- Opowiadanie: Gostomysł. - Skwar

Skwar

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Biblioteka:

regulatorzy

Oceny

Skwar

 

S K W A R

 

 

Dać Bóg nie mógł lep­szej po­go­dy niż skwar na życie i in­nych zbo­żach o tej porze roku, choć wie­lo­dnio­wa susza coraz bar­dziej da­wa­ła się we znaki tak przy­ro­dzie, jak i lu­dziom, a jej końca nie było widać.

Zbli­ża­ło się po­łu­dnie i upał robił się coraz bar­dziej nie­zno­śny. Po­wie­trze było ja­kieś cięż­kie, gęste i gu­mo­wa­te – nie spo­sób było się nim na­sy­cić. Do tego słoń­ce pa­li­ło nie­osło­nię­tą głowę, a przed oczy­ma prze­my­ka­ły mrocz­ki. Przy­dał­by się od­po­czy­nek, zanim wy­ru­szy w drogę po­wrot­ną. Przy­dał­by się jakiś cień – ale gdzie tam! Rów­niut­kie pole, aż po ho­ry­zont. Wąt­pli­wym, acz je­dy­nym schro­nie­niem było do­brze wy­ro­śnię­te i ozło­co­ne już zboże. Bez dłu­gie­go za­sta­na­wia­nia się wlazł kilka me­trów w jego głąb i padł cięż­ko na wznak.

Po­wie­trze oka­za­ło się tu nie­wie­le chłod­niej­sze, lecz mimo to bar­dziej zno­śne. Na­słu­chi­wał wła­sne­go, nieco char­czą­ce­go od­de­chu, ale zza niego prze­bi­jał jesz­cze inny, głu­chy, tu­bal­ny, ryt­micz­ny od­głos. Przez chwi­lę nie po­tra­fił zi­den­ty­fi­ko­wać co to było. Wstrzy­mał na mo­ment od­dech… tak – pul­so­wa­ło mu w bani!

– Kto roz­sąd­ny wy­brał­by się w taką po­go­dę na długi spa­cer, na bez­le­śną rów­ni­nę nie za­kła­da­jąc choć­by chust­ki do nosa na łeb? No, kto? No nikt! Nikt roz­sąd­ny! Tę przy­jem­ność re­zer­wu­ją sobie tylko kom­plet­ni de­bi­le – wy­mia­tał sobie w przy­pły­wie chwi­lo­wej sa­mo­kry­ty­ki.

Tę­tent w jego bę­ben­kach by­naj­mniej nie ustę­po­wał, ale chyba nawet się wzma­gał, osią­ga­jąc już fazę dzwo­nie­nia. Za­nie­po­ko­ił się tym przez chwi­lę i znowu wstrzy­mał od­dech. Nie, to nie omamy, to dzwo­ny ko­ściel­ne któ­rejś z po­bli­skich wsi za linią wid­no­krę­gu. Ode­tchnął z ulgą. Ależ da­le­ko mu­sia­ło się nieść! A więc do­brze są­dził, że zbli­ża się po­łu­dnie. Nie ma po­śpie­chu, można jesz­cze tro­chę po­le­żeć i od­zy­skać siły.

Przy­mknął zmę­czo­ne po­wie­ki, pod któ­ry­mi prze­ga­lo­po­wa­ły spło­szo­ne uryw­ki za­re­je­stro­wa­nych wi­do­ków pod­czas tego spa­ce­ru: kilka psz­czół, duży ka­mień, drew­nia­ny krzyż u roz­sta­ju dróg. Kiedy otwo­rzył znowu oczy zło­ci­sta ko­lum­na­da smy­ra­ła ko­niusz­ka­mi wą­sa­tych kło­sów po błę­kit­nym ciel­sku za­bój­cze­go nieba… a przy­naj­mniej tak zda­wa­ło się z jego per­spek­ty­wy. I na tę chwi­lę nic mą­drzej­sze­go nie za­przą­ta­ło już jego myśli. Cho­ciaż… ką­ci­kiem oka do­strzegł jakiś nie­znacz­ny ruch na styku tych dwóch ży­wio­łów. Od­chy­lił głowę do tyłu, aby nieco uważ­niej się przyj­rzeć. Ptak! Chyba ja­strząb? Trud­no po­wie­dzieć… nigdy nie był dobry w tych spra­wach. Jakiś dra­pież­ny, ale nie kruk, bo nie czar­ny – i nie orzeł, bo nie tak znowu duży… no to jeśli nie ja­strząb, to ki czort?! Co?

Ale wcale nie za­gad­ka ga­tun­ku ptaka była tu naj­bar­dziej in­try­gu­ją­ca, lecz jego lot… wła­ści­wie nawet nie lot, co za­wie­sze­nie w prze­strze­ni. Dra­pież­nik uno­sił się w od­le­gło­ści kil­ku­na­stu me­trów od niego, ja­kieś sześć, może sie­dem me­trów nad zie­mią, nie po­ru­sza­jąc przy tym nawet skrzy­dła­mi. Było to tym dziw­niej­sze, że prze­cież dzień był wy­jąt­ko­wo dusz­ny, a w po­wie­trzu pa­no­wał bez­ruch. Może na pta­kach znał się słabo, ale na fi­zy­ce… na fi­zy­ce też może bez re­we­la­cji, co jed­nak nie zmie­nia po­sta­ci rze­czy, że przy­cią­ga­nie ziem­skie do­ty­czy każ­de­go, bez wzglę­du na to, czy po­tra­fi je wy­ra­zić wzo­rem, czy też nie! I do­ty­czy to rów­nież ja­strzę­bi – choć­by nawet nie były ja­strzę­bia­mi, tylko… tylko… aaaa! Pio­run z nimi wszyst­ki­mi!

Nie zmie­nia­jąc po­zy­cji, aby nie spło­szyć przed­wcze­śnie tego tam… po­wiedz­my: „ja­strzę­bia”, ostroż­nie wy­krę­cił się w jego kie­run­ku. Teraz wi­dział go tro­chę wy­raź­niej. Ptak fak­tycz­nie zda­wał się ugrzę­znąć w zgęst­nia­łym od upału po­wie­trzu – jak­kol­wiek ab­sur­dal­nie by to nie za­brzmia­ło. “Co jest? Udar sło­necz­ny? Fa­ta­mor­ga­na zbo­żo­wa?”. Mi­nę­ła już dobra mi­nu­ta, a ten nic – nawet skrzy­dłem nie mach­nął. Za to ko­ły­sał się nie­znacz­nie w górę i w dół, jak mewa na drob­nej fali.

„Jest sztucz­ny – prze­mknę­ło mu przez głowę – na pa­li­ku wko­pa­nym w zie­mię, żeby wró­ble i inne szkod­ni­ki od­ga­niał”. Myśl ta chwi­lo­wo przy­wró­ci­ła mu wiarę w rów­no­wa­gę wszech­świa­ta, ale nie przy­nio­sła mu spo­ko­ju. Ptak wcale nie wy­glą­dał na wy­pcha­ne­go, chyba, że jacyś Azja­ci wy­my­śli­li już takie, co i głową cza­sem po­ru­szą, i szpo­na­mi w po­wie­trzu drap­ną… i co? Tech­no­lo­gia ko­smicz­na do od­stra­sza­nia myszy? Kot nie byłby tań­szy? To jakiś ab­surd! Może jed­nak udar? W do­dat­ku po­głę­bia­ją­cy się, bo ów „tech­no-my­szo­łów” nie­spo­dzie­wa­nie za­czął ob­ra­cać się jak bą­czek, z wolna na­bie­ra­jąc pręd­ko­ści.

Dotąd nie wi­dział tego ptaka zbyt do­brze, gdyż z jego po­zy­cji zda­wał się on być za­wie­szo­ny nie­mal do­kład­nie na gra­ni­cy po­mię­dzy zbo­żem a nie­bo­skło­nem. Uniósł się na jed­nej ręce, nie za szyb­ko, aby przy­pad­kiem nie spło­szyć dzi­wa­ka. Spoj­rzał… i za­marł. Pod ja­strzę­biem spo­dzie­wał się ja­kiejś kil­ku­me­tro­wej tycz­ki, lub in­ne­go, zgod­ne­go z jego lo­gi­ką pod­par­cia. Tym­cza­sem uj­rzał tam zu­peł­nie coś in­ne­go. Dra­pież­nik le­wi­to­wał na ja­kimś nie za wy­so­kim jesz­cze, wy­peł­nio­nym ku­rzem i su­chy­mi źdźbła­mi traw słu­pie wi­ru­ją­ce­go po­wie­trza. Z każdą chwi­lą słup ten gęst­niał od za­cią­ga­nych z po­wierzch­ni ziemi dro­bin i przy­po­mi­nał już trąbę po­wietrz­ną w mi­nia­tu­rze. Trud­no po­wie­dzieć, czy to ja­strząb igrał sobie swo­bod­nie z tym ży­wio­łem, czy może sam był igrasz­ką w jego ręku?

Serce za­bi­ło mu moc­niej, a pier­wot­ny in­stynkt ostrze­gał przed nie­bez­pie­czeń­stwem. Czy to moż­li­we, aby w ten spo­sób for­mo­wa­ło się tor­na­do? Praw­dzi­wa trąba po­wietrz­na, o któ­rych ostat­nio tak gło­śno? Jesz­cze kilka chwil, a pew­nie sko­czył­by się na równe nogi i rwał­by ze wszyst­kich sił przez łany zboża w na­dziei, że prę­dzej on do­pad­nie wsi, skąd roz­brzmie­wa­ły zba­wien­ne, ko­ściel­ne dzwo­ny, niż roz­pę­dzo­ny ży­wioł do­pad­nie jego. Za­bra­kło mu za­le­d­wie kilku se­kund na ochło­nię­cie z po­ra­ża­ją­ce­go wra­że­nia i pod­ję­cia ta­kiej wła­śnie de­cy­zji – gdy znowu zu­peł­nie nie­spo­dzie­wa­nie po­wie­trze pod pta­kiem prze­sta­ło wi­ro­wać, kurz i źdźbła opa­dły, a sam dra­pież­nik czmych­nął, do­strze­ga­jąc wi­docz­nie jego… lub może ja­kieś inne nie­bez­pie­czeń­stwo. W kra­jo­bra­zie na­stał spo­kój, choć nie znik­nę­ło na­pię­cie. Gdyby od­wró­cił się tu wła­śnie teraz – nigdy by nie do­my­ślił się nawet co tu przed chwi­lą za­szło.

Męska część jego jaźni na­ka­zy­wa­ła od­prę­że­nie, ale żeń­ski pier­wia­stek wciąż do­pa­try­wał się po­ten­cjal­ne­go za­gro­że­nia w tym dziw­nym zja­wi­sku. Wresz­cie jego we­wnętrz­ny męż­czy­zna gwał­tem przy­mu­sił ko­bie­tę do po­słu­szeń­stwa i po­wro­tu na zie­mię. Ode­tchnął głę­bo­ko, jakby w na­dziei, że wy­plu­je z sie­bie reszt­ki ir­ra­cjo­na­li­zmu wraz z wy­dy­cha­nym po­wie­trzem. Uło­żył się na po­wrót na ple­cach wzro­kiem szy­bu­jąc ku niebu.

Ale nie było już nieba! Morda, spie­czo­na i wy­su­szo­na słoń­cem, wi­sia­ła nad nim na wy­cią­gnię­cie ręki, a zło­ci­ste szpa­le­ry zbóż znik­nę­ły gdzieś ustę­pu­jąc miej­sca dłu­gim, zmierz­wio­nym, si­wo-czar­nym ku­dłom. Wrza­snął – lecz tylko na ćwierć se­kun­dy, zanim ko­ści­sta łapa nie zmiaż­dży­ła omal jego krta­ni. Teraz do­pie­ro po­czuł, co to zna­czy brak od­de­chu. Pró­bo­wał się po­de­rwać, wy­szarp­nąć, ale zanim ta myśl do niego do­tar­ła, przy­gniótł go cię­żar ciel­ska na­past­ni­ka.

Co to, do cho­le­ry, mogło być? Nie mógł się ru­szyć i miał trud­no­ści z od­dy­cha­niem – jed­nak nadal po­zo­sta­wał przy zmy­słach, co zresz­tą nie wy­da­wa­ło się być teraz za­le­tą. To była ko­bie­ta… stara, ale cho­ler­nie silna i szyb­ka ko­bie­ta. Bul­got wy­do­by­wa­ją­cy się z jej gar­dła przy­pra­wio­ny smro­dem z pyska i re­flek­sa­mi świa­tła na le­d­wie wi­docz­nych, ukry­wa­nych wciąż za po­marsz­czo­ny­mi war­ga­mi zę­bach przy­wo­dził na myśl – o ile nie ja­kie­goś pie­kiel­ne­go ogara – to przy­naj­mniej dzi­kie, wy­gło­dzo­ne zwie­rzę… A jed­nak: była to ko­bie­ta! Chuda i wy­nisz­czo­na, jakby do­pie­ro co ucie­kła z ja­kie­goś obozu za­gła­dy. A prze­cież ol­brzy­mie, prze­krwio­ne gały wle­pio­ne weń z całą nie­na­wi­ścią zdra­dza­ły u niej nie­zwy­kłą siłę… którą zresz­tą po­twier­dzał rów­nież wciąż nie­roz­luź­nio­ny uścisk na jego szyi. Za­miast ubra­nia – szma­ty ja­kieś ciem­ne, wy­pło­wia­łe, wy­strzę­pio­ne; jakby ktoś z kniei nie wy­pusz­czał jej przez kilka dzie­się­cio­le­ci. Co to niby miało być?

Po­dwo­ił siły pró­bu­jąc strą­cić z sie­bie czar­cią babę i nie­mal mu się to udało, ale za­ci­śnię­ta jesz­cze bo­le­śniej na gar­dle dłoń wa­riat­ki sku­tecz­nie znie­chę­ci­ła go do dal­szych prób oswo­bo­dze­nia. Przy­naj­mniej w tej chwi­li. Skoro może za­ci­snąć dłoń jesz­cze moc­niej, to zna­czy, że mo­gła­by już zabić – a prze­cież nie za­bi­ła jak dotąd. Znowu do głosu do­szedł “ra­cjo­nal­ny męż­czy­zna” w nim samym i wbrew wła­sne­mu in­stynk­to­wi roz­luź­nił całe ciało ocze­ku­jąc na to, co miało na­stą­pić.

Stwór jakby od­czy­tał go­to­wość swej ofia­ry do pod­ję­cia współ­pra­cy. Zwol­na roz­luź­nił uścisk na gar­dle, za to przy­bli­żył mordę i wy­mam­ro­tał le­d­wie sły­szal­nie

– Zzza­aaaagadddd­d­ka­aaaaa!

Boże wszech­mo­gą­cy! Ta suka wsta­wi­ła sobie że­la­zne zęby!

– O co pani cho­dzi?! – krztu­sił się – Czego pani chce? To pani pole? Prze­pra­szam… byłem zmę­czo­ny, ale już sobie idę!

– Imm­mię­ę­ęę… – wy­mam­ro­ta­ła po­kra­ka.

– Bo­gu­sław… – pal­nął bez za­sta­no­wie­nia.

Czar­cia baba od­chy­li­ła się i nie­mal wy­pro­sto­wa­ła, a jej twarz po­ja­śnia­ła ze zdzi­wie­nia na te słowa.

– Ja-kie-mu Bogu? – chark­nę­ła wy­raź­nie za­sko­czo­na.

– Tak mam na imię, Bo­gu-sław – łkał jak dziew­czyn­ka

– MO­OJJJ­JE­EEE IMIĘ­Ę­Ę­ĘĘ! – ryk­nę­ła mu pro­sto w noz­drza ob­na­ża­jąc przy tym sta­lo­we zę­bi­ska.

Pu­ści­ły mu nerwy i la­wi­na wspo­mnień za­la­ła jego umysł. Nie jego wspo­mnień, lecz tego cze­goś co miał na sobie. Po­rwa­nie – pew­nie jesz­cze w dzie­ciń­stwie – gwał­ty, tor­tu­ry, pra­nie mózgu, oka­le­cze­nia fi­zycz­ne i psy­chicz­ne. To stąd te zęby i po­nisz­czo­na twarz i stąd nie­pa­mięć nawet wła­sne­go imie­nia. Wresz­cie w przy­pły­wie osta­tecz­ne­go szału mon­strum za­bi­ja swo­je­go twór­cę i opraw­cę, i kom­plet­nie nie­świa­do­me kim lub czym się stało wy­my­ka się na bez­lu­dzia… no tak. Sy­tu­acja była w każ­dym razie bar­dzo nie­ra­cjo­nal­na i na­le­ża­ło ją w gło­wie jakoś do­pro­wa­dzić do jako ta­kie­go ładu.

– Ja pani nie zro­bi­łem żad­nej krzyw­dy, pro­szę na mnie spoj­rzeć! – silił się na psy­cho­lo­gicz­ne po­dej­ście jak do agre­syw­ne­go, skrzyw­dzo­ne­go czło­wie­ka – Jest pani bez­piecz­na… nic pani nie grozi…

– MÓW! – prze­rwa­ła

– Tu nie­da­le­ko są lu­dzie, za­opie­ku­ją się panią!

– Lu­dzie… – stara ko­bie­ta znowu po­pa­dła w coś, jakby za­du­mę i po­now­nie od­chy­li­ła się od jego twa­rzy. Bała się ludzi? A może ją in­try­go­wa­li? Teo­ria o wię­zio­nej w od­osob­nie­niu dziew­czy­nie na­bie­ra­ła sensu.

– To są do­brzy lu­dzie – cią­gnął usil­nie zła­pa­ny wątek – Po­mo­gą pani. Nic już pani nie grozi.

Po­kra­ka za­cią­gnę­ła się upal­nym po­wie­trzem kil­ku­krot­nie z kilku stron świa­ta jak dzi­kie zwie­rzę wie­trzą­ce za­gro­że­nie… a może łup? Jeden z kie­run­ków zwró­cił jej uwagę. Wcią­gnę­ła nad­pły­wa­ją­cy stam­tąd za­pach jesz­cze moc­niej. I wtedy do­pie­ro una­ocz­ni­ła mu się po­twor­ność całej sy­tu­acji, w któ­rej się zna­lazł.

Bez­kre­sny łan wy­zło­co­ne­go słoń­cem zboża roz­chy­lił się nagle na boki two­rząc pro­stą jak strza­ła ścież­kę na ja­kieś dwa, trzy ki­lo­me­try. Stara baba mo­men­tal­nie spa­dła z jego pier­si i ru­nę­ła jak po­cisk tym szpa­le­rem, by po kilku za­le­d­wie se­kun­dach znik­nąć na jego końcu. Jej prze­miesz­cza­niu się to­wa­rzy­szył dziw­ny, choć re­gu­lar­ny dźwięk, jakby zgrzyt nie­oli­wio­ne­go koła od tacz­ki. Ra­cjo­nal­ne teo­rie wzię­ły w łeb.

Czym­kol­wiek była – nie była ona czło­wie­kiem. A zatem kim? De­mo­nem? Sza­ta­nem? Męski ra­cjo­na­lizm jesz­cze raz dźwi­gnął się na po­wierzch­nię dła­wiąc te “bab­skie non­sen­sy” w za­rod­ku. Już prę­dzej uwie­rzy, że to jakiś obcy, ko­smi­ta… a może nawet cy­borg, woj­sko­wa ma­szy­na do za­bi­ja­nia, jakiś tajny pro­jekt armii ame­ry­kań­skiej te­sto­wa­ny w po­bli­skich la­sach. Czym­kol­wiek była – nie było czasu na za­sta­na­wia­nie się nad tym.

Głę­bo­ki wdech – rów­no­wa­ga – i pęd bez opa­mię­ta­nia, bez roz­glą­da­nia się na stro­ny, bez tchu! Do ludzi! Do cy­wi­li­za­cji! Gdzieś chyba z tam­tej stro­ny sły­szał nie­daw­no bi­ją­ce na po­łu­dnio­wą porę dzwo­ny – a więc tam! Ku słoń­cu. Rwał jak osza­la­ły, ale wciąż zda­wa­ło mu się, że nie dość szyb­ko! Nie prze­miesz­czał się z pręd­ko­ścią trzech ki­lo­me­trów w kilka se­kund – jak tam­ten stwór – i ro­sną­ca świa­do­mość tego faktu wpy­cha­ła go w ot­chłań coraz więk­szej pa­ni­ki i roz­pa­czy. Nie za­trzy­mu­jąc biegu spoj­rzał do tyłu przez ramię. Roz­grza­ne po­wie­trze fa­lo­wa­ło nad zło­tym polem, lecz samo zboże nie­ru­cho­mo ster­cza­ło ku niebu – z wy­jąt­kiem jed­ne­go, sil­nie, choć na krót­ko roz­ko­ły­sa­ne­go od­cin­ka ja­kieś trzy­sta me­trów za nim. Krót­ki, jed­no­se­kun­do­wy ko­bie­cy krzyk uświa­do­mił mu, że po­czwa­ra wró­ci­ła i zo­rien­to­wa­ła się w sy­tu­acji. Nie miał wąt­pli­wo­ści co lub ra­czej kto ją wy­wa­bił, a jego wy­ba­wił na kil­ka­dzie­siąt se­kund z opre­sji: Czło­wiek. Ko­lej­ny, który za­snął w środ­ku skwar­ne­go dnia na słoń­cu? Nie­waż­ne, to i tak nie wró­ży­ło mu zbyt do­brze.

Wi­dział z da­le­ka frag­ment jej przy­gar­bio­nej syl­wet­ki. Zwra­ca­ła łeb na wszyst­kie stro­ny – wę­szy­ła. Padł na zie­mię wstrzy­mu­jąc od­dech. Może nie do­strze­że… może oszu­ka jej po­wo­nie­nie? Nie wie­rzył nawet do końca w praw­dzi­wość tego, co się dzia­ło, ale nie bar­dzo miał czas nad tym się za­sta­na­wiać. „Ilu­zja do­sko­na­ła – po­my­ślał – taka, nad którą brak czasu na prze­my­śle­nia. Ści­gam się z wła­sny­mi lę­ka­mi”.

Po­mi­mo tej bły­sko­tli­wej ana­li­zy psy­cho­lo­gicz­nej – ilu­zja nie tra­ci­ła ni­cze­go ze swego re­ali­zmu. Prze­ciw­nie! Chyba nawet na­bie­ra­ła roz­pę­du. Wła­śnie pod­no­sił ostroż­nie głowę, by osta­tecz­nie roz­wiać ten przy­śnio­ny kosz­mar, gdy w twarz ude­rzył go go­rą­cy po­wiew smro­dli­we­go po­wie­trza.

Ude­rze­nie na kilka od­de­chów przy­gię­ło zbo­żo­wą grzy­wę do samej ziemi od­sła­nia­jąc długi na wie­le­set me­trów klin prze­strze­ni, któ­re­go szczyt wień­czy­ła upier­dli­wie trzy­ma­ją­ca się jawy mara. Dwie, może trzy se­kun­dy i ude­rze­nie mi­ja­ło, a źdźbła zbo­żo­wej grzy­wy na­tych­miast wra­ca­ły do swo­jej po­sta­wy za­sad­ni­czej. A potem znowu – może tylko z lek­kim prze­su­nię­ciem w bok… i jesz­cze raz!

„Demon – przy­szło mu tym razem do głowy, skoro za­wio­dły już wszel­kie ra­cjo­nal­ne wy­ja­śnie­nia – dia­beł, czart, bies, licho, sza­tan! Co teraz? Psalm jakiś za­śpie­wać? Kom­plet­ne wa­riac­two! Czy tędy lu­dzie nie cho­dzą, żeby prze­rwać to wszyst­ko?! Dalej! Cho­ciaż jedna osoba! Naj­le­piej z sa­mo­cho­dem. I ko­niecz­nie z klimą!”

Kiedy tak bia­do­lił nad sobą, nie spo­strzegł nawet, że ude­rze­nia po­wietrz­ne usta­ły. Po­wo­li, jak gdyby nie chcąc się zdra­dzać płowa czu­pry­na zbóż roz­su­wa­ła się na boki otwie­ra­jąc metr po me­trze ko­lej­ny, równy jak snop świa­tła szpa­ler, który rósł nie­po­strze­że­nie w jego stro­nę. Zo­rien­to­wał się do­pie­ro, gdy ostat­nie źdźbła roz­stą­pi­ły się przed nim na boki una­ocz­nia­jąc ten nie­mal bi­blij­ny motyw roz­dar­cia głę­bin. Na końcu tego ko­ry­ta­rza traw stał „Moj­żesz-strzy­ga” wle­pia­jąc wy­trzesz­czo­ne śle­pi­ska to w niego, to w po­wie­trze nad nim. Spoj­rzał bez­wied­nie w górę. Pio­no­wo, kilka me­trów nad jego głową tkwi­ło to samo pta­szy­sko, które wcze­śniej krę­ci­ło się na po­wietrz­nym wirze.

“Szpieg! Gnida!”

Był zgu­bio­ny! Czar­ny po­cisk rósł w oczach w ułam­kach se­kund, a w uszach po­tęż­niał skrze­kli­wy i re­gu­lar­ny zgrzyt. Może to wła­śnie w ta­kich chwi­lach do­zna­je­my naj­więk­szych olśnień, gdy kom­plet­nie za­gu­bio­ny, ra­cjo­nal­ny umysł od­da­je w ca­ło­ści pola in­tu­icji i pier­wot­ne­mu in­stynk­to­wi – ale nie temu zwie­rzę­ce­mu! Ra­czej tej bożej iskrze tkwią­cej w duszy każ­de­go z nas, prze­bły­sko­wi ge­niu­szu, na który nie by­ło­by go stać przy pełni świa­do­mo­ści. Ucie­kać! Tak, ucie­kać! Ale nie za sie­bie, tylko w bok! Na­tych­miast zejść z linii strza­łu, po­zwo­lić roz­pę­dzo­ne­mu po­ci­sko­wi ude­rzyć w ni­cość i po­mknąć jak naj­da­lej od niego. Le­d­wie sta­nął na nogi, a wnet runął jak długi w prawo waląc się po­now­nie na glebę. Po­czuł ude­rze­nie w pier­si i przez krót­ką chwi­lę są­dził, że nie zdą­żył i że obe­rwał od de­mo­na, ale na­tych­miast zo­rien­to­wał się, że po pro­stu wal­nął z całą siłą o zie­mię bez żad­nej amor­ty­za­cji, aż za­bra­kło mu tchu. Żebra ugię­ły się w klat­ce pier­sio­wej, jed­nak już nie było czasu na de­lek­to­wa­nie się bólem. Leżał tuż obok tego ko­ry­ta­rza śmier­ci, lecz już nie w nim samym. Uniósł wzrok i w tym wła­śnie mo­men­cie na wy­cią­gnię­cie jego ręki prze­mknę­ła z nie­wy­obra­żal­ną pręd­ko­ścią czar­na smuga, po czym – roz­pły­nę­ła się w mgnie­niu oka w po­wie­trzu do­kład­nie tam, gdzie leżał jesz­cze przed se­kun­dą.

Wszyst­ko wró­ci­ło do normy – zboża wy­pro­sto­wa­ły się, ło­skot ucichł, nawet pta­szor gdzieś się ulot­nił. Je­dy­nie w miej­scu roz­sy­pa­nia się de­mo­na uno­sił się – ni­czym le­ni­wy obłok ciem­ne­go dymu – nie­wiel­ki słup wi­ru­ją­ce­go kurzu od spie­czo­nej skwa­rem ziemi, ale i on wkrót­ce znik­nął. Po­zo­stał je­dy­nie zimny pot na całym ciele Bo­gu­sła­wa. Wstał nie bez trudu, gdyż ko­la­na trzę­sły mu się jak ga­la­re­ta. W ustach czuł su­chość i go­rycz. Do­ko­ła jak okiem się­gnąć łany zło­ci­ste nie tknię­te nawet mu­śnię­ciem naj­mniej­sze­go wia­tru, nad nimi błę­kit nie­skoń­czo­ne­go nieba, a na samym jego środ­ku – po­tęż­ny i su­ro­wy, naj­ja­śniej­szy wład­ca tej kra­iny, któ­re­mu każde ludz­kie oko od­da­wa­ło cześć po­kło­nem po­wiek. Nadal od­dy­cha­ło się cięż­ko, może nawet jesz­cze cię­żej niż kil­ka­na­ście minut temu, kiedy do­pie­ro po­sta­no­wił od­po­cząć w tym płyt­kim, przy­grun­to­wym cie­niu? Od­dech miał krót­ki i nie­rów­ny, a czoło mie­ni­ło się tę­czo­wo kro­pla­mi potu.

Mógł­by w tym mo­men­cie uznać to wszyst­ko za ha­lu­cy­na­cję spo­wo­do­wa­ną przedaw­ko­wa­niem słoń­ca, po któ­rej wresz­cie wszyst­ko wró­ci­ło do normy. Mógł­by – gdyby nie doj­mu­ją­cy ból na gar­dle po że­la­znym uści­sku ja­kiejś po­tęż­nej dłoni i gdyby nie to, że coś w tym kra­jo­bra­zie było nie tak, jak być po­win­no. Cisza… przede wszyst­kim było cicho. Bra­ko­wa­ło już nie tylko szumu drzew, traw i zbóż, ale nawet od­le­głych śpie­wów pta­ków czy brzę­ku owa­dów. Łapał po­wie­trze z coraz więk­szym wy­sił­kiem. Coś wy­raź­nie było nie tak! Pod­skór­nie czuł, że nie cho­dzi już nawet o za­gro­że­nie jego wła­snej osoby, ale o nie­bez­pie­czeń­stwo w znacz­nie szer­szym wy­mia­rze.

Z nie­wia­do­mych przy­czyn wró­cił my­śla­mi do słów de­mo­nicz­nej sta­ru­chy ze snu? Drzem­ki? Chyba nie jawy? Gdyby była praw­dzi­wa to bez wąt­pie­nia mogła go zabić za pierw­szym po­dej­ściem, kiedy się tylko na niego rzu­ci­ła. Nie miał prze­cież naj­mniej­szych szans. Nie czło­wiek i nie robot, na pewno nic, co by po­cho­dzi­ło z tego świa­ta. Imię… za­gad­ka… po co to? Szur­nię­te bab­sko!

Po­czuł mu­śnię­cie na ra­mie­niu i od­ru­cho­wo od­sko­czył. Ni­ko­go przy nim nie było… ani też gdzie­kol­wiek w za­się­gu wzro­ku. Za to jak okiem się­gnąć dzia­ło się coś za­dzi­wia­ją­ce­go. Z czy­ste­go, błę­kit­ne­go nieba aż po ho­ry­zont spa­da­ły suche źdźbła zbóż i traw. Jedne krę­ci­ły się, dru­gie – ko­ły­sa­ły, jesz­cze inne – cięły prze­strzeń bez­ład­nie z ukosa. Pró­szy­ła nimi już cała oko­li­ca. Coś nie­do­bre­go dzia­ło się gdzieś w po­bli­żu. I nie mu­siał tym razem zga­dy­wać. Wie­dział to. Ko­ja­rzył to zja­wi­sko. Wiatr… po­tęż­ny wiatr. Jesz­cze nie tu, ale ude­rze­nie mu­sia­ło na­stą­pić gdzieś nie­da­le­ko. Na razie wy­rzu­ci­ło w górę setki ty­się­cy źdźbeł po­zo­sta­łych po żni­wach, które nie­któ­rzy oko­licz­ni rol­ni­cy już roz­po­czę­li. Wi­dział kom­baj­ny na po­lach wczo­raj, jadąc sa­mo­cho­dem. Obej­rzał się. W od­da­li tuż nad zie­mią ko­tło­wa­ły się chmu­ry. To nie mogło być nic do­bre­go. Pręd­ko, wy­no­sić się stąd!

Opa­no­wa­ło go prze­świad­cze­nie o de­mo­nicz­nym, a może nawet sza­tań­skim za­gro­że­niu, wobec czego do­znał nagle ko­lej­ne­go olśnie­nia. Me­to­dą szyb­kich sko­ja­rzeń prze­sko­czył od de­mo­na do krzy­ża – sta­re­go, drew­nia­ne­go krzy­ża na roz­sta­ju po­lnych dróg. Mijał go cał­kiem nie­daw­no. Z pew­no­ścią nie była to współ­cze­sna ma­ni­fe­sta­cja po­wierz­chow­nej po­boż­no­ści, a ra­czej miej­sce ochro­ny przed miesz­ka­ją­cym na tym bez­lu­dziu złem, z cza­sów, kiedy lu­dzie przy­wią­zy­wa­li jesz­cze wagę do zna­ków, le­gend i reguł rzą­dzą­cych na po­gra­ni­czu świa­ta czło­wie­ka i ota­cza­ją­cych go de­mo­nów. O tak! Spo­la­ry­zo­wa­ny świat dobra i zła bywa ostat­nią, nieco sza­lo­ną przy­sta­nią ro­zu­mu, nawet dla zde­kla­ro­wa­ne­go ate­isty.

Ru­szył szyb­kim kro­kiem przez zboże, wy­pa­tru­jąc drogi oraz ra­mion upra­gnio­ne­go sym­bo­lu w polu wi­dze­nia. Krzyż zda­wał mu się ła­ska­wy i opie­kuń­czy, a przede wszyst­kim – zba­wien­ny. Gdzieś tu był… mijał go wcze­śniej po dro­dze. Musi być nie­da­le­ko. Gdzieś w od­da­li za sobą usły­szał na­ra­sta­ją­cy szum po­wie­trza. Przy­spie­szył, ale i szum wzma­gał się. Do przo­du! Do przo­du! Nie od­wra­cać się!

Zna­lazł drogę i od­zy­skał orien­ta­cję w te­re­nie – ale nadal nie oglą­dał się. Za­po­mniał o zmę­cze­niu i pu­ścił się bie­giem w stro­nę mi­stycz­nej opie­ki bożej. Szum jed­nak po­tęż­niał i nie można go było w żaden spo­sób już igno­ro­wać. Nie wy­trzy­mał. Sta­nął mo­men­tal­nie w miej­scu i bły­ska­wicz­nie od­wró­cił się. Oczom jego uka­zał się wir… prze­ogrom­ny jak be­stia apo­ka­lip­sy! Jak ko­lum­na pod­trzy­mu­ją­ca nie­bo­skłon! Jak smok pra­daw­ny! Nawet, jeśli te prze­mia­ny pia­sko­we­go wiru w ko­bie­ce­go de­mo­na i na od­wrót nie były zwy­kłym przy­wi­dze­niem – czy to moż­li­we, że to była ona? Tam? Tak upior­nie ol­brzy­mia?

Trąba po­wietrz­na kar­mio­na let­nią spie­ko­tą pęcz­nia­ła i roz­ra­sta­ła się. Nie było wąt­pli­wo­ści, że przy­bli­ża się ko­le­biąc bio­dra­mi na boki. Cze­goś ta­kie­go jesz­cze nie prze­żył. Jako sta­ru­cha demon wy­da­wał się być jesz­cze odro­bi­nę człe­ko­po­dob­ny, można było spró­bo­wać go po­ko­nać, albo przy­naj­mniej oszu­kać… można było roz­wią­zać jej cho­ler­ną za­gad­kę! Ale to?! To było ucie­le­śnio­nym cha­osem roz­ry­wa­ją­cym świat! Ca­ło­żer­cą!

Wszyst­kie mię­śnie mo­men­tal­nie zwar­ły się w nim go­to­we do pod­ję­cia na­tych­mia­sto­wej uciecz­ki, lecz za­le­d­wie od­wró­cił się od tego nie­bez­pie­czeń­stwa – sta­nął jak wryty, a przed nim – stała ona. Sta­ru­cha miała po­sęp­ną twarz, a lekko roz­chy­lo­ne wargi ob­na­ża­ły ko­niusz­ki że­la­znych zębów. Spoj­rza­ła nad jego głową na nad­cho­dzą­ce tor­na­do. Z jej obrzy­dli­wej mordy ema­no­wał strach – pra­wie ludz­ki. Znowu spoj­rza­ła na niego, a potem za swoje ko­ści­ste ramię. Kil­ka­na­ście kro­ków za nią krzy­żo­wa­ły się polne drogi, a jesz­cze ka­wa­łek dalej stał dość duży, drew­nia­ny i nad­gry­zio­ny zębem czasu krzyż. Ten, któ­re­go szu­kał. Tak bli­sko – i tak da­le­ko.

Wszyst­ko już mu się po­mie­sza­ło. Za­wio­dły wszyst­kie znane mu lo­gi­ki – od ul­tra-ra­cjo­nal­nej przez ja­kieś ma­now­ce scien­ce-fic­tion, aż po mi­stycz­no-re­li­gij­ną. Nie miał bla­de­go po­ję­cia z kim lub czym miał do czy­nie­nia, kiedy to coś, nie ba­cząc na zbli­ża­ją­cy się ka­ta­klizm, wy­char­cza­ło po­now­nie swoją for­muł­kę

– MMMO­OOOJJJJ­JEE… IIIMM­MIIIIE­EĘ­ĘĘ!

– Nie wiem! Ko­bie­to! Nie znam cię! Skąd mam wie­dzieć! Czego ty ode mnie chcesz? Nie wi­dzisz co się dzie­je? Zo­staw mnie! Idź sobie!

Twarz sta­ru­chy przy­bie­ra­ła na prze­ra­że­niu, ona rów­nież od­czu­wa­ła nie­bez­pie­czeń­stwo sy­tu­acji. Unio­sła palec pra­wej ręki jakby chcia­ła skar­cić spa­ni­ko­wa­ne­go jak dziec­ko chło­pa­ka, który nie od­po­wie­dział jej na py­ta­nie. Cho­ciaż… za unie­sio­nym ku górze pal­cem po­czwa­ra po­sła­ła tam rów­nież wzrok. Dziw­ne – jak można tak gapić się w tar­czę sło­necz­ną bez mru­że­nia oczu? I co jesz­cze dziw­niej­sze – on rów­nież za­cho­wał oczy sze­ro­ko otwar­te, choć po­dą­żył za jej spoj­rze­niem.

Nagle całe na­pię­cie z niego spły­nę­ło. Być może ab­sur­dal­ność wszyst­kich wy­da­rzeń się­gnę­ła ze­ni­tu, zaraz obok słoń­ca? Ale chyba jed­nak to nie ab­surd. Wprost prze­ciw­nie. Ja­kieś nagłe na­ro­dzi­ny sensu w na­ra­sta­ją­cym do­tych­czas cha­osie. Krzyż… stary, drew­nia­ny krzyż. W życiu by nie po­my­ślał. Tak bar­dzo chrze­ści­jań­ski i za­ra­zem znacz­nie star­szy od chry­stu­so­wej wiary. Jak długo mógł tu stać? Wy­glą­dał na nad­gry­zio­ny zębem czasu, mógł mieć może sto pięć­dzie­siąt… a może nawet trzy­sta lat? Tak mało? To nie miało w za­sa­dzie zna­cze­nie. To tylko ka­wa­łek spróch­nia­łe­go drew­na. Ja­kiej­kol­wiek re­li­gii lub idei byśmy go nie przy­pi­sa­li – on i tak bę­dzie w pierw­szej ko­lej­no­ści od­wo­ły­wał się do swo­je­go pier­wot­ne­go de­sy­gna­tu i to z tego pra­źró­dła prze­ni­ka­ją do ko­lej­nych warstw dzie­jo­wych mo­ty­wy z nim nie­od­łącz­nie zwią­za­ne, jak życie, bez­pie­czeń­stwo, zwy­cię­stwo oraz po­świę­ce­nie… a może nawet ofia­ra.

Na po­ciem­nia­łe, drew­nia­ne ramię tego sym­bo­lu bo­skiej opie­ki wień­czą­ce­go sank­tu­arium po­śród pól sfru­nę­ła kania… no wła­śnie! Ten pta­szor to kania! Nagle to sobie przy­po­mniał i nawet nie wie­dział skąd. Miał wra­że­nie, że dzie­siąt­ki za­mknię­tych dotąd drzwi w jego umy­śle gwał­tow­nie się od­blo­ko­wa­ło.

Wska­zał na ro­sną­ce w siłę mon­strum po­wietrz­ne za jego ple­ca­mi i po raz pierw­szy zwró­cił się do sta­ru­chy ze spo­ko­jem i zro­zu­mie­niem.

– Czy zdą­żył­bym uciec?

Za­prze­czy­ła ru­chem głowy

Miał jesz­cze kilka pytań, o ludzi z po­bli­skiej wsi i o nią samą, o los, prze­zna­cze­nie… ale w świe­tle ogar­nia­ją­cym teraz jego umysł, wszyst­kie one zda­wa­ły się czcze i nie­istot­ne. Poza tym miał wra­że­nie, że zna od­po­wie­dzi. Ale czy fak­tycz­nie mógł je znać?

Ru­szył w stro­nę krzy­ża, ale sta­ru­cha znowu za­stą­pi­ła mu drogę.

– MOJE IMIĘ – po­wtó­rzy­ła upar­cie, jak gdyby była drzwia­mi do tej ta­jem­ni­cy wy­ma­ga­ją­cy­mi od­po­wied­nie­go klu­cza. Za­uwa­żył do­pie­ro teraz, że jej po­strzę­pio­ne łachy prze­wią­za­ne są pro­stym, ko­nop­nym sznur­kiem, za któ­rym tkwił pięk­ny, sre­brzy­sty, wy­gię­ty w łuk szty­let. Cóż za kon­trast.

– A jak­byś chcia­ła, abym cię na­zy­wał? Polną Babą? Strzy­gą? A może po pro­stu: Po­łu­dni­cą?

– … IMIĘ – na­ci­ska­ła nie­cier­pli­wie.

Raz jesz­cze spoj­rzał pro­sto w słoń­ce i raz jesz­cze nie po­ra­zi­ło ono jego oczu. Cóż za wra­że­nie! Cóż za widok! Tylko nie­licz­nym śmier­tel­ni­kom może być taki dany, tylko tym wy­bra­nym – i tym prze­zna­czo­nym. Na ple­cach czuł sma­ga­nia na­ra­sta­ją­ce­go wia­tru. Zbli­żył się do Po­łu­dni­cy na od­le­głość od­de­chu i prze­chy­lił głowę do jej ucha. Chwi­lę coś szep­tał. Ustą­pi­ła. Prze­szedł obok niej i zbli­żył się do krzy­ża. Kania wciąż nie umy­ka­ła, a nawet zda­wa­ła się być za­cie­ka­wio­na tym, co się dzia­ło.

Bo­gu­sław sta­nął tuż przed krzy­żem. Roz­ło­żył na boki ręce w ge­ście ak­cep­ta­cji tego, co miało za chwi­lę na­stą­pić – i sam na mo­ment stał się krzy­żem. Czło­wiek i ptak prze­szy­wa­li się wza­jem­nie wzro­kiem.

Ude­rze­nia wia­tru tar­ga­ły coraz gwał­tow­niej ota­cza­ją­cy­mi ich ła­na­mi zbóż. W od­da­li chyba biły ko­ściel­ne dzwo­ny, a może to tylko krew pul­so­wa­ła w jego gło­wie? Miał świa­do­mość pę­dzą­ce­go ku nim pa­zu­ra cha­osu i za­gła­dy, ale gotów był sta­wić mu czoła – choć w za­ska­ku­ją­cy dla niego sa­me­go spo­sób. Na jego szyi bły­snął za­krzy­wio­ny szty­let Po­łu­dni­cy. Ptak sfru­nął z krzy­ża ocie­ra­jąc się o jego ramię, a na­stęp­nie wraz z duszą wzbił się w prze­stwo­rza i był on ostat­nim wi­do­kiem dla oczu Bo­gu­sła­wa.

Niebo zgęst­nia­ło od gra­na­to­wych chmur, lecz wiatr jakby się uspo­ko­ił… trąba dziw­nym spo­so­bem osła­bła i po chwi­li zu­peł­nie znik­nę­ła, a skwar­ne po­wie­trze prze­szy­ły le­ciut­kie, zba­wien­ne nitki dżdżu.

 

autor: Artur Wa­sąż­nik

Koniec

Komentarze

Cześć.

Nie prze­czy­ta­łem ca­ło­ści, nawet nie prze­czy­ta­łem po­ło­wy, gdyż nudzą mnie dłu­gie tek­sty “być może o ni­czym”.

Nie­mniej mam dwa spo­strze­że­nia.

Po pierw­sze, in­ter­punk­cja dość słaba. Brak czy nad­miar pew­nej ilo­ści prze­cin­ków da się wy­tłu­ma­czyć. Ale brak krop­ki na końcu zda­nia już chyba nie.

Po dru­gie, bar­dzo, bar­dzo do­brze bu­du­jesz na­strój. Tutaj: od­czu­cia ja­kiejś osoby w upal­ny dzień. Do­ko­na­łeś tego bez zbęd­nych zdań, bez roz­wle­kłych aka­pi­tów, a przy tym bar­dzo wia­ry­god­nie. Wręcz od­czu­wal­nie. Po postu świet­nie.

Je­że­li dal­sza część jest co naj­mniej rów­nie eg­zy­sten­cjal­na, to pew­nie warto prze­czy­tać. Ja tego nie zro­bię, ale uwa­żam, że warto.

 

Moim zda­niem nar­ra­tor musi być je­dy­ną kon­se­kwent­ną osobą w tek­ście. Je­że­li na ogół nie jest wul­gar­ny, to taki musi po­zo­stać. Je­że­li jest wul­gar­ny, to musi takim być nadal. Je­że­li używa zwro­tów po­tocz­nych, to kon­se­kwent­nie. I dla­te­go to “pul­so­wa­nie w bani” mi tak prze­szka­dza.

Gdy wy­my­ślę sy­gna­tur­kę, to się tu po­ja­wi.

Pio­trze To­mi­li­czu – skoro nie prze­czy­ta­łeś nawet do po­ło­wy, to za­pew­ne omi­nę­ło Cię sporo do­bre­go smiley, a już na pewno moż­li­wość spraw­dze­nia, czy fak­tycz­nie tekst jest (”być może”) o ni­czym .  Po­cząt­ki zwy­kle są do­pie­ro wstę­pem do cze­goś znacz­nie wię­cej. W każ­dym razie dzię­ku­ję za dobrą opi­nię nawet sa­me­go po­cząt­ku. 

Co do in­ter­punk­cji – jest tam fak­tycz­nie kilka prze­oczeń… tak mi jakoś wy­szło na go­rą­co. Po­pra­wię to do wie­czor­ka, choć wy­da­je mi się, że drob­ne uchy­bie­nia w in­ter­punk­cji nie wpły­wa­ją zna­czą­co na treść i formę na ty eta­pie. Ale oczy­wi­ście: po­pra­wić trze­ba laugh

Hmmm. Za­koń­cze­nie nie przy­pa­dło mi do gustu. Nie lubię, kiedy Autor tak nic nie wy­ja­śnia. Kim w końcu była ko­bie­ta? Do czego dą­ży­ła?

Oprócz prze­cin­ków masz jesz­cze ja­kieś li­te­rów­ki, cza­sa­mi pro­ble­mik z pi­sow­nią łącz­ną/ roz­dziel­ną.

I na tą chwi­lę nic mą­drzej­sze­go nie za­przą­ta­ło już jego myśli.

Tę chwi­lę.

– O co Pani cho­dzi?!

A dla­cze­go dużą li­te­rą? Gdzie in­dziej trzy­masz się ra­czej małej.

on i tak bę­dzie w pierw­szej ko­lej­no­ści od­wo­ły­wał się do swo­je­go pier­wot­ne­go de­sy­gna­tu

Zdaje się, że pier­wot­ny de­sy­gnat krzy­ża to na­rzę­dzie pa­skud­nych tor­tur. No, jeśli to miało dodać bo­ha­te­ro­wi otu­chy… ;-)

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

I na tą chwi­lę nic mą­drzej­sze­go nie za­przą­ta­ło już jego myśli.

Tę chwi­lę.

 

słusz­nie smiley dzię­ki.

 

on i tak bę­dzie w pierw­szej ko­lej­no­ści od­wo­ły­wał się do swo­je­go pier­wot­ne­go de­sy­gna­tu

Zdaje się, że pier­wot­ny de­sy­gnat krzy­ża to na­rzę­dzie pa­skud­nych tor­tur. No, jeśli to miało dodać bo­ha­te­ro­wi otu­chy… ;-)

 

Ależ skąd! Krzyż to bar­dzo stary sym­bol uży­wa­ny w nie­mal wszyst­kich re­li­giach po­gań­skich. Uży­wa­nie krzy­ża przez np. Rzy­mian jako na­rzę­dzia kaźni było dużo póź­niej­sze. Zresz­tą wszyst­ko za­le­ży od in­ter­pre­ta­cji: Ty in­ter­pre­tu­jesz to z punk­tu wi­dze­nia wła­śnie rzym­skie­go: kaźń, ale dla re­li­gii chrze­ści­jań­skiej nie cho­dzi­ło o kaźń, ale o do­bro­wol­ną ofia­rę, po­świę­ce­nie itd. Więc nawet w tym kon­tek­ście nie jest to jed­no­znacz­ne

Co do za­koń­cze­nia – w po­rząd­ku, zro­bi­łem małą zmia­nę, ale nie­ste­ty: nie wy­ło­żę całej kawy na ławę. To by­ło­by za pro­ste.

Co do “ko­bie­ty” – kim była, o co jej cho­dzi­ło – może prze­oczy­łaś… to jest tam na­pi­sa­ne: część wprost, a część mię­dzy wier­sza­mi.

 

Krzyż. OK, ten sym­bol po­ja­wia się w wielu po­gań­skich re­li­giach. Ale chyba nie w takim kształ­cie, jaki wi­dział bo­ha­ter. Ra­czej rów­no­ra­mien­ny – je­ro­zo­lim­ski, grec­ki, wpi­sa­ny w okrąg, swa­sty­ka… Albo egip­ski ankh z pę­tel­ką. Krzyż ła­ciń­ski chyba pier­wot­nie słu­żył tylko do tor­tur. Ale ja się nie znam.

Uwaga, spo­ile­ry!

Ko­bie­ta. Wy­glą­da na po­łu­dni­cę. Na imię za­pew­ne ma Kania. Być może pra­gnie dżdżu. Ale czy śmierć bo­ha­te­ra wy­wo­łu­je deszcz? Dla­cze­go?

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

krzyż to krzyż… może przy­bie­rać różne formy, ale za­sad­ni­czo cho­dzi o tak czy owak skrzy­żo­wa­ne pro­ste linie. Chrze­ści­jań­stwo też się po­słu­gi­wa­ło krzy­żem rów­no­ra­mien­nym. Oczy­wi­ście ten uzna­wa­ny współ­cze­śnie za chrze­ści­jań­ski jest od­zwier­cie­dle­niem do­mnie­ma­ne­go na­rzę­dzia ukrzy­żo­wa­nia Je­zu­sa. A jed­nak krzyż, to krzyż (tak jak swa­sty­ka to swa­sty­ka, choć ma wiele in­ter­pre­ta­cji w róż­nych kul­tu­rach – co in­ne­go w Bud­dyź­mie, co in­ne­go u Sło­wian, co in­ne­go u na­zi­stów)

 

Co do ko­bie­ty – TAK! Do­brze in­ter­pre­tu­jesz! Może z wy­jąt­kiem imie­nia… jak ta po­łu­dni­ca miała na imię, to wie­dział tylko bo­ha­ter, ale tego nie usły­sze­li­śmy. Ta rzecz do końca po­zo­sta­je ta­jem­ni­cą… nie wszyst­ko mu­si­my wie­dzieć (od razu). Czemu po­łu­dni­ce ro­bi­ły to co ro­bi­ły? A kto to zgad­nie smiley.  Za­gad­ki i takie tam. Po pro­stu ro­bi­ły i już. Ale masz rację – tu po­łą­czy­łem kilka mo­ty­wów po­gań­sko-sło­wiań­skich i po­trak­to­wa­łem po­łu­dni­cę jako swego ro­dza­ju straż­nicz­kę pól po­wią­za­ną z bo­giem słoń­ca i ob­fi­to­ści Dać-bo­giem, któ­re­go sym­bo­lem był wła­śnie krzyż. Mo­ty­wy ofiar z ludzi dla prze­rwa­nia suszy za­cho­wa­ły się w nie­któ­rych ba­śniach lu­do­wych i to dość do­sad­nie – o ile pa­mię­tam to np. jedna z baśni po­mor­skich, chyba o ty­tu­le “Bo­że­na”… jak ktoś lubi, to sobie znaj­dzie.

Z mo­ty­wów lu­do­wo-sło­wiań­sko-po­gań­skich ko­rzy­stam tu dość ob­fi­cie. To jest hi­sto­ryj­ka zmy­ślo­na, ale myślę, że ducha sło­wiań­sko-lu­dow­we­go trzy­mam się dość wier­nie.

I wresz­cie dla­cze­go?  aby cze­goś unik­nąć i aby coś osią­gnąć… a więc zba­wien­ny deszcz to po­ło­wa :). Ostat­nia scena to mi­ste­rium i ofia­ra – nie­od­łącz­ne w każ­dej re­li­gii.

 

 

Hmmm. No to może Mo­kosz?

Wy­da­je mi się, że do­brze by­ło­by uwy­pu­klić te mo­ty­wy sło­wiań­skie, bo nie rzu­ca­ją się w oczy.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

acha – a ptak to w sym­bo­li­ce wielu ludów przed­chrze­ści­jań­skich wcie­le­nie duszy zmar­łych, zaś kania… no nie smiley nie chcę mówić zbyt dużo. Ten tekst zo­stał po­my­śla­ny tro­chę na styl Sta­ni­sła­wa Lema, a więc jest tro­chę jak ce­bu­la, ma wiele warstw i za każ­dym mo­ty­wem czy po­sta­cią stoi ja­kieś dru­gie, albo i trze­cie dno. Nie cho­dzi o to, żeby wszyst­ko wy­ja­śnić, ale żeby ra­czej skło­nić do do­cie­ka­nia.

Mo­kosz, to już inny kie­ru­nek. Ale jak widzę to ce­lo­we nie­do­po­wie­dze­nie speł­ni­ło swój za­miar: do­cie­kasz smileyyes. A co do uwy­pu­kle­nia sło­wiań­skich mo­ty­wów – może i tak, ale nie chcia­łem być w tym zbyt na­chal­ny. Wolę, żeby do­cie­kli­wy czy­tel­nik to sobie od­krył po tro­sze sam. Znam osoby, które prze­rwa­ły­by czy­tać mój tekst gdyby tylko zo­ba­czy­ły, że tam ja­kieś po­gań­skie opo­wie­ści są… Sta­ra­łem się ra­czej, aby pierw­sza war­stwa “ce­bu­li” była po pro­stu opo­wia­da­niem, a do­pie­ro ko­lej­ne war­stwy…

Dać Bóg nie mógł lep­szej po­go­dy niż skwar na życie i in­nych zbo­żach ← chyba nigdy nie czy­ta­łam dziw­niej­sze­go po­cząt­ku opo­wia­da­nia :D Chwi­lę trwa­ło, zanim do­tar­ło do mnie, że życie to nie życie ;)

 

jej końca nie było widać.

Zbli­ża­ło się po­łu­dnie i upał robił się coraz bar­dziej nie­zno­śny. Po­wie­trze było ja­kieś cięż­kie, gęste i gu­mo­wa­te – nie spo­sób było się nim na­sy­cić.

 

i padł cięż­ko na wznak ← gdzie zja­dło krop­kę?

 

Przy­da­ło­by się uży­wać wię­cej prze­cin­ków, na przy­kład tutaj: Kiedy otwo­rzył znowu oczy(+,) zło­ci­sta ko­lum­na­da smy­ra­ła ko­niusz­ka­mi wą­sa­tych kło­sów

 

w na­dziei, że wy­plu­je z sie­bie reszt­ki ir­ra­cjo­na­li­zmu ← Żeń­ski pier­wia­stek jest ir­ra­cjo­nal­ny? Oho, szo­wi­nizm…

 

– Lu­dzie… – sStara ko­bie­ta znowu po­pa­dła

 

 

Zu­peł­nie nie mój tar­get, ta hi­sto­ria. Po­chwa­lić muszę, że choć two­rzysz, au­to­rze, dłu­gie zda­nia, to ro­bisz to bar­dzo zgrab­nie i wcale nie po­trze­bu­ją roz­bi­ja­nia na atomy. Ład­nym sty­lem na­pi­sa­ne.

"Po opa­no­wa­niu warsz­ta­tu na­le­ży go wy­rzu­cić przez okno". Vita i Vir­gi­nia

Ena­zet:

Dać Bóg nie mógł lep­szej po­go­dy niż skwar na życie i in­nych zbo­żach ← chyba nigdy nie czy­ta­łam dziw­niej­sze­go po­cząt­ku opo­wia­da­nia :D Chwi­lę trwa­ło, zanim do­tar­ło do mnie, że życie to nie życie ;)

 

…hmmm taki mały prze­myt po­sta­ci bó­stwa sło­wiań­skie­go i stąd to nie­fo­rem­ne zda­nie… ale to ce­lo­we – i fak­tycz­nie ten po­czą­tek to zde­cy­do­wa­nie za­ba­wa ję­zy­ko­wa dla ludzi z tar­ge­tu sło­wiań­skie­go  smiley

 

w na­dziei, że wy­plu­je z sie­bie reszt­ki ir­ra­cjo­na­li­zmu ← Żeń­ski pier­wia­stek jest ir­ra­cjo­nal­ny? Oho, szo­wi­nizm…

 

Za­le­ży w któ­rej kon­cep­cji fi­lo­zo­ficz­nej. Są takie, które po­za­ra­cjo­nal­ne (lub dla nie­któ­rych ir­ra­cjo­nal­ne… punkt wi­dze­nia za­le­ży od punk­tu sie­dze­nia) aspek­ty na­sze­go umy­słu, jak np. in­tu­icja okre­śla­ją jako żeń­ski pier­wia­stek, a ra­cjo­na­lizm – jako męski pier­wia­stek.  A więc żaden szo­wi­nizm, tylko du­ali­stycz­ne zo­bra­zo­wa­nie we­wnętrz­nej walki w bo­ha­te­rze mię­dzy tymiż pier­wiast­ka­mi jego umy­słu (gdzie zresz­tą pier­wia­stek żeń­ski wresz­cie zwy­cię­ża). Szo­wi­nizm byłby wtedy, gdy­bym po­ka­zy­wał ja­kieś war­to­ścio­wa­nie – ra­cjo­na­lizm dobry, a wszyst­ko inne to złe i do tego ra­cjo­na­lizm to tylko męż­czyź­ni, a ko­bie­ty to ra­cjo­na­li­zmu nie mają… O! To jest szo­wi­nizm. Eza­net – nie ma sensu brać tego ro­dza­ju opi­sów sbyt do­słow­nie i oso­bi­ście. To taka prze­no­śnia ba­zu­ją­ca na  ja­kiejś fi­lo­zo­fii. cool

Jak­kol­wiek bliż­sza moim wy­obra­że­niom jest po­łu­dni­ca opie­wa­na przez Ka­zi­mie­rza Grześ­ko­wia­ka https://www.youtube.com/watch?v=_vHMBpDSYtw, to muszę przy­znać, że Twoja baba o że­la­znych zę­bach w ni­czym jej nie ustę­pu­je. Co tu dużo mówić, było go­rą­co…

Prze­czy­ta­łam z praw­dzi­wą przy­jem­no­ścią. ;-)

 

przy­jem­ność re­zer­wu­ją sobie tylko kom­plet­ne de­bi­le… – przy­jem­ność re­zer­wu­ją sobie tylko kom­plet­ni de­bi­le

 

a pew­nie ze­rwał­by się na równe nogi i rwał­by ze wszyst­kich sił… – Nie brzmi to do­brze.

Może: …a pew­nie ze­rwał­by się na równe nogi i gnał­by ze wszyst­kich sił

 

Po­dwo­ił siły pró­bu­jąc stra­cić z sie­bie czar­cią babę… – Li­te­rów­ka.

 

Jeden z kie­run­ków przy­cią­gnął jej uwagę. Wcią­gnę­ła nad­pły­wa­ją­cy stam­tąd za­pach… – Może w pierw­szym zda­niu: Jeden z kie­run­ków zwró­cił jej uwagę. Lub w dru­gim: Wchło­nę­ła nad­pły­wa­ją­cy stam­tąd za­pach

 

Nie ważne, to i tak nie wró­ży­ło mu zbyt do­brze.Nie­waż­ne, to i tak nie wró­ży­ło mu zbyt do­brze.

 

od­sła­nia­jąc długi na wiele set me­trów klin… – …od­sła­nia­jąc długi na wie­le­set me­trów klin

 

jed­nak nie już było czasu na de­lek­to­wa­nie się bólem. – …jed­nak już nie było czasu na de­lek­to­wa­nie się bólem.

 

łany zło­ci­ste nie tknię­te nawet do­ty­kiem naj­mniej­sze­go wia­tru… – Może: …łany zło­ci­ste, nie tknię­te nawet mu­śnię­ciem/ po­wie­wem naj­mniej­sze­go wia­tru

 

Pru­szy­ła nimi już cała oko­li­ca.Prószy­ła nimi już cała oko­li­ca.

 

po­zo­sta­łych po żni­wach, jakie nie­któ­rzy oko­licz­ni rol­ni­cy już roz­po­czę­li. – …po­zo­sta­łych po żni­wach, które nie­któ­rzy oko­licz­ni rol­ni­cy już roz­po­czę­li.

 

Być może ab­sur­dal­ność wszyst­kich wy­da­rzeń sta­nę­ła już na wy­so­ko­ści ze­ni­tu… – Być może ab­sur­dal­ność wszyst­kich wy­da­rzeń się­gnę­ła ze­ni­tu

 

Wy­glą­dał na ste­ra­ne­go zębem czasu… – Wy­glą­dał na nad­gry­zio­ny/ na­ru­szo­ny zębem czasu

 

To tylko ka­wa­łek spróch­nia­łe­go drze­wa. – Ra­czej: To tylko ka­wa­łek spróch­nia­łe­go dre­wna.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Cie­szę się nie­by­wa­le. Wkrót­ce po­pra­wię błędy. Dzię­ki za ich wy­punk­to­wa­nie.

Go­sto­my­śle, daj znać,że tekst po­pra­wio­ny. Klik­nę Bi­blio­te­kę. ;-)

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

po­pra­wio­ne zgod­nie z su­ge­stia­mi, poza drugą – uży­łem in­ne­go zwro­tu.

 

 

Bar­dzo się cie­szę i speł­niam obiet­ni­cę. ;-)

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Po­do­ba­ło mi się :)

Przy­no­szę ra­dość :)

Nowa Fantastyka