- Opowiadanie: grucha - Weź głowę, zostaw ciało

Weź głowę, zostaw ciało

Ko­lej­ne opo­wia­da­nie z cyklu Rolandowych/Ragnarowych przy­gód (”Ostat­ni od­ruch ry­cer­sko­ści” http://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/16304, “Ja­błoń, je­sion i je­lo­nek” http://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/16590, teraz – “Weź głowę, zo­staw ciało”). Jeśli jesteście fanami mrocznych, średniowiecznych klimatów – serdecznie polecam.

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Weź głowę, zostaw ciało

Wszechmocna bezradność paraliżująca kończyny. Pustka, łamiąca doświadczoną opuszczeniem ciała duszę. Żal wypełniający serce. Pamiętałem koniec i powrót do życia, nic jednak pomiędzy nimi.

Jak się nazywałem? Kim byłem? W mojej jaźni walczyły dwie osobowości. Błędny rycerz opierał się grającemu nieczysto łotrzykowi. Dziewicza biel mieszała się z czernią potwornych zdarzeń, tworząc szarzejącą prawdę – na tym świecie nic nigdy nie będzie do końca dobre czy złe. Jedną z postaci zakopałem pod murami miasteczka bez nazwy. Nie mogłem sobie jednak przypomnieć którą.

Poczułem, jak odrętwiałe mięśnie niechętnie poddają się zmianie. Śmierć, zdawałoby się ostateczna i niezaprzeczalna, ustępowała miejsca życiu. Serce drgnęło, pompując świeżą krew. Oddech na nowo wypełnił zapadnięte płuca. Nie życzyłbym najgorszemu wrogowi tego, co czułem. Chociaż pragnąłem wrócić, ból wyrywający mnie z przytulnych objęć zaświatów był nie do zniesienia.

Pierwszą rzeczą, jaką ujrzałem była twarz nieznajomego. Orientalna cera, szpiczaste wąsy, kozia bródka i owinięty białym turbanem czubek głowy wskazywały na to, że pochodził z odległych, pustynnych krain. Domyślam się, że niektórzy spośród was mogliby dostrzec pomiędzy arabskimi rysami coś na kształt współczucia. Sam dostrzegłem w obliczu przybysza  jedynie zakłopotanie. Nie miałem pojęcia, czemu się nade mną litowano.

Usta poczęły szeptać w nieznanym języku powtarzającą się mantrę. Nogi wiodły go w hipnotycznym tańcu derwiszy. Gdy wyciągnął dłonie, dostrzegłem wytatuowany na przedramionych symbol pożerającego własny ogon węża. Wkrótce przystanął, skupiając na mnie przenikliwe spojrzenie. W zielonych oczach rozbłysnął jaskrawy płomień, a z drżących ust wydostał się pył stworzenia. Jaśniejące smuga wypełniła moje wnętrze. Chociaż inkantacja trwała jedynie kilka chwil, czarownik słabł. Magia życia zdawała się go przerastać. W końcu poddał się, głośno przeklinając swoją lichość. Z jego oczu płynęły łzy, a z nosa i uszu gęsto ściekał szkarłat. Ja również krwawiłem, łkając niczym niemowlę, nikt mnie jednak nie usłyszał. Wszystko to działo się bowiem w moim umyśle.

Chociaż żyłem, nie została mi przyznana władza nad ciałem. Stałem się jedynie biernym obserwatorem. Leżałem niczym wór ziemi, oparty plecami o jedną z ławek, przypatrując się przez schnące oczy nagiemu ciału. Wyglądało na to, że zajęto się mną z najwyższą starannością. Zostałem obmyty z zaschniętej krwi i nieczystości, z łydki nie wystawał już złamany piszczel a podbrzusze  zaszyto czarnymi nićmi. Nieopodal leżało bezgłowe truchło ubitej przeze mnie wiedźmy. Za wysłanie maszkary w zaświaty zapłaciłem najwyższą cenę. Odszedłem z tego świata wiedząc, że umierając skazałem oczekującą mojego powrotu ukochaną na życie pełne pogardy i nieurodzaju.

Gdy okultysta uniósł mój podbródek, dostrzegłem, że nie jest sam. Nie mogłem skupić wzroku na majaczącej w oddali sylwetce. Sama obecność skrywającego się w mroku nieznajomego wywoływała we mnie uczucie wyobcowania. Gdy stanął w niknącym, popołudniowym świetle, zajmując miejsce za swym arabskim towarzyszem, poczułem, że coś jest nie tak. Nie powinno go tu być. Nie powinno tu być żadnego z nich. Intuicja podpowiadała mi, że w pozornie dobrych intencjach ukrywało się przerażające przekleństwo.

Dumnie wypinający pierś wojownik trwał nieruchomo, niewzruszony obrotem spraw.  Nie mogłem dostrzec choćby skrawka jego skóry. Każda część ciała, której nie zakrywała pełna, płytowa zbroja, owinięta była bandażami. Twarz mocarza zasłaniała ciasno przylegająca, mosiężna maska. Biały płaszcz zdobił zielony, ośmioramienny krzyż. Widniał on również na rdzewiejącym napierśniku i przytwierdzonych do niego bordowymi pieczęciami, skrawkach pergaminu. Znałem ten symbol z opowieści powracających z wypraw krzyżowych śmiałków. Herb należał do członków zakonu świętego Łazarza.

– Tak, to dopiero początek – westchnął muzułmanin, klęcząc na zimnej posadzce. – Pamiętam, co ci obiecałem – odpowiedział, chociaż przysiągłbym, że jego towarzysz nie wypowiedział słowa. – Dostanie wybór. – Jego twarz przeszył grymas zwątpienia. – Nigdy nie będziesz miał pewności…

Rycerz odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia, zatrzymały go jednak słowa druha.

– Widziałeś, co się stanie – zawołał Arab, gdy tamten stał już na progu katedry. – Obaj patrzyliśmy na świat pogrążony w mroku. – Posmutniał. – On wciąż jest w tobie. Nie wiem, co ci obiecał, ale to wszystko kłamstwa. Jeśli odejdziesz, sprowadzisz na ten świat zagładę. Gdybyś tylko mógł ujrzeć, jak bardzo się zmieniłeś – dodał na koniec.

 

***

 

Przez kolejne godziny obserwowałem, jak czarownik usypuje wokół mnie krąg z białego piasku i ustawia w nim czerwone świece. Niektóre z symboli z wnętrza zdawały się znajome. Chociaż nie były takie same jak te, na które zdarzało mi się natrafiać w czarnych dolinach lasu, wyglądały bliźniaczo podobnie.

– Stań w kręgu – rozkazał.

Rycerz bez wahania wykonał polecenie. Zdarł z siebie szatę i zdobiące pancerz odznaczenia. Potem silnym ruchem pozbył się również pasa, odrzucając wielki, dwuręczny miecz. Na koniec rzucił pod nogi imama zapieczętowane tomiszcze. Obaj zawiesili na nim spojrzenia, trwając w ponurym milczeniu. Do tej pory wydawało mi się, że skryta pod płaszczem księga jest Pismem Świętym. Rozciągnięta na okładce, zdjęta z twarzy skóra szybko skłoniła mnie ku zmianie tego założenia.

Krzyżowiec zerwał maskę. Gdy pozbył się żelaznego karwasza i skórzanej łapawicy, przypadkiem odwinął kawałek bandaża. Nie mogłem dostrzec oblicza cierpiętnika, zauważyłem jednak szpecące dłoń, ropiejące rany i wrzody. Szybko wciągnął rękawice, decydując się na pozostanie w twierdzy, w której się do tej pory ukrywał.

Wielu z uczestników wypraw krzyżowych wracało, cierpiąc na trąd. Niewielu jednak dożywało tak zaawansowanej fazy choroby. W tym przypadku siła i żywotność zdawały się być nie błogosławieństwem, a skazującą na dotkliwe katusze klątwą.

– Rozumiem. – Porozumiewawczo pokiwał głową opiekun męczennika. – Nie lękaj się – pocieszył druha. – Tam, dokąd zmierzasz nikt nie popatrzy się z obrzydzeniem na twoje ciało, gdy zmęczony podróżą przystaniesz na rozstajach, zmieniając przesiąknięte szkarłatem opatrunki. Nikt nie nazwie choroby karą za grzechy. Matki nie będą osłaniały przed tobą dzieci. Fałszywi znachorzy nie zaoferują ci uzdrawiających mikstur. Nie zostaniesz wyszydzony i nie doznasz bólu. Dotarłeś do końca drogi – dodał.

Słowa otuchy zdawały się nie pocieszać świętego wojownika. Wciąż trwał w bezruchu, pewny i chłodny niczym zamkowe mury. Czarownik zamyślił się na chwilę, nie spuszczając oczu z twarzy przyjaciela. Potem podniósł z ziemi maskę, z powrotem zasłaniając zniekształcone oblicze.

– Jesteś gotowy?

W odpowiedzi jego kompan nieznacznie kiwnął głową. Zanim Arab wszedł w krąg, przeciął wierzch dłoni schowanym w szatach wężowym sztyletem. Krople krwi łączyły się z białym piachem, sycząc niczym polne żmije.

– Żegnaj, Gerardzie de Martigues. Żegnaj, przyjacielu. – Nie znałem ich historii, mimo to moment rozstania wielce mnie poruszył.

Okultysta przez chwilę wahał się, wkrótce jednak otworzył leżącą wewnątrz kręgu księgę. Potem położył dłoń na moim ramieniu, łącząc łaknące życia ciało z pożądającym śmierci krzyżowcem. W powietrzu znów zawisły ponure sentencje zakazanego rytuału. Moją uwagę przyciągnął cień krzyżowca. Z każdą chwilą coraz mniej oddawał realną posturę, coraz bardziej natomiast…

– Ankh Rah Na Dam! – rozbrzmiała przeklęta inkantacja. – Ankh Rah Tu Queh! –  Zdawało się, że słowa zaklęcia nie są wypowiadane głosem rytualisty, a kogoś z innego świata.

Tym razem nie dostrzegłem w oczach czarodzieja płomieni życia.  Kolor tęczówek ustąpił czerni zaświatów.

– Teraz, bracie – wyszeptał w ostatnim odruchu świadomości, podając nóż.

Lazaryta bez chwili zwątpienia poderżnął sobie gardło. Z rany nie trysnęła krew, a cienisty, gęsty obłok. Za jego plecami zamiast ludzkiego cienia dostrzegłem kontury bestii. Ścianę katedry zasłaniały młócące na oślep macki. Sylwetka Starego Boga rosła z każdą chwilą.

Wkrótce mrok ogarniał całą świątynię. Zdawało się, że pochłonie również nas, ochronny krąg  jednak działał. Lazarytę opuściła ostatnia z cienistych smug. Jego ciało bezwładnie osunęło się poza krąg. Pradawny rzucił nim ku sufitowi niczym szmacianą lalką. Zakuty w żelazo męczennik zniknął w czerni tak, jakby nigdy nie istniał.

– Ankh Rah Tu Dim Na Gah! – Po kolejnych słowach bożek stanął w bezruchu.

Z oczu, uszu, nozdrzy i ust Araba wytrysnęły strumienie światła, pokonujące mrok i przeszywając ciepłem istnienia moje ciało. Towarzyszący ożywczej mocy podmuch przerwał piaskowy krąg. Pradawny byt uląkł się, zaczynając wnikać w karty otwartej księgi. Na krótką chwilę katedrę rozjaśnił blask tak potężny, że pokonujący barierę teraźniejszości. Zamazujący znaczenie tego, co przeminęło i na nowo odkrywający tajemnice przeszłości.

 

***

 

Przez kolorowe witraże na twarze bogobojnych pielgrzymów padały promienie jutrzenki. Na ołtarzu składano kwiaty. Obok tych z lasów i polan otaczających katedrę, również żywotne strączki pustynne z księstwa Antiochii, maltańskie, kwitnące zimą karwarie i marokańskie lilie morskie. Świątynia była niegdyś miejscem kultu dla ludzi niezliczonych wyznań. Przybywający zza morza, bladoskórzy Nordowie przynosili w darach skóry niedźwiedzi polarnych i kły śnieżnych słoni. Ciemnoskórzy Erytrejczycy ukrywali w sakwach sadzonki drzew oliwnych i korzenie czarnych, rosnących w podziemiach jałowców. Małomówni przybysze ze wschodnich stepów, ze względu na brak cennych darów, zostawiali pod opieką mnichów pierworodnych.

Światło  bladło z każdą chwilą. Pielgrzymów było coraz mniej, aż w końcu bramy świątyni zostały zamknięte dla odwiedzających. Moment przejęcia katedry przez słynące z umartwiania się bractwo było początkiem ostatniego z jej rozdziałów. Chociaż prastare, bluźniercze relikwie zostały zakopane w katakumbach głęboko pod posadzkami klasztoru, ostatecznie również i sami zakonnicy zapomnieli o swoim posłannictwie i zwrócili się ku nowemu panu. Cień niemal całkowicie przesłaniał moją wizję, zdążyłem jednak dojrzeć stojących w kręgu, ukrytych w czarnych habitach braci, składających na ołtarzu ofiarę z kruczoczarnej dziewicy. W drzwiach katedry stanął zamaskowany podróżnik. Wyciągnął przed siebie miecz, szarżując przeciwko wyznawcom diabła. Czerń przykryła zebranych, a gdy się rozstąpiła, okazało się, że po bractwie pozostały jedynie rozrzucone po posadzce, obleczone w pogrzebowe sukna kości. Drżące w objęciach wybawiciela, okrutnie okaleczone dziewczę wyło niczym ranna wilczyca. Młódka kogoś mi przypominała, zanim jednak dostrzegłem jej twarz, wizja dobiegła końca.

Nie wiem, ile czasu minęło od zakończenia rytuału. Podróż w przeszłość, w którą zostałem przypadkiem wysłany, mogła trwać równie dobrze kilka minut, co godzin.

– Nie dziękuj mi, wskrzeszeńcze – zagaił mój wybawiciel, gdy udało mi się stanąć na nogi. Spostrzegłem, że siedzi tyłem do mnie, obok zwłok druha, ściskając w ramionach zapieczętowaną księgę. – Mało kto przychodził w to miejsce, prosząc o łaskę śmierci. Gerard poszukiwał jej od bardzo dawna.

– Jak mam to rozumieć? – odparłem, chociaż trudno było mi wykrztusić z wciąż pamiętającego chłód zaświatów gardła jakiekolwiek słowa.

– Odpowiedź przyjdzie, a gdy się to stanie, wspomnisz chwilę błogiej niewiedzy – westchnął, obracając się w moją stronę.

W ślepych oczach odbiła się moja naga sylwetka.

– Obu nam przyjdzie jeszcze słono zapłacić za spokój krzyżowca.

 

***

 

Straciłem wiarę dawno temu, teraz jednak postanowiłem dołączyć do czuwania nad zwłokami bohatera. Całą noc wpatrywałem się w obleczoną żelazem cielesną powłokę, próbując odgadnąć losy uwięzionego w niej ducha.

Starałem się przypomnieć sobie, kim był dla zakonu świętego Łazarza Gerard de Martiques, samo nazwisko było mi jednak obce. Wygrawerowany na napierśniku „Ordo Militaris et Hospitalis Sancti Lazari Hierosolymitani” potwierdzał moje przypuszczenia odnośnie zakonnej przynależności. Krzyżowiec nie nosił jak niscy rangą rycerze czarnego płaszcza. Z pewnością nie był też szpitalnikiem, należał więc do osławionego dziesiątkami bitew Towarzystwa Zasługi. Rozrzucone po podłodze ordery i insygnia, których pozbył się, by pozwolić diabłu opuścić ciało, były kolejnymi dowodami jego wielkości. Na ozdobionych pięknymi bordiurami skrawkach pergaminu przykładnie wykaligrafowano słowa przysięgi zakonnej, wspomnienia pierwszego oblężenia Jerozolimy, cnoty rycerskie i fragmenty pisma świętego. Podczas konfrontacji ze Starym Bogiem rycerz stracił zasłaniającą twarz maskę. Jego towarzysz z powodu oślepnięcia nie był najwidoczniej świadomy tego faktu, miałem więc okazję przyjrzeć się jego doświadczonemu trądem obliczu. Wykute na mosiężnej zasłonie w miejscu ust „Ecce Homo” trafnie przyrównywało los lazaryty do Męki Pańskiej. Twarz nie przypominała ludzkiej. Nakreślona ropiejącymi krostami, niezliczoną ilością blizn, pozbawiona oczu, nosa, ust i uszu fizjonomia była niczym innym jak gorejącym świadectwem krzyża, który musiał codziennie dźwigać na swoich barkach święty wojownik.

Co jakiś czas próbowałem wypytywać muzułmanina o ich historię, nie był on jednak skory do rozmowy. Zdawał się słabnąć z każdą chwilą. Nad ranem dostrzegłem, że jego twarz przeorały zmarszczki, a włos począł srebrzyć się przekleństwem starości. Wtedy też, gdy przypomniałem sobie, kim był Gerard de Martiques, zwany częściej w moich stronach Geraldem Tonque, zmusiłem go do zabrania głosu.

– Twój towarzysz nie mógł być założycielem zakonu lazarytów. Tamten umarł anno domini tysiąc sto dwudziestego, dożywając z bożym błogosławieństwem osiemdziesięciu lat. – Bezmyślnie rzuciłem oskarżenie. – Mamy przeto rok tysiąc sto siedemdziesiąty drugi…

– Nic nie wiesz – przerwał mi.

– Opowiedz mi więc, kim był ten, który oddał za mnie życie – odparłem.

– Jesteś głupcem – zadrwił ze mnie muzułmanin. – Bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że sam oddałeś za niego śmierć. Jak rzekłem, wspomnisz, co ci wyznałem i zrozumiesz. Teraz jednak zamilcz i pozwól mi oddać się modlitwie.

– Muszę wiedzieć! – wydarłem się, nie mogąc powstrzymać irytacji. W odpowiedzi mędrzec uśmiechnął się jedynie, chowając twarz w dłoniach.

– Od początku do końca niezmienny. Uparty i niecierpliwy niczym panicz na włościach – westchnął.

Nie mogłem zrozumieć jego słów. Czarownik przemawiał jakby tajemnym językiem. Zagadkami, którym nie mógł sprostać mój prosty umysł. Po chwili milczenia zaniechał jednak pyszałkowatości i usłuchał prośby. Nie przemówił jednak, a złożył na moim czole dłonie, przekazując mi ukryte pośród mgieł przeszłości obrazy.

 

***

 

Od pancerzy stojących na wzgórzu krzyżowców odbijały się jaskrawe promienie poranka. Widziałem białe tarcze o prostych, przecinających brzegi, czerwonych krzyżach. Pomiędzy nimi widniały czarne orły Świętego Imperium Rzymskiego, biało-czerwone szachownice Księstwa Apulii i złote odznaczenia heraldyczne Franków. Ponad proporcami dominował, zdawałoby się gorejący zbawieniem, wielkich rozmiarów, pozłacany krucyfiks. Krążący wokół niego cierpiętnicy i okadzający leżące u jego podnóża relikwie bracia zakonni przypominali chroniący ul rój pszczół. Za murem bożych wojowników stało schowane za wzgórzem obozowisko, na terenie którego kończono budowę drugiej wieży oblężniczej. Spoglądający na stosy ściągniętych z Samarii bal drewna Robert II Normandzki i Tankred z Hauteville wymieniali uścisk dłoni.

Znałem szczegóły pierwszej krucjaty. Krzyżowcom zaczynało brakować czasu. Z każdym dniem wyczerpujący skwar oraz ograniczone zasoby wody i pożywienia zamieniały potężnych wojowników w wycieńczonych starców. Tego dnia dowódcy świętej armii postanowili zaufać Bogu, podejmując się drugiej próby szturmu.

Na murach Świętego Miasta, na prawej, lepiej obsadzonej flance dumnie wypinał pierś Iftikhar al-Dawla. Czarna, sułtańska szata unosiła się, smagana potężnymi prądami pustynnego wiatru. Kontrastujące z nadchodzącą falą krzyży, wypisane na czarnych chorągwiach fragmenty Koranu starały się bezcelowo pogodzić dwie wykluczające się prawdy. Wzniosłe sury o cudach proroka Isy, jego niepokalanej matce – Marjam i prawdach objawionym Mahometowi przez archaniołów Gabriela i Michała tragicznie komponowały się z gnijącymi u podnóży murów zwłokami ubitych w poprzednim natarciu chrześcijan. Pierwsze zwycięstwo dodawało ludziom Iftikhara męstwa, on sam jednak stracił wiarę w utrzymanie miasta do nadejścia odsieczy, zanim jeszcze rozpoczęło się oblężenie.

Wśród otaczającej monarchę świty ukrywał się jeden z ostatnich, zamieszkujących Jerozolimę, sufickich mistyków. Mimo przegnania z miasta dawnego kalifatu samotnik zdawał się pozostawać w dobrych relacjach z fatymidzkim władcą. Uznany przez swój lud za heretyka, z niewiadomych bliskiemu otoczeniu króla przyczyn, cieszył się na dworze szacunkiem i posłuchem. Z twarzy doradców wojennych wyczytałem, że niektórzy potajemnie kpili z niego, nazywając między słowami fałszywym prorokiem, nikt jednak nie ośmielał się źle go traktować. W zielonych oczach młodzieńca kryło się zakłopotanie i strach. Nie miało ono jednak związku z nadchodzącym zza murów  szturmem.

Młodzieniec wymienił z sułtanem znaczące spojrzenie. „To nie twoja walka” – mówiły oczy monarchy, gdy dało się słyszeć donośne odgłosy trąb, oznaczające początek natarcia. „Wracaj do własnej wojny. Może tam uda ci się jeszcze coś zdziałać”. Zanim ktokolwiek ze świty zauważył zniknięcie odszczepieńca, tamten mknął już w dół po kręconych schodach. Wkrótce wypadł na plac i ruszył w stronę Bazyliki Grobu Świętego. Z trudem przeciskał się przez tłumy krążących bez celu drobnych rzemieślników i chroniących swoje kramy kupców. W powietrzu krążyło robactwo, a po ziemi biegały szczury. Motłoch ogarniała panika. Pomiędzy dwoma, nie mogącymi się dogadać rzezimieszkami, wybuchła kłótnia. Jeden z nich przez przypadek stłukł obiekt sporu – rzeźbiony dzban. Chwilę później leżał obok fragmentów zniszczonego dzieła, starając się zatamować tryskający z przeciętej krtani potok. W stronę głównej bramy maszerował niewielki oddział żydowskiej milicji. Wyznawcy judaizmu i Arabowie nieczęsto stawali po tej samej stronie, teraz jednak łączył ich w przymierzu fakt, że w przypadku wygranej chrześcijan podzielą ten sam los.

Okultysta biegł dalej. Przeciskał się przez ciasne uliczki, ignorując nic nie znaczące akty bezsensownego okrucieństwa. Gdy stanął na progu cytadeli, skierował się w stronę strzegącej wejścia straży, by pokazać sułtański glejt. Przydzielona eskorta niechętnie towarzyszyła mu w dalszej wędrówce. Z mijanych domów nierzadko słychać było krzyki gwałconych kobiet i płacz dzieci. W świętym mieście triumfował diabeł.

Podróż trwała kolejne, długie minuty. Podróżnicy byli zbyt skupieni na wędrówce, by zauważyć unoszące się znad północnej bramy, wywołane przemarszem tysięcy okutych żelazem fanatyków kłęby pyłu. W końcu świta dotarła do położonej na zachodnim krańcu, opuszczonej dzielnicy. Tutaj młodzieniec rozstał się z towarzyszami. Mimo żądania żołnierze odmówili wejścia na te tereny. Coś złego kryło się między ścianami zrujnowanych domostw. Coś nieznanego splugawiło budowle, wypędzając mieszkańców. Seldżucki wygnaniec brnął samotnie pustymi uliczkami, nie spotykając po drodze żywej duszy. Co jakiś czas zatrzymywał się, by złapać oddech, podejrzliwie obserwując otaczające go ruiny i próbując przypomnieć sobie właściwą ścieżkę.

Ostatecznie udało mu się dotrzeć do celu. Chociaż Jerozolima lśniła oblana promieniami jutrzenki, wyrastające z ziemi wejście do grobowca kryło się w mroku. Padający na nie cień nie był tym rzucanym przez Wieżę Dawida, w której wkrótce Iftikhar al-Dawla miał poddać miasto Rajmundowi de Saint-Gilles, czy inny materialny obiekt.

Seldżuk zabrał jedną ze stojących przy wejściu pochodni. Mrok jakby żywił się jej blaskiem, zdając się wbrew rozsądkowi rosnąć w siłę. Śmiałek ostatni raz obrócił się ku słońcu, po czym niechętnie ruszył w wędrówkę zapomnianymi korytarzami. Gdy stąpał, dotykając ścian i licząc pokonywane przejścia, niemal słyszałem jego strwożone myśli. Był przerażony wizją zgubienia się w labiryncie korytarzy i tym, co mógł napotkać w jego ślepych zaułkach. W duchu przeklinał swoich mentorów, którzy skuszeni wizją zdobycia tajemnej mądrości zerwali z wrót grobowca święte pieczęcie. Obietnica wiedzy miała uchronić miasto przed agresją krzyżowców i obdarzyć Iftikhara al-Dawla nieśmiertelnością. Okazało się, że odnalezione w zakazanych księgach, zapisane w starohebrajskim dialekcie słowa zostały źle zinterpretowane. Zapatrzeni w swoje odkrycia imamowie zbyt szybko zignorowali ostrzeżenia starych rabinów. Potraktowali opowieści o śpiącym w podziemiach Jerozolimy złu jak zacofane przesądy. Prawda została im objawiona, gdy otworzyli stojącą na ołtarzu, obleczoną ludzką skórą księgę.

Do uszu podróżnika docierały odległe głosy. Wersetom starotestamentowych psalmów i bogobojnych sur wtórowały kłótnie niepokornych członków starszyzny. Młodzieniec minął ostatni z zakrętów i jego oczom ukazało się więzienie pradawnych. W niewiarygodnie rozległej i wysokiej jamie, na środku podziemnego jeziora stała znajoma mi katedra. W wodnej tafli odbijał się firmament nocnego, gwieździstego nieba, mimo iż na zewnątrz trwał poranek, a w suficie nie było choćby pojedynczego prześwitu na powierzchnię.

Młody Arab pospiesznie przemknął przez prowizoryczny most, prowadzący na wyspę, starając się nie spoglądać w czarną otchłań mistycznego stawu. Minął łkającego u wejścia rabina, odepchnął oślepionych, poruszających się po omacku, brodatych imamów i stanął jak wryty, wpatrując się w okrążających lewitujące nad ołtarzem tomiszcze, ostatnich strażników porządku. Po świątyni błąkały się ciała tych, których dusze poddały się potędze czarnego słowa. Niektórzy wrzeszczeli, zatykając uszy i przeklinając dzień, w którym przyszli na świat. Inni wydłubywali sobie oczy, nie mogąc pogodzić poczytalności z przekonującym przesłaniem mrocznych wizji. Byli również tacy, którzy dopiero czekali na swoją kolej, by zastępować pozbawionych sił, trwających w modlitwie kapłanów. Odbywający się na ulicach Jerozolimy, bezsensowny rozlew krwi zbiegł się z uwolnieniem jednego z pierwszych prześladowców ludzkości.

– Na nic wasze wysiłki – wykrzyknął odszczepieniec, chociaż młody wiek odbierał mu wiarygodność. – Przestudiowałem zapiski przodków. Nie zdołacie zamknąć demona z powrotem w księdze. Istota ta łaknie ciała – darł się, chociaż nikt nie zwracał na niego uwagi.

– Zamilcz, wygnańcze – zastąpił mu drogę jeden z arabskich przywódców duchowych. – Możemy tylko zaufać Allahowi i modlić się, by chciał opowiedzieć się po naszej stronie…

– Czy nie widzicie, że waszego Boga tutaj nie ma? – Młodzieniec odtrącił kapłana, starając się przecisnąć jak najbliżej naradzającej się starszyzny. – Istota, którą nieudolnie staracie się powstrzymać, zdołała wywołać bunt aniołów w niebie. Wiele razy zmieniała losy zarówno tego, jak i innych światów. Interweniowała, powstrzymując wielkich proroków przed służbą światłu. Zwodziła najczystsze spośród dziewic tak, by nie podołały powiciu tego, którego chrześcijanie uważają za najwyższego pośród proroków. Naprawdę wierzycie w to, że Mirjam była pierwszą, do której przemówili archaniołowie?

– Bluźnierstwa! Herezja! – przekrzykiwali się duchowni, trwając w zatwardziałości serc.

– Odejdź, Imranie al-Izrze ibn Farimie. Na nic zdadzą się tu twoje szatańskie podszepty – z trudem  wycharczał jeden ze stojących w kręgu mędrców.

– Znam sposób – krzyczał młodzieniec, opierając się wyprowadzającym go kapłanom. – Jeśli mnie wysłuchacie, uda nam się oszukać bestię.

– Wracaj do swojego pana na murach, suficki kundlu – wyklęli go pobratymcy.

Gdy nie chciał opuścić ścian przeklętego przybytku, postanowiono wyrzucić go siłą, przerwał im jednak znajomy mi rycerz.  

– Dajcie mu mówić! – Zagrodził im drogę występujący z mroków świątyni, krępy wojownik.

Jego głos brzmiał znajomo. Nie wiedziałem, skąd Gerald de Martiquese wziął się w tamtym miejscu, najwidoczniej on również wątpił jednak w powodzenie stąpania ścieżką światła.

– Zejdź nam z drogi, trędowata poczwaro! – Szarżujący z uniesionym ostrzem Arab szybko pożałował swoich słów. Gerard uderzył go w twarz z taką siłą, że tamten upadł u jego stóp ze zmiażdżonym nosem i wgniecionym czołem. Reszta Arabów puściła Imrana, sięgając po skryte w połaciach szat sejmitary. Po obu stronach wielkiego mistrza zakonu stanęli natomiast gotowi na śmierć, pierwsi z lazarytów.

– Nie macie tu władzy – oznajmił stojący na czele rycerz – Wasz sułtan poddał miasto!

Wśród Arabów powstał zamęt. Taki obrót spraw był dla nich nie do przyjęcia.

– Łżesz, psie!

– Wasz pan oddał mi pokłon – odezwał się skrywający za plecami Gerarda Rajmund IV z Tuluzy.

To właśnie on zadał pierwszy, śmiertelny cios. Bojowy młot spadł na stojącego najbliżej imama. Czaszka pękła niczym arbuz, obryzgując stojących za nim towarzyszy i twarz tuluskiego księcia.

– W imię Chrystusa – zawołał opętany gorączką mordu lord. – Śmierć! Śmierć!

Zza ściany tarcz wystrzeliły ostrza mieczy i groty włóczni. Bełty wchodziły w nieopancerzone ciała Muzułmanów i Żydów niczym w masło. Krzyżowcy cieli niemal na oślep, pozbawiając życia innowierców. Gerard przez chwilę próbował powstrzymywać swoich towarzyszy, gdy został jednak raniony, sam przyłączył się do walki. Początkowo słychać było szczękające o siebie ostrza. Sejmitary ześlizgiwały się z tarcz lub klinowały miedzy fragmentami pancerzy. Zwycięstwo chrześcijan było bliskie, potem jednak z ochronnego kręgu wystąpili ci, którzy do tej pory odpierali ataki bestii. Żaden pancerz nie mógł chronić przed potęgą czarnej magii. Wkrótce sile bestii opierało się jedynie dwóch stojących ramię w ramię rabinów. Chociaż nie zamierzali brać udziału w starciu, w pewnym momencie plecy pierwszego z nich przebił długi, dwuręczny miecz. Drugi natomiast uległ urokowi zaświatów i został wciągnięty w karty pisma.

Katedrę ogarnął nieprzenikniony mrok. Przez kilka chwil słychać było jeszcze odgłosy walki, potem jednak cieniowi zaczęła towarzyszyć przemożna cisza. Na ołtarzu rozbłysło słabe światło, rozrywające zasłonę śmierci. Stojący na wzniesieniu sakralnym Gerard de Martiquese ściskał oburącz wielki, złoty krucyfiks, w którego centrum wtopiona została relikwia świętego Łazarza. Blada, wychudzona dłoń, chociaż odseparowana, niemrawo poruszała palcami, dowodząc swej autentyczności. W półmroku ujrzałem, że Imran leżał na posadzce, przygnieciony ciężarem jednego z martwych krzyżowców, gotując się na śmierć. Pod stopami wielkiego mistrza, leżał straszliwie raniony tuluski lord. Wokół niego rozrzucone były fragmenty ludzkich ciał. Pourywane ręce oraz nogi. Pozbawione kończyn korpusy. Głowy rabinów, imamów i krzyżowców wyglądały teraz podobnie. Jakby śmierć połączyła ludzi w niemym sojuszu.

Ostatnim, co ujrzałem, był odbijający się od kolejnych schodków, krucyfiks. Gdy do twarzy Gerarda zbliżyło się cieniste oblicze, palce nieśmiertelnej dłoni świętego Łazarza zamarły w bezruchu. Emanujące z nich wspomnienie blasku zbawienia przeminęło, pozwalając połączyć się wypierającemu Boga męczennikowi z nowym Panem.

 

***

 

– Tamtego dnia doszło do rzezi. Krzyżowcy mimo poddania Świętego Miasta nie znaleźli w swoich sercach miłosierdzia. Ulice Jerozolimy po raz pierwszy spłynęły krwią. Puszczono z dymem każdy ze zdobiących miasto meczetów i synagog – dopowiedział Imran, zanim jeszcze odzyskałem pełnię świadomości po przebytej w odległe czasy podróży. Wydawało mi się, że jego twarz zdążyła się poważnie zestarzeć od momentu, w którym położył dłonie na moich skroniach.

– W jaki sposób udało ci się przeżyć? – zapytałem.

Siwiejące włosy i grube zmarszczki wcześniej po prostu godnie komponowały się z powagą jego wieku. Teraz były jedynie smutnym dowodem na to, że nie pozostało mu wiele czasu.

– Od tamtego przeklętego dnia byliśmy nierozłączni. Gerard potrzebował mnie, chociaż długo nie rozumiałem dlaczego – odpowiedział z trudem. – Tak samo ja potrzebuję teraz ciebie.

– Mnie? Jestem nikim. Wyrwaliście z objęć śmierci przypadkowego głupca – odparłem.

– Wiele lat temu na wezwanie Gerarda odpowiedziałem w ten sam sposób. Chociaż wtedy nie mogłem wyobrazić sobie samego siebie tak daleko, jestem tu. – Mędrzec słabł z każdą chwilą. – To, kim teraz jesteś, w przyszłości straci jakiekolwiek znaczenie.

– Nie mam w sobie ani wystarczająco dużo męstwa, ani siły – Próbowałem wywinąć się z obowiązku.

– Nie tak dawno byłeś oddanym sprawie, pełnym wiary rycerzem. Skoro udało ci się w tak krótkim czasie znaleźć się na samym dnie, dlaczego nie spróbować wdrapać się na szczyt?

Nie miałem pojęcia skąd mędrzec tak wiele o mnie wiedział.

– Nie jestem godzien, by ci towarzyszyć – wciąż trwałem przy swoim.

– W swoją drogę wyruszysz beze mnie, Rolandzie– wyjaśnił.

Wypowiedziane imię odsłoniło ukrywaną w zakamarkach świadomości tożsamość.

– Dlaczego? – Ciężko było mi domyślić się, czego ode mnie oczekiwano.

– Ponieważ nie ma innego wyjścia – odparł.

Nie podobały mi się odpowiedzi nieznajomego. Były zbyt ogólne i wymijające, by mieć jakąkolwiek wartość lub zbyt pokrętnie sformułowane, by móc je zrozumieć.

– Wyruszysz w daleką podróż – kontynuował. – Zwiedzisz dziesiątki mrocznych, opuszczonych miejsc. Zapomniane przez twórców, porzucone światy. Spróbujesz wytłumaczyć władającym królestwami nieumarłych lordom, że muszą zejść z tronów, by pozwolić odejść poddanym. Utulisz do snu sieroty, których płacz nie dotarł do uszu matek. – Milczałem, wierząc, że niektóre skargi po prostu muszą zostać wysłuchane. – Do tego czasu wszystko, czego doświadczyłeś na Ziemi, straci znaczenie. Staniesz się kimś innym. Postawisz stopy na solnych słupach, gdy podniosą się sądne dzwony. Przespacerujesz się ramię w ramię ze skarbnikiem kłamstw. Spojrzysz w oczy pierwszemu z pradawnych, nie wiedząc nawet dlaczego. Być może już byłeś w niektórych z tych miejsc. Widziałeś je w swoich snach. Tych, których nie sposób pamiętać po przebudzeniu. – Proroctwo przypominało majaczenie lunatyka, w niezwykły sposób przemawiało jednak do wyobraźni. – Moja historia kończy się razem z historią Gerarda. Udam się w podróż do czasów, w których w miejscu Jerozolimy można było odnaleźć jedynie pustynię. Poranek trzeciego dnia pierwszej ery. Gdy morza zostały oddzielone od lądów, ale zanim jeszcze ziemia wydała ze swojej jałowości życie – zawiesił głos, zastanawiając się nad dalszymi słowami. – Tam też odejdę. Zbyt długo stąpałem po ziemi. Moje ciało rozsypie się w pył, a moje kości zostaną przykryte piaskami czasu. Zostanę zapomniany. Muszę ukryć przed światem księgę. Kupić ludzkości kilka tysięcy dobrych lat.

Chociaż uśmiechnął się, czułem, że jego wnętrze wypełniał smutek. Być może sam nie wierzył w to, że jego ofiara cokolwiek zmieni. Komuś, kto spędził życie na podróżach w czasie, choćby i parę tysięcy lat wciąż wydawało się jedynie kroplą w morzu.

– Nie wiem, co mam robić – odrzekłem, przerażony spoczywającym na barkach ciężarem.

– Odszukaj mnie. W tamtych dniach, w których Urban II wydał na mieszkańców Jerozolimy wyrok śmierci, a w sercu ziemi otwarto skrywającą diabła księgę. – Spostrzegłem, że jego palce obracają się w pył, a skóra zaczyna blaknąć. Dopiero teraz zrozumiałem, że Arab nie starzał się, a opuszczał świat materialny.

– Nie rozumiem – zająknąłem się.

Jego szaty łączyły się jakby z ciałem, przybierając szarą barwę.

– Gdy ponownie się spotkamy, opowiedz mi o swoim świecie. O trawiących ludzkość plagach, pozbawionych sensu wojnach, mieszkańcach lasu i przebudzeniu Starych Bogów. Widziałeś, jak oszukać diabła. Wierzę, że tak jak za moich czasów, również i tym razem Gerald de Martiquese przyjmie brzemię, by ocalić świat od zepsucia.

– To nie ma sensu – wykrzyknąłem. – Przecież mówiłeś, że masz zamiar ukryć księgę. To nie wystarczy?

– Gdy się zgubisz, znajdź katedrę. To ona zabierze cię w miejsca, o których ci opowiedziałem – zmienił temat starzec.

Zaczął się garbić i znacznie stracił na wadze. Coraz ciężej było zrozumieć wydostające się z jego ust sentencje. Teraz nie tylko przez ich tajemniczość i ukryte między słowami przesłanie, a również z przyczyn natury przyziemnej.

– Chcesz, by historia się powtórzyła? Po prostu pozwolisz ludziom jeszcze raz stoczyć się na samo dno?

Milczenie było ponurym potwierdzeniem moich obaw. Zrozumiałem, że stałem się elementem układanki.

– Zabierz księgę w inne miejsce. Czemu skazujesz ludzkość na popełnianie tych samych błędów?

– Proszę cię tylko o to, byś odnalazł mnie w Jerozolimie. Do tego czasu będziesz wiedział, jak postąpić – posępnie ogłosił.

– Nie pozwolę ci na to – wykrzyknąłem. – Nazywałeś Martiquese’a przyjacielem. Widziałem jego twarz. Chcesz, by jeszcze raz wziął na barki ten krzyż?

Arab milczał, kontemplując moje słowa.

– Tylko tyle masz do powiedzenia? W takim razie sam zabiorę księgę – wydarłem się, rzucając do ataku.

Gdy tylko moje palce dotknęły jego skóry, ciało obróciło się w chmurę piachu. Przeturlałem się po posadzce, daremnie starając łapać lewitujące okruchy. Otumaniony, rozglądałem się wokół, próbując zlokalizować niedoszłą ofiarę.

– Weź głowę. Zapomnij o ciele. Bez niego będzie ci lżej – pożegnał się ze mną mędrzec.

Ujrzałem, jak stoi w przedsionku świątyni, ściskając jedną dłonią księgę, drugą natomiast podtrzymując otwarte na oścież drzwi. Rozpościerający się za nim firmament zachmurzonego nieba i pogrążona w półmroku pustynia musiały być miejscem, w którym miało stanąć święte miasto. Rzuciłem się w stronę wyjścia, zanim jednak do niego dotarłem, zdążył przekroczyć próg i zamknąć za sobą drzwi. Gdy je otworzyłem, moim oczom nie ukazał się pustynny krajobraz, a bezmiar czerwonego morza.

 

***

 

Spojrzałem w dół i ujrzałem rozbijające się o ostre krawędzie skał krwiste fale. Świątynia stała na rzeźbionej, marmurowej kolumnie. Zakręciło mi się w głowie. Z trudem, ledwo unikając upadku w morskie czeluści, odchyliłem się do tyłu, spoczywając na zimnej posadzce. Zobaczyłem wydostający z kotłującego się nieba piorun, który uderzając w powierzchnię wzburzonego żywiołu otworzył wir. Odgłosom rozbijających się fal poza świstem wiatru i grzmotami wtórował jeszcze jeden odgłos. Dzwoniące w uszach, głębokie dudnienie. Wierzyłem, że to skowyt ewoluującej wbrew własnej woli natury, potem jednak ujrzałem przesuwający się tuż pod powierzchnią krwawej tafli czarny kształt. Moim oczom okazało się oblicze jednego ze Starych Bogów. Gdy niebo zagrzmiało ponownie, z jego wnętrzności nie wydostał się kolejny piorun, a wolno opadające sylwetki pozbawionych skrzydeł aniołów.

Groza tego świata odebrała mi nie tylko mowę, ale i nadzieję na powrót do moich czasów. Odsunąłem się od wejścia, zamykając kościelne wrota. Gdy tylko zetknęły się ich skrzydła, przepadły prześladujące moją duszę odgłosy. Nie przestawałem się cofać, przerażony obrotem spraw. Przestało mi zależeć na ratowaniu świata. Pragnąłem jedynie bezpieczeństwa. Kim byłem, by równać się z mądrością arabskich proroków i odwagą szukających męczeńskiej śmierci krzyżowców? Nie rozumiałem, dlaczego zawierzono mi tak odpowiedzialne zadanie. Co gorsze, nie mogłem znaleźć w sercu woli, by podążyć przeznaczoną mi ścieżką. Ogarnęła mnie bezsilność. Umysł poddał się rozpaczy, zamykając ciało w objęciach histerii.

– Chcę wrócić do domu – zacząłem rozmawiać sam ze sobą. – Nikt nie zmusi mnie do udziału w tym szaleństwie! – wyłem, zalewając się łzami. – Zostanę tu. Jest dobrze. Bezpiecznie. Wcale nie muszę stąd odchodzić – próbowałem przekonać samego siebie do bzdurnej logiki.

– Długo zamierzasz się mazać, pięknisiu? – dotarł do mnie ochrypły głos. Nie mogłem zlokalizować, skąd dochodził, wstałem więc, nerwowo rozglądając się dokoła.

– Kto to mówi? – zagrzmiałem, ścierając z twarzy łzy.

– A jak myślisz?

Głos dochodził zza ołtarza, więc tam też skierowałem kroki. Przez dłuższą chwilę próbowałem wydedukować, kto mógł ze mnie kpić, wkrótce jednak moim oczom ukazała się odseparowana głowa wiedźmy. Wyglądała na martwą. Zbliżyłem się, by upewnić, że to, co słyszałem, było jedynie wytworem pokiereszowanej wyobraźni.

– Niespodzianka! – Gdy zbliżałem palce, czarownica znienacka otworzyła oczy i roześmiała się tak paskudnie, że odskoczyłem do tyłu, potykając o jeden z przewróconych świeczników. – Pamiętasz, co powiedział ci na odchodne? – zapytał, szczerząc kły, upiorny czerep.

“Weź głowę, zostaw ciało” – wspomniałem ostatnie słowa Arabskiego mędrca. Byłem pewien, że rada była kolejną, zagmatwaną metaforą. Czyżbym się mylił?

– Nie poradzisz sobie beze mnie. – Usta wiedźmy wykrzywiły się w parodii uśmiechu. – Jesteśmy na siebie skazani, Rolandzie.

Koniec

Komentarze

Hmmm. Nie podeszło.

Niewiele się dzieje, a właściwie – bohater niewiele robi. Tylko siedzi (czy tam leży) i nic nie kuma. A ja razem z nim. Jako rozdział w książce tekst pewnie by się sprawdził, ale jako samodzielne opowiadanie – nie bardzo. Widać, że jakaś część w istnieniu bohatera dopiero się zaczęła.

W Jerozolimie tyle postaci, że łatwo się w nich pogubić. Czasu akcji też nie jestem pewna.

Ale napisane bardzo przyzwoicie – bety się sprawdziły.

Babska logika rządzi!

Nie mogłem sobie jednak przypomnieć(+,) którą.

 

z łydki nie wystawał już złamany piszczel(+,) a podbrzusze  zaszyto czarnymi nićmi.

 

Z rany nie trysnęła krew, a cienisty, gęsty obłok. ← obłok nie może trysnąć

 

sprostać mój prosty umysł.

 

był odbijający się od kolejnych schodków, krucyfiks.

 

Spojrzałem w dół i ujrzałem rozbijające się o ostre krawędzie skał krwiste fale. Świątynia stała na rzeźbionej, marmurowej kolumnie. Zakręciło mi się w głowie. Z trudem, ledwo unikając upadku w morskie czeluści, odchyliłem się do tyłu, spoczywając na zimnej posadzce. Zobaczyłem wydostający z kotłującego się nieba piorun, który uderzając w powierzchnię wzburzonego żywiołu otworzył wir. Odgłosom rozbijających się fal poza świstem wiatru i grzmotami wtórował jeszcze jeden odgłos. Dzwoniące w uszach, głębokie dudnienie. Wierzyłem, że to skowyt ewoluującej wbrew własnej woli natury, potem jednak ujrzałem przesuwający się tuż pod powierzchnią krwawej tafli czarny kształt. Moim oczom oukazało się oblicze jednego ze Starych Bogów. Gdy niebo zagrzmiało ponownie, z jego wnętrzności nie wydostał się kolejny piorun, a wolno opadające sylwetki pozbawionych skrzydeł aniołów.

 

Fajny klimat, ale faktycznie zdaje się trochę przegadane. Dużo szczegółów, czułam się trochę przytłoczona, mimo że język jest bardzo plastyczny.  Ale odbiór jak najbardziej pozytywny.

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

dostrzegłem wytatuowany na przedramionych symbol pożerającego własny ogon węża

Literówka.

Jaśniejące smuga wypełniła moje wnętrze.

Kolejna.

Odszedłem z tego świata wiedząc, że umierając[+,] skazałem oczekującą mojego powrotu ukochaną na życie pełne pogardy i nieurodzaju.

Krzyżowiec nie nosił[+,]jak niscy rangą rycerze[+,] czarnego płaszcza.

Ja bym tu machnął przecinki, bo to chyba jednak wtrącenie.

Krzyżowcy[+,] mimo poddania Świętego Miasta[+,] nie znaleźli w swoich sercach miłosierdzia.

 

Zgodzę się z Naz – klimatycznie. Szanuję za research, bo wygląda, że zrobiłeś go, autorze, solidnie.

Ale. :p Lubujesz się w opisach, które wyglądają jak bloki tekstu, są przegadane i nudne. Do tego ja osobiście nie znoszę opisów, więc tym gorzej mi się to czytało. Zdecydowanie nie tędy droga. Do tego momentami spomiędzy akapitów przedzierał się patos. Do tego nawiedzony, bełkoczący coś starzec. Cóż, to raczej high fantasy, bo do dark mu trochę brakuje, a samo używanie i odmienianie przez przypadki słowa “mroczny” to jednak za mało.

Podobała mi się scena ożywienia głównego bohatera – jedna z nielicznych, które nie były statyczne. Niektóre zdania i metafory – bajka. Niestety to za mało, żeby zachęcić mnie do zapoznania się z pozostałymi opowiadaniami cyklu. :(

Pozdrawiam!

MrBrightside, wydaje mi się, że inne opowiadania z cyklu były ciekawsze – mniej wyjaśniania, więcej się działo. Ta głowa w końcówce nie spadła z księżyca. ;-)

Babska logika rządzi!

Nie sposób zaprzeczyć temu, że opowiadanie przesycone jest opisami i mało w nim jakiegoś głównego trendu akcji – ot właściwie zbiór retrospekcji. Dla mnie to pewnego rodzaju przystanek pomiędzy kolejnymi opowiadaniami, które będą mogły być traktowane jak osobne byty, z Rolandem i głową wiedźmy w roli głównej. Chcąc ciągnąć temat dalej stanąłem właśnie przed takim zadaniem – wskrzesić bohatera, nadając mu nowy kierunek. Cel osiągnąłem – przykro mi, że sam tekst nie przypadł Wam do gustu. W kolejnych opowiadankach postawię na akcję – nie każdy musi być pasjonatem historii; wypraw krzyżowych, relacji Islamu z Chrześcijaństwem, postaci tamtych czasów, itp.

Dziękuję wszystkim za komentarze!

Finklo, będę to mieć na uwadze, choć ten tekst akurat mnie zmęczył. :c

Grucho, taki fragment pasowałby w jakiejś dłuższej formie, może powieści, jako przerywnik. Ale w momencie, gdy serwujesz coś takiego solo i to komuś, kto nie zna poprzednich tekstów z uniwersum, to danie wychodzi bardzo ciężkostrawne. Według mnie “Weź głowę, zostaw ciało” się nie broni jako samodzielne opowiadanie.

Może dlatego, że nie jest samodzielnym opowiadaniem, jak napisałem w przedmowie, a kontynuacją.

Nie będę ukrywać, Grucho, że dość szybko przestałam próbować zrozumieć mało jasną dla mnie treść i skupiłam się na wyłapywaniu usterek.

 

Wszech­moc­na bez­rad­ność pa­ra­li­żu­ją­ca koń­czy­ny.Wszechmoc nijak nie pasuje mi do bezradności.  

 

nie­któ­rzy spo­śród was mo­gli­by do­strzec po­mię­dzy arab­ski­mi ry­sa­mi coś na kształt współ­czu­cia. Sam do­strze­głem w ob­li­czu przy­by­sza… – Czy to celowe powtórzenie?

 

Za wy­sła­nie masz­ka­ry w za­świa­ty za­pła­ci­łem naj­wyż­szą cenę. Od­sze­dłem z tego świa­ta wie­dząc… – Nie brzmi to najlepiej.

 

Biały płaszcz zdo­bił zie­lo­ny, ośmio­ra­mien­ny krzyż. – Czy krzyż może mieć osiem ramion?

Za SJP: krzyż 1. «przedmiot w kształcie dwóch linii przecinających się pod kątem prostym»

 

od­rzu­ca­jąc wiel­ki, dwu­ręcz­ny miecz. Na ko­niec rzu­cił pod nogi… – Nie brzmi to najlepiej.

 

nikt nie po­pa­trzy się z obrzy­dze­niem na twoje ciało… – …nikt nie po­pa­trzy z obrzy­dze­niem na twoje ciało

 

Spo­glą­da­ją­cy na stosy ścią­gnię­tych z Sa­ma­rii bal drew­na… – Spo­glą­da­ją­cy na stosy ścią­gnię­tych z Sa­ma­rii bali drew­na

 

przez tłumy krą­żą­cych bez celu drob­nych rze­mieśl­ni­ków i chro­nią­cych swoje kramy kup­ców. W po­wie­trzu krą­ży­ło ro­bac­two… – Powtórzenie.

 

się­ga­jąc po skry­te w po­ła­ciach szat sej­mi­ta­ry. – Szaty nie mają połaci.

Za SJP: połać «duża część jakiejś przestrzeni»

Proponuję: …się­ga­jąc po skry­te w fałdach szat sej­mi­ta­ry.

 

Pusz­czo­no z dymem każdy ze zdo­bią­cych mia­sto me­cze­tów i sy­na­gog… – Synagoga jest rodzaju żeńskiego, więc: Pusz­czo­no z dymem każdy ze zdo­bią­cych mia­sto me­cze­tów i każdą sy­na­gogę.

Lub: Pusz­czo­no z dymem wszystkie zdo­bią­ce mia­sto me­cze­ty i sy­na­gogi

 

– W swoją drogę wy­ru­szysz beze mnie, Ro­lan­dzie– wy­ja­śnił. – Brak spacji po wypowiedzi.

 

– Dla­cze­go? – Cięż­ko było mi do­my­ślić się… – – Dla­cze­go? – Trudno było mi do­my­ślić się

 

Coraz cię­żej było zro­zu­mieć wy­do­sta­ją­ce się z jego ust sen­ten­cje. – Coraz trudniej było zro­zu­mieć…

 

Nie prze­sta­wa­łem się cofać, prze­ra­żo­ny ob­ro­tem spraw. Prze­sta­ło mi za­le­żeć na ra­to­wa­niu świa­ta. – Czy to celowe powtórzenie?

 

wspo­mnia­łem ostat­nie słowa Arab­skie­go mę­dr­ca. – …wspo­mnia­łem ostat­nie słowa arab­skie­go mę­dr­ca.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję za cenne uwagi, regulatorzy. Żałuję, że nie udało mi się wciągnąć cię do mojego świata.

Grucho, cieszę się, że uznałeś uwagi za przydatne. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Jeszcze nie zdarzyło mi się nie uznać :)

Tym bardziej mi miło. ;-D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Całkiem dobrze mi się czytało :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka