trzu. Gdy kra­sno­lud wła­śnie za­mie­rzał za­pro­te­sto­wać prze­ciw­ko dal­sze­mu pro­fa­no­wa­niu zwłok, Tor­gan uniósł się z kolan, pod­su­wa­jąc mu pod nos mały, za­krwa­wio­ny ka­wa­łek me­ta­lu.

– Kula – z wy­raź­nym uzna­niem wy­mru­czał cho­rą­ży, bez­błęd­nie roz­po­zna­jąc kształt zde­for­mo­wa­ne­go po­ci­sku. – Star­sze­go, dawno wy­co­fa­ne­go z użyt­ku typu i nie na­szej pro­duk­cji, ale kula… Niech mnie…

– I ni­g­dzie nie ma śla­dów choć­by jed­ne­go ba­wo­łu. To nie my. My zro­bi­li­by­śmy to ina­czej i nie zo­sta­wi­li­by­śmy tyle płót­na. – Ork wska­zał gro­tem włócz­ni miej­sce, w któ­rym po ba­gnie dry­fo­wa­ło im­pre­gno­wa­ne po­ry­cie któ­re­goś z na­mio­tów. – Dla nas jest ono cen­niej­sze, niż wasza broń i amu­ni­cja. A ciała na­szych, wy­glą­da­ją, jakby były star­sze od po­zo­sta­łych…

– Chyba masz rację… – Wer­ner ro­zej­rzał się do­oko­ła, teraz już sa­mo­dziel­nie do­strze­ga­jąc drob­ne de­ta­le, które tylko po­twier­dza­ły słowa orka.

– Za­bi­ci w na­szych osa­dach no­si­li wy­raź­ne ślady po wa­szej broni. Pew­nie gdy­by­śmy przyj­rze­li im się do­kład­niej, zna­leź­li­by­śmy rów­nież ciała kilku kar­łów, za­bi­tych w taki sam spo­sób. – Tor­gan wska­zał trzy­ma­ną w dwóch pal­cach kulę.

– Nigdy nie zo­sta­wi­li­by­śmy na­szych za­bi­tych! – za­pro­te­sto­wał cho­rą­ży. – Komu mo­gło­by za­le­żeć na na­sła­niu nas na sie­bie? Elfom? Po co ta cała ma­ska­ra­da?

– Oba­wiam się, karle, że wiem. – Ork spu­ścił wzrok, krę­cąc z nie­do­wie­rza­niem głową. – Oni naj­pierw za­ata­ko­wa­li waszą bazę, zdo­by­li broń, a na­stęp­nie za­czę­li nisz­czyć nasze osady, po­zo­sta­wia­jąc ślady, wska­zu­ją­ce na was. A gdy my zbyt długo wstrzy­my­wa­li­śmy się z ze­mstą, przy­szli do nas, ostrze­ga­jąc przed wami.

– Elfy?! – krzyk­nął wzbu­rzo­ny kra­sno­lud, pło­sząc stad­ko pa­są­cych się w po­bli­żu wron.

– Nie, moi ku­zy­ni ze ste­pów, mó­wi­łem ci już prze­cież. Je­stem głup­cem! – Tor­gan nie­spo­dzie­wa­nie ze­rwał się na nogi, spo­glą­da­jąc na wschód. Do­pie­ro teraz przy­po­mniał sobie po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nie, jakie Mas­gud po­słał Aji­na­jo­wi, a które on sam wziął za niemą groź­bę pod ad­re­sem in­tru­za. A potem nie­ocze­ki­wa­ną ule­głość jego kon­ku­ren­ta i obiet­ni­cę pod­po­rząd­ko­wa­nia się wy­ro­ko­wi kości.

– Ten tam, za nami, pró­bo­wał mnie zabić bym nie do­tarł na czas…

– Na czas gdzie? – ostroż­nie za­py­tał kra­sno­lud, cho­ciaż miał dziw­ne prze­czu­cie, że od­po­wiedź mu się nie spodo­ba.

– Czas! – Ork uniósł wy­so­ko drzew­ce włócz­ni i z całej siły wbił je w roz­mo­kłe pod­ło­że. W jed­nej se­kun­dzie, mgła nad jego głową roz­wia­ła się, uka­zu­jąc frag­ment po­wo­li ciem­nie­ją­ce­go nieba. – Już zmierz­cha, mamy czas do nocy, wtedy…

– Wtedy co, do ja­snej cho­le­ry, dżumy, ma­la­rii i in­nych po sto­kroć prze­klę­tych zaraz!

– O zmro­ku, za­cznie­my wojnę…

– Niech to pie­kło po­chło­nie, dzi­ku­sie! – Tym razem to kra­sno­lud ze­rwał się na nogi i za­czął mio­tać na wszyst­kie stro­ny. – Muszę ostrzec ka­pi­ta­na! Wiem!

Cięż­ki ple­cak kra­sno­lu­da wy­lą­do­wał na ziemi. Przy­glą­da­ją­cy się temu z za­cie­ka­wie­niem ork uj­rzał, jak żoł­nierz ostroż­nie od­cze­pia od niego nie­wiel­ką wi­kli­no­wą kla­tecz­kę, z któ­rej wnę­trza do­bie­gło za­nie­po­ko­jo­ne gru­cha­nie. Nie­ca­łą mi­nu­tę póź­niej, cho­rą­ży przy­cze­pił mały, po­kry­ty drob­nym pi­smem zwi­tek do nogi wy­cią­gnię­te­go z niej ptaka.

– Leć, ma­leń­ki. – Wer­ner pod­rzu­cił lekko go­łę­bia, który na­tych­miast ze­rwał się do lotu.

– To może po­wstrzy­ma two­ich braci, ale nie moich… – Ork od­pro­wa­dził zni­ka­ją­ce­go we mgle po­słań­ca wzro­kiem, po czym spoj­rzał na swo­je­go to­wa­rzy­sza.

– A co zdoła? – za­py­tał kra­sno­lud, w wy­obraź­ni wi­dząc już ma­ją­cą się wkrót­ce wy­da­rzyć ma­sa­krę.

– Ja – szep­nął ork, wy­mow­nie po­trzą­sa­jąc swoją włócz­nią.

 

*

 

W swoim dłu­gim życiu, ka­pi­tan von Ste­in­berg zbyt czę­sto wą­chał proch strzel­ni­czy, by nie wy­czuć, że coś wisi w po­wie­trzu. Cho­ciaż sta­rał się nie dać po­nieść pa­ra­noi – zja­wi­sku bar­dzo po­wszech­ne­mu w ba­gien­nych gar­ni­zo­nach kra­sno­lu­dów – po­sta­wił w stan go­to­wo­ści całą za­ło­gę bazy Feu­er­ste­in. Po pierw­szej dobie w po­go­to­wiu, jego żoł­nie­rzom rów­nież za­czął udzie­lać się na­strój do­wód­cy. Mało kto po­tra­fił zmu­sić się do choć­by kil­ku­na­sto­mi­nu­to­wej drzem­ki, po­mi­ja­jąc już peł­no­war­to­ścio­wy sen. Do­wód­ca wie­dział, że, w razie kło­po­tów, ten stan rze­czy może ze­brać fa­tal­ne żniwo, jed­nak w żaden spo­sób nie po­tra­fił zmu­sić swo­ich pod­ko­mend­nych do nie­zbęd­ne­go od­po­czyn­ku. Nie po­mo­gło nawet zwięk­sze­nie przy­dzia­ło­wej racji schnap­p­sa dla scho­dzą­cych z po­ste­run­ku żoł­nie­rzy. Obłęd…

Nie mogąc li­czyć na pomoc nie­za­wod­ne­go cho­rą­że­go Do­enit­za, któ­re­go szczę­śli­we­go po­wro­tu na­le­ża­ło spo­dzie­wać się naj­wcze­śniej pod ko­niec na­stęp­ne­go dnia, ka­pi­tan mu­siał ra­dzić sobie przy po­mo­cy po­zo­sta­łych pod­ofi­ce­rów. Cho­ciaż nie­wąt­pli­wie byli oni za­wo­dow­ca­mi, świa­do­mość, że wśród nich może znaj­do­wać się agent wy­wia­du woj­sko­we­go, znacz­nie osła­bia­ła za­ufa­nie, jakim po­wi­nien da­rzyć ich do­wód­ca.

W chwi­lach ta­kich jak ta, Kat­zel von Ste­in­berg za­czy­nał na­praw­dę do­ce­niać za­le­ty swo­je­go pod­wład­ne­go i, co tu kryć, przy­ja­cie­la. Poza umie­jęt­no­ścią nie­mal czy­ta­nia w my­ślach wie­lo­let­nie­go prze­ło­żo­ne­go, cho­rą­ży Do­enitz miał rzad­ki ta­lent do wy­cho­dze­nia cało z każ­dej opre­sji, nie­za­leż­nie jak by­ła­by ona bez­na­dziej­na. W stwier­dze­niu tym nie było zresz­tą ani grama prze­sa­dy – cho­ciaż sam za­in­te­re­so­wa­ny upar­cie za­prze­czał tej opi­nii, był uro­dzo­nym szczę­ścia­rzem, a jego dar w nie­wy­tłu­ma­czal­ny spo­sób zwykł udzie­lać się to­wa­rzy­szom broni. To wła­śnie dla­te­go, pod­ję­cie de­cy­zji o wy­sła­niu go do bazy Chal­ce­don było takie trud­ne. Z jed­nej stro­ny, je­że­li ko­mu­kol­wiek miało się to udać, tym kimś był wła­śnie Wer­ner Do­enitz, z dru­giej, jego nie­obec­ność w bazie, nie dość, że zmniej­sza­ła szan­se na prze­trwa­nie jej za­ło­gi, to jesz­cze znacz­nie ob­ni­ża­ła mo­ra­le żoł­nie­rzy, prze­świad­czo­nych o nie­mal mi­stycz­nych zdol­no­ściach pod­ofi­ce­ra. A to z kolei bar­dzo nie po­do­ba­ło się ka­pi­ta­no­wi, który za­czy­nał za­uwa­żać, że za­miast gar­ni­zo­nem zde­ter­mi­no­wa­nych za­wo­dow­ców, po­wo­li za­czy­na do­wo­dzić bandą roz­trzę­sio­nych i za­bo­bon­nych bab. W ta­kich wa­run­kach, utrzy­ma­nie dys­cy­pli­ny i mo­ra­le po­chła­nia­ło więk­szą część uwagi do­wód­cy, spy­cha­jąc na dal­szy plan inne istot­ne kwe­stie, zwią­za­ne z przy­go­to­wa­nia­mi na ewen­tu­al­ny atak zie­lo­no­skó­rych.

– Co jest, chłop­cy, ja­kieś ozna­ki dzia­łal­no­ści na­szych ba­gien­nych przy­ja­ciół? – Ka­pi­tan wsko­czył do wy­dłu­ba­ne­go w grzą­skiej ziemi, spe­cjal­nie po­głę­bio­ne­go okopu, któ­re­go ścia­ny przed osu­wa­niem się chro­ni­ła war­stwą wi­kli­no­wych ga­łę­zi. Sie­dzą­cy w nim żoł­nie­rze po­de­rwa­li się na nogi, sa­lu­tu­jąc sprę­ży­ście. Pierw­szym z „chłop­ców” był zwa­li­sty ogr Saxx, rów­nież we­te­ran i to­wa­rzysz broni z fe­ral­nej wy­pra­wy po skarb Sa­re­ghu­sa. Ol­brzym wy­peł­niał swoim ciel­skiem nie­mal cały okop, po­zo­sta­wia­jąc przy­by­łe­mu wła­śnie do­wód­cy oraz to­wa­rzy­szą­ce­mu mu je­gro­wi za­le­d­wie sym­bo­licz­ną prze­strzeń. Ten ostat­ni jakoś nie wy­da­wał się tym spe­cjal­nie przej­mo­wać, a ka­pi­tan von Ste­in­berg do­sko­na­le wie­dział dla­cze­go.

Ska­za­ny za gwał­ty i mor­der­stwo, dwu­krot­nie de­gra­do­wa­ny ze stop­nia ka­pra­la, sze­re­go­wy Erich Schu­ma­cher unik­nął strycz­ka je­dy­nie dzię­ki zna­jo­mo­ściom swo­je­go ojca, po­ten­ta­ta w bran­ży obuw­ni­czej, opatrz­no­ścio­wo za­opa­tru­ją­ce­go w buty całą kra­sno­ludz­ką armię. Wpły­wów sza­now­ne­go ro­dzi­ca wy­star­czy­ło aku­rat na tyle, by po raz wtóry wy­cią­gnąć syna z ta­ra­pa­tów, ale już nie by uchro­nić go przed kom­pa­nią karną. Niski, nawet jak na kra­sno­lu­da, o oty­łej twa­rzy per­ma­nent­nie wy­krzy­wio­nej szy­der­czym uśmie­chem, a za spra­wą mat­czy­nej na­do­pie­kuń­czo­ści krnąbr­ny, zło­śli­wy i aro­ganc­ki, mógł li­czyć wy­łącz­nie na ak­cep­ta­cję żoł­nie­rzy o nieco ogra­ni­czo­nych zdol­no­ściach umy­sło­wych, ta­kich jak to­wa­rzy­szą­ca mu w oko­pie cho­dzą­ca góra mięsa.

We­dług wszel­kich stan­dar­dów, Schu­ma­cher był skoń­czo­ną ka­na­lią i żaden sza­nu­ją­cy się ofi­cer nie chciał­by mieć go pod do­wo­dze­niem. Je­dy­nym co mógł zro­bić, by po­pra­wić re­pu­ta­cję swo­jej ro­dzi­ny, było li­to­ści­we za­gi­nię­cie gdzieś na ba­gnie. Pa­trząc na sze­re­go­we­go, który sa­lu­tu­jąc ledwo za­szczy­cił go prze­lot­nym spoj­rze­niem, ka­pi­tan von Ste­in­berg był nie­mal pe­wien, że na to wła­śnie li­czył jego oj­ciec.

– Spo­kój, ka­pi­ta­nie – no­so­wym basem od­parł Saxx, nie prze­sta­jąc mie­rzyć z bez­odrzu­to­we­go dział­ka w stro­nę ota­cza­ją­cej bazę fa­lu­ją­cej ścia­ny mgły.

– My­lisz się, Saxx, oni tam są i dla każ­de­go z nas mają po strza­le. Dla cie­bie może nawet trzy, wiel­ko­lu­dzie – od­parł drugi z je­grów, wciąż nie po­świę­ca­jąc więk­szej uwagi do­wód­cy. – Po­dob­no ich strza­ły po­tra­fią prze­śli­zgnąć się przez nawet naj­lep­sze za­klę­cie ochron­ne… – Sze­re­go­wy wy­mow­nie zer­k­nął na wi­szą­cy na jego pier­si ryn­graf i, splu­nąw­szy na dłoń, prze­tarł jego po­wierzch­nię rę­ka­wi­cą. – Wkrót­ce do­wie­my się, czy to praw­da.

– Mil­czeć, Schu­ma­cher! Zum Teu­fel, je­że­li tak wam na tym za­le­ży, mo­że­cie na­tych­miast udać się na zwiad w stro­nę któ­rejś z na­szych baz! Po dro­dze na pewno znaj­dzie się oka­zja, by za­spo­ko­ić waszą cie­ka­wość! – Swoją ostrą re­ak­cją, do­wód­ca za­słu­żył sobie je­dy­nie na szy­der­czy uśmiech kło­po­tli­we­go pod­wład­ne­go.

– A co, wciąż żad­nych wie­ści od na­sze­go ko­cha­ne­go Wer­ner­ka? – Jaw­nie za­kpił żoł­nierz, wy­sta­wia­jąc cier­pli­wość ka­pi­ta­na na ko­lej­ną cięż­ką próbę. Saxx wy­da­wał się zu­peł­nie nie zwra­cać uwagi na to­czą­cą się obok wy­mia­nę słów, ze zmarsz­czo­nym czo­łem wpa­tru­jąc się w mgłę.

– Ka­pi­ta­nie… – mruk­nął na tyle gło­śno, by po­wstrzy­mać do­wód­cę przed ko­lej­ną re­pry­men­dą. – Ruch…

Cho­ciaż drugi z je­grów za­le­d­wie przed se­kun­dą upar­cie sta­rał się wszyst­kim udo­wod­nić, że na ni­czym mu nie za­le­ży, na­tych­miast rzu­cił się do ścia­ny okopu i wsko­czył na usy­pa­ne w tym miej­scu pod­wyż­sze­nie. Pod­czas gdy on już prze­cze­sy­wał mgłę wzro­kiem przy­le­pio­nych do ce­low­ni­ka ka­ra­bi­nu oczu, do­wód­ca wspiął się na dra­bin­kę, która była je­dy­nym spo­so­bem na opusz­cze­nie okopu, po­głę­bio­ne­go spe­cjal­nie na uży­tek ogra.

– Tam! – Oszczęd­nym ru­chem głowy wska­zał Saxx.

– Ja nic nie widzę, głą­bie – w od­po­wie­dzi wark­nął Schu­ma­cher.

– Za­mknij­cie się wresz­cie, sze­re­go­wy, bo wła­sno­ręcz­nie was uka­tru­pię! – Z braku lep­szych środ­ków per­swa­zji, zde­spe­ro­wa­ny do­wód­ca rąb­nął w hełm pod­wład­ne­go rę­ko­je­ścią trzy­ma­ne­go w dłoni re­wol­we­ru.

– Coś, jakby widzę… – Schu­ma­cher ob­li­zał usta, zmru­żył oczy i de­li­kat­nie oparł palec na spu­ście.

– Ptak! – Po peł­nej na­pię­cia chwi­li, z mgły rze­czy­wi­ście wy­le­cia­ło szary gołąb. Jed­nak, pod­czas gdy ogr wy­raź­nie się roz­luź­nił i opu­ścił broń, jego kom­pan z okopu nie za­mie­rzał tak szyb­ko za­koń­czyć za­ba­wy. Gdyby nie po­wstrzy­ma­ła go sta­lo­wy uścisk dłoni do­wód­cy, praw­do­po­dob­nie za­strze­lił­by nie­szczę­sne zwie­rzę.

– Ani mi się waż­cie, Schu­ma­cher! – Ka­pi­tan nie za­mie­rzał wni­kać, czy sze­re­go­wy był gotów zabić skrzy­dla­te­go po­słań­ca z czy­stej zło­śli­wo­ści, czy też rów­nej ja­ko­ści głu­po­ty. Miał już ser­decz­nie dość jego to­wa­rzy­stwa, a po­ja­wie­nie się go­łę­bia było do­sko­na­łym pre­tek­stem, by je opu­ścić, zanim zrobi coś, czego mógł­by póź­niej ża­ło­wać. – Ani mi się waż­cie… – po­wtó­rzył, wy­ska­ku­jąc z okopu i bie­gnąc w stro­nę na­mio­tu do­wo­dze­nia, przy któ­rym za­in­sta­lo­wa­no rów­nież go­łęb­ni­ki.

Dy­żu­ru­ją­cy przy nich kra­sno­lud ledwo zdą­żył od­piąć z nogi ptaka bi­buł­kę z wia­do­mo­ścią, gdy ob­ja­wił się przed nim do­wód­ca.

– Da­waj­cie to, Minge! – Ka­pi­tan nie­mal wy­rwał kar­tecz­kę z rąk żoł­nie­rza i w ciągu kilku se­kund za­po­znał się z jej la­ko­nicz­ną tre­ścią. – Zum Teu­fel! Ogło­sić alarm!

Mo­no­ton­ną ciszę wcze­sne­go wie­czo­ru w jed­nej chwi­li zmą­cił ryk syren oraz śpiew gwizd­ków sy­gna­ło­wych.

 

*

 

Mu­kha­li stał na szczy­cie kur­ha­nu i po, raz ko­lej­ny tego dnia, rzu­cił kości. Nigdy dotąd nie wró­żył w sa­mot­no­ści, ale tym razem, ich prze­po­wied­nia była tak nie­ja­sna, że mu­siał spró­bo­wać bez obec­no­ści swo­ich wciąż być może tar­ga­nych wąt­pli­wo­ścia­mi braci. Jed­nak nie­za­leż­nie od tego, ile razy po­wta­rzał wróż­bę, za każ­dym razem kości przod­ków ukła­da­ły się w ten sam enig­ma­tycz­ny wzór. Mimo iż nauce ich czy­ta­nia po­świę­cił więk­szą część swo­je­go życia, Mu­kha­li tym razem kom­plet­nie nie po­tra­fił zro­zu­mieć, co pró­bu­ją mu one po­wie­dzieć. Być może, rze­czy­wi­ście był już za stary i po­wi­nien roz­wa­żyć prze­ka­za­nie swo­jej roli komuś o znacz­nie mniej przy­ćmio­nych wie­kiem zmy­słach. Komuś ta­kie­mu, jak Tor­gan, o ile oczy­wi­ście ten wróci cało z wojny i zde­cy­du­je się na za­wsze po­rzu­cić drogę wo­jow­ni­ka…

Sza­man mi­mo­wol­nie rzu­cił ko­ść­mi, które jed­nak tym razem, za­miast od­po­wie­dzieć na py­ta­nia zwią­za­ne z przy­szło­ścią ple­mion ba­gien, po­sta­no­wi­ły wy­po­wie­dzieć się na temat do­pie­ro co wska­za­ne­go przez nie wodza. Po­now­nie, wróż­ba nie miała sensu, a wręcz sama sobie prze­czy­ła.

Nie – od­po­wie­dzia­ły świę­te szcząt­ki daw­nych wo­dzów – Tor­gan nie prze­ży­je tej nocy. Tak, zo­sta­nie sza­ma­nem. Nie, nigdy nie po­rzu­ci drogi wo­jow­ni­ka.

Stary ork, ga­niąc się w duchu za brak sku­pie­nia i zba­cza­nie my­śla­mi z waż­niej­szych te­ma­tów, ze­brał kości z ziemi i osta­tecz­nie scho­wał je do skó­rza­ne­go miesz­ka. Scho­dząc z kur­ha­nu, miał na­dzie­ję, że seria nie­ja­snych wróżb nie była ozna­ką osta­tecz­nej utra­ty przez niego sza­mań­skich zdol­no­ści. Był tak za­my­ślo­ny, że nie do­strzegł syl­wet­ki orka przy­cza­jo­ne­go w kępie wy­so­kiej trawy, kil­ka­dzie­siąt kro­ków od niego.

 

*

 

– Wciąż ani śladu Tor­ga­na i jego wo­jow­ni­ków? – Na grzbie­cie po­tęż­ne­go ba­wo­łu, uzbro­jo­ny i uma­lo­wa­ny na wojnę, Mas­gud pre­zen­to­wał się jak praw­dzi­wy wódz ba­gien­nych ple­mion. To wła­śnie pre­zen­cją i re­pu­ta­cją nie­ustra­szo­ne­go wo­jow­ni­ka za­wsze nad­ra­biał braki w zdol­no­ściach przy­wód­czych i, co tu ukry­wać, in­te­li­gen­cji. Jak widać, nie wy­star­czy­ła ona jed­nak, by za­skar­bić mu przy­chyl­ność kości przod­ków, które, na naj­wyż­sze­go przy­wód­cę na­zna­czy­ły tchó­rza i sła­be­usza Tor­ga­na.

– Nie, Mas­gu­dzie. – Jed­no­oki Yesun skło­nił się lekko, naj­wy­raź­niej pod­czas nie­ocze­ki­wa­nej nie­obec­no­ści wy­brań­ca kości, uzna­jąc po­zy­cję jego naj­więk­sze­go kon­ku­ren­ta. – Mo­że­my wy­słać zwia­dow­ców w stro­nę jego ziem…

– To nie bę­dzie ko­niecz­ne, Yesu­nie. Je­że­li Tor­gan tak lek­ce­wa­ży wy­ro­ki na­szych przod­ków, szcze­rzę wąt­pię, by w isto­cie był on nam dzi­siaj po­trzeb­ny. Nie bę­dzie­my na niego cze­kać, praw­da bra­cia? – Py­ta­nie, za­adre­so­wa­ne do po­zo­sta­łych wo­dzów, któ­rzy, w prze­ci­wień­stwie do Tor­ga­na, przy­by­li w wy­zna­czo­ne miej­sce o cza­sie, spo­tka­ło się z ich niemą apro­ba­tą. Nikt nie od­wa­żył się sprze­ci­wić woli Mas­gu­da, tym bar­dziej, że, w isto­cie, tak po­waż­ne spóź­nie­nie naj­wyż­sze­go wodza znacz­nie ob­ni­ża­ło jego no­to­wa­nia wśród współ­ple­mień­ców.

– Po­pro­wa­dzisz nas na wojnę, Mas­gu­dzie? – Yesun, naj­star­szy z ze­bra­nych do­oko­ła wo­dzów, od­wa­żył się zadać drę­czą­ce jego braci py­ta­nie.

– Nie, Yesu­nie, po­pro­wa­dzę was po zwy­cię­stwo! – sap­nął w od­po­wie­dzi Mas­gud, uno­sząc nad głowę długi tasak o rę­ko­je­ści ople­cio­nej skórą węża. – Szy­kuj­cie się, bra­cia, ru­sza­my na mój sy­gnał!

 

*

 

Gdy nagle we mgle za­grzmiał ba­so­wy ryk rogu, od­po­wie­dział mu nie chó­ral­ny śpiew gwizd­ków sy­gna­ło­wych i syren, tylko peł­no­krwi­sta ar­ty­le­ryj­ska ka­no­na­da. Ba­te­ria dział i moź­dzie­rzy bazy Feu­er­ste­in, w ciągu nie­ca­łej mi­nu­ty na­kry­ła ogniem całą oko­li­cę.

Eks­plo­zje cięż­kich po­ci­sków wzbi­ja­ły w po­wie­trze słupy ba­gien­nej wody i błota, przy oka­zji, na krót­ką chwi­lę roz­wie­wa­jąc mgłę wokół kra­sno­ludz­kie­go po­ste­run­ku. Wkrót­ce, strze­la­ją­cym na ślepo ka­no­nie­rom uka­zał się skry­ty dotąd przed ich wzro­kiem wróg.

Zie­lo­no­skó­rzy nad­cią­ga­li od pół­no­cy, przez głę­bie, cią­gną­ce się ki­lo­me­tra­mi z tej stro­ny bazy Feu­er­ste­in. Wielu z nich pły­nę­ło w dłu­ban­kach i wi­kli­no­wych, przy­po­mi­na­ją­cych kosze łód­kach. Inni, i tych było zde­cy­do­wa­nie naj­wię­cej, su­nę­li ści­śnię­ci we dwóch wiel­kich gru­pach na czymś, co przy­glą­da­ją­cy się temu przez lor­net­kę ka­pi­tan von Ste­in­berg po­cząt­ko­wo wziął za ol­brzy­mie, za­ska­ku­ją­co szyb­ko po­ru­sza­ją­ce się tra­twy. Swoją po­mył­kę zro­zu­miał chwi­lę póź­niej, jesz­cze zanim ar­ty­le­rzy­ści zdą­ży­li wziąć na cel wła­ści­we­go wroga.

Pierw­sza z do­mnie­ma­nych tratw nie­spo­dzie­wa­nie unio­sła się na kilka me­trów do góry, uka­zu­jąc po­kry­te bło­tem i sko­ru­pa­mi śli­ma­ków ciel­sko ol­brzy­mie­go żół­wia. Ja­dą­cy na jego grzbie­cie or­ko­wie za­czę­ły na­tych­miast ze­ska­ki­wać do bagna, by, ry­zy­ku­jąc zmiaż­dże­nie ciel­skiem stwo­ra, skryć się pod jego ka­ra­pak­sem. Więk­szość z nich zdą­ży­ła zro­bić to jesz­cze zanim na sko­ru­py wiel­kich gadów spadł grad ar­ty­le­ryj­skich po­ci­sków. Te wkrót­ce oka­za­ły się za­ska­ku­ją­co od­por­ne na ostrzał, czy­niąc za­trzy­ma­nie brną­cych przez coraz płyt­sze bagno żółwi naj­bar­dziej prio­ry­te­to­wym celem kra­sno­ludz­kiej ar­ty­le­rii.

– Sier­żan­cie Spie­gel! – ka­pi­tan von Ste­in­berg zwró­cił się do sto­ją­ce­go za jego ple­ca­mi i ocze­ku­ją­ce­go na dal­sze roz­ka­zy pod­ofi­ce­ra. – Dużo ich! Tym spo­so­bem ra­czej nie damy im wszyst­kim rady. Zum Teu­fel

– Ła­dun­ki są go­to­we, mo­że­my wy­sa­dzać, kiedy pan roz­ka­że, ka­pi­ta­nie!

– Do­brze, Spie­gel, po­cze­kaj­my więc, aż po­dej­dą bli­żej, skur­czy­by­ki.

– Tak jest, ka­pi­ta­nie!

Pod­ofi­cer od­ma­sze­ro­wał, po­zo­sta­wia­jąc do­wód­cę sa­me­go, po­środ­ku grzmią­ce­go ar­ty­le­rią i grze­cho­czą­ce­go ka­ra­bi­na­mi ma­szy­no­wy­mi obozu. Ka­pi­tan jesz­cze raz wy­cią­gnął z kie­sze­ni wia­do­mość, otrzy­ma­ną od cho­rą­że­go Do­enit­za, i po­krę­cił smut­no głową. Cho­ciaż pod­ofi­cer pro­sił go o moż­li­wie bez­kr­wa­we za­że­gna­nie kon­flik­tu, nie miał ani środ­ków, ani moż­li­wo­ści wy­bo­ru od­po­wied­niej do tego celu me­to­dy.

Zie­lo­no­skó­rzy, za­miast uciec spod na­wał­ni­cy ar­ty­le­ryj­skie­go ognia, wciąż wy­trwa­le parli na­przód. Byli już i tak znacz­nie bli­żej, niż von Ste­in­berg kie­dy­kol­wiek chciał­by ich do­pu­ścić, po­mi­ja­jąc już ja­kie­kol­wiek próby ne­go­cja­cji. Jakby na po­twier­dze­nie po­nu­rych myśli do­wód­cy, po­wie­trze nie­da­le­ko jego sta­no­wi­ska prze­szy­ła pierw­sza strza­ła, wy­strze­lo­na przez ja­kie­goś orka, który ośmie­lił się na uła­mek se­kun­dy wy­sko­czyć spod pan­cer­ne­go ciel­ska żół­wia.

Do­wód­ca nie­chęt­nie się­gnął po słu­chaw­kę te­le­fo­nu i przy­ło­żył ją do ucha.

– Tu do­wód­ca, wszyst­kie sek­cje ognia. Strze­lać bez roz­ka­zu…

 

*

 

Saxx wpadł w szał. Ogr walił ze swo­je­go dzia­ła raz za razem, re­cho­cząc gło­śno i kom­plet­nie igno­ru­jąc kil­ka­na­ście ster­czą­cych z jego pan­ce­rza strzał. Zdą­żył już za­to­pić kilka mniej­szych tratw i łódek, które ja­kimś cudem prze­trwa­ły na roz­chwia­nej po­wierzch­ni bagna, i teraz wziął na cel orki, coraz śmie­lej wy­pusz­cza­ją­ce się poza osło­nę z żół­wio­wej sko­ru­py.

Przy­kuc­nię­ty obok na dnie okopu, sze­re­go­wy Schu­ma­cher do­sko­na­le wi­dział krew, są­czą­cą się w miej­scach, gdzie or­ko­we strza­ły mu­sia­ły prze­bić zbro­ję Saxxa. On sam nie za­mie­rzał jed­nak nie­po­trzeb­nie wy­sta­wiać się na strzał. Wy­star­czy­ło mu, że jego obłą­ka­ny to­wa­rzysz broni chwi­lo­wo ścią­gał na sie­bie uwagę każ­de­go zie­lo­no­skó­re­go w za­się­gu wzro­ku. Od­wa­gi wy­star­czy­ło sze­re­go­we­mu je­dy­nie na ostroż­ne wy­chy­le­nie głowy ponad okop, nie tyle, by oce­nić sy­tu­ację na polu bitwy, co bar­dziej szan­se na uciecz­kę.

Ku swo­jej nie­wy­sło­wio­nej uldze, to, co uj­rzał, ro­ko­wa­ło mu cał­kiem opty­mi­stycz­ną przy­szłość. Naj­bliż­szy żółw, ten, który wła­śnie zmie­rzał wprost w stro­nę jego sta­no­wi­ska, nie­spo­dzie­wa­nie za­chwiał się pod na­po­rem ognia, a na­stęp­nie upadł na przed­nie ko­la­na. Kry­ją­ce się dotąd pod jego spę­ka­nym ka­ra­pak­sem orki, pró­bo­wa­ły ucie­kać, jed­nak te, któ­rym udało się unik­nąć zgnie­ce­nia żyw­cem, lub uto­pie­nia, na­tych­miast do­padł ogień ar­ty­le­rii i broni ma­szy­no­wej. Ko­na­ją­cy w mę­czar­niach żółw pró­bo­wał się pod­nieść, ale je­dy­nie po­gor­szył tym sy­tu­ację zie­lo­no­skó­rych, któ­rzy wciąż jesz­cze pod nim żyli. Jego ago­nię ła­ska­wie skró­cił wresz­cie prze­ciw­pan­cer­ny po­cisk, wy­strze­lo­ny przez ja­kie­goś wpraw­ne­go ka­no­nie­ra.

Sy­tu­acja z dru­gim gadem wy­glą­da­ła być może nie tak do­brze, ale nadal opty­mi­stycz­nie. Żółw zdo­łał zbli­żyć się na tyle, by skry­te pod nim orki mogły już cał­kiem sku­tecz­nie kąsać obroń­ców ze swo­ich łuków. Nie wie­dzie­li oni jed­nak o tym, że kra­sno­lu­dy przy­go­to­wa­ły na ich przy­by­cie jesz­cze kilka nie­spo­dzia­nek, ukry­tych na dnie bagna wokół bazy. Bar­dzo wy­bu­cho­wych nie­spo­dzia­nek, które po­win­ny eks­plo­do­wać w prze­cią­gu naj­bliż­szej mi­nu­ty…

Gdy uniósł ka­ra­bin do strza­łu, Schu­ma­cher kątem oka do­strzegł ruch na wprost swo­jej po­zy­cji. Coś stuk­nę­ło o dno okopu, tuż obok jego stóp, jed­nak żoł­nierz nie po­świę­cił przed­mio­to­wi spe­cjal­nej uwagi, zbyt sku­pio­ny na wy­pa­try­wa­niu tego, kto go rzu­cił. Na jego szczę­ście, Saxx wy­ka­zał się znacz­nie więk­szą czuj­no­ścią. Ogr wy­padł z okopu jak opa­rzo­ny, po dro­dze po­ry­wa­jąc za sobą sze­re­go­we­go. W ułam­ku se­kun­dy w jego ma­syw­ne plecy wbiło się kilka no­wych czar­no­pió­rych strzał.

– Co ty ro­bisz, ma­to­le?! – wrza­snął wle­czo­ny w głąb bazy kra­sno­lud. – Zo­staw mnie, dur­niu! Zaraz roz­strze­la­ją nas za de­zer­cję. Pusz­czaj… – Ocię­ża­ły mózg sze­re­go­we­go Schu­ma­che­ra do­pie­ro teraz zdo­ła­ły prze­two­rzyć to, co chwi­lę wcze­śniej za­re­je­stro­wa­ły jego rów­nie spraw­ne zmy­sły. Zro­zu­miał, czym był przed­miot, który upadł na dno jego okopu i dla­cze­go wy­wo­łał on taką re­ak­cję ze stro­ny nie­ustra­szo­ne­go ogra. – Jak oni..? – wy­sa­pał, gdy padli twa­rza­mi w błoto, kil­ka­na­ście me­trów od swo­ich opusz­czo­nych po­zy­cji.

– Go­bli­ny. – za­ska­ku­ją­co rze­czo­wo od­parł Saxx, wska­zu­jąc głową po­bli­ski brzeg bagna.

Jedna z ro­sną­cych w tym miej­scu trzcin drgnę­ła, a na­stęp­nie unio­sła do góry. Za nią, z przy­brzeż­ne­go błota, ostroż­nie zer­ka­jąc do­oko­ła, wy­nu­rzył się drob­ny tu­by­lec. Go­blin wy­pluł z ust ko­niec ro­śli­ny i wziął za­mach, by ci­snąć przed sie­bie wle­czo­nym w pra­wej ręce przed­mio­tem. Do­kład­nie takim samym, jaki przed chwi­lą wy­lą­do­wał w oko­pie sze­re­go­we­go Schu­ma­che­ra.

– Nie­do­cze­ka­nie twoje, po­kra­ko! – Jegr wy­strze­lił na­tych­miast, z sa­dy­stycz­ną sa­tys­fak­cją ce­lu­jąc w brzuch zie­lo­no­skó­re­go. Tra­fio­ny padł na twarz, obie­ma rę­ko­ma chwy­ta­jąc się za prze­strze­lo­ny żo­łą­dek. Nie zdą­żył rzu­cić ła­dun­kiem, który nigdy nie po­wi­nien był opu­ścić dna bagna. – Psia­krew, cho­le­ra, oni zaraz je zde­to­nu­ją! – Schu­ma­cher spoj­rzał w stro­nę ol­brzy­mie­go żół­wia, tylko po to, by stwier­dzić, że jest on już za­le­d­wie kil­ka­dzie­siąt me­trów od brze­gu.

Saxx ura­to­wał życie swo­je­mu an­ty­pa­tycz­ne­mu to­wa­rzy­szo­wi broni drugi raz tego dnia. Ogr moc­nym szarp­nię­ciem ci­snął go w głąb po­bli­skie­go okopu i na­krył swoim cia­łem do­kład­nie w chwi­li, gdy, gdzieś w głębi bazy Feu­er­ste­in, sier­żant Spie­gel na­ci­snął spust de­to­na­to­ra.

Kil­ka­na­ście eks­plo­zji zlało się w jedną. Ła­dun­ki, które miały za za­da­nie osta­tecz­nie po­ło­żyć kres na­tar­ciu orków, wy­bu­cha­ły zu­peł­nie gdzie in­dziej, niż ży­czy­li­by sobie tego kra­sno­ludz­cy obroń­cy bazy. Fakt, kilka mu­sia­ło umknąć uwa­dze go­bliń­skich „sa­pe­rów” i te eks­plo­do­wa­ły pod mętną po­wierzch­nią ba­gien­nej wody, jed­nak więk­szość z nich ro­ze­rwa­ła się po­mię­dzy oko­pa­mi pierw­szej linii umoc­nień, za­bi­ja­jąc ich nie­przy­go­to­wa­ne na taki roz­wój sy­tu­acji za­ło­gi oraz zmia­ta­jąc roz­pię­te wokół brze­gu zwoje drutu kol­cza­ste­go.

Sze­re­go­wi Saxx i Schu­ma­cher mogli mówić o szczę­ściu. Pa­da­ją­cy do okopu ogr nie za­uwa­żył już dru­gie­go z go­bli­nów, który wy­nu­rzył się z bagna za­le­d­wie kilka me­trów za ich ple­ca­mi. Zie­lo­no­skó­ry oczy­wi­ści zgi­nął chwi­lę póź­niej, ro­ze­rwa­ny na strzę­py uno­szo­nym wła­śnie nad głowę ła­dun­kiem. Gdyby jed­nak dana mu była choć­by se­kun­da życia wię­cej, od­pa­la­na ra­dio­wo mina z pew­no­ścią zna­la­zł­by się do­kła­da­nie we­wnątrz okopu, w któ­rym skry­li się obaj je­grzy.

Gdy ogłu­szo­ny Saxx w końcu od­wa­żył się wy­chy­lić głowę ponad kra­wędź tran­szei i ro­zej­rzeć, jego oczom uka­zał się bar­dzo nie­po­ko­ją­cy widok. Ze­wnętrz­ny, naj­bliż­szy brze­gu pier­ścień umoc­nień prak­tycz­nie prze­stał ist­nieć. Z ob­sa­dza­ją­cych go jesz­cze przed se­kun­dą załóg, poza nim i Schu­ma­che­rem nie prze­żył pra­wie nikt. Co gor­sza, oca­la­ły żółw zdą­żył już do­trzeć na tyle bli­sko bazy, by skry­ci pod jego ciel­skiem zie­lo­no­skó­rzy mogli w miarę bez­piecz­nie wy­ro­ić się w kie­run­ku opu­sto­sza­łych kra­sno­ludz­kich for­ty­fi­ka­cji.

Grubo ponad setka orków pę­dzi­ła przed sie­bie, uja­da­jąc dziko. Tam, gdzie na­po­tka­li ja­kie­kol­wiek za­rze­wie oporu, za­sy­py­wa­li je desz­czem czar­no­pió­rej śmier­ci, ga­sząc w ułam­ku se­kun­dy. Jed­nak to nie oni za­nie­po­ko­ili Saxxa naj­bar­dziej. Ogr do­sko­na­le wie­dział, że w samym sercu bazy, znaj­du­je się drugi łań­cuch umoc­nień, znacz­nie so­lid­niej­szy i gę­ściej ob­sa­dzo­ny, niż ten, przez który wła­śnie prze­la­li się zie­lo­no­skó­rzy. Jego obawy wzbu­dził widok po­now­nie ko­tłu­ją­cej się wody, nieco na wschód od jego ak­tu­al­nej po­zy­cji. Do­kład­nie z prze­ciw­nej stro­ny niż głów­ne ude­rze­nie orków, tam, gdzie nie­ustan­ny ostrzał ar­ty­le­ryj­ski nie roz­wiał mgli­ste­go ca­łu­nu i do­pie­ro co eks­plo­do­wa­ły wy­grze­ba­ne z dna bagna ła­dun­ki, coś wła­śnie po­ru­sza­ło się pod jego po­wierzch­nią.

– Ale mi w uszach dzwo­ni… – Schu­ma­cher wy­gra­mo­lił się z okopu i spoj­rzał w tę samą stro­nę, w którą ze zmarsz­czo­nym czo­łem upar­cie wpa­try­wał się ogr. – Nie­do­brze… Bar­dzo nie­do­brze, Saxx, chyba mu­si­my ucie­kać. Saxx! – Wi­dząc kom­plet­ny brak re­ak­cji ze stro­ny to­wa­rzy­sza, sze­re­go­wy po­krę­cił tylko głową i pu­ścił się bie­giem dnem tran­szei w kie­run­ku, w któ­rym li­czył na­po­tkać głów­ne siły gar­ni­zo­nu.

Saxx ro­zej­rzał się do­oko­ła w po­szu­ki­wa­niu swo­je­go uko­cha­ne­go dział­ka, jed­nak nie do­strzegł go ni­g­dzie w po­bli­żu. Czu­jąc, że szyb­ko koń­czy mu się czasu, w jedną dłoń chwy­cił po­rzu­co­ny na dnie okopu cięż­ki ka­ra­bin ma­szy­no­wy, a w drugą za­sob­nik z taśmą amu­ni­cyj­ną. Po­now­nie spoj­rzał w kie­run­ku bagna, tylko po to, by zo­ba­czyć jak spod wody wy­nu­rza się ma­syw­ny łeb o roz­ło­ży­stych ro­gach.

Za ma­je­sta­tycz­ną głową ba­wo­łu po­dą­ży­ła resz­ta jego ciel­ska, wraz z ja­dą­cym na jego ple­cach or­kiem. W trak­cie, gdy ocie­ka­ją­cy wodą wierz­cho­wiec po­ko­ny­wał stro­mi­znę brze­gu bazy, jego jeź­dziec od­su­nął od twa­rzy zwie­rzę­cy, lekko już okla­pły pę­cherz, który mu­siał słu­żyć mu do od­dy­cha­nia w trak­cie prze­pra­wy pod po­wierzch­nią bagna. Spoj­rze­nia orka i ogra na mo­ment się skrzy­żo­wa­ły. Wi­dząc wy­mie­rzo­ną w jego stro­nę lufę ka­ra­bi­nu, zie­lo­no­skó­ry wzniósł nad głowę na­bi­ja­ną ka­mie­nia­mi pałkę i gło­śno ryk­nął.

Saxx po­cią­gnął za spust, krót­ką serią zmie­nia­jąc orka i jego wierz­chow­ca w kupkę zmie­lo­ne­go mięsa. Potem nie prze­stał już strze­lać nawet na se­kun­dę, aż do wy­czer­pa­nia amu­ni­cji.

 

*

 

Bawół pę­dził przez bagno i mgłę, które, ku zdu­mie­niu pod­ska­ku­ją­ce­go na jego grzbie­cie kra­sno­lu­da, wy­da­wa­ły się wręcz roz­stę­po­wać przed wznie­sio­ną nad głową zwie­rzę­cia włócz­nią.

Na bar­dziej wni­kli­we ob­ser­wa­cje, czy też wy­cią­ga­nie cen­nych wnio­sków, star­szy cho­rą­ży Do­enitz nie miał zwy­czaj­nie czasu – ak­tu­al­nie lwią część jego uwagi po­chła­nia­ły próby utrzy­ma­nia się na śli­skim od wody ciel­sku wierz­chow­ca. W prze­ci­wień­stwie do ja­dą­ce­go przed nim w wi­kli­no­wym sio­dle orka, nad­pro­gra­mo­wy pa­sa­żer mu­siał za­do­wo­lić się skó­rza­nym, opi­na­ją­cym brzuch zwie­rzę­cia pasem, w który kur­czo­wo wcze­pił się obie­ma dłoń­mi, oraz pod­ło­żo­ną pod uda derką. Po­dróż tym spo­so­bem była o tyle nie­wy­god­nym, co bez­sprzecz­nie naj­szyb­szym spo­so­bem po­wro­tu do bazy Feu­er­ste­in, od któ­rej stro­ny woda nio­sła już do­sko­na­le sły­szal­ne od­gło­sy to­czo­nej w niej bitwy.

Do­świad­czo­ny żoł­nierz bez trudu roz­róż­niał po­szcze­gól­ne akor­dy dud­nią­cej po ba­gnie ka­no­na­dy – grzmią­cą ar­ty­le­rię, któ­rej ogień stop­nio­wo za­czy­nał przy­ci­chać, ustę­pu­jąc miej­sca coraz za­ja­dlej­sze­mu grze­cho­to­wi broni ma­szy­no­wej oraz eks­plo­zjom ręcz­nych gra­na­tów. W gło­wie ło­wią­ce­go te dźwię­ki pod­ofi­ce­ra, mo­men­tal­nie uło­żył się obraz praw­do­po­dob­nej sy­tu­acji w bazie. Zie­lo­no­skó­rzy mu­sie­li już do­trzeć na tyle bli­sko , by zna­leźć się po­ni­żej mi­ni­mal­ne­go za­się­gu, na jakim sku­tecz­ny ostrzał mogła pro­wa­dzić ar­ty­le­ria, jed­no­cze­śnie wpa­da­jąc wprost pod ogień do­brze umoc­nio­nych sta­no­wisk je­grów. Gdyby ja­kimś cudem ata­ku­ją­cym udało się sfor­so­wać oba pier­ście­nie for­ty­fi­ka­cji, we­wnątrz bazy cze­kał na nich jesz­cze Wal­ross – cięż­ki wóz bo­jo­wy de­san­tu, który, choć chwi­lo­wo unie­ru­cho­mio­ny z po­wo­du awa­rii sil­ni­ka i cią­głe­go braku czę­ści za­mien­nych, mu­siał sta­no­wić nie lada wy­zwa­nie dla z pew­no­ścią mocno już wy­krwa­wio­nych walką na­jeźdź­ców.

Dys­po­nu­jąc tą wie­dzą, cho­rą­ży Do­enitz był nie­mal pe­wien, że na­tar­cie zie­lo­no­skó­rych wkrót­ce się za­ła­mie. Nie­mal, gdyż nie­ustan­nie ża­rzą­ca się w jego sercu iskra pe­sy­mi­zmu, spra­wia­ła, że co jakiś czas za­czy­nał po­wąt­pie­wać w po­myśl­ny dla kra­sno­lu­dów prze­bieg walk. Wtedy zwy­kle z po­nu­rych roz­my­ślań wy­ry­wał go grzbiet ba­wo­łu, nie­spo­dzie­wa­nie ucie­ka­ją­cy spod jego obo­la­łych po­ślad­ków.

Mu­sie­li być już na­praw­dę bli­sko – smród pro­chu i tro­ty­lu nie­przy­jem­nie draż­nił noz­drza, a z ka­ko­fo­nii to­czo­nej we mgle bitwy, dało się wy­ło­wić okrzy­ki wal­czą­cych i jęki ran­nych. Pę­dzą­cy w pro­stej linii bawół, w ciągu kilku go­dzin po­ko­nał od­le­głość dwóch dni mar­szu błą­dzą­ce­go na pie­cho­tę we mgle kra­sno­lu­da.

Wkrót­ce, oczom wy­trzę­sio­ne­go ga­lo­pa­dą cho­rą­że­go oraz jego nie­ocze­ki­wa­ne­go so­jusz­ni­ka, uka­za­ły się bar­dziej na­ma­cal­ne ślady bitwy po­mię­dzy ich po­bra­tym­ca­mi. W roz­stę­pu­ją­cej się przed nimi mgle, uj­rze­li zdru­zgo­ta­ne zwło­ki ol­brzy­mie­go ba­gien­ne­go żół­wia, wokół któ­re­go, na po­wierzch­ni wody dry­fo­wa­ły licz­ne ciała zie­lo­no­skó­rych oraz szcząt­ki ich łodzi. Pewny sie­bie uśmiech, na jaki po­zwo­lił sobie kra­sno­ludz­ki pod­ofi­cer, wi­dząc po­twier­dze­nie swo­ich przy­pusz­czeń, zrzedł, na widok opusz­czo­nych i kom­plet­nie zruj­no­wa­nych ze­wnętrz­nych umoc­nień bazy. Do­kład­nie w tym samym mo­men­cie jego uszu do­biegł cha­rak­te­ry­stycz­ny, mia­ro­wy stu­kot zdwo­jo­ne­go dział­ka, bę­dą­ce­go głów­nym uzbro­je­niem Wal­ros­sa.

– Tam! – Do­enitz za­ry­zy­ko­wał pusz­cze­nie jedną ręką pasa i, po­kle­paw­szy ja­dą­ce­go przed nim orka po barku, wska­zał w stro­nę cen­trum bazy Feu­er­ste­in. – Mu­si­my się po­spie­szyć!

W od­po­wie­dzi, Tor­gan je­dy­nie lekko po­cią­gnął za wodze i szturch­nął wierz­chow­ca łyd­ka­mi. Wy­raź­nie już zmę­czo­ny, bawół skrę­cił ocię­ża­le i, pru­jąc wodę swoją sze­ro­ką pier­sią, po­pę­dził we wska­za­nym przez kra­sno­lu­da kie­run­ku.

 

*

 

Opar­ty ple­ca­mi o pan­cer­ną burtę am­fi­bii, ka­pi­tan von Ste­in­berg prze­ła­do­wał ka­ra­bin i ro­zej­rzał się do­oko­ła. Prze­klę­ta mgła wy­da­wa­ła się być w zmo­wie z ukry­ty­mi w niej zie­lo­no­skó­ry­mi, gdyż szczel­nie wy­peł­nia­ła sobą każdy metr, z któ­re­go wy­pie­ra­li oni dziel­nych obroń­ców bazy Feu­er­ste­in. Kra­sno­ludz­ki po­ste­ru­nek w ciągu kil­ku­na­stu minut skur­czył się do tej małej wyspy oporu, wokół któ­rej we mgle wciąż ma­ja­czy­ły syl­wet­ki or­ko­wej jazdy.

Na­jeźdź­cy mu­sie­li już do­sko­na­le wie­dzieć, że wy­gra­li. Tych kilku oca­la­łych z rzezi kra­sno­lu­dów nie mogło bro­nić się w nie­skoń­czo­ność. Jed­nak, naj­wy­raź­niej po czę­ści z re­spek­tu przed dział­kiem Wal­ros­sa, a po czę­ści, cie­sząc się z bez­na­dziej­ne­go po­ło­że­nia prze­ciw­ni­ka, zie­lo­no­skó­rzy po­sta­no­wi­li wstrzy­mać się z za­da­niem osta­tecz­ne­go ciosu i jesz­cze tro­chę go po­drę­czyć. Uja­da­ją­cy we mgle jeźdź­cy krą­ży­li do­oko­ła oca­la­łych, co jakiś czas po­sy­ła­jąc w ich stro­nę kilka czar­no­pió­rych po­ci­sków. Strze­la­li cel­nie, ale nie żeby zabić – wśród trzy­na­stu wciąż trzy­ma­ją­cych się na no­gach żoł­nie­rzy ka­pi­ta­na von Ste­in­ber­ga nie było ani jed­ne­go, który nie zo­stał­by w ten spo­sób ra­nio­ny. Wy­trzy­ma­łe pan­ce­rze je­grów były już tak na­szpi­ko­wa­ne or­ko­wy­mi strza­ła­mi, że żoł­nie­rze mu­sie­li je co chwi­la łamać, by móc nor­mal­nie się po­ru­szać. Wokół ostat­nie­go ba­stio­nu kra­sno­lu­dów gra­so­wał rów­nież jakiś wiel­ki dra­pież­nik, który co jakiś czas do­pa­dał i za­gry­zał któ­re­goś z bar­dziej ran­nych obroń­ców, by znik­nąć we mgle zanim kto­kol­wiek zdą­żył za­re­ago­wać.

Oczy­wi­ście, kra­sno­lu­dy nie po­zo­sta­wa­ły dłuż­ne swoim prze­śla­dow­com. Wokół ich umoc­nio­nych po­zy­cji pię­trzył się cał­kiem spory wał or­ko­wych i ba­wo­lich tru­pów – pa­miąt­ka po pierw­szym spo­tka­niu ka­wa­le­rii zie­lo­no­skó­rych z Wal­ros­sem, który jesz­cze wtedy dys­po­no­wał peł­nym za­pa­sem amu­ni­cji i nie mu­siał spe­cjal­nie się z nią li­czyć. Ta krwa­wa lek­cja rów­nież przy­czy­ni­ła się do zmia­ny tak­ty­ki orków, któ­rych po­cząt­ko­wa prze­wa­ga li­czeb­na znacz­nie stop­nia­ła w prze­cią­gu za­le­d­wie kil­ku­dzie­się­ciu se­kund.

– Jak sto­icie z amu­ni­cją? – Do­wód­ca po­kle­pał pan­cerz am­fi­bii, nie spusz­cza­jąc z oka ja­kie­goś ma­ja­czą­ce­go we mgle kształ­tu.

– Bar­dzo oszczę­dza­jąc, na pół go­dzi­ny, ka­pi­ta­nie! – z wnę­trza po­jaz­du do­biegł głos strzel­ca wiel­ko­ka­li­bro­we­go ka­ra­bi­nu ma­szy­no­we­go. Jakby na po­twier­dze­nie tych słów, niska wieża am­fi­bii ob­ró­ci­ła się o kilka stop­ni, po czym osa­dzo­ne w niej dwu­lu­fo­we dział­ko po­sła­ło we mgłę krót­ką serię, urwa­ną na­głym zgrzy­tem ja­kie­goś me­cha­ni­zmu.

– Coś się za­cię­ło, ka­pi­ta­nie! – Właz na szczy­cie wie­rzy otwo­rzył się, uka­zu­jąc bro­da­tą głowę dru­gie­go strzel­ca.

– Scho­waj­cie się, Krau­ze, zanim… – Do­wód­ca nie zdą­żył do­koń­czyć. Dwie strza­ły rów­no­cze­śnie od­bi­ły się od hełmu żoł­nie­rza, ale trze­cia, ja­kimś spo­so­bem zdo­ła­ła wśli­zgnąć się po­mię­dzy jego kra­wędź, a twarz strzel­ca. Szczę­ście w nie­szczę­ściu sze­re­go­we­go Krau­ze po­le­ga­ło na tym, że je­dy­nie dra­snę­ła ona jego po­li­czek, nie wy­rzą­dza­jąc mu więk­szej krzyw­dy. Z dru­giej stro­ny, ster­czą­ce z głowy bam­bu­so­we drzew­ce unie­moż­li­wi­ły mu szyb­ki po­wrót do bez­piecz­ne­go wnę­trza po­jaz­du. – Na dół! – wrza­snął ka­pi­tan, wie­dząc jak pe­cho­wy żoł­nierz wciąż sza­mo­cze się we wła­zie. Nie­ste­ty, wśród ko­lej­nych kilku wy­strze­lo­nych z mgły po­ci­sków, zna­lazł się taki, który zdo­łał osta­tecz­nie unie­ru­cho­mić ka­no­nie­ra. Żoł­nierz zawył, po czym bez­wład­nie za­wisł z wieży, ze strza­łą ster­czą­cą z ust. – Zum Teu­fel!

– Ata­ku­ją! – wrza­snął któ­ryś z oca­la­łych je­grów.

– Oszczę­dzać amu­ni­cję! – krzyk do­wód­cy uto­nął w ury­wa­nej pal­bie ka­ra­bi­nów pie­cho­ty i WKM-u Wal­ros­sa. Nawet sam ka­pi­tan wy­strze­lił dwu­krot­nie w stro­nę nie­po­ko­ją­ce­go go od ja­kie­goś czasu cie­nia. Ten w isto­cie oka­zał się być prze­ciw­ni­kiem, a nie wy­łącz­nie wy­two­rem otu­ma­nio­nej przez mgłę wy­obraź­ni – zwin­nie usko­czył w bok, po czym, w kilku su­sach wy­padł zza mlecz­nej za­sło­ny i za­to­pił kły w gar­dle tego sa­me­go żoł­nie­rza, który do­pie­ro co pod­niósł alarm. Ba­gien­na pan­te­ra oka­za­ła się tak zwin­na i szyb­ka, że nie tylko unik­nę­ła ognia strze­la­ją­ce­go do niej ka­pi­ta­na, ale rów­nież zdo­ła­ła znik­nąć we mgle, zanim ścią­gnę­ła na sie­bie uwagę resz­ty jego pod­ko­mend­nych. – Kryć się!

Na­uczo­ny złym do­świad­cze­niem, von Ste­in­berg wie­dział już, czego na­le­ży się teraz spo­dzie­wać. Chwi­lę póź­niej, ledwo jego żoł­nie­rze zdą­ży­li paść na dno sta­no­wią­ce­go ich je­dy­ną osło­nę okopu, z mgły po­now­nie po­sy­pał się deszcz strzał. Są­dząc po ich ilo­ści, ata­ku­ją­cych mu­sia­ło prze­trwać nie­wie­lu, naj­wy­żej trzy tu­zi­ny. Nie zmie­nia­ło to jed­nak faktu, że wciąż było ich znacz­nie wię­cej od kra­sno­lu­dów, a przy trud­nej do osza­co­wa­nia sku­tecz­no­ści ich ognia, na­le­ża­ło za­ło­żyć, że prze­wa­ga ta z każdą mi­nu­tą ro­śnie.

– Gdzie się po­dzie­wa ten cho­ler­ny Wer­ner! – wy­mru­czał pod nosem ka­pi­tan, pa­trząc jak ko­lej­ny z jego żoł­nie­rzy pada mar­twy wśród ster­ty za­ście­la­ją­cych okop łusek. Teraz mógł mieć je­dy­nie na­dzie­ję, że drugi ze strzel­ców Wal­ros­sa zdoła od­blo­ko­wać jego dział­ko i wzno­wić ogień, zanim zie­lo­no­skó­rzy zo­rien­tu­ją się, że sie­ją­ca śmierć broń chwi­lo­wo jest nie­spraw­na. Wła­śnie za­mie­rzał uświa­do­mić skalę za­gro­że­nia ukry­te­mu we­wnątrz am­fi­bii żoł­nie­rzo­wi, gdy gło­śny plusk ba­wo­lich kopyt zmu­sił go do po­now­ne­go przy­kuc­nię­cia za jed­nym z roz­sta­wio­nych wokół po­jaz­du be­to­no­wych blo­ków.

– Prze­klę­ta mgła, prze­klę­te bagno, po sto­kroć prze­klę­te dzi­ku­sy… – klął pod nosem, po­spiesz­nie prze­ła­do­wu­jąc ka­ra­bin. – Je­że­li my­śli­cie, że tanio sprze­da­my nasze skóry, czeka was bo­le­sne roz­cza­ro­wa­nie! – Ka­pi­tan wy­chy­lił się zza za­sło­ny i wy­mie­rzył w stro­nę, z któ­rej do­bie­gał dźwięk kopyt. Stało się to, co w końcu mu­sia­ło. Orki znu­dzi­ły się za­ba­wą w kotka i mysz­kę, ata­ko­wa­ły.

Zum Teu­fel… – wy­ce­dził pró­bu­jąc prze­nik­nąć wzro­kiem mgłę. – Niech szlag trafi tę cho­ler­ną, za­wszo­ną mgłę!

Ży­cze­nie ka­pi­ta­na speł­ni­ło się nie­mal do­kład­nie w chwi­li, gdy wy­po­wie­dział je na głos. Mlecz­ny opar, ota­cza­ją­cy ostat­ni ba­stion kra­sno­lu­dów i tak sku­tecz­nie utrud­nia­ją­cy im celne strze­la­nie, roz­pro­szył się w ułam­ku se­kun­dy. Oczom do­wód­cy i jego pod­ko­mend­nych na­tych­miast uka­za­li się ukry­ci dotąd we mgle prze­ciw­ni­cy.

Pod­kra­da­ją­cych się orków było z pół setki i, są­dząc po wy­ra­zie ich twa­rzy, byli rów­nie za­sko­cze­ni nie­spo­dzie­wa­nym zja­wi­skiem, co ich prze­ciw­ni­cy. Zanim kra­sno­lu­dy zdą­ży­ły otwo­rzyć ogień, uwagę ich do­wód­cy przy­kuł jeden sa­mot­ny jeź­dziec, ga­lo­pu­ją­cy wła­śnie w stro­nę resz­ty swo­ich współ­ple­mień­ców. Ork krzy­czał coś gło­śno, wy­ma­chu­jąc przy tym trzy­ma­ną w dłoni włócz­nią.

– Nie strze­lać! – krzyk­nął von Ste­in­berg, zanim któ­ryś z jego żoł­nie­rzy za­po­cząt­ko­wał la­wi­nę ognia. Cho­ciaż roz­kaz ten po­zba­wiał kra­sno­lu­dy ich kur­czą­cej się szyb­ko prze­wa­gi, ka­pi­tan miał ku temu ważny powód. Za ple­ca­mi pę­dzą­ce­go im na spo­tka­nie orka do­strzegł zna­jo­mą syl­wet­kę sku­lo­ne­go na ba­wo­lim grzbie­cie kra­sno­lu­da. Cho­rą­ży Do­enitz naj­wy­raź­niej miał się nie naj­go­rzej – żył, a na po­twier­dze­nie tego stanu rze­czy, gło­śno wrzesz­czał.

Orki mu­sia­ły pierw­sze zro­zu­mieć, co się wła­ści­wie dzie­je. Więk­szość z nich zdję­ła strza­ły z cię­ciw i nie­pew­nie od­wró­ci­ła się w stro­nę ich no­wo­przy­by­łe­go ro­da­ka. Ten po chwi­li wpadł mię­dzy swo­ich współ­ple­mień­ców i, ze­sko­czyw­szy zwin­nie z wierz­chow­ca, za­czął coś gło­śno mówić. W jego opo­wie­ści istot­ną rolę ode­grać mu­siał kra­sno­ludz­ki pa­sa­żer, któ­re­go co chwi­lę wska­zy­wał gro­tem swo­jej ko­ścia­nej włócz­ni. Sam cho­rą­ży, oto­czo­ny przez po­pa­tru­ją­cych na niego nie­uf­nie zie­lo­no­skó­rych, od­szu­kał wzro­kiem do­wód­cę i po­spiesz­nie po­ki­wał w jego stro­nę głową. Nie zdo­łał jed­nak uczy­nić choć­by kroku w kie­run­ku po­zy­cji to­wa­rzy­szy broni, gdyż mo­men­tal­nie osa­dzi­ły go w miej­scu silne ręce sto­ją­ce­go obok i wciąż tłu­ma­czą­ce­go coś orka.

– Schwartz­kopf, od­blo­ko­wa­li­ście już dział­ko? – szep­nął przez ramię von Ste­in­berg.

– Już pra­wie skoń­czy­łem, ka­pi­ta­nie. Pół mi­nu­ty…

– Do­brze, na mój sy­gnał otwo­rzysz ogień do orków naj­bli­żej nas. Resz­ta, bie­rze­cie na cel tych wokół cho­rą­że­go Do­enit­za, zro­zu­mia­no? – do­wód­cy opo­wie­dział szmer kilku gło­sów. Do­pie­ro teraz zdał on sobie spra­wę z tego, że poza oto­czo­nym przez wro­gów cho­rą­żym, pod jego do­wo­dze­niem po­zo­sta­ło za­le­d­wie pię­ciu żoł­nie­rzy. – Cze­kaj­cie na roz­kaz…

Nagle, wśród względ­nie spo­koj­nych dotąd orków, wy­bu­chło po­ru­sze­nie. Przy­by­ły nie­daw­no wo­jow­nik wy­krzy­ki­wał coś w stro­nę swo­je­go współ­ple­mień­ca – ol­brzy­mie­go orka, do któ­re­go nóg nie­ustan­nie ła­si­ła się ba­gien­na pan­te­ra.

 

*

 

– Zdra­dzi­łeś nas, Mas­gu­dzie! Tak bar­dzo chcia­łeś być wo­dzem, że po­sta­no­wi­łeś za­pła­cić za to krwią na­szych braci!? – Tor­gan ro­zej­rzał się do­oko­ła, wska­zu­jąc włócz­nią le­żą­ce do­oko­ła trupy zie­lo­no­skó­rych.

– Ni­cze­go nie ro­zu­miesz, bra­cie. – od­parł spo­koj­nie Mas­gud, gła­dząc dło­nią łeb dra­pież­ne­go kota. – Idą nowe czasy! Krew sta­rych oby­cza­jów użyź­ni glebę, na któ­rej wzro­śnie lep­sze jutro! Ci, któ­rzy myślą, że prze­trwa­my kur­czo­wo ucze­piw­szy się na­szych tra­dy­cji, zginą.

– Sza­man po­wie­dział…

– Słowa tego sta­re­go głup­ca nie mają już naj­mniej­sze­go zna­cze­nia! Nie ma dla niego miej­sca w przy­szło­ści na­sze­go ludu. Sil­ne­go i zjed­no­czo­ne­go z brać­mi ze ste­pów!

– Za­po­mnia­łeś lek­cji Mu­kha­le­go? Smut­nej hi­sto­rii na­szej rasy? – Tor­gan ro­zej­rzał się do­oko­ła, na kilku zie­lo­nych twa­rzach do­strze­ga­jąc ak­cep­ta­cję dla swo­ich słów.

– Mu­kha­li sam jest już hi­sto­rią! – Mas­gud się­gnął po swój tasak i wy­szcze­rzył się w pa­skud­nym uśmie­chu. – A ty, je­że­li nie chcesz do niego do­łą­czyć, po­mo­żesz mi zgnieść te nędz­ne ro­ba­ki. Za­czy­na­jąc od two­je­go cuch­ną­ce­go ce­bu­lą przy­ja­cie­la tutaj…

Cho­rą­ży Do­enitz nie mógł po­wie­dzieć, że nie był przy­go­to­wa­ny na taki roz­wój wy­da­rzeń. W bę­ben­ku re­wol­we­ru miał sześć kul – aku­rat po jed­nej dla kilku naj­bliż­szych orków i jedną na zapas. Po­trze­bo­wał za­le­d­wie chwi­li nie­uwa­gi dys­ku­tu­ją­cych za­wzię­cie orków, by nie­po­strze­że­nie się­gnąć po broń i wy­mie­rzyć ją w łeb naj­bliż­sze­go z nich.

– Tej nocy nie zgi­nie już żaden ka­rzeł. – Nie­spo­dzie­wa­nie, po­mię­dzy go­to­we­go do strza­łu kra­sno­lu­da, a wiel­kie­go orka wy­su­nął się inny zie­lo­no­skó­ry. Ży­la­sty i nieco przy­gar­bio­ny wie­kiem, ork ten za­sło­nił cho­rą­że­go wy­ko­na­ną z żół­wio­wej sko­ru­py tar­czą, w ostrze­gaw­czym ge­ście uno­sząc trzy­ma­ną w dru­giej dłoni ma­czu­gę. – Ani ork! Źle po­stą­pi­łeś, Mas­gu­dzie.

– I ty, Yesu­nie? – Mas­gud spoj­rzał na twarz obu roz­mów­ców, a na­stęp­nie uważ­nie przyj­rzał się po­waż­nym ob­li­czom swo­ich po­zo­sta­łych ro­da­ków. To co z nich wy­czy­tał mu­sia­ło mu się nie spodo­bać. – Je­ste­ście głup­ca­mi!

– Być może tak, ale nie mor­der­ca­mi, bra­cie. – Tor­gan uniósł włócz­nię nad głowę i ener­gicz­nie nią po­trzą­snął. Grze­chot przy­wie­szo­nych na jej drzew­cu ozdób z piór i kości po­niósł się po ba­gnie.

– Wy… – Mas­gud spoj­rzał na ry­tu­al­ny oręż, po czym, nie­spo­dzie­wa­nie upadł na ko­la­na. – Wy­bacz, bra­cie… Wy­bacz­cie mi wszy­scy, chyba zbłą­dzi­łem we mgle. – Nic nie ro­zu­mie­ją­cy z tej sceny, cho­rą­ży Do­enitz mógł­by przy­siąc, że w oczach wiel­kie­go orka za­lśni­ły łzy.

– Naj­waż­niej­sze, Mas­gu­dzie, że po­tra­fi­łeś po­now­nie od­na­leźć wła­ści­wą drogę. – Tor­gan uśmiech­nął się i pod­szedł do klę­czą­ce­go orka z wy­cią­gnię­tą po­jed­naw­czo dło­nią.

– O tak, teraz już nigdy z niej nie zbo­czę…

To, co wy­da­rzy­ło się na­stęp­nie, na­stą­pi­ło tak szyb­ko, że żaden z żoł­nie­rzy ka­pi­ta­na von Ste­in­ber­ga nie zdą­żył nawet na­ci­snąć spu­stu. Po­kor­nie klę­czą­cy przed swo­imi brać­mi wo­jow­nik nie­spo­dzie­wa­nie wy­strze­lił do przo­du, jedną dło­nią chwy­ta­jąc drzew­ce trzy­ma­nej przez jego współ­ple­mień­ca włócz­ni, jed­no­cze­śnie za­ma­chu­jąc się groź­nie wy­glą­da­ją­cym ta­sa­kiem. Rów­no­cze­śnie, przy­cza­jo­na obok niego ba­gien­na pan­te­ra, jed­nym susem do­pa­dła orka na­zwa­ne­go Yesu­nem i za­to­pi­ła kły w jego szyi. W ułam­ku se­kun­dy, Tor­gan sta­nął przed dy­le­ma­tem, czy spró­bo­wać wy­rwać włócz­nię z dłoni ry­wa­la i dać się mu roz­pła­tać, czy też pu­ścić ją i usko­czyć spoza za­się­gu jego broni. Od tej trud­nej de­cy­zji wy­ba­wi­ła go osoba, po któ­rej naj­mniej się tego spo­dzie­wał.

Huk re­wol­we­ro­we­go wy­strza­łu prze­to­czył się po ba­gnie ni­czym grom. Wiel­ki ork padł w błoto z prze­strze­lo­ną czasz­ką. Chwi­lę po nim sko­na­ła na­szpi­ko­wa­na strza­ła­mi pan­te­ra, któ­rej przed­tem udało się jesz­cze śmier­tel­nie ranić in­ne­go zie­lo­no­skó­re­go.

– Po­ło­wa długu spła­co­na, orku. – Cho­rą­ży Do­enitz wy­mie­rzył broń po­mię­dzy oczy Tor­ga­na i ostroż­nie wy­su­nął się z pier­ście­nia ota­cza­ją­cych go wo­jow­ni­ków. Żaden z nich nie pró­bo­wał go po­wstrzy­mać. – Może zdo­łam teraz prze­ko­nać mo­je­go do­wód­cę, że to wszyst­ko było tylko głu­pim nie­po­ro­zu­mie­niem. Co ty na to?

– Zga­dzam się, karle, dzię­ku­ję. – Ork skło­nił lekko głowę, a za jego przy­kła­dem po­dą­ży­li po­zo­sta­li tu­byl­cy.

– Bar­dzo to wzru­sza­ją­ce, ale nie sądzę, by miało to więk­szy sens. – Nie­spo­dzie­wa­nie, ze mgły wy­ło­nił się ko­lej­ny zie­lo­no­skó­ry. Wer­ner od razu roz­po­znał w nim ste­po­we­go orka. Zbu­do­wa­ny znacz­nie drob­niej od swo­ich ba­gien­nych ku­zy­nów i nie­mal o głowę niż­szy od każ­de­go z nich, braki w sto­sow­nej do sy­tu­acji mu­sku­la­tu­rze re­kom­pen­so­wał sobie trzy­ma­nym dło­niach ka­ra­bi­nem. – Hej, wy tam! – tym razem ork zwró­cił się do ludzi ka­pi­ta­na von Ste­in­ber­ga, w na­pię­ciu ob­ser­wu­ją­cych tę dziw­ną scenę. – Jeden ruch i wasz to­wa­rzy­szysz zgi­nie!

– Czego od nas chcesz, Aji­na­ju? – za­py­tał Tor­gan, ru­chem ręki na­ka­zu­jąc swoim po­bra­tym­com spo­kój.

– Tego, co trzy­masz w dłoni. – Ork uśmiech­nął się krzy­wo, lufą ka­ra­bi­nu wska­zu­jąc włócz­nię Tor­ga­na. Jakoś teraz nie przy­po­mi­nał już ofia­ry, która przy­by­ła na radę ple­mien­ną, by po­ża­lić się na smut­ny los swo­je­go ludu. Gdzieś znik­nął tem­blak, na któ­rym trzy­mał wtedy rze­ko­mo ranną rękę, a jego skry­te za spa­wal­ni­czy­mi go­gla­mi oczy za­miast lśnić łzami wzru­sze­nia, mru­ży­ły się chy­trze. – Cie­bie, two­ich braci, wa­szych ko­biet i dzie­ci. Razem mo­że­my przy­wró­cić na­szej rasie jej dawną świet­ność, po­ka­zać wszyst­kim, że z or­ka­mi na­le­ży się li­czyć. Nawet twój głupi brat, Mas­gud, wy­da­wał się ro­zu­mieć, o co mi cho­dzi, dla­cze­go więc ty wciąż nie po­tra­fisz?

– Na­sta­wi­łeś nas prze­ciw­ko kar­łom, na­szy­mi wła­sny­mi rę­ko­ma za­bi­łeś nie tylko ich, ale rów­nież wielu moich braci! Dla­cze­go mie­li­by­śmy w ogóle chcieć z tobą roz­ma­wiać, przy­by­szu?! Co po­wstrzy­ma nas przed za­bi­ciem cie­bie tu i teraz? – Za­rów­no ze­bra­ne do­oko­ła orki, jak i nie­do­bit­ki kra­sno­ludz­kie­go gar­ni­zo­nu, po­ru­szy­ły się ner­wo­wo, po­pra­wia­jąc chwy­ty na swo­jej broni.

– Kilka rze­czy, mój ba­gien­ny ku­zy­nie! – Aji­nai uśmiech­nął się sze­ro­ko, ob­na­ża­jąc gar­ni­tur spi­ło­wa­nych ostro zębów. – Spójrz tam, przej­rzyj mgłę, a zro­zu­miesz, że wasz opór nie ma naj­mniej­sze­go sensu!

Tor­gan bez wa­ha­nia uniósł włócz­nię i wy­mie­rzył ją we wska­za­nym przez Aji­na­ja kie­run­ku. Mgła ustą­pi­ła przed ostrzem broni, uka­zu­jąc czte­ry pła­sko­den­ne ło­dzie, uno­szą­ce się na wo­dzie kil­ka­set me­trów dalej. Oprócz kil­ku­dzie­się­ciu sie­dzą­cych w nich orków, obok, po uda w ba­gnie stały trzy ol­brzy­mie trol­le. Każdy z nich trzy­mał w dło­niach coś, co wy­glą­da­ło na zde­mon­to­wa­ne z łoży ar­ma­ty śred­nie­go ka­li­bru, naj­wy­raź­niej zra­bo­wa­ne z któ­re­goś z kra­sno­ludz­kich po­ste­run­ków.

– Dzię­ku­ję, wła­śnie wska­za­łeś moim orkom, gdzie mają strze­lać! Teraz po­myśl, mój drogi ku­zy­nie, co sta­nie się z wa­szy­mi ro­dzi­na­mi, gdy was tu wszyst­kich ze­trze­my z po­wierzch­ni ziemi?

– To ty je­steś głup­cem, orku! – wtrą­cił cho­rą­ży Do­enitz, pró­bu­jąc osza­co­wać dy­stans, dzie­lą­cy ich po­zy­cję od trol­li i ich szan­sę na tra­fie­nie z tego wąt­pli­wej ja­ko­ści oręża. – Za­bi­jesz nas, a za ty­dzień przy­bę­dą po­sił­ki i wyprą was z bagna szyb­ciej, niż zdą­ży­cie sfaj­dać się ze stra­chu!

– Po pierw­sze, do tego czasu nas już dawno tutaj nie bę­dzie, a po dru­gie – Ork wy­krzy­wił się nie­sym­pa­tycz­nie i strzyk­nął śliną przez zęby. – Z miej­sca oskar­żą tu­byl­ców o tę ma­sa­krę, praw­da? Do­wo­dów na to będą mieli tutaj pod do­stat­kiem! Twoi ro­da­cy będą mu­sie­li ucie­kać, Tor­ga­nie, ale wtedy na ste­pie nikt już nie przyj­mie ich z otwar­ty­mi ra­mio­na­mi. Je­że­li rze­czy­wi­ście za­le­ży ci na bez­pie­czeń­stwie two­je­go ludu, bę­dziesz wie­dział, że nie masz in­ne­go wy­bo­ru.

– Mam. Mo­że­my zabić cie­bie i two­ich ludzi. – Tor­gan opu­ścił włócz­nię, po­now­nie skry­wa­jąc cza­ją­ce się na ło­dziach orki we mgle. Nie­ste­ty, cho­rą­ży Do­enitz do­sko­na­le wie­dział, że nic to nie da. Je­że­li kom­pa­ni Aji­na­ja mieli ja­kie­kol­wiek po­ję­cie o ar­ty­le­rii, zdą­ży­li już dawno wy­ce­lo­wać dzia­ła w ich stro­nę.

– Nie bądź głup­cem, Tor­ga­nie! Ginąc tutaj w żaden spo­sób nie po­mo­żesz swoim bra­ciom. Ska­rzesz ich na los o wiele gor­szy od śmier­ci. – Cho­ciaż Aji­nai wciąż wy­da­wał się kpić ze swo­je­go ku­zy­na, cho­rą­ży do­strzegł w jego oczach coś, jakby cień wa­ha­nia. – Czy dobry wódz tak by po­stą­pił?

– Je­stem wo­dzem zbyt krót­ko, by kto­kol­wiek mógł oce­nić, czy do­brym. Może kie­dyś zro­bią to moje dzie­ci…

– Twoje dzie­ci umrą w kaj­da­nach, głup­cze!

Tego, co wy­da­rzy­ło się w ko­lej­nej se­kun­dzie, nikt nie po­tra­fił ani prze­wi­dzieć, ani póź­niej wy­tłu­ma­czyć w żaden lo­gicz­ny spo­sób. Mgła ze ple­ca­mi wła­śnie na­ci­ska­ją­ce­go spust Aji­na­ja za­fa­lo­wa­ła, a na­stęp­nie, coś, jakby wiel­ka, ufor­mo­wa­na z niej dłoń, wy­strze­li­ła w jego stro­nę i za­ci­snę­ła na nim swoje palce. Szarp­nię­ty z ol­brzy­mią mocą w tył, ork wrza­snął roz­pacz­li­wie, ale krzyk chwi­lę póź­niej zdła­wi­ła wle­wa­jąc się do jego gar­dła ba­gien­na woda.

– Chodu! – Cho­rą­ży Do­enitz zdą­żył po­wie­dzieć tylko tyle, zanim po­wie­trzem wstrzą­sną ar­mat­ni wy­strzał. Zie­lo­no­skó­rzy za­re­ago­wa­li na­tych­miast, rzu­ca­jąc się do swo­ich sto­ją­cych kil­ka­na­ście kro­ków dalej ba­wo­łów.

Oka­za­ło się, że orki Aji­na­ja miały znacz­nie lep­sze po­ję­cie o ar­ty­le­rii, niż po­dej­rze­wał kra­sno­lud. Pierw­szy po­cisk eks­plo­do­wał za­le­d­wie trzy metry od miej­sca, w któ­rym jesz­cze przed chwi­lą stał Tor­gan.

 

*

 

Saxx kro­czył przez wciąż dy­mią­ce się ruiny bazy Feu­esr­ste­in, co jakiś czas przy­sta­jąc przy któ­rychś z po­roz­rzu­ca­nych do­oko­ła zwłok. Za nim, jak cień po­dą­żał sze­re­go­wy Schu­ma­cher, sta­ra­jąc się trzy­mać jak naj­bli­żej zwa­li­ste­go kom­pa­na, jakby sama jego obec­ność mogła uchro­nić go przed całym złem tego świa­ta.

– Mó­wi­łem ci już, nikt nie mógł tego prze­żyć, de­bi­lu! Mu­si­my stąd wiać, zanim po­ja­wi się tu wię­cej za­sra­nych dzi­ku­sów!

– Nie bez ka­pi­ta­na – mruk­nął spo­koj­nie Saxx, ru­sza­jąc dalej.

– Na co ci jego trup, upar­ty ośle?!

– Idź sam. – Wzru­szył ra­mio­na­mi ogr, za­trzy­mu­jąc się kilka me­trów dalej. Ze sto­ją­ce­go w tym miej­scu Wal­ros­sa, po­zo­stał je­dy­nie roz­pru­ty jak woj­sko­wa kon­ser­wa wrak. – Idź.

Schu­ma­cher nie ru­szył się choć­by o krok. Ze zwie­szo­ny­mi ra­mio­na­mi ob­ser­wo­wał, jak jego to­wa­rzysz na­pi­na mię­śnie i unosi pod­wo­zie znisz­czo­ne­go po­jaz­du na dobry metr. Za­re­ago­wał do­pie­ro, gdy do­strzegł parę wy­ła­nia­ją­cych się spod niego butów – wy­so­kich, za­wsze ide­al­nie wy­po­le­ro­wa­nych ofi­ce­rek ka­pi­ta­na von Ste­in­ber­ga, wraz z ich po­dej­rza­nie nie­ru­cho­mym wła­ści­cie­lem. Wi­dząc w stwier­dze­niu zgonu do­wód­cy je­dy­ną szan­sę na opusz­cze­nie tego miej­sca w jed­nym ka­wał­ki, do­sko­czył bli­żej i szyb­ko, zanim wrak Wal­ros­sa wy­śli­zgnął się z coraz bar­dziej spo­co­nych dłoni ogra, wy­szarp­nął go na ze­wnątrz.

Cichy jęk, wy­do­by­wa­ją­cy się z ust bez­ce­re­mo­nial­nie wle­czo­ne­go po bło­cie ofi­ce­ra wy­raź­nie ucie­szył sze­re­go­we­go Saxxa. Ogr wy­pu­ścił po­jazd i wró­cił do prze­cze­sy­wa­nia oko­li­cy w po­szu­ki­wa­niu in­nych oca­la­łych to­wa­rzy­szy broni. W tym cza­sie, drugi z je­grów zdą­żył już za­zna­jo­mić się z za­war­to­ścią ma­nier­ki ka­pi­ta­na, któ­rej to, za­spo­ko­iw­szy swoje pierw­sze pra­gnie­nie, użył do do­cu­ce­nia do­wód­cy. Nie­przy­tom­ny kra­sno­lud za­czął od­ru­cho­wo są­czyć ożyw­czy tru­nek, któ­re­go cu­dow­na moc w jed­nej chwi­li przy­wró­ci­ła go do świa­ta ży­wych.

– Kto…? – Von Ste­in­berg kil­ku­krot­nie mru­gnął po­zle­pia­ny­mi bło­tem po­wie­ka­mi, krztu­sząc się wciąż wpro­wa­dza­nym do or­ga­ni­zmu na­po­jem. – Schu­ma­cher!? Gdzie wy­ście, Zum Teu­fel, byli? – wy­krzyk­nął, gdy osta­tecz­nie oprzy­tom­niał, a w ma­nier­ce nie po­zo­sta­ła już nawet kro­pla schnap­p­sa.

– Zgu­bi­li­śmy się w tej cho­ler­nej mgle, ka­pi­ta­nie! – Jegr po­mógł ofi­ce­ro­wi usiąść i wska­zał dło­nią wciąż krą­żą­ce­go po oko­li­cy ogra. – Błą­dząc, wpa­dli­śmy na tam­tych zie­lo­nych, aku­rat, gdy za­czę­li do was tutaj walić. Mie­li­śmy jesz­cze kilka gra­na­tów, więc ich nimi po­czę­sto­wa­li­śmy. Potem bagno kom­plet­nie osza­la­ło, ledwo zdo­ła­li­śmy się stam­tąd wy­rwać!

– To praw­da, Saxx? – ka­pi­tan zwró­cił się do dru­gie­go z je­grów, który do­pie­ro teraz za­uwa­żył, że do­wód­ca zdo­łał od­zy­skać przy­tom­ność.

– Tak jest, ob­rzu­ci­li­śmy trol­le gra­na­ta­mi, ka­pi­ta­nie, ale potem już pra­wie nic nie pa­mię­tam…

– W takim razie, dobra ro­bo­ta, żoł­nie­rze! – Von Ste­in­berg wstał z po­mo­cą Schu­ma­che­ra i nie­mal po­now­nie upadł, gdy spró­bo­wał wes­przeć się na ran­nej nodze. – Dzię­ku­ję Schu­ma­cher, świet­nie się spi­sa­li­ście! – Sze­re­go­wy przy­jął po­chwa­łę fał­szy­wie skrom­nym spusz­cze­niem oczu i po­zwo­lił do­wód­cy wes­przeć się na swoim barku. Ka­pi­tan miał oczy­wi­ście po­waż­ne wąt­pli­wo­ści, co do rze­czy­wi­stej po­sta­wy sze­re­go­we­go na polu bitwy, a zna­jąc go, prę­dzej uznał­by, że ten za­miast zgu­bić się we mgle, po pro­stu pró­bo­wał zwy­czaj­nie uciec, ale w obec­nych oko­licz­no­ściach uznał, że po­chwa­ła mu się na­le­ży. – War­ner! – wy­krzyk­nął nagle, gdy przy­po­mniał sobie ostat­nie mi­nu­ty obro­ny bazy. – Wi­dzie­li­ście gdzieś star­sze­go cho­rą­że­go Do­enit­za?!

– Poza panem, nie zna­leź­li­śmy ni­ko­go ży­we­go, ka­pi­ta­nie…

– Niech to wszyst­ko szlag trafi! – Do­wód­ca od­ru­cho­wo po­cią­gnął z pu­stej już ma­nier­ki. Uzmy­sło­wiw­szy sobie ten przy­kry stan rze­czy, się­gnął po fajkę i mie­szek z ty­to­niem. Nie­ste­ty, ten dzień oka­zał się dla ka­pi­ta­na von Ste­in­ber­ga pe­cho­wym na całej linii. Po kilku go­dzi­nach le­że­nia w bło­cie, jego bez­cen­ny zapas ty­to­niu kom­plet­nie za­mókł. Pię­tro­wa wią­zan­ka prze­kleństw, jaką na­stęp­nie ura­czył zie­lo­no­skó­rych, bagno i wciąż upar­cie nie­obec­ne­go cho­rą­że­go Do­enit­za, za­wsty­dzi­ła­by nie­jed­ne­go ko­sza­ro­we­go wygę. Być może cią­gnął­by ją jesz­cze przez kilka do­brych minut, ale urwał, wi­dząc nagłą zmia­nę w za­cho­wa­niu sze­re­go­we­go Saxxa. Ogr w jed­nej chwi­li stra­cił za­in­te­re­so­wa­nie le­żą­cy­mi u jego stóp kra­sno­ludz­ki­mi zwło­ka­mi, przy­klęk­nął, się­gnął po prze­wie­szo­ny przez plecy CKM i wy­mie­rzył go we mgłę.

– Stój! Kto idzie?! – krzyk­nął sze­re­go­wy Schu­ma­cher, rów­nież ce­lu­jąc z ka­ra­bi­nu w tę samą stro­nę. Nagle po­zba­wio­ny pod­par­cia, ka­pi­tan, sy­cząc z bólu przy­siadł na frag­men­cie be­to­no­we­go umoc­nie­nia i wy­cią­gnął z ka­bu­ry re­wol­wer.

– Swój, nie strze­laj­cie! – od­po­wie­dział mu do­brze zna­jo­my, chra­pli­wy głos. – Jesz­cze tylko bra­ku­je, by po tym wszyst­kim roz­strze­la­li mnie swoi! Saxx, to wy?!

– Tak jest, panie star­szy cho­rą­ży, to ja!

– To chodź­cie tutaj szyb­ko, bo już nie daję rady!

– Osła­niaj­cie go, Schu­ma­cher! – za­ko­men­de­ro­wał do­wód­ca, pró­bu­jąc prze­nik­nąć wzro­kiem mgłę. – Po­spiesz­cie się, sze­re­go­wy!

W końcu, z za­wi­słej w po­wie­trzu wil­go­ci, wy­ło­ni­ła się syl­wet­ka kra­sno­lu­da. Cho­rą­ży szedł chwiej­nym kro­kiem, cięż­ko sa­piąc i wle­kąc za sobą coś cięż­kie­go. Ogr do­padł do niego w kilku kro­kach, ale na widok dziw­ne­go ba­ga­żu pod­ofi­ce­ra wy­raź­nie się za­wa­hał.

– Na co cze­ka­cie, Saxx?! Sam mam go tasz­czyć, czy bę­dziesz tak miły i go ode mnie weź­miesz?

– Ale to jest ork, panie star­szy cho­rą­ży!

– Serio, sze­re­go­wy!? A mówią, że nie je­ste­ście za mą­drzy…

– Tak jest, to ork! I rze­czy­wi­ście tak mówią… – od­parł ogr, marsz­cząc swoje wy­so­kie czoło.

 – Bierz­cie go ode mnie, bo zaraz tu ducha wy­zio­nę! – Cho­rą­ży Do­enitz osta­tecz­nie stra­cił cier­pli­wość. Jego hi­ste­rycz­ny krzyk po­niósł się po ba­gnie, bez­błęd­nie wska­zu­jąc ewen­tu­al­nym nie­do­bit­kom orków, gdzie na­le­ży szu­kać oca­la­łych kra­sno­lu­dów. – Tylko jego, to zo­staw!

– Tak jest! – Saxx w końcu prze­jął ła­du­nek z rąk pod­ofi­ce­ra i prze­rzu­cił go sobie przez ramię.

Cho­rą­ży ru­szył dalej o wła­snych si­łach, pod­pie­ra­jąc się je­dy­nie trzy­ma­ną w ręce ko­ścia­ną włócz­nią. Gdy wresz­cie do­tarł do miej­sca, w któ­rym ka­pi­tan von Ste­in­berg wła­śnie po­chy­lał się nad zło­żo­nym na ziemi przez ogra cia­łem orka, ci­snął ją w błoto tuż obok niego.

– Ży­je­cie, Do­enitz! – stwier­dził z wy­raź­ną ulgą do­wód­ca, z po­mo­cą Saxxa wsta­jąc na nogi.

– Ledwo, ka­pi­ta­nie. Na­pił­bym się cze­goś, je­że­li ro­zu­mie pan, co mam na myśli.

– Póź­niej, cho­rą­ży. Na to i na wy­ja­śnie­nia tego – do­wód­ca lufą re­wol­we­ru wska­zał le­żą­ce­go obok zie­lo­no­skó­re­go. – Przyj­dzie czas póź­niej. Na razie mu­si­my się tu jakoś przy­go­to­wać na wi­zy­tę ewen­tu­al­nych gości.

– Do­brze, ka­pi­ta­nie. Jest pan ranny…

– Ty rów­nież, Wer­ne­rze. Nie ro­bił­bym z tego teraz wiel­kiej spra­wy.

– Je­że­li pan po­zwo­li, opa­trzę to, a potem zajmę się sobą.

– Po­zwa­lam, stary druhu. – Od razu widać było, że od­zy­skaw­szy nie­za­stą­pio­ne­go pod­ofi­ce­ra, ka­pi­tan mo­men­tal­nie po­czuł się le­piej. – Saxx, zbierz­cie broń i amu­ni­cję! Schu­ma­cher, ty trzy­masz straż. Strze­laj do wszyst­kie­go, co nie od­po­wie prze­kleń­stwem na twoje we­zwa­nie, zro­zu­mia­no?

– Tak jest! – od­po­wie­dzie­li rów­no­cze­śnie obaj je­grzy.

 

*

 

– Coś sły­chać w ete­rze, ka­pi­ta­nie? – Cho­rą­ży Do­enitz uchy­lił poły po­ła­ta­ne­go na­pręd­ce na­mio­tu i, nie cze­ka­jąc na za­pro­sze­nie, wszedł do jego wnę­trza.

– Nic. Ale nie mogę mieć pew­no­ści, że do­brze to wszyst­ko po­skła­da­łem. – Do­wód­ca głów­ką fajki wska­zał sto­ją­cą na stole, mocno po­obi­ja­ną ra­dio­sta­cję. – Mi­nę­ło sporo czasu, od kiedy ba­wi­łem się w takie rze­czy. A może to i do­brze? – Ofi­cer wy­do­był spod stołu bu­tel­kę i podał ją ocie­ka­ją­ce­mu wodą to­wa­rzy­szo­wi. – Mam za to dla cie­bie inną, być może nawet dobrą wia­do­mość. Twój przy­ja­ciel od­zy­skał przy­tom­ność! Do­brze, że jest jesz­cze słaby i zwią­za­ny, bo by mnie tu jesz­cze spo­nie­wie­rał. Zum Teu­fel, kawał z niego byka! Mu­sia­łem się ostro na­szar­pać, by uko­ły­sać go do snu… Być może ra­czysz mi teraz wy­tłu­ma­czyć, Wer­ne­rze, dla­cze­go za­da­łeś sobie tyle trudu, by go tu przy­tar­gać?

– Mó­wi­łem już panu, ka­pi­ta­nie, to wszyst­ko ukar­to­wa­ły ste­po­we orki. Tu­byl­cy są ta­ki­mi sa­my­mi ofia­ra­mi ich pod­stę­pu, jak my…

– Nie o to mi cho­dzi, przy­ja­cie­lu. Dla­cze­go go ura­to­wa­łeś? Po co od ty­go­dnia mar­nu­jesz cenne środ­ki opa­trun­ko­we i le­kar­stwa, które mogą się nam w każ­dej chwi­li bar­dziej przy­dać, na ja­kie­goś orka? Wy­bacz, ale to nie w twoim stylu…

– To kwe­stia ho­no­ru, Kat­zel… – Cho­rą­ży usiadł na­prze­ciw­ko do­wód­cy i spoj­rzał mu głę­bo­ko w oczy. – Mia­łem u niego dług, który do­pie­ro teraz spła­ci­łem w ca­ło­ści.

– Honor i orki? Nie prze­sta­je­cie mnie za­dzi­wiać, cho­rą­ży…

– Nie­ste­ty, wła­śnie tak to wy­glą­da. Je­że­li to pana po­cie­szy, sam sie­bie rów­nież nie po­zna­ję…

Na dłuż­szą chwi­lę w na­mio­cie za­pa­dła cisza. Oba kra­sno­lu­dy po­grą­ży­ły się w roz­my­śla­niach, co jakiś czas je­dy­nie bez słowa wy­mie­nia­jąc się szyb­ko opróż­nia­ną bu­tel­ką.

– Dla­cze­go po­wie­dział pan, że może do­brze by było, gdy­by­śmy nie zdo­ła­li na­pra­wić ra­dio­sta­cji? – Prze­dłu­ża­ją­ce się mil­cze­nie prze­rwał w końcu cho­rą­ży.

– Po­nie­waż tak sobie po­my­śla­łem, że w in­te­re­sie na­szym, Saxxa, a nawet tej mendy Schu­ma­che­ra, by­ło­by za­gi­nąć na tym prze­klę­tym ba­gnie… – Do­wód­ca pod­krę­cił z na­my­słem wąsa, tak, jak za­wsze to robił, gdy coś cho­dzi­ło mu po gło­wie.

– Teraz to pan nie może mówić serio, ka­pi­ta­nie!

– Nie­ste­ty, je­stem śmier­tel­nie wręcz po­waż­ny. Gdy przy­bę­dą wresz­cie po­sił­ki, nas znowu po­sta­wią przed sądem, a tu­byl­ców, po pro­stu, bez zbęd­nych ce­re­gie­li, wy­bi­ją do nogi! Nikt i tak nie uwie­rzy nam w tę, nawet dla mnie, mocno na­cią­ga­ną hi­sto­rię. Je­że­li ten tam nie od­zy­ska szyb­ko formy, nie bę­dzie miał po co wra­cać do swo­ich… Z dru­giej stro­ny, gdyby udało nam się prze­ko­nać wszyst­kich, że rów­nież wy­zio­nę­li­śmy tutaj ducha, cho­ciaż my mo­gli­by­śmy za­cząć wszyst­ko od nowa! Wie­cie chyba, co mam na myśli, Do­enitz…?

– Oba­wiam się, że tak, ka­pi­ta­nie. – Cho­rą­ży wstał i, wciąż trzy­ma­jąc pustą już bu­tel­kę w dłoni, nieco chwiej­nym kro­kiem pod­szedł do pro­wi­zo­rycz­ne­go po­sła­nia, na któ­rym w kącie na­mio­tu leżał Tor­gan. Po­dob­nie jak znisz­czo­ną pod­czas ataku ra­dio­sta­cję, jego rów­nież ka­pi­tan von Ste­in­berg po­skła­dał naj­le­piej jak po­tra­fił, nie dając jed­nak gwa­ran­cji, że wszyst­kie luźne czę­ści zna­la­zły się na swoim miej­scu. Po­dziu­ra­wio­ny odłam­ka­mi jak sito, ork kur­czo­wo ucze­pił się życia i jak dotąd nic nie wska­zy­wa­ło na to, by w naj­bliż­szym cza­sie miał się go pu­ścić. – Co zro­bi­my z nim i tą gnidą Schu­ma­che­rem?

– Je­że­li nie doj­dzie do sie­bie w ciągu, po­wiedz­my, ty­go­dnia, bę­dzie­my mu­sie­li go tu zo­sta­wić. A co do na­sze­go sze­re­go­we­go, cóż, ja rów­nież mu nie ufam… Obie­ca­my od­pa­lić mu dział­kę, a przy naj­bliż­szej oka­zji spró­bu­je­my się go jakoś po­zbyć. Czeka nas długa prze­pra­wa przez bagno, przy­pusz­czam więc, że ta­kich nada­rzy się cał­kiem sporo.

– Jest pan pe­wien, ka­pi­ta­nie, że chce rzu­cić to wszyst­ko w cho­le­rę? Po tylu la­tach służ­by?

– Tak, Do­enitz, po tylu la­tach wier­nej, psiej służ­by, za którą od­pła­co­no mi ze­sła­niem na to wiecz­nie mokre za­du­pie, mam już ser­decz­nie dość. Zum Teu­fel, po­wi­nie­nem był to zro­bić już wtedy, gdy stra­ci­li­śmy Don­ner­wet­ter! Wy wie­dzie­li­ście, że to się tak skoń­czy, ale ja nie chcia­łem was słu­chać… Cho­ciaż­by z tego po­wo­du po­wi­nie­nem was i Saxxa stąd wy­cią­gnąć! I zro­bię to, choć­by miała to być ostat­nia rzecz, ja­kiej do­ko­nam życiu!

– Dobry plan, do­wód­co. – Cho­rą­ży uśmiech­nął się, wy­mow­nie uno­sząc trzy­ma­ną w dłoni bu­tel­kę. – Znaj­dzie się tutaj coś jesz­cze..?

 

*

 

Po­ko­na­nie bagna na pie­cho­tę i do­tar­cie do obrze­ży swo­jej wio­ski, za­ję­ło ran­ne­mu Tor­ga­no­wi kil­ku­krot­nie wię­cej czasu, niż, gdyby po­dró­żo­wał na ba­wo­lim grzbie­cie. Wciąż wspie­ra­ją­cy się na włócz­ni, ork, w domu zna­lazł się do­pie­ro pięć dni po tym, jak opu­ścił ruiny kra­sno­ludz­kie­go po­ste­run­ku. To­wa­rzy­szą­ce mu przez całą drogę obawy, które tylko na­si­li­ły się ledwo jego stopy sta­nę­ły na ro­dzin­nej ziemi, teraz, gdy był już u celu, za­czę­ły się zisz­czać.

W po­wie­trzu nie uno­sił się za­pach dymu i wę­dzo­nych w nim ryb. Mi­ja­ne po dro­dze piece do su­sze­nia torfu był kom­plet­nie zimne, co ozna­cza­ło, że wy­ga­szo­no je przy­naj­mniej kilka dni wcze­śniej. Na ota­cza­ją­cych wio­skę pod­mo­kłych pa­stwi­skach nie pasł się choć­by jeden bawół. Nad oko­li­cą wi­sia­ła nie­na­tu­ral­na cisza, nie­za­kłó­ca­na choć­by naj­mniej­szym okrzy­kiem dziec­ka, czy też od­gło­sa­mi trwa­ją­cej na ry­żo­wych po­lach pracy.

Mimo, iż Tor­gan spo­dzie­wał się naj­gor­sze­go, ni­g­dzie nie na­tra­fił na trupy, czy ślady walki. Do­mo­stwa opusz­czo­no w po­śpie­chu, ale nie były one w naj­mniej­szym stop­niu znisz­czo­ne. Po­zo­sta­wio­no w nich rów­nież wiele cen­nych przed­mio­tów, które w nor­mal­nych oko­licz­no­ściach po­win­ny za­in­te­re­so­wać plą­dru­ją­cych je na­jeźdź­ców. Widać było, że miesz­kań­cy osady mieli wy­star­cza­ją­co dużo czasu, by spa­ko­wać swój do­by­tek, jed­no­cze­śnie prze­sad­nie się nim nie ob­cią­ża­jąc. Naj­wy­raź­niej cze­ka­ją­ca ich droga była na tyle długa i nie­bez­piecz­na, że poza bro­nią i zwie­rzę­ta­mi, nie warto było brać ze sobą wię­cej, niż było to po­trzeb­ne do prze­trwa­nia – aku­rat tyle, ile zmie­ści­ło się na ba­wo­lich grzbie­tach.

Dokąd jed­nak udały się miej­sco­we orki oraz miesz­kań­cy in­nych, rów­nie opu­sto­sza­łych osad, które Tor­gan minął po dro­dze do domu? Ku swo­jej zgro­zie, znał on od­po­wiedź rów­nież i na to py­ta­nie. Wio­dą­ce z wio­ski ślady stóp dzie­siąt­ków orków i kopyt setek ob­ju­czo­nych ich do­byt­kiem zwie­rząt, pół dnia drogi dalej zbie­ga­ły się z in­ny­mi, do­cho­dzą­cy­mi z róż­nych stron bagna. Sze­ro­ki, wy­dep­ta­ny przez bagno trakt wiódł pro­sto na wschód. Ku ste­pom…

Koniec

Komentarze

W prze­cią­gu roku, – W prze­cią­gu to wiatr d… głowę urywa. W ciągu roku i bez prze­cin­ka.

na względ­nie su­chym ka­wał­ku lądu – ra­czej te­re­nu, bo prze­cież byli na lą­dzie, nawet mimo tego, że bi­wa­ko­wa­li na ba­gnach

z wody dzi­kie pta­stwo – ra­czej ptac­two, bo mówi to nar­ra­tor, a on ra­czej nie po­wi­nien sty­li­zo­wać

za­nu­rzo­ny wraz z głową pod wodą, – opis wska­zy­wał na zwy­kłe­go ba­wo­la, a tu siur­pry­za: zwie­rzak może od­dy­chać pod wodą. Jeśli tak jest, to po­wi­nie­neś coś na ten temat wspo­mnieć.

Z jed­nej stro­ny go on cie­szył – ra­czej: Z jed­nej stro­ny cie­szył go, 

Prze­sta­ję wy­pi­sy­wać, bo nie mogę się sku­pić na czy­ta­niu. Chyba że trafi się jakiś wy­jąt­ko­wy przy­pa­dek.

Na dziś muszę skoń­czyć – siła wyż­sza, ale jutro do­koń­czę lek­tu­rę.

"Cza­sem przy­pa­da nam rola go­łę­bi, a cza­sem po­mni­ków." Hans Ch. An­der­sen ****************************************** 22.04.2016 r. zo­sta­łam bab­cią i je­stem nią już na pełen etat.

Cześć! Wspo­mnia­nych błę­dów już nie ma, a co do ba­wo­łów, to sły­sza­łem, że zwie­rzę­ta te w “na­szym” świe­cie po­tra­fią wstrzy­mać od­dech pod wodą nawet na kilka minut – być może rze­czy­wi­ście po­wi­nie­nem do tego jakoś na­wią­zać.  Mam na­dzie­ję, że się nie roz­cza­ru­jesz :-)

Krzysz­tof

Tek­stu jesz­cze nie czy­ta­łam (za­bi­łeś mnie dłu­go­ścią, więc nie wiem, kiedy znaj­dę dość czasu), ale po­twier­dzam, że bydło może ładną chwi­lę sie­dzieć pod wodą. Nie od­dy­cha­ją, ale wstrzy­mu­ją od­dech. Na wła­sne oczy wi­dzia­łam, gdzieś nawet mam zdję­cia. Czasu im jed­nak nie mie­rzy­łam.  

Pi­sa­nie to la­ta­nie we śnie - N.G.

Wiem, miało być krót­sze niż Don­ner­wet­ter, a wy­szło jak zwy­kle…

Krzysz­tof

We­dług mnie wieje nudą. Prze­czy­ta­łem jakąś jedną trze­cią i dość. Są lu­dzie i są or­ko­wie i jest nar­ra­cja, która kom­plet­nie nie po­zwa­la roz­róż­nić ras. Do tego styl. Ni­ja­ki. Albo tekst chwy­ta i trzy­ma,bo coś ma w sobie, albo nie trzy­ma. Ten nie trzy­ma. Oczy­wi­ście wspa­nia­le wpi­su­je się w ideę por­ta­lu i wpraw­ki pi­sar­skie. Jak mówił kla­syk : ten nie po­peł­nia błę­dów, który nic nie robi. Jed­na­ko­woż, nie jest sztu­ką na­pi­sać tekst na 120 tys zna­ków, który za­miast owi­nąć się wokół czy­tel­ni­ka jak wąż i kąsać bez­u­stan­nie, spra­wi, że czy­tel­nik przy­du­szo­ny, za­śnie.

po­zdra­wiam

Uch, nie ża­ło­wa­łeś sobie zna­ków. Czy ktoś Ci prze­czy­tał Twoje prawa… Tfu! Za­wia­do­mił, że tek­sty po­wy­żej 100 kilo trak­to­wa­ne są po ma­co­sze­mu, to zna­czy dy­żur­ni nie mają obo­wiąz­ku czy­ta­nia i nie można ich no­mi­no­wać do piór­ka?

Na razie je­stem gdzieś w po­ło­wie, ale późno się robi. Cho­ciaż, IMO, jest cie­ka­wie. Acz zwrot akcji, do któ­re­go do­czy­ta­łam, jest ra­czej prze­wi­dy­wal­ny.

Sie­dząc już w wy­ko­na­nym z wi­kli­ny i skóry sio­dle, ork ujął lejce,

Lejce służą do kie­ro­wa­nia za­przę­giem. Wierz­chow­cem ste­ru­je się przy po­mo­cy wodzy.

wy­pusz­cza­jąc z ust stróż­kę błę­kit­na­we­go dymu.

Oj. Sprawdź w słow­ni­ku, co zna­czy “stróż­ka”. Mo­żesz się zdzi­wić.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Ech, Fin­klo, mea culpa… <po­sy­pu­je głowę po­pio­łem, w tle od­głos bi­czo­wa­nia>

Krzysz­tof

Oczy­wi­ście, ork na­zwa­ny Aji­na­jem nie miał borni 

Mu­kha­li wszedł po­mię­dzy oba orki, z dzie­cin­ną ła­two­ścią od­py­cha­jąc je od sie­bie. – po­nie­waż to fa­ce­ci, na­pi­sa­ła­bym “obu orków”, a w związ­ku z tym dalej “ich”

Znowu prze­rwa.

"Cza­sem przy­pa­da nam rola go­łę­bi, a cza­sem po­mni­ków." Hans Ch. An­der­sen ****************************************** 22.04.2016 r. zo­sta­łam bab­cią i je­stem nią już na pełen etat.

Nie no, obie orki – (Or­ci­nus orca) – ga­tu­nek ssaka z ro­dzi­ny del­fi­no­wa­tych :-)

Dzię­ki!

Krzysz­tof

nie­zli­czo­ne szcząt­ki orków i ba­wo­łów, które za­po­mnia­ły – wy­da­je mi się, że po­win­no być “któ­rzy za­po­mnie­li”, bo rzecz do­ty­czy orków (rodz. męski) i ba­wo­łów (takoż), a nie szcząt­ków 

kto­kol­wiek za­kra­dał się do cie­bie od tyłu – a jakby się skra­dał z boku albo od przo­du, to nie byłby groź­ny?

Krót­ki mo­ment jego nie­uwa­gi wy­ko­rzy­stał ra­nio­ny nożem prze­ciw­nik. – nie zo­stał zra­nio­ny nożem, więc może “jak miał na­dzie­ję” albo “praw­do­po­dob­nie” albo jesz­cze coś

A to z koeli bar­dzo nie po­do­ba­ło się ka­pi­ta­no­wi 

Znowu mała prze­rwa. Ech, życie…

"Cza­sem przy­pa­da nam rola go­łę­bi, a cza­sem po­mni­ków." Hans Ch. An­der­sen ****************************************** 22.04.2016 r. zo­sta­łam bab­cią i je­stem nią już na pełen etat.

Sza­le­nie sa­tys­fak­cjo­nu­ją­ca opo­wieść. Choć może bra­kło tu owej ożyw­czej świe­żo­ści, która ce­cho­wa­ła Don­ner­wet­ter, a po­czą­tek oka­zał się nieco roz­wle­kły i prze­ga­da­ny, to kiedy tylko za­czę­ło się coś dziać, dzia­ło się aż do końca, po dro­dze za­ska­ku­jąc i za­dzi­wia­jąc, już to tym, czego świad­kiem byłam u orków, już tym, co wy­da­rzy­ło się u kra­sno­lu­dów.

Cie­szę się, że za­koń­cze­nie po­zwa­la spo­dzie­wać się dal­sze­go ciągu. ;-D

Nie­ste­ty, nad Wy­brań­cem kości, niby mgła na ba­gna­mi, unosi się żal, że nie po­sta­ra­łeś się, Krzysz­to­fie, o sta­ran­niej­sze wy­ko­na­nie. Że nie za­dba­łeś, aby opo­wia­da­nie czy­ta­ło się jesz­cze le­piej. Naj­bar­dziej prze­szka­dza­ły licz­ne li­te­rów­ki, po­wtó­rze­nia, nad­miar za­im­ków i, nie­ste­ty, nie naj­lep­sza in­ter­punk­cja. :(

Mam jed­nak na­dzie­ję, że lek­tu­ra ko­lej­nej czę­ści do­star­czy mi wy­łącz­nie przy­jem­no­ści. ;-)

 

krót­ka drzem­kę przy opa­la­nej tor­fem kozie… – Li­te­rów­ka.

Koza chyba nie była opa­la­na, to koza opa­la­ła/ ogrze­wa­ła na­miot, w któ­rym była usta­wio­na.

 

mie­rząc z ka­ra­bi­nu gdzieś przed sie­bie. Miał nie­za­chwia­ną pew­ność, że gdzieś, z dru­giej stro­ny… – Po­wtó­rze­nie.

 

nie zwró­cił uwagi na chlu­pot kro­ków, do­bie­ga­ją­cy zza jego ple­ców. – Chlu­po­ta­ły kroki czy ra­czej woda/ błoto?

 

– Myślę, że mogą spró­bo­wać! – star­szy cho­rą­ży… – – Myślę, że mogą spró­bo­wać! – Star­szy cho­rą­ży

Nie za­wsze po­praw­nie za­pi­su­jesz dia­lo­gi. Zaj­rzyj do wątku: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

 

ork ujął lejce, uwią­za­ne do kółka wpię­te­go w noz­drza ba­wo­łu. – Lejce służą do kie­ro­wa­nia za­przę­giem.

Pro­po­nu­ję: …ork ujął wodze, uwią­za­ne do kółka wpię­te­go w noz­drza ba­wo­łu.

 

Z jed­nej stro­ny go cie­szył go, z dru­giej nieco za­sta­na­wiał. – Dwa grzyb­ki w barsz­czy­ku.

 

oraz spo­so­bie, w jakim na­stęp­nie on i jego bra­cia po­mści­li tę zbrod­nię… – Li­te­rów­ka.

 

coraz do­tkli­wej da­wa­ły mu się we znaki… – Li­te­rów­ka.

 

Czy ja mam żal..?Czy ja mam żal?

Wie­lo­kro­pek ma za­wsze trzy krop­ki!

 

nawet gdyby wy­da­wa­ło się wam, że to tylko prze­wi­dze­nia, zro­zu­mia­no? – …że to tylko przy­wi­dze­nia, zro­zu­mia­no?

Prze­wi­dzieć coś, a do­znać przy­wi­dze­nia, to dwie cał­kiem różne spra­wy.

 

ob­ła­do­wa­ny za­pa­sa­mi, amu­ni­cją i wszel­ki sprzę­tem, jaki mógł­by oka­zać się mu przy­dat­ny… – …ob­ła­do­wa­ny za­pa­sa­mi, amu­ni­cją i wszel­kim sprzę­tem, który mógł­by oka­zać się przy­dat­ny

 

Wła­śnie w tej chwi­li, Tor­gan pa­trzy­ła na nie­mal do­rów­nu­ją­cy mu wzro­stem stos torfu… – Ja­kiej płci jest Tor­gan? ;-)

 

Do­oko­ła ma­ją­ce­go wkrót­ce za­pło­nąć ogni­ska, zbie­ra­ło się coraz wię­cej jego po­bra­tym­ców. – Z tego wy­ni­ka, że wokół przy­szłe­go ogni­ska zbie­ra­li się po­bra­tym­cy ogni­ska. ;-)

 

Szedł wąską ścież­ką, oświe­tla­jąc sobie drogę bla­dym świa­tłem wień­czą­ce­go jego ko­stur krysz­ta­łu. – Nie brzmi to naj­le­piej.

Może: Szedł wąską ścież­ką, oświe­tla­jąc sobie drogę bla­dym lśnie­niem wień­czą­ce­go ko­stur krysz­ta­łu.

 

Nie msz­cząc się tak długo, aż nie sami nie wska­żą win­nych… – Dwa grzyb­ki w barsz­czy­ku.

 

Kto inny, jak ty po­wi­nien aku­rat świet­nie to ro­zu­mieć? – Czy nie po­win­no być: Kto inny, jak nie ty, po­wi­nien aku­rat świet­nie to ro­zu­mieć?

 

wia­do­mość o ha­nieb­nym czy­nem Mas­gu­da… – Li­te­rów­ka.

 

wska­zu­ją­cym drogę przez bagno świe­tle laski Mu­kha­le­go, w pełni ob­ja­wi­ło się, gdy nie­zna­jo­my osią­gnął szczyt pa­gór­ka i sta­nął w świe­tle ogni­ska. – Po­wtó­rze­nie.

Pro­po­nu­ję: …i sta­nął w bla­sku ogni­ska.

 

któ­rych skóra miała od­cień brud­no-zie­lo­nej ba­gien­nej wody… – …któ­rych skóra miała od­cień brud­nozie­lo­nej ba­gien­nej wody

 

W od­po­wiedz, sza­man ski­nął głową… – Li­te­rów­ka.

 

orka po­wstrzy­ma­li wy­łącz­nie jego dwaj ro­da­cy –Mu­kha­li… – Brak spa­cji po pół­pau­zie.

 

– Ma takie samo prawo, jak ty, Tor­ga­nie – spo­koj­nym tonem od­parł Mu­kha­li. – Czy tu nie po­win­no być: – Ma takie samo prawo, jak ty, Mas­gu­dzie

 

Wasz mądry sza­man – tu Aji­nai skło­nił się z sza­cun­kiem Mu­kha­le­mu. – wy­tłu­ma­czył mi… – Zbęd­na krop­ka.

 

mógł wresz­cie za­brać się za naj­waż­niej­szą część swo­je­go za­da­nia. – …do naj­waż­niej­szej czę­ści swo­je­go za­da­nia.

 

Cho­ciaż żaden zgro­ma­dzo­nych… – Cho­ciaż żaden ze zgro­ma­dzo­nych

 

za­war­ta w nich mą­drość może ura­to­wać życia, za które od­po­wie­dzial­ność wła­śnie zło­żo­no w jego ręce. – Życie nie ma licz­by mno­giej.

Pro­po­nu­ję: …za­war­ta w nich mą­drość może ura­to­wać życie tych, za któ­rych od­po­wie­dzial­ność wła­śnie zło­żo­no w jego ręce.

 

bę­dą­cą jed­no­cze­śnie ozna­ką przy­wód­ca… – Li­te­rów­ka.

 

od­gło­sach wy­da­wa­nych przez po­dą­ża­ją­cych obok to­wa­rzysz… – Li­te­rów­ka.

 

Ork uniósł do góry obie dło­nie… – Masło ma­śla­ne. Czy mógł unieść dło­nie do dołu?

 

– Za­bi­łeś? Ty?!- Kra­sno­lud wy­raź­nie się za­wa­hał. – Brak spa­cji przed dy­wi­zem, za­miast któ­re­go po­win­na być pół­pau­za.

 

– Dla­cze­go..?– Dla­cze­go?

 

Orki znisz­czył jedną z na­szych baz… – Li­te­rów­ka.

 

– Je­steś mi wi­nien dwoje żyć – moje i swoje.– Je­steś mi wi­nien życie moje i swoje. Lub: – Je­steś mi wi­nien dwa ży­wo­ty – mój i swój.

 

Ale nie ze mną…. – Po wie­lo­krop­ku nie sta­wia się krop­ki.

 

drzew­ce czar­no­pió­rych strzał – iden­tycz­ne do tych, wy­sta­ją­cych z koł­cza­nu jego prze­wod­ni­ka. – …iden­tycz­ne z tymi, które wy­sta­wa­ły z koł­cza­nu jego prze­wod­ni­ka.

Coś może być iden­tycz­ne z czymś, nie do cze­goś.

 

– Ten tam, za nami, pró­bo­wał mnie zabić bym nie do­tarł na czas… - – Zbęd­ny dywiz po wie­lo­krop­ku.

 

Cho­ciaż sta­rał się nie dać po­nieść pa­ra­noi –zja­wi­sku… – Brak spa­cji po pół­pau­zie.

 

jego dar w nie­wy­tłu­ma­czal­ny spo­sób zwykł udzie­lać się jego to­wa­rzy­szom broni. – Drugi za­imek zbęd­ny.

 

A to z koeli bar­dzo nie po­do­ba­ło się ka­pi­ta­no­wi… – Li­te­rów­ka.

 

żoł­nie­rzy o nico ogra­ni­czo­nych zdol­no­ściach umy­sło­wych… – Li­te­rów­ka.

 

Po dro­dze na pewno znaj­dzie się oka­zją… – Li­te­rów­ka.

 

uzna­jąc po­zy­cje jego naj­więk­sze­go kon­ku­ren­ta. – Li­te­rów­ka.

 

co bar­dziej swoje szan­se na uciecz­kę. Ku swo­jej nie­wy­sło­wio­nej uldze… – Po­wtó­rze­nie.

 

te, któ­rym udało się unik­nąć zgnie­ce­nia żyw­cem, lub uto­pie­nie… – Li­te­rów­ka.

 

żółw pró­bo­wał jesz­cze się pod­nieść, ale je­dy­nie po­gor­szył tym sy­tu­ację tych zie­lo­no­skó­rych, któ­rzy wciąż jesz­cze pod nim żyli. – Po­wtó­rze­nia.

 

Jego ago­nie ła­ska­wie skró­cił… – Li­te­rów­ka.

 

żoł­nierz nie po­świe­cił przed­mio­to­wi spe­cjal­nej uwagi… – Li­te­rów­ka.

 

Psia krew, cho­le­ra, oni zaraz je zde­to­nu­ją!Psia­krew, cho­le­ra, oni zaraz je zde­to­nu­ją!

 

znaj­du­je się drugi łań­cuch umoc­nień, znacz­nie moc­niej­szy… – Nie brzmi to naj­le­piej.

Może: …znaj­du­je się drugi łań­cuch umoc­nień, znacz­nie sil­niej­szy/ so­lid­niej­szy/ od­por­niej­szy/ trwal­szy

 

próby utrzy­ma­nia się śli­skim od wody ciel­sku wierz­chow­ca. – …próby utrzy­ma­nia się na śli­skim od wody ciel­sku wierz­chow­ca.

 

sy­tu­acji w bazie. Zie­lo­no­skó­rzy mu­sie­li już do­trzeć na tyle bli­sko bazy… – Po­wtó­rze­nie.

 

Wal­ross – cięż­ki wóz bo­jo­wy de­san­tu, któ­rych, choć chwi­lo­wo unie­ru­cho­mio­ny… – Li­te­rów­ka.

 

W od­po­wie­dzi, Tor­gan je­dy­nie lekko po­cią­gnął za lejce… – W od­po­wie­dzi, Tor­gan je­dy­nie lekko po­cią­gnął za wodze

 

co jakiś po­sy­ła­jąc w ich stro­nę kilka czar­no­pió­rych po­ci­sków. – …co jakiś czas po­sy­ła­jąc w ich stro­nę kilka czar­no­pió­rych po­ci­sków.

 

– Jak sto­icie za amu­ni­cją? – Li­te­rów­ka.

 

Żoł­nierz zawył, po czym bez­wład­nie za­wisł z wie­rzy, ze strza­łą ster­czą­cą z ust. – Nie wie­rzę! No, po pro­stu nie wie­rzę!!! Zum Teu­fel!!!

 

w kilku su­sach wy­padł się zza mlecz­nej za­sło­ny… – …w kilku su­sach wy­padł zza mlecz­nej za­sło­ny

 

po sto­kroć prze­klę­te dzi­ku­sy … – Zbęd­na spa­cja przed wie­lo­krop­kiem.

 

Zanim kra­sno­lu­dy zdą­żył otwo­rzyć ogień… – Li­te­rów­ka.

 

czy spró­bo­wać wy­rwać włócz­nie z dłoni ry­wa­la… – Li­te­rów­ka.

 

Żaden z nich nie pró­bo­wał go po­wstrzy­mać. – Spró­bu­ję teraz… – Po­wtó­rze­nie.

 

– Kto..?– Kto?

 

Wie­cie chyba, co mam na myśli, Do­enitz..?Wie­cie chyba, co mam na myśli, Do­enitz?

 

choć­by miała to być ostat­nia rzecz, jaką do­ko­nam życiu! – …choć­by miała to być ostat­nia rzecz, ja­kiej do­ko­nam życiu!

 

za­ję­ło ran­ne­mu Tor­ga­no­wi kil­ku­krot­nie dłu­żej, niż, gdyby po­dró­żo­wał na ba­wo­lim grzbie­cie. – …za­ję­ło ran­ne­mu Tor­ga­no­wi kil­ku­krot­nie wię­cej czasu

 

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Nie­oce­nio­na re­gu­la­to­rzy, za te wszyst­kie wieże, nie­do­ro­bio­ne wie­lo­krop­ki, prze­cin­ki z d**y i po­ża­ło­wa­nia godne li­te­rów­ki ( to wszyst­ko przez tę ko­re­ań­ską kla­wia­tu­rę!), po sto­kroć prze­pra­szam.

Po raz ko­lej­ny dzię­ku­ję za Twoją cier­pli­wość i ofiar­ność, z jaką prze­brnę­łaś przez od­mę­ty mojej gra­fo­ma­nii.

Po­zdra­wiam ser­decz­nie!

Krzysz­tof

Skoro po­praw­ki spo­tka­ły się z Twoją ak­cep­ta­cją, je­stem ogrom­nie za­do­wo­lo­na. ;-D

A poza tym, Krzysz­to­fie, życzę Ci jak naj­szyb­szej za­mia­ny kla­wia­tu­ry ko­re­ań­skiej na po­rząd­ną i po­zo­sta­ję z na­dzie­ją na świet­nie na­pi­sa­ne ko­lej­ne tek­sty. ;-)

 

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Ja­dą­ce na jego grzbie­cie orki za­czę­ły na­tych­miast ze­ska­ki­wać do bagna – Ja­dą­cy na jego grzbie­cie or­ko­wie za­czę­li na­tych­miast ze­ska­ki­wać do bagna

wy­bu­cha­ły zu­peł­nie gzie in­dziej, 

do któ­re­go nóg nie­ustan­nie ła­si­ła się ba­gien­ne pan­te­ra.

Na­resz­cie nikt mi nie za­wra­cał głowy i udało się skoń­czyć.

Bar­dzo przed­nia lek­tu­ra, choć po­win­no się zlać Ci tyłek za nie­do­rób­ki. Czyta się to jak naj­faj­niej­szą przy­go­dów­kę. Cze­kam na dal­szą/e część/czę­ści. 

"Cza­sem przy­pa­da nam rola go­łę­bi, a cza­sem po­mni­ków." Hans Ch. An­der­sen ****************************************** 22.04.2016 r. zo­sta­łam bab­cią i je­stem nią już na pełen etat.

Nie­zmier­nie miło mi to sły­szeć, a groź­bę lania biorę sobie do serca :-)

Po­zdra­wiam!

Krzysz­tof

Bemik nie o sercu pi­sa­ła. ;-p

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Cie­ka­we opo­wia­da­nie. Roz­wi­ja­ło się dosyć wolno, ale jak już się roz­wi­nę­ło, to po­szło. Po­sta­cie żywe, za­wsze po­tra­fią czymś za­sko­czyć.

Wczo­raj prze­szka­dza­ły mi li­te­rów­ki, ale po po­pra­wie­niu zro­bi­ło się dużo le­piej.

Za ma­je­sta­tycz­ną głową ba­wo­ła

Do­peł­niacz brzmi “ba­wo­łu” i nie chce być ina­czej.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Dzię­ku­ję. Wstyd się przy­znać, ale cały week­end ślę­cza­łem nad tek­stem, wpa­tru­jąc się w niego jak sroka w gnat (żeby to pierw­szy raz) i byłem prze­ko­na­ny, że się li­te­ró­wek osta­tecz­nie po­zby­łem (a było ich znacz­nie wię­cej). Po­radź­cie mi, dro­gie Panie, czy jest jakaś tech­ni­ka po­zwa­la­ją­ca sku­tecz­niej prze­cze­sy­wać tekst pod kątem tego ro­dza­ju bubli?

Krzysz­tof

Aha, zde­cy­do­wa­nie naj­lep­sza tech­ni­ka to be­to­wa­nie tek­stu.

I nie żar­tu­ję, swo­ich błę­dów się nie widzi, cudze – a jakże!

"Cza­sem przy­pa­da nam rola go­łę­bi, a cza­sem po­mni­ków." Hans Ch. An­der­sen ****************************************** 22.04.2016 r. zo­sta­łam bab­cią i je­stem nią już na pełen etat.

Za­uwa­ży­łam kie­dyś, cał­kiem przy­pad­ko­wo, że znany już tekst widzę zu­peł­nie ina­czej, kiedy zmie­nię czcion­kę.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Pod­pi­su­ję się pod zda­niem Bemik – prze­czesz wiele (setka to mi­ni­mum, ty­sią­ce pew­nie za­dzia­ła­ją le­piej) czy­ichś tek­stów pod kątem znaj­do­wa­nia w nich błę­dów, to i w końcu w Two­ich wła­snych te za­ra­zy za­czną być wi­docz­ne.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Tymi ty­sią­ca­mi to mnie po­cie­szy­łaś, Fin­klo. Nie wiem, czy życia mi na to star­czy ;-) Ale już sztucz­kę re­gu­la­to­rzy ze zmia­ną czcion­ki wy­pró­bu­ję na pewno!

Jesz­cze raz dzię­ku­ję i po­zdra­wiam!

Krzysz­tof

Mam na­dzie­ję, Krzysz­to­fie, że z do­brym efek­tem. ;-)

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Na­pi­sa­łam, że mi­ni­mum setka. ;-)

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Za­chę­co­ny Don­ner­wet­te­rem prze­sze­dłem do ni­niej­sze­go od­cin­ka. Nie­ste­ty: po­mi­mo, że jest do­brze, to jed­nak sła­biej niż w tam­tym opo­wia­da­niu.

Co mi się po­do­ba­ło:

– Zna­ko­mi­cie od­ma­lo­wu­jesz kli­mat, oto­cze­nie, po­sta­cie – wi­dzia­łem to oczy­ma wy­obraź­ni.

– Świet­ne prze­sko­ki z akcji na akcję, z miej­sca na miej­sce – to ład­nie spla­ta­ło ze sobą różne wątki i za­gęsz­cza­ło in­try­gę.

– cie­ka­we ele­men­ty fan­ta­sty­ki, jak choć­by “pan­cer­ne” żół­wie wink.

Co mi się nie po­do­ba­ło:

– Wiele miejsc jest prze­ga­da­nych – zgo­dzę się z nie­któ­ry­mi przed­mów­ca­mi.

– W nie­któ­rych mo­men­tach pró­bu­jesz być zbyt pre­cy­zyj­ny, zbyt dużo wy­ja­śnić… np. hi­sto­ria życia Schu­ma­he­ra do ni­cze­go mi nie była po­trzeb­na. Wy­star­czy­ło­by na tym eta­pie krót­kie stwier­dze­nie, że był gnidą i już. Gdy­byś tą hi­sto­rię pana Gnidy opo­wie­dział w ko­lej­nym od­cin­ku – by­ło­by to bar­dziej wcią­ga­ją­ce (do­wie­dzieć się wresz­cie, dla­cze­go ten gość jest taki, a nie inny). Przez to wszyst­ko mocno i czę­sto spo­wal­nia­łeś akcję i to jest jeden z po­wo­dów dłu­żyzn.

– Nie­któ­re sceny były na­iw­ne – np. nie prze­ma­wia do mnie to, że w środ­ku bi­tew­ne­go szału, przy ostat­nim pra­wie sztur­mie, kiedy or­r­ko­wie już czują smak zwy­cię­stwa – nagle ktoś “z byka spada” i woła “stop, stop! mo­men­cik, mała prze­rwa, coś wam po­wiem…”. Takie rze­czy to się dzie­ją tylko na pla­nie filmu wo­jen­ne­go. Nie prze­ko­na­łeś mnie tym.

Innym przy­kła­dem na­iw­nej sceny jest ten dość wy­świech­ta­ny chwyt ze złym bo­ha­te­rem, który już ma zabić do­bre­go, ale ko­niecz­nie musi opo­wie­dzieć wszyst­kie szcze­gó­ły swo­je­go chy­tre­go planu. No kur­cze…. aż mnie palce za­świerz­bi­ły, czy by nie na­pi­sać opo­wia­da­nia za­czy­na­ją­ce­go się od ta­kiej sceny, a wtedy dobry bo­ha­ter udaje, że nie ka­pu­je tego… więc ten zły jesz­cze raz mu tłu­ma­czy – a ten nadal nic ni ro­zu­mie… i tak pół nocy zły mu tłu­ma­czy, ry­su­je kredą na ścia­nie, opo­wia­da ja­kieś aneg­do­ty, a ten wciąż nie ro­zu­mie i zły nie może go zabić, bo tam­ten nie za­ła­pał jego planu.

Pew­nie wy­szło­by prze­ko­micz­nie. devil. Ale to dla­te­go, że tego ro­dza­ju sceny mają zwięk­szo­ny po­ten­cjał na ko­micz­ność. Wo­lał­bym do­wie­dzieć się o tych kno­wa­niach w inny, bar­dziej wy­ra­fi­no­wa­ny spo­sób.

No i jesz­cze jedno, za­sad­ni­cze py­ta­nie: czy te kra­sno­lu­dy w ogóle tam trzeź­wie­ją? Piją i piją, w każ­dej sce­nie coś tam wle­wa­ją w sie­bie, a jak po­ja­wia się jakiś pro­blem  to zdwa­ja­ją dawkę. Niby na­zwi­ska nie­miec­kie, ale piją jak ruscy smiley.

Ogól­nie po­do­ba­ło mi się, ale gdy­byś zadał sobie tro­chę trudu i prze­ro­bił jesz­cze ten tekst trosz­kę – to mógł­by on być wręcz cza­ru­ją­cy. A tak – co naj­wy­żej 4+.

Acha – li­te­ró­wek jest wciąż dużo.

@ Go­sto­mysł.

Eh, nie mam naj­mniej­szych złu­dzeń, co do tego, że na na­pi­sa­nie ko­lej­ne­go Don­ner­wet­te­ra będę mu­siał jesz­cze tro­chę po­cze­kać ;-)

Co do resz­ty, to tak sobie myślę, że chyba za bar­dzo sku­pi­łem się na pró­bach od­da­nia dusz­nej, klau­stro­fo­bicz­nej at­mos­fe­ry bagna oraz na wy­eks­po­no­wa­niu wąt­ków, które w dal­szych od­sło­nach okażą się istot­ne (vide gnida Schu­ma­cher, kon­fron­ta­cja z brud­nym, złym i brzyd­kim, która, fakt, wy­pa­da odro­bi­nę cliché) – to co mo­gło­by przejść jako ko­lej­ny roz­dział po­wie­ści, w opo­wia­da­niu może rze­czy­wi­ście nużyć. 

No i za­sad­ni­cze py­ta­nie o trzeź­wość kra­sno­lu­dów – a co mają pić? Wodę? Jak zwie­rzę­ta?! :-)

Tak czy owak, cie­szę się, że tu zaj­rza­łeś i mam na­dzie­ję, że od­wie­dzisz rów­nież moje ko­lej­ne tek­sty.

 

Po­zdra­wiam i piję na po­hy­bel li­te­rów­kom!

Krzysz­tof

Na razie mam tylko jedno py­ta­nie:

Za­chę­co­ny po­zy­tyw­nym przy­ję­ciem Don­ner­wet­ter, z drżą­cym ser­cem przed­sta­wiam kon­ty­nu­ację przy­gód kra­sno­ludz­kich wo­ja­ków, po­zna­nych na jego po­kła­dzie. Ciąg dal­szy zde­cy­do­wa­nie na­stą­pi.

Czy to zna­czy, że ni­niej­sze opo­wia­da­nie na­pi­sa­łeś w cza­sie, który upły­nął mię­dzy mo­men­tem, gdy Reg wy­pa­trzy­ła Twój Don­ner­wat­ter i roz­pę­ta­ła się wokół niego burza za­je­bi­sto­ści, a chwi­lą, w któ­rej opu­bli­ko­wa­łeś “Wy­brań­ca”?

 

Peace!

"Za­ko­chać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, cza­sem pisać wier­sze." /FNS – Su­per­mar­ket/

Cie­niu, nie znasz dnia ani go­dzi­ny. ;-)

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

<wie­trząc ko­lej­ną zjebę> Nie, tekst po­wstał jesz­cze zanim choć­by po­my­śla­łem o pu­bli­ka­cji Don­ner­wet­ter. Leżał sobie i doj­rze­wał… Już się boję…

Krzysz­tof

Ta jest, bę­dzie zjeba. A nawet zjeby, w tym jedna… ujmę to tak, trze­ba wy­bu­rzyć do Cie­nia. Mija bo­wiem nie­omal ty­dzień, odkąd za­czą­łem czy­tać i nie­mal do­kład­nie tyle samo czasu, odkąd czy­tać skoń­czy­łem i Cię tu na­stra­szy­łem, a mimo to się nie ode­zwa­łem się aż do dzi­siaj (inna rzecz, że mam za­le­gło­ści więk­sze i znacz­nie więk­sze). Mogę więc tylko prze­pro­sić.

 

Ko­lej­na zjeba, dla Cie­bie, Krzy­chu – za to, że nie mogę no­mi­no­wać tego opo­wia­da­nia, boś przy­tnął z li­mi­tem w… a wła­ści­wie to nie przy­cią­łeś ich jak trze­ba. Tak czy ina­czej, szko­da. Choć z dru­giej stro­ny, dwu­dzie­sto ki­lo­gra­mów do­bre­go tek­stu też by­ło­by szko­da.

Don­ner­wat­ter nie­mal bez­wa­run­ko­wo mi się po­do­bał. Ale “Wy­bra­niec”… Któ­re­go w ca­ło­ści prze­czy­ta­łem na te­le­fo­nie, w cza­sie krót­kich przerw mię­dzy ko­lej­ny­mi ki­lo­me­tra­mi, po­do­bał mi się jesz­cze bar­dziej. I sama opo­wieść – choć mo­men­ta­mi (za) bar­dzo przy­po­mi­na­ła fil­mo­we­go War­cra­fta – i gęsty, lepki ba­gien­nym bło­tem, dusz­ny zimną mgłą kli­mat bar­dziej mi po­de­szły. Po pro­stu.

Za­wsze po­wta­rzam, że od do­brej opo­wie­ści wolę do­brze opo­wie­dzia­ną opo­wieść, a “Wy­bra­niec” jest nie­mal mo­de­lo­wą oka­zją, by wy­gło­sić tę mak­sy­mę. Nie­mal, po­nie­waż “dobra” to punkt wyj­ścio­wy, nie ma nic po­ni­żej.

Tek­stu może i sporo, ale to aku­rat jeden z tych przy­pad­ków, gdzie jed­nak za­wsze za mało. Opo­wieść chwy­ta już od pierw­sze­go zda­nia, jest świet­nie wy­wa­żo­na, głów­nie hu­mo­rem – bły­sko­tli­wym i in­te­li­gent­nym – nie cią­gnie się i nie nuży, mimo, że tak na­praw­dę nie na­le­ży do zbyt ory­gi­nal­nych. Ot, dobra, bar­dzo dobra fan­ta­sy z po­rząd­ną akcją, świet­nym kli­ma­tem, re­we­la­cyj­nym hu­mo­rem i… ta­ki­mi sobie po­sta­cia­mi. Fakt, złych nie lu­bi­my, do­brym ży­czy­my zdro­wia i szczę­ścia, a ogra ko­cha­ją wszy­scy (żal, że dru­gie­go gdzieś wcię­ło), ale ból tego, co bywa za­ro­śnię­te nie­mal jak kra­oludz­ka fi­zjo­no­mia, że oni wszy­scy są albo do­brzy, albo źli, pa­pie­ro­wi. Jakby za­bra­kło w nich miej­sca na co­kol­wiek wię­cej. Do­enitz, ka­pi­tan i sza­man orków to chyba je­dy­ne na­praw­dę krwi­ste po­sta­ci. Tor­gan też może i da­wał­by radę, ale jest tak dobry, że aż zły; nie ma w nim nic z orka ta­kie­go, jakie znamy. A Ty w tej wła­śnie kon­wen­cji, dosyć kon­se­kwent­nie, sta­rasz się ową rasę uka­zy­wać.

Na ko­niec zjeb­ka pro­fi­lak­tycz­na; jeśli nie wy­ko­rzy­stasz swo­je­go ta­len­tu, to bój się wła­sne­go cie­nia.

 

Peace!

 

 

"Za­ko­chać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, cza­sem pisać wier­sze." /FNS – Su­per­mar­ket/

Uff…. Cie­niu, ale mnie prze­trzy­ma­łeś… <pa­ra­no­id mode: off>

Wiem do­sko­na­le, że bra­ku­je mi nieco dys­cy­pli­ny, by two­rzyć bar­dziej skom­pre­so­wa­ne tek­sty, ale one po pro­stu mi się takie piszą…  No­mi­na­cji oczy­wi­ście ża­łu­ję, ale myślę, że to już byłby nad­miar szczę­ścia ;-)

Obie­cu­ję, że po­sta­cie zdążą jesz­cze ob­ro­snąć mię­chem – droga Tor­ga­na do­pie­ro się za­czy­na, a w jej trak­cie do­sta­nie on tyle razy po czte­rech li­te­rach, że z nie­udacz­ni­ka (bo takim go po­strze­gam), wy­ro­śnie coś mniej mdłe­go.

A War­cra­fta nie wi­dzia­łem (no dobra, zwia­stun tak), ale nie je­steś pierw­szą osobą, która za­uwa­ży­ła po­do­bień­stwo. Hmm…

Dzię­ki, dzię­ki i jesz­cze raz dzię­ki – takie zjeby to ja lubię :-)

Po­zdra­wiam!

Krzysz­tof

Po ogrom­nej przy­jem­no­ści jaką spra­wił mi Don­nerwt­ter, jedna rzecz w Wy­brań­cu strasz­nie mi nie spa­so­wa­ła. O ile w pierw­szym tek­ście mimo, po­bież­ne­go za­ry­su, orki ja­wi­ły mi się jako horda ra­czej w stylu War­ham­me­ra­40k czy wspo­mnia­ne­go, no­we­go Mad Max’a tak w Wy­brań­cu to już War­craft pełną gębą. Po pro­stu nie pa­su­ją mi strasz­nie do kli­ma­tu jaki był w pierw­szym opo­wia­da­niu :) Po­zdra­wiam

Oto dowód, że gry szko­dzą li­te­ra­tu­rze. ;-)

To chyba na­tu­ral­ne, że ta sama grupa z per­spek­ty­wy wroga i wła­snej wy­glą­da cał­kiem, ale to cał­kiem od­mien­nie?

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Hej,  Myshu!

Je­że­li w tak dłu­gim tek­ście nie po­de­szła Ci tylko jedna rzecz, to i tak się cie­szę ;-)

Dodam tylko, że róż­ni­ca po­mię­dzy hordą ze ste­pów, a jej ba­gien­ny­mi od­szcze­pień­ca­mi jest pod­kre­ślo­na ce­lo­wo – nawet cho­rą­ży Do­enitz ją do­strze­ga (a to już wy­czyn!). Jej przy­czy­ny znaj­dą wy­ja­śnie­nie w ko­lej­nych od­sło­nach cyklu :-)

Po­zdra­wiam i mam na­dzie­ję, że jesz­cze do mnie zaj­rzysz!

 

Krzysz­tof

Obie­ca­łam i prze­czy­ta­łam. Za­bra­łam w po­dróż wy­druk, bo przy tej ilo­ści zna­ków nie lubię czy­tać na ekra­nie. Mo­men­ta­mi oczy mnie bo­la­ły od uste­rek, ale już zdą­ży­łam je za­po­mnieć. W szcze­gó­ły więc wni­kać nie będę, mu­sisz za­do­wo­lić się taką ra­czej ogól­ną opi­nią.

Bar­dzo kli­ma­tycz­nie od­ma­lo­wa­łeś bagna i całą sce­ne­rię. Czy­ta­jąc, sie­dzia­łam na fo­te­lu na po­kła­dzie promu, a czu­łam jak chlu­po­cze mi w bu­tach (które stały obok moich stóp, nie bo­sych, bo w skar­pet­kach). Za to plus gi­gan­tycz­ny. Ko­lej­ne za inne ele­men­ty opo­wie­ści i jej bo­ha­te­rów. Mały minus za Schu­ma­che­ra, a ra­czej zbędą hi­sto­rię jego życia. Jak dla mnie to była roz­pra­sza­ją­ca wstaw­ka.  

Na dal­sze czę­ści będę wy­cze­ki­wać z utę­sk­nie­niem. Tylko mała proś­ba – zrób ja­kieś ho­kus-po­kus i przed pu­bli­ka­cją po­zbądź się li­te­ró­wek i in­nych ta­kich, żeby sa­tys­fak­cja z lek­tu­ry była stu­pro­cen­to­wa :)

Pi­sa­nie to la­ta­nie we śnie - N.G.

Ogrom­nie się cie­szę, że zna­la­złaś obie­ca­ny czas i dzię­ku­ję za bra­ku­ją­ce­go klika!  Po­wiem tylko, że Schu­ma­cher wcale nie jest po­sta­cią mało zna­czą­cą dla dal­szej fa­bu­ły ;-)

Ko­lej­ne hi­sto­rie z tego świa­ta już mam, ale obie­cu­ję, że tym razem bez po­rząd­ne­go be­to­wa­nia ich nie opu­bli­ku­ję (dla­te­go na razie sobie leżą i do­cho­dzą).

Jesz­cze raz wiel­kie dzię­ki. Po­zdra­wiam ser­decz­nie i życzę We­so­łych Świąt!

Krzysz­tof

Dłu­gie, ale po­do­ba­ło mi się :)

Wpa­dły mi w oko takie rze­czy:

 

W ta­kich wa­run­kach sza­man mógł wresz­cie za­brać się do naj­waż­niej­szą część swo­je­go za­da­nia.

W oko­licz­nych głę­biach spo­czy­wa­ły nie­zli­czo­ne szcząt­ki orków i ba­wo­łów, któ­rzy za­po­mnia­ły, że w miej­scu tym nie ma cze­goś ta­kie­go, jak nad­miar ostroż­no­ści.

 

Przy­no­szę ra­dość :)

Anet, dzię­ki za wy­trwa­łość oraz wy­ła­pa­nie ko­lej­nych bubli!

Po­zdra­wiam ser­decz­nie,

Krzysz­tof

Nowa Fantastyka