- Opowiadanie: Piotr Damian - Nie zamykaj oczu

Nie zamykaj oczu

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Nie zamykaj oczu

Drzwi na klatkę były jak zwykle otwarte. Splunąłem przez ramie i wszedłem do środka. Jak co dzień w moje nozdrza uderzył sterylny zapach środków czystości. Mieszkaliśmy na szóstym piętrze. Na naszym osiedlu nie było wind. Paskudne miejsce do życia i wychowania. Mijałem kolejne drzwi za którymi mieszkali anonimowi sąsiedzi: złodzieje, dewoty i alkoholicy. Z każdym dniem coraz ciężej pokonywało mi się tę drogę, niewątpliwie najgorszą ze wszystkich mi znanych. Te schody były jak życie, piąłeś się coraz wyżej tylko po to aby na samym końcu i tak pożałować, że podjąłeś wędrówkę. A mimo tego każdego dnia, jak Syzyf wchodziłem po nich tylko po to by upaść, najniżej jak tylko może człowiek. Dużo myślałem, stawiając kolejne kroki, w zasadzie nie pozostawało mi nic innego. Moi rówieśnicy w tym czasie byli już w domach, jedli obiad, a później chodzili na korepetycje i robili prawo jazdy. Wieczorami spędzali czas na dyskotekach w modnych klubach. No przynajmniej ci z mojej szkoły. Mi pozostawały spacery. Gdy wychodziłem z budy kręciłem się dużo po mieście, badając jego każdy zakamarek. Zniszczone relikty PRLu kryły w sobie tajemnice tak obcą, dla dzisiejszego pokolenia chyba nierozwiązywalną. Lubiłem te porzucone fabryki, zarośnięte chaszczami tory i ulice z dala od centrum. Posiadały wielką zaletę, mało kto tam przychodził. Można było posiedzieć w spokoju, będąc wolnym od pogardliwych spojrzeń, rzucanych mimochodem. Dzięki nim wracałem późno do domu i zyskiwałem kilka chwil, żeby poczytać, lub pomyśleć.

 

Dziś wróciłem wcześniej. Jak zwykle nie wiedziałem czego się mogę spodziewać. Jak zawsze zaczął mnie boleć brzuch, a poziom adrenaliny w mojej krwi sięgał zenitu. – Całe życie… – pomyślałem. Tylko, że w mojej wersji u kresu wędrówki nie było światełka w tunelu, lecz tylko wszechogarniająca ciemność. Powoli nacisnąłem klamkę. Otwarte, jak zwykle. Wszedłem, zdjąłem kurtkę, plecak rzuciłem do pokoju.

 

– Mirek, to ty? – zapytała matka z kuchni. Jej głos drżał, była zaniepokojona. Normalka.

– Nie było go co? – Zapytałem, wchodząc do łazienki i namydlając dłonie. Rzuciłem okiem na lustro. Nie wyglądałem najlepiej. Siwizna spod podbitego niedawno oka już zaczęła blednąć, ale zmęczenie na mojej twarzy i sklejone potem, żółte, długie na palec włosy nie dawały dobrego efektu. W takim stanie nigdy nie znajdę dziewczyny, pomyślałem z goryczą i wytarłem ręce w brązowy ręcznik.

– Jeszcze nie, ale pieniądze się kończą. Pewnie dzisiaj przyjdzie łajza. – Co dzień tak wyglądała nasza rozmowa. W normalnych domach syna pyta się jak poszła kartkówka.

 

Wszedłem do kuchni. Matka siedziała na taborecie, oglądając telenowelę na małym telewizorze ustawionym na lodówce. Mieliśmy większy ale ojciec sprzedał. Mała klitka, w której się znajdowaliśmy była w stanie pomieścić najwyżej dwie osoby, jeśli jedna aktualnie siedziała przy niewielkim stoliku.

– Zjesz ze mną? – zapytałem, patrząc na jej pomarszczoną twarz o brązowo – żółtawej cerze i jasno-siwe włosy spięte w warkocz.

– Nie Miruś. Już jadłam. – odparła z wdzięcznością, jakby ktoś wręczył jej przed chwilą milion dolców.

Wyciągnąłem z niewielkiego kredensu rondel i wstawiłem na kuchenkę, nalewając sobie zupy. Znowu krupnik, jak wczoraj i przedwczoraj chyba też. Nigdy nie narzekałem, nie chciałem i nie miałem prawa. Kiedyś ksiądz katecheta na religii puścił nam film o misjach w Afryce. Cholernie smutna sprawa. Warunki w jakich żyją tamci ludzie to tragedia i najgorsze co może spotkać człowieka. Ja nie chodziłem głodny.

– Co nowego w filmie? – zapytałem z uśmiechem, czekając na zupę i odwracając się do ekranu. Do drewnianej belki w jakiejś stodole stał przywiązany półnagi Latynos, obok którego stała wysoka kobieta o nierealnie wielkim biuście, ubrana w lateksową bieliznę. W ręku trzymała bicz i co jakiś czas smagała mężczyznę, wyzywając go po hiszpańsku od łajdaków. Gdy widzisz w telewizji taką scenę, to albo trafiłeś na darmowy kanał porno, albo to telenowela. Lubiłem to oglądać, przynajmniej mogłem popatrzeć na kobiety, które w moim kierunku nigdy nie rzuciłyby nawet przelotnego spojrzenia.

 

– A wiesz, Manuela nakryła Felipe na zdradzie i teraz go torturuje na hacjendzie swojego ojca. – zaśmiała się matka. Ona też podchodziła do tego z lekkim dystansem.

Zupę zjadłem ze smakiem. Nie wziąłem dziś kanapki do szkoły i byłem głodny. Po zajęciach poszliśmy z chłopakami na wino. Chciałem się wykręcić, ale mi nie pozwolili. Czułem się niezręcznie kiedy składali się na trunek. Wiedziałem, że irytuje ich mój brak funduszy, ale w gruncie rzeczy nie byli złymi kolegami. Chłopcy z dobrych domów, zawsze dowcipni, markowo ubrani i czasem żałośnie głupi. Mimo wszystko darzyłem ich w pewnym stopniu przyjaźnią.

W grupie czułem się kimś innym. W szkole odnajdywałem spokój, wracałem do normalności. Podjąłem dobry wybór, decydując się na najlepsze w mieście liceum. Ominęła mnie znieczulica nauczycieli i chamstwo uczniów. Miałem kiedyś kolegę z technikum mechanicznego, blisko naszego osiedla. Miał na imię Paweł. Nie wytrzymał kiedy zmuszono go do ujeżdżania muszli klozetowej w szkolnej ubikacji. Złamał nos jednemu przyjemniaczkowi, a potem tak go urządzili, że starzy teraz jeżdżą z nim po całej Polsce, żeby znów odzyskał władzę w ręce i normalnie mówił. Bandyci, którzy go pobili co prawda posiedzieli chwilę w poprawczaku, ale zaraz wyciągnęli ich stamtąd ojcowie.

 

W mojej szkole było bezpieczniej. I co prawda nie pałałem jakąś do niej miłością, ale cieszyłem się że tam uczęszczam, mimo głębokiego uczucia obcości i doklejenia do mnie plakietki „zdolny, lecz leniwy” przez nauczycieli.

Nie było tak, że nie chciałem się uczyć. Chęci miałem, ale w domu się nie dało. Zwykle po przyjściu ze szkoły siadałem z matką i czekaliśmy na jego powrót. Oglądaliśmy te bzdury w telewizji i słuchaliśmy najmniejszych odgłosów z sąsiedztwa. Gdy ojciec przychodził zaczynała się istna rzeź. Matka krzyczała na niego, biła i pluła mu w twarz. On gdy zdenerwował się dostatecznie oddawał jej z pełną mocą, a wtedy musiałem wkroczyć i ja. Obrywałem najgorzej. Kiedyś, gdy jeszcze mieszkała z nami Beata, to ona dostawała niemiłosierne baty, bo była starsza. Odkąd wstąpiła do zakonu sióstr Dominikanek zostałem tylko ja. Ostatnio skurwysyn podbił mi oko. – No kto cię tak urządził? Wygrałeś chociaż? – pytali koledzy. – Wiecie jak jest chłopaki. – odpowiadałem z wyrazem twarzy, który mówił „o życiu wiem wszystko” – Trzeba bronić swojego interesu. – i częstowałem się najczęściej fajką od któregoś z nich.

 

Wcale taki nie byłem. Poza szkołą raczej wolałem się trzymać na uboczu, w samotności czytać książki, lub po prostu siedzieć w milczeniu. Ludzie na co dzień przywdziewali maski, jedne do pracy, inne do spotkań ze znajomymi, a jeszcze inne dla rodziny. Dziwiło mnie dlaczego i mnie to dotyczy. Uważałem, że w pewnym sensie jestem wyjątkowy, ale chyba nie da się być cały czas bezkompromisowym skurwysynem. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła dwudziesta. Serial powoli zbliżał się ku końcowi. Manuela zaczęła policzkować wściekle Felipe po czym pocałowała go przy akompaniamencie latynoskiego przeboju Enrike Iglesjasa.

 

Wstałem, wychodząc z kuchni, ale nie zdążyłem nawet wejść do pokoju, bo ojciec wrócił. Stał w drzwiach, sapiąc i patrząc na mnie otępiałym wzrokiem. Jego zapach czułem znajdując się parę metrów od niego. Wyglądał ohydnie. Na twarzy miał ponad tygodniowy zarost i kilkanaście brudnych, zaropiałych strupów. Jego siwe włosy kleiły się jak miód, a paznokcie wywoływały mdłości swoim rozmiarem i żółtawym kolorem. Ubrany był w szarą, drelichową kurtkę oraz czarne spodnie od garnituru uszczane już nie wiem ile razy.

 

– Pić… – wydyszał, idąc do łazienki. – Kurwy! – krzyczał zdając sobie sprawę, że wszelkie płyny, typu perfumy, zawierające alkohol zniknęły. Ze złością zrzucił wszystko z umywalki na posadzkęę i udał się do kuchni.

– Baśka… Basiu… – zwrócił się do mamy, klękając przed nią na kolanach. – Daj na jedno piwo. Tylko jedno, przyrzekam, że ostatnie. Później już nie piję.

– Ty gnido! – mama rzuciła tylko, ze łzami w oczach i biorąc przykład z Manueli zaczęła go niemiłosiernie policzkować, przeplatając tę czynność licznymi wyzwiskami pod jego adresem. Po którymś z kolei upadł na plecy i położył się na podłodze przez chwile nieruchomo. – Zabiła mnie… Zabiła. – jęczał od rzeczy, turlając się po podłodze. Gardziłem tym człowiekiem. Chciałem, żeby wreszcie zdechł i dał nam święty spokój, ale wtedy zawsze przed oczy wracał mi obraz z dzieciństwa, kiedy ojciec wrócił z pijaństwa. Dostał wtedy padaczki, rzygając na siebie. Matka go uratowała, najpierw nie dopuszczając, żeby nie potłukł sobie głowy, a potem zrobiła mu reanimacje, bo zadławił się własnymi rzygami. Do dziś pamiętam jej zapłakaną twarz, całą w tym syfie. Kochała go, może bardziej niż Manuela, Felipe.

 

Po chwili wstał i zaczął obmacywać kieszenie matki, w poszukiwaniu pieniędzy. – Aaa! – krzyczała. Pewnie sąsiedzi już zadzwonili po psy. Podbiegłem do niego, odciągnąłem od niej i przywaliłem pięścią prosto w twarz. Coś chrupnęło. Na jego zmarnowanej facjacie wymalowała się ogromna złość i popchnął mnie z całej siły do tyłu. Było to tak nagłe, że nie zdołałem utrzymać równowagi. Potylica mojej głowy uderzyła z hukiem o futrynę drzwi. Straciłem kontakt z rzeczywistością.

 

***

 

Od dawna moje oczy nie zaznały snu, bo jak śnić, gdy całe życie jest koszmarem. To dziwne uczucie, gdy otwierasz oczy i widzisz ciemność, przenikającą całe twoje ciało, jakiej nigdy nie widziałeś i nie jesteś sobie w stanie wyobrazić. Dziwne, nie bałem się w ogóle, a chyba powinienem. Było mi wygodnie, leżałem na miękkim łóżku, temperatura oscylowała wokół pokojowej. Na czole czułem leciutki wiaterek. Zapachu nie pamiętam. – Oślepłem? – pomyślałem. To możliwe, w końcu mocno uderzyłem się w głowę i mogłem uszkodzić sobie ośrodek odpowiedzialny w mózgu za wzrok. A może umarłem. Gdy w oddali zobaczyłem małe, okrągłe światełko i moja pierwsza teza została obalona, powoli zaczynałem w to wierzyć. – Cholera! – usiadłem na brzegu łóżka, na którym się obudziłem i zeskoczyłem z niego, najpierw sprawdzając jego wysokość. Najpierw bałem się, że spadnę w nieskończoną przepaść, ale kiedy okazało się, że mam grunt pod nogami podążyłem w stronę światła. Nie miałem pojęcia jaki w tym sens, ale podobno tak było trzeba. Człowiek przez całe życie się nad tym nie zastanawia, a jak przychodzi śmierć, to posiada jakieś strzępki wiadomości, w większości wyssane z palca. No nic, poszedłem z naiwną nadzieją, że nie zostanę osądzony tak źle. Co dzień się modliłem, działałem też aktywnie jako ministrant, kochałem matkę, ojca nienawidziłem. Nie żałowałem, nawet teraz… Cholera, dlaczego? Nie spowiadałem się z tego, uważałem, że mam prawo. No to jestem ugotowany – pomyślałem. Pewnie Bóg nie zrozumie, postaram się mu wytłumaczyć, ale pewnie wsadzi do czyśćca na pokutę do końca świata… Nawet teraz nie mogłem powstrzymać się od ironii. Szedłem w kierunku tajemniczego światła, potykając się i wpadając na inne łóżka, na których leżeli inni ludzie. Mój cel stawał się coraz bliższy. Zauważyłem, że też się do mnie zbliża. Po chwili urósł do rozmiarów tarczy niewielkiego zegara, okazawszy się blaskiem najzwyklejszej latarki. Jej światło przesuwało się jak wahadło z lewej do prawej i z powrotem, rozświetlając coraz to nowe, kamienne twarze, leżących na wysokich, szpitalnych łóżkach ludzi. Tuż przed nim powoli kroczyła niewysoka postać, wyglądająca na małą dziewczynkę w wieku może dziewięciu lat. Stanąłem i czekałem. Nie mogłem sobie przypomnieć, żeby według znanej legendy światełkiem w tunelu miała się okazać zwykła latarka w ręku dziecka. Może to anioł śmierci… Gdy podeszła bliżej mogłem już zobaczyć ją w całej okazałości. Była mała, niespełna metr trzydzieści wzrostu, ubrana w szpitalną pidżamę. Miała niedługie, ścięte na pazia włosy koloru ciemny blond oraz mały zadarty nosek i kilka piegów pod niebieskimi oczętami. Jej drobne rączki ściskały latarkę, wymierzoną wprost na moje czoło.

 

– Hej! – przywitałem się z uśmiechem, zasłaniając oczy przed rażącym światłem. Spostrzegłem, że również mam na sobie pidżamę, w przeciwieństwie do śpiących, a może raczej nieżywych ludzi na łóżkach wokół mnie.

– Hej Mirek! Jestem Marta. – Dziewczynka uśmiechnęła się szeroko, odsłaniając swoją nieco szczerbatą buźkę.

- Spodziewałaś się mnie? – zapytałem zmieszany. Powoli zaczęło mnie to przerażać. Co tu się u diabła dzieje… Z kim, albo z czym ja do cholery rozmawiam.

– Może. – Wzruszyła ramionami i obeszła mnie dookoła, oglądając ze wszystkich stron. – Fajną ci dali pidżamę. Jeszcze takiej nie widziałam. Ciekawe gdzie leżysz, pewnie w Warszawie.

– Jak to leże? Możesz mi wyjaśnić o co tu chodzi?

 

Marta nagle nacisnęła jeden z trzech guzików na swojej latarce i w mgnieniu oka stała się jasność. Staliśmy pośrodku bezkresnej powierzchni, na białej podłodze. Wokół nas rozstawione rzędami były szpitalne, obskurne łóżka, na których leżeli ludzie różnego wieku, płci, rasy i narodowości. Każdy ubrany inaczej i przybierający inny wyraz twarzy. Nie zauważyłem, żeby oddychali. Leżeli zupełnie nieruchomo, jakby byli posągami ustawionymi na cokole. W górze nie dostrzegłem nieba. Tak jakbyśmy znajdowali się w ogromnej, bezkresnej i białej hali, w której nie ma znaczenia położenie, bo i tak wszędzie jest to samo, tylko śliska podłoga szpitalna i te ciała…

 

Dziewczynka znowu pstryknęła przycisk na latarce i znowu stała się ciemność, nie licząc tego małego światełka.

– Dlaczego to zrobiłaś?

– On nie lubi, gdy się świeci. – stwierdziła poważnie, po czym zgasiła również latarkę. Wokół nas znowu zapanowały egipskie, przerażające ciemności.

– O kim mówisz? – zapytałem, już nie na żarty zdenerwowany. Poczułem ogromne niebezpieczeństwo, jakbym został osaczony w lesie przez bandę psycholi.

– Przecież dobrze wiesz. Co dzień z nim rozmawiałeś. Masz wątpliwości, nawet teraz. Wolisz nie dopuszczać do siebie tej myśli, tak naprawdę nie chcesz, żeby tu był.

Stałem jak wryty. Ten cieniutki głosik nie pasował do tych przerażających słów, które powodowały, że czułem się jakby ziemia pode mną się zapadała.

– Nie bój się, wszyscy się tak czują na początku. Taki już człowiek, nie lubi być w niewoli. – dodała trochę zgorzkniale i cynicznie, po czym pociągnęła nosem i odeszła.

– Czekaj! – krzyknąłem. – Co mam robić.

– A skąd ja to mam wiedzieć skończony idioto? – Marta zaszlochała głośno i jej płacz wypełnił pustkę w całym pomieszczeniu. Kiedy go sobie pierwszy raz przypomniałem, o mało nie wywieziono mnie do zamkniętego zakładu dla chorych umysłowo…

 

***

 

Szaleństwo przyszło szybciej niż myślałem. Moje ręce drżały, a skóra wciąż się pociła. Ciągle odczuwałem potężne gorąco, lub nagłe ochłodzenie, mimo iż temperatura nie ulegała zmianie. Nie było światła ani nikogo z kim mógłbym porozmawiać. Marta nie przychodziła. Wróciłem w miejsce, w którym się obudziłem i leżałem na wielkim, szpitalnym łóżku nie wiedząc co o tym wszystkim myśleć. Prawdopodobnie znalazłem się w innym wymiarze, może w niebie, lub jakimś jego przedsionku i niefortunnie dane było mi zobaczyć to wszystko. Nie miałem pojęcia, czy żyje i czy w ogóle to wszystko jest prawdą, może zwariowałem do reszty po tym uderzeniu w głowę, a lekarze faszerują mnie psychotropami… Żadna z tez nie wydawała mi się prawdopodobna. Nic nie miało sensu. Po co Bóg miałby tworzyć coś takiego. A może to tylko jeden z wariantów świata i coś mi przez to chciał pokazać.

 

– Kurwa! – krzyknąłem, a mój głos rozniósł się we wszystkich kierunkach. Miałem dość tego leżenia. Wstałem więc i poszedłem w nieokreślonym kierunku. O dziwo, coś usłyszałem. Jakieś kroki, powolne i rytmiczne dochodziły do moich uszów gdzieś kilkadziesiąt metrów ode mnie. Wsłuchałem się w nie i podążyłem w tamtym kierunku.

– Jest tu ktoś? – zapytałem, lecz nie otrzymałem odpowiedzi. Po chwili wpadłem na coś. To musiał być człowiek. Podniosłem się i uchwyciłem go za chude ramię. Nie słyszałem jego oddechu. Postać sunęła przed siebie, mijając szpitalne łóżka i nie odzywając się mimo moich usilnych prób nawiązania kontaktu. Niewiele byłem w stanie powiedzieć na jej temat. Na pewno przewyższałem ją o głowę, zatem była niska i z tego co wyczułem w rękach, również mizerna. Do tego trzęsła się dziwnie, jakby zmarzła.

 

– Dokąd zmierzasz? – Spróbowałem jeszcze raz. Moje pytanie nie odniosło żadnego skutku. Jego ciało wydawało się pozbawione duszy. A dokąd ja zmierzałem? W życiu sam nie wiedziałem co chcę robić, czy w ogóle mam jakąś przyszłość przed sobą z ojcem żulem i matką która przez całe życie nie potrafiła zrobić czegoś ze swoim życiem. To co przeszedłem wydawało się tak samo chore, jak to co robiłem teraz. Człowiek przesuwał się cały czas w jednym kierunku, mijając łóżka i drżąc jak staruszek. Wędrówka trwała długo, ale zorientowałem się gdy była bliska końcowi. Usłyszałem wtedy podobne stąpanie innych. Szli dokładnie w tym samym kierunku, by osiągnąć ten sam cel. Ich kroki w pewnym momencie zmieniły się w dudniący, synchroniczny marsz, który co jakiś czas stawał się głośniejszy.

Stanąłem, coś zaniepokoiło mnie i nagle postać przede mną jakby spadła w otchłań. Usłyszałem tylko nieznaczny świst powietrza i już jej przede mną nie było. Kołomnie działo się podobnie, najpierw były kroki, a później dźwięk spadania.

 

Światło znów się zapaliło. Obok mnie stała Marta i patrzyła ze mną w wielką, bezkresną i białą przepaść. Staliśmy na samym jej brzegu. Dookoła tłumy ludzi, maszerując wpadały w nią, nie wydając z siebie nawet słowa.

– Jak myślisz, co jest na dole? – Zapytała dziewczynka. Jej włosy od ostatniego spotkania jakby pociemniały.

– Piekło, niebo, Disneyland ? – zgadywałem, uśmiechając się głupio.

– Zabierz mnie kiedyś tam, co?

– W przepaść?

– Nie głuptasie, do Disneylandu. – przytupnęła nóżką i wydęła policzki, widząc, że się zgrywam.

– Jeśli jest stąd jakieś wyjście, zabiorę cię nawet na koniec świata.

– Nie trzeba na koniec. – posmutniała. – Po prostu zabierz mnie ze sobą.

Zdenerwowałem się. Marta wciąż mówiła zagadkami, każąc mi wszystkiego się domyślić. Może takie było jej zadanie, może podczas pobytu w tym miejscu straciła umiejętność normalnej rozmowy, a może jeszcze do tego nie dojrzała, jeśli wierzyć jej wyglądowi, choć słownictwo i elokwencja, raczej skreślały tę tezę.

– Posłuchaj – wziąłem głęboki oddech. Tuż obok w przepaść wpadła młoda dziewczyna, w moim wieku. Przeraziło mnie to, do tej pory widziałem tu tylko starszych ludzi. – Musisz mi powiedzieć o co tu chodzi. Gdzie się znajdujemy, wtedy ci pomogę, może stąd uciekniemy.

– Nie składaj obietnic, których nie jesteś w stanie dotrzymać. – wycedziła spokojnie. – Widzisz to wszystko i jeszcze nie wiesz, dokąd trafiłeś? Jestem tu już chyba piętnaście lat, ale z tego co pamiętam nie miałam takiego ptasiego móżdżka jak ty gdy tu trafiłam. Ech, masz. – Podała mi swoją latarkę. – Zrób z nią co zechcesz. Bardziej ci już nie mogę pomóc.

 

Dziewczynka odeszła, powoli rozpływając się w powietrzu. Przetarłem oczy ze zdumienia, obok mnie znów ktoś wpadł w przepaść.

 

***

 

Ona na to nie zasługiwała. Wiedziałem to dobrze, odkąd tylko spojrzałem w jej wielkie, pełne żalu niebieskie oczy. Co złego można zrobić w jej wieku? Powiedzieć brzydkie słowo, okłamać rodziców? Bezsens. Czym głębiej się nad tym zastanawiałem, tym bardziej zadziwiał mnie Bóg. Może jej tu potrzebował. Może miała pomagać takim jak ja…

Z jej zagadkowych słów odniosłem wrażenie, że jest jeszcze szansa. Że nie wszystko stracone, a ta cholerna latarka ma mi pomóc.

 

Szukałem, chodziłem. Wszędzie to samo. Co drugi leżący był żółtkiem, co trzeci wychudzonym ohydnie, młodocianym murzynem. Wszyscy chorowali na to samo. U wszystkich można było stwierdzić tę samą popieprzoną chorobę, zwaną życiem. Spali, ja byłem przytomny, choć tak naprawdę już sam nie byłem pewien kto tu trzeźwo patrzy na świat. Oni znajdowali się w stanie naturalnym, ja reprezentowałem mniejszość.

 

Śpiączka. Doszedłem do tego po jakimś czasie. Gdy zasypiamy w świecie rzeczywistym, trafiamy do tej poczekalni dusz i snujemy się jak smród po gaciach. No chyba, że spotyka nas śmierć. Wtedy wstajemy i idziemy sobie grzecznie do otchłani. Nigdy w życiu nie pomyślałbym, że to takie proste. Gdzie w tym jakiś romantyzm? Gdzie pieprzona aureolka i skrzydła. Gdzie harfa, za którą chwycę i będę całą wieczność już tylko grał, popijając tequilę i spoglądając na pozbawione sensu ludzkie życie?

 

W pewnym rodzaju czułem się oszukany. Czy życie wieczne polega na niekończącym się spadaniu w otchłani? A może czekało to tylko tych, którzy nagrzeszyli? Może ci żyjący zgodnie z dekalogiem, szli w inną stronę?

Często wybierałem się za tymi bezrozumnymi postaciami, ale zawsze kroczyli w tym samym kierunku. Gdy już spadli na ich łóżkach pojawiali się nowi, lecz nigdy nie zdołałem uchwycić momentu przejścia.

 

Pierwszy raz na znajomą osobę trafiłem kilka dób po otrzymaniu latarki. Miał na imię Staszek, chodziłem z nim do klasy. Był raczej mało zdolny, ale nadrabiał to wszystko ambicją, do dziś nie mam pojęcia czy swoją, czy rodziców. Nie rozmawiałem z nim zbyt często. Nie mieliśmy wspólnych tematów. Pasjonował się piłką nożną i kibicował jakiejś zagranicznej drużynie. Nie miałem dostępu do takich informacji, a on należał do prawdziwych maniaków. Czasem tylko zamieniliśmy parę zdań na temat lekcji. Dał kilka razy odpisać zadanie. Nie palił papierosów ani nie pił wina. Tylko dotrzymywał nam towarzystwa podczas naszych wycieczek na dworzec kolejowy. Miał króciutkie, ciemne włosy i brązowe oczy. Na wąskim, małym nosie zawsze nosił okulary o czarnych, grubych oprawkach.

 

Poczułem się wtedy wyjątkowo nieswojo. Do tej pory posiadałem jeszcze w sobie okruchy nadziei na to, że wszystko co mnie otacza nie jest prawdziwe. Gdy zobaczyłem Staszka zrozumiałem, że ci wszyscy ludzie, a także to miejsce istnieje naprawdę. Poza tym to dziwne uczucie, kiedy patrzysz na kogoś, kogo znasz i masz świadomość, że on cie nie widzi, że mógłbyś zrobić z nim wszystko, co tylko zechcesz, a on, ani nikt inny się o tym nie dowie…

 

***

 

Zacząłem go szukać, właśnie z tą świadomością. Te poszukiwania okazały się tak pochłaniające, że zapomniałem o wszystkim innym. Przestałem myśleć o tym miejscu i innych ludziach. Ojciec zapłaci mi za te wszystkie lata prześladowań. Za nieprzespane noce i za odmówione przez matkę różańce. Tylko to miałem w głowie i pochłonięty żądzą zemsty szukałem.

 

Zdziwiło mnie jak szybko go znalazłem. Kilkadziesiąt godzin szwendania się po tym paradoksalnie pełnym ludzi pustkowiu doprowadziło mnie do niego, jakby zostawił za sobą usypaną ścieżkę okruszków chleba, niczym w bajce o Jasiu i Małgosi. Leżał jak wszyscy inni w brudnym, potarganym ubraniu z nieogoloną, zawszoną mordą i czerwonym jak burak nosem. Splunąłem na niego i obszedłem dookoła, oświetlając jego twarz podarowaną latarką.

– Ty śmieciu. – warknąłem roztrzepany i cholernie zdenerwowany. Do tej pory nie doświadczyłem jeszcze w życiu tak ogromnych emocji. Moje spocone ręce drżały i chciało mi się wymiotować. Wiedziałem, że to zrobię, byłem pewien. Pogodziłem się z tym. W końcu, co mi zależało i tak miałem ostatecznie wpaść do tej otchłani. Najpierw przetrząsnąłem jego kieszenie. Skurwysyn nie miał swojego scyzoryka, który zawsze przy sobie nosił. Zgubił, lub przepił. Wzruszyłem ramionami, rozświetlając świat trzecim przyciskiem latarki. Podciągnąłem rękawy. Byłem silny, trochę ćwiczyłem głównie po to by być w stanie się mu postawić.

 

Splunąłem po raz ostatni i złapałem go za gardło, zaciskając dłonie tak mocno, jak tylko potrafiłem. Łzy popłynęły mi z oczu mimowolnie i zacząłem wyć głośno jak wilk do księżyca. Skurwysyn zaczął się rzucać na łóżku. Otworzył oczy, byłem pewien że mnie widzi, więc pewnie ze strachu, jeszcze mocniej zaciskałem dłonie. Zaczął charczeć ohydnie, ale nie mógł nic zrobić, był uwięziony. Czułem jego nienawiść, bo w moich rękach nie było ciała, tylko dusza, która również chciała mojej śmierci.

 

W końcu odszedł. Czułem jak poleciał prosto w przepaść. Jego ciało zniknęło jak Marta podczas naszego ostatniego spotkania. Padłem na kolana. Uderzenia mojego serca nabrały niespotykanie szybkiej częstotliwości. Byłem cały mokry. Zrobiło mi się zimno. Moja dusza również wyrywała się z ciała. Zwymiotowałem na tę sterylną, czystą podłogę, po czym znów ogarnęła mnie ciemność.

 

***

 

Chciało mi się płakać, jak nigdy w życiu. Później poczułem wilczy głód. Matka siedziała przy mnie z różańcem w ręku. Byliśmy w szpitalu. Na Sali leżało kilka osób, wszyscy podłączeni do kroplówek, mieli zamknięte oczy. Szybko zrozumiałem co się stało. Ojciec popchnął mnie a ja walnąłem się w głowę i zapadłem w śpiączkę, a teraz się obudziłem. Żadnych innych wspomnień, po prostu pustka, jak co dzień, gdy wstajesz rano, czasem nie pamiętasz snu. Gdy matka zobaczyła, że otworzyłem oczy rzuciła się na mnie, całując i krzycząc coś z wielką radością. Nie pamiętam jej słów. Wszystko wydawało mi się wtedy takie nienormalne. Pielęgniarki przybiegły natychmiast, z uśmiechami na twarzach.

 

– Powrócił. – powiedziała ze zdumieniem młodziutka brunetka, która prawdopodobnie dopiero co skończyła studia. Chyba po raz pierwszy w swojej pracy widziała przebudzenie.

– Tak! – dodała, szlochając matka, której oczy zdradzały wiele nieprzespanych nocy.

– Spokojnie. – powiedziałem lekko zamroczony tym wszystkim. – Zjadłbym coś.

Gdy siostry przyniosły posiłek i napełniłem żołądek, a matka napatrzyła się na mnie wystarczająco, przeżyłem szok.

– Miruś, muszę ci coś powiedzieć. – wycedziła powoli, sprawdzając, czy jestem gotowy na jej wiadomość. – Ojciec nie żyje. Władek się powiesił kilka dni temu.

 

Nagle poczułem straszliwy niepokój, jakby coś mnie osaczyło, a później paniczny strach. Nie wiedziałem co powiedzieć. Kompletnie mnie zatkało. Nie było mi żal, nie chciałem płakać. Zapragnąłem uciekać, jakby gonił mnie sam diabeł. Wtedy nie wiedziałem, co zrobiłem. Nie pamiętałem nic, kompletnie. Odwróciłem się tylko i drżałem z niewyjaśnionego powodu.

 

***

 

Na następny dzień mieli mnie wypisać, w szpitalu brakowało miejsc. Strach opadł gdzieś, nawet o nim zapomniałem. Miałem zamiar pójść na cmentarz i zapalić świeczkę na grobie ojca. Gdy brałem wypis i już wychodziłem z oddziału mój wzrok przykuła kobieta, leżąca w jednej z sal. Wydała mi się dziwnie znajoma. Była wysoka, miała około trzydziestu lat i włosy koloru ciemny blond, ścięte na pazia.

 

– Co robisz. – zapytała matka, widząc, że stanąłem w drzwiach jednej z sal.

– Znasz ją? – wskazałem na kobietę w śpiączce.

– Nie Miruś, nigdy wcześniej jej nie widziałam.

Podniosłem moją torbę z rzeczami i odeszliśmy, ale znów poczułem się nieswojo. Później bałem się tego szpitala, bo byłem pewien, że jest jakoś związany z moimi późniejszymi wizjami, które zaczęły się po zakończeniu studiów.

 

Wychodząc z niego czułem, że w moim życiu coś się zmieniło nieodwracalnie. Nie mogłem wtedy wiedzieć, że tak rozpoczął się koszmar, który będzie trwał na wieki.

Koniec

Komentarze

Bogowie wybaczcie, ale przyczepię się już samego wstępu. Brak windy w budynku conajmniej 6-piętrowego nie dziwić może chyba tylko w naprawdę starych budynkach. A w takich z kolei nie wyobrażam sobie by codziennie czuć było sterylny zapach środków czyszczących (zwłaszcza z dewotami i alkoholikami w mieszkaniach). Ale może się mylę i takie bloki naprawdę istnieją. Ba, całe osiedla.
Dziwnie się trzęsła, a wzrostem przewyższałem ją o głowę. - jakos niefortunnie brzmi -> a wrostem była nizsza o głowę?
- Posłuchaj. - wziąłem głęboki oddech. - po posłuchaj ni powinno być kropki (kilka takichb błędów w tekście)
Otworzył oczy, byłem pewien że mnie widzi, a ja jeszcze mocniej zaciskałem dłonie. - znowu gruga część zdania nie współgra mi z pierwszą.
Plus literówki: gdzieś tam brakuje "ę", gdzieś nie ma spacji. Kosmetyka.
No, koniec nieprzyjemnej części.
Sam tekst czytało mi się dobrze i chętnie przeczytałabym ciąg dalszy. Bo na takowy się chyba zanosi? Coś mnie wciągnęło w fabułę.

nie*; druga*

RheiDaoVan, mejla Ci wysłałem z prośbą o adres, dane i takie tam. Odpowiedz. PILNE!

Jakub, bardzo chętnie, ale ja nic nie mam na skrzynce.

Sprawiizłem. Wysłałem na skrzynkę, którą masz tu w profilu podaną: saigah@op.pl. Wyślę jeszcze raz. Ale najlepiej po prostu na mojego mejla wyślij nicka, imię, nazwisko i adres do korespondencji. :)

Dostałam za drugim razem. Nawet chciałam tak zrobić, jak sugerowałeś, ale na Twoim profilu nie ma mejla. Albo mi się nie wyświetla. Pewnie to drugie. Ale nieważne, już wysłałam. :)

RheiDaoVan, dziękuję za ocenę. Twoje uwagi są naprawdę trafne (poprawie w wolnej chwili). Jeśli chodzi o to osiedle, to muszę powiedzieć, że wzorowałem się na prawdziwym budynku, który niedawno odwiedziłem. Co do kontynuacji, to być może ona nastąpi. Gratuluję kontaktu z redakcją.

No to ok, o budynek się nie już nie czepiam. ;)
Kontakt z redakcją jest, ale (niestety) nie za opowiadnia. Ale dobry i taki :D

Nie palił papierosów, ani nie pił wina. - przecinek niepotrzebny.
Dobry styl, miejscami zaskakuje, ciekawe pomysły (poczekalnia na dusze, Marta, nieoczekiwane przebudzenie się bohatera, śmierć ojca). Postacie wiarygodne.

Wprowadziłem parę poprawek, wedle podpowiedzi. Proszę o dalsze komentarze. ;)

Nowa Fantastyka