
Mężczyzna zwany Samildánachem nie był ani we właściwym miejscu, ani we właściwym czasie. A jednak właśnie tu i teraz robił to, co zrobione zostać musiało. Pracował ciężko, by uczynić świat takim, jakim być powinien. Wiedział, że nie pokona wszystkich, którym pragnąłby rzucić rękawicę. Lecz był też inny sposób. Ciężki, wymagający dziwnych sojuszy, niepewny. Ale za to możliwy, w przeciwieństwie do walki z całym światem. Mężczyzna był patriotą. Nie pragnął, by jego kraj był potężny, wielki i bogaty. Chciał, by jego rodacy żyli bezpiecznie. Zawsze wiedział, że to najważniejsze. Lecz świat był inny, niżby tego pragnął. Zginęli ludzie. Dobrzy, niewinni ludzie zamienili się w popiół, gdyż świat nie jest taki, jaki być powinien. Mężczyzna, nim dziwne siły ochrzciły go Samildánachem, karał za zbrodnie. I tym razem też ukarze, ostatni raz. Złapie trop, odnajdzie winnego, w imię zasad, w imię moralności. Potem dopiero wykona swą ostatnią misję. Wie już, gdzie zastawi pułapkę, gdzie stanie do swej finałowej walki. A potem wszyscy znajdą się na swoich miejscach i wszystko będzie słuszne. Jeszcze tylko kilka dni. Kilka długich dni i dwieście czterdzieści jeden lat.
*
Walizki to niewdzięczne bestie. Im więcej zjedzą, tym mniej są chętne zamknąć usta, domagając się jeszcze i jeszcze. Chwilę walczę, chwilę grożę, w końcu siadam na niej. Chyba to lubi, bo w końcu słucha. Patrzę na zegarek. Jeśli wyjdę teraz, na miejscu będę godzinę przed czasem. Mam więc sześćdziesiąt minut dla siebie. Plus kwadrans, by spóźnić się z klasą. Moda włada czasem. Słyszałam, że Niemcy modlą się do zegarków, lecz cóż, mam ich uczyć historii, mogę nauczyć też trendów. Siadam na kanapie i włączam telewizor, pokój oświetla uderzenie jasnego światła, a zaraz potem kolejne, brutalna zawierucha ognia i dymu. Potężny wybuch, ludzkie głosy zbite w jeden, wysoki krzyk, rezonujący strach – zimny palec śmierci smyrający kość ogonową. Nagranie z wczorajszego zamachu na Dniach Thelemy w Doruchowie. Pomyśleć, że byłabym tam, gdyby nie ten wyjazd. Na ekranie pojawia się Josef Rofe, znany prezenter, ulubieniec dam. Niemal nie poznaję go bez szerokiego uśmiechu. Mruży oczy, usta zaciska, do klapy marynarki przypiętą ma żałobną wstążkę.
– Szanowni państwo. – Chwilę zajmuje mi pojęcie, że to głos Rofe, a nie uosobienia smutku z najniższych kręgów Czarnych Krain. – SBPR udostępniła pełną listę ofiar, łącznie z ich narodowościami. We wczorajszym zamachu życie straciło czterdziestu Polaków, piętnastu Rosjan, czternastu Żydów, trzech Litwinów, trzech Ukraińców, jeden Karel, wszyscy będący obywatelami Rzeczypospolitej, dwóch obywateli Księstwa Kurlandii i Semigalii oraz jeden obywatel Wietnamu. Sto osiem innych ofiar znajduje się w szpitalach, z czego dwadzieścia w stanie krytycznym… – Rofe przykłada dłoń do ucha, milczy przez chwilę, przełyka ślinę, jego twarz tężeje. – Szanowni państwo, jest to informacja z ostatniej chwili. W wysłanym do prasy piśmie do zamachu przyznaje się Bolszewicki Front Syberyjski, ekstremistyczna organizacja operująca na terenach Imperium Rosyjskiego…
Wzdycham mimowolnie. Kolejny odcinek nieśmiesznej komedii naszych czasów. Każdy chce uszczknąć kawałek tego zgniłego ciasta terroru. Dostajemy właśnie pełną listę wszystkich, którzy źle nam życzą. Wczoraj zdążyli się przyznać Kawalerowie Zakonu Cascadii i Al-Kaida, przez noc kilka bractw muzułmańskich, rano neonaziści, a przed południem Kościół John'a Hale'a. Wszystkim się marzy rzucić Polskę na kolana. Ech, zaczyna być niebezpiecznie w naszej Rzeczypospolitej. Co dzień telewizor krzyczy, że złapano terrorystę, dwóch terrorystów, trzech, dziesięciu, stu, milion! Milion terrorystów. Służba Bezpieczeństwa, Policja i Straż Koronna licytują się sukcesami. Ten miał w domu plan Zamku Królewskiego i dziesięć granatów! A ten bombę własnej produkcji! To jeszcze nic, zobaczcie, co ten miał! Ścieżka ognia Abdula Hamida, i to w oryginale! A w kuchni nóż! Wyłączam telewizor, patrzę tępo w biały sufit. I cóż z tego? Cóż z tego, że łapią ten milion dziennie. Jednego nie złapali. I puf! Było osiemdziesięciu dziewięciu ludzi, nie ma osiemdziesięciu dziewięciu ludzi. Magia. Okrutni, żądni krwi czarodzieje unicestwiają dziesiątki w ułamku sekundy, składają ofiary mrocznym bogom. Gdzie ja to już słyszałam? Wstaję, zabierając kawałek kredy ze stołu. Na walizce rysuję krąg, nic skomplikowanego, ardnut pierwszego stopnia. Szybki gest i bagaż unosi się w powietrzu niczym wielki, otyły motylek. Ostatnie spojrzenie w lustro. Jest dobrze. Miotła czeka już na balkonie. Kuchenny zegar przypomina, że dotrę na miejsce długo przed czasem. Wybacz, modo, wybaczcie, trendy. Poczułam, że chętnie w końcu odpocznę od Polski i jej spraw. I to prędzej niż później.
*
Wojewoda Małopolski Jakub Henrik trafił na dywanik. Odwiedzał Zamek Królewski często, kiedyś planował się zadomowić, lecz teraz mały, zbudowany na planie elipsy Pokój Konferencyjny zdawał się być najstraszniejszym miejscem na ziemi. Złotą klatką, w której uwięziono go z bestią.
– Wasza Wysokość… – Skłonił się, gdy zamknięto za nim drzwi.
– Siadaj, Jakubie.
Wojewoda zajął fotel naprzeciw władcy, usiadł delikatnie. Złapał własne kolana, lecz przyniosło to połowiczny efekt – teraz trzęsły mu się dłonie.
– Jakubie, czy wiesz, czym są w dzisiejszych czasach Dni Thelemy?
Oczywiście, że wiedział. I wiedział, że król jego wiedzy jest świadom. Miał więc milczeć.
– Widzę, że nie masz pojęcia, mój drogi. Niedobrze. Trzeba wiedzieć, jak wygląda życie ludu. Odrealnioną władzę należy usunąć. Ha! Skąd ta kwaśna mina? Nie masz się czego bać, jesteś zasłużony. Zasłużonych, w przeciwieństwie do odrealnionych, się nie usuwa. Ty łączysz obie te cechy, powstaje więc paradoks, który filozofowie nazywają Województwem Kolskim.
Jakub Henrik wysłuchał króla do końca w spokoju, bez słowa. Nieprzygotowany na nagłą puentę nie zauważył jej nawet. A gdy uderzyła z całą mocą, gdy podniósł już głowę by błagać, protestować, było już za późno. Król wstał ze swej kanapy, poprawił mankiety. Wysoki i majestatyczny, łysy, lecz za to z potężnym, srebrnym wąsem. W minimalnie za ciasnym, czarnym garniturze był współczesnym ponurym żniwiarzem. I właśnie przybył po Jakuba Henrika.
– Nie rób karpia. Kola ci się nie podoba? Są inne możliwości. Obywatele naszych wiosek na Svalbardzie od dawna domagają się, by włączyć ich do struktur państwowych. Co ty na to? Co ty na to, Jakubie?
Jakub odpowiedział kroplą potu, która wykonała błagalny bieg wzdłuż jego twarzy.
– Spitsbergen za długo był ziemią niczyją. – Król nachylił się nad swą ofiarą. – Województwo… Północne! Lub Województwo… Arktyczne! Cóż za radość tworzyć świat! To zabawa dla władców. Chciałbyś być władcą, Jakubie.
Jakub pokręcił szybko głową.
– Oczywiście, że byś chciał. To jest myśl! Księstwo lenne! Będziesz księciem, Jakubie! Książę Węgla i Ryb! Umorusany na czarno i cuchnący tranem! Lepiej byś wyglądał i o niebo lepiej pachniał, Jakubie. Ty skończony, kurewski głupcze!!! – Ryk poniósł się po sali, zadrżały szyby w oknach. Jakub Henrik nie odważył się podnieść głowy, nim król nie zasiadł z powrotem na sofie. Znów spokojny i opanowany przeczesał dłonią wąs.
– Wiesz już, przyjacielu, na czym stoisz.
Wojewoda wiedział. Król, choć mogłoby się zdawać inaczej, nigdy nie żartował.
– Wracając do meritum. Dni Thelemy to festyn. Bawią się tam rodziny. Polskie dzieci oglądają pokazy magii. Ten, kto podniósł rękę na obywatela Rzeczypospolitej może się z tą ręką pożegnać. Lecz to już mój problem. Twoim, Jakubie, jest to, że wziąłeś osobistą odpowiedzialność za bezpieczeństwo. Ty więc weźmiesz odpowiedzialność za jego brak. Ty będziesz przepraszał, ty odwiedzisz szpitale, ty zadbasz o okaleczonych i osieroconych. Jeszcze wrócimy do tej rozmowy. Teraz spierdalaj.
Posłusznie i bez oznak sprzeciwu wojewoda sprawnie spierdolił. Gdy zamknął za sobą drzwi spuścił głowę i zaklął pod nosem. Jego uszu doszły kroki, spojrzał przed siebie i natychmiast usunął się na bok. Inna persona zmierzała na spotkanie z królem. Człowiek starszy, postawny, potężnie zbudowany. Na pociągłej, płaskiej twarzy jarzyła się jedna tylko emocja – irytacja. Królewski gość szedł pewnym, śmiałym krokiem, jego pierś opinał czarny mundur Kaiserliche Armee, ze stalowego naramiennika spływała biała peleryna. Pilnujący drzwi gwardziści ukłonili się, za ich przykładem poszedł Henrik. Zastygł w ukłonie, nim Saksończyk nie zniknął w Pokoju Konferencyjnym. Potem szybkim krokiem, wycierając czoło chustką, pospieszył do wyjścia. Musiał jeszcze dzisiaj skontaktować się z kilkoma ludźmi. Przez głupi wypadek może zejść ze sceny przedwcześnie, co wcale mu się nie uśmiechało. Nawet, gdy sztuka i tak dobiegała już końca.
*
– Wasza Królewska Mość… – Maass stanął na baczność, skinął głową.
Z nieukrywaną niechęcią Król wstał, podał przybyszowi dłoń, złośliwie wskazał szezlong. Gość wybrał jednak fotel. Siedzieli chwilę w milczeniu. Żadnemu nie spieszyło się zaczynać rozmowy.
Veit Volker Maass, Wielki Inkwizytor, rektor Akademii imienia Heinricha Kramera gardził Rzecząpospolitą, każdym z jej narodów, każdym członkiem każdego narodu i każdą polską twarzą, jaką musiał oglądać. Król Rzeczypospolitej gardził zaś Veitem Volkerem Maassem jako człowiekiem, a twarz jego uważał za małpią.
– Imperator-Kanclerz i Ojciec Święty polecili mi przekazać wyrazy ubolewania – rzekł powoli Maass, głosem niczym brzytwa.
Król uniósł brwi.
– Papież? Już wczoraj z nim rozmawiałem. Nie wiedziałem, że pozostajecie w jakiejś zażyłości, Mistrzu Inkwizytorze…
– Watykański… Papież… – wycedził Maass. Pięć sekund rozmowy i już miał ochotę zmiażdżyć Polakowi jego świński ryj.
Króla poznał już wcześniej, przy krótkim przywitaniu delegacji. Najpierw uderzyła go rubaszność i złośliwość monarchy. Potem zrozumiał, ku swojemu przerażeniu, iż człowiek ten jest szalonym aktorem, a zajmowany urząd traktuje jako scenę do wystawiania swych nowych komedii, poniżania rozmówców i śmiania się z własnych żartów. Każdy Polak z odrobiną władzy cofa się mentalnie o kilka stuleci, nowoczesna polityka to dla tych dzikusów niepojęta koncepcja. Fakty? Dyskusja, powaga? Liczy się głośniejszy krzyk i głośniejszy pierd. Przeklęci heretycy. Nadejdzie ich kres, pewnego dnia Młot opadnie…
– Mistrzu, zagrajmy w otwarte karty. – Król wyprostował się w fotelu. – Wyczuwam waszą niechęć, lecz musimy pomówić poważnie. Sprawa ma wielką wagę.
Inkwizytor zaparł się o biodra, wychylił w kierunku monarchy, w jasnych oczach zaiskrzyło.
– Niech Wasza Wysokość raczy zatem być poważny. Mądrze byłoby również mojej niechęci nie podsycać. Proponuję na przyszłość nie zaczynać rozmowy od przypominania, jak to Polacy wypięli się na Kościół i zaczęli klękać przed anty-papieżem.
Słowa lały się z ust inkwizytora niczym obrzydliwa, gęsta maź, pluł i machał jęzorem, chciał utopić pokój w jadzie swojej bigoterii i nienawiści. Tak przynajmniej widział to Król. Zacisnął jednak krtań i pokonał obrzydzenie, musiał dojść z tym człowiekiem do konsensusu. Dziwne to czasy, że Polak rękę wyciąga do niemieckiego psa, zamiast zrazu kijem pogonić.
– Nie wypięliśmy, lecz uznaliśmy, iż pełne wrogości i przemocy działanie Kościoła, tak wtedy, jak i dzisiaj, kłóci się z naszym sumieniem. To wszystko.
– Macie czelność zwać się katolikami…
– Religią Polaków jest katolicyzm, religią Rzeczypospolitej jest wolność. Radzę to zapamiętać, Mistrzu, i przestać szczerzyć kły. – Ten moment, moment, w którym miał obnażyć słabość przeciwnika wybrał, by wstać, szybko zdominować przestrzeń, przegonić chmury trucizny otaczające inkwizytora. – Wasza pozycja słabnie. Imperator-Kanclerz zezwolił czarownicom na wjazd do Rzeszy, zdelegalizował waszą działalność. Będziesz polował na Śląsku, w Westfalii i we Flandrii, za rok we Francji i na Węgrzech, za dwa w Katalonii albo w Kalmarii. Imperator daje przykład, niedługo wszyscy podziękują za wasze usługi. Co wtedy, Mistrzu? Co wam zostanie? Gdzie spadnie Młot?
Maass słuchał zdziwiony. Nie dziwiły go bynajmniej słowa króla. Dziwił go jego własny spokój. Powinien już dawno wyjść, może nawet wyzwać władcę na pojedynek. Lecz nie. Nie mógł. Nie ma nic piękniejszego od prawdy, a Polak mówił prawdę. Heretyk czy nie. Nowoczesne poglądy Imperatora nieuchronnie zwiastowały otwarcie na Polskę i upadek Oficjum. A społeczeństwo to popierało. Słabe, cherlawe pokolenie. Maass posmutniał. Gdy przyjechał do Rzeczypospolitej w delegacji, wpuszczony do kraju jako pierwszy inkwizytor w historii wmawiał sobie, że jest w obcym, bezbożnym kraju otoczony wrogami. Tłumaczył sobie swoją wściekłość. Lecz uczucie to towarzyszyło mu od dawna jeszcze w Imperium.
– Nie bójcie się, Mistrzu. – Głos króla zabrzmiał niemal przychylnie. – Imperium wpuszcza czarownice, my zaprosiliśmy inkwizytorów, to czasy wielkiej wymiany kulturowej. Może i wy weźmiecie udział, zamiast okazywać tylko zgorszenie? Mam dla was propozycję, Inkwizytorze.
Zaciekawiony Maass spojrzał w oczy Króla. Zobaczył w nich powagę. Człowiek ten nie zamierzał z niego drwić.
– Dajcie szansę. Sobie, mnie, Polsce. Wracajcie do hotelu i czekajcie na telefon, Mistrzu. Wasza wola, co dalej. I uważajcie na siebie. Są już tacy, którzy zamach łączą z waszym odrzuceniem zaproszenia na Dni Thelemy. Ludzie nie przepadają tu za Inkwizycją.
– Szkoda – uśmiechnął się krzywo Maass – że brak obecności na szabasie nie łączą z moją chrześcijańską wiarą.
Król przeżegnał się zamaszyście.
– Amen. Z Bogiem, Mistrzu Inkwizytorze.
*
W wynajmowanym pokoju na poddaszu jednego z warszawskich domów modlił się Ilshat Abdak. Tatar dziękował za powodzenie swej misji, za śmierć niewiernych diabłów i czarowników. Krew wrogów Chana zlepiła źdźbła trawy, ogień spopielił ich ciała. Tak, jak potomek Mahometa sobie tego zażyczył. Ilshat nie był terrorystą. Był żołnierzem Krymu. Nie zabijał niewinnych, zabijał oddających cześć demonom. I nie siał śmierci by ich karać. Wraz ze swymi braćmi niósł na Rzeczpospolitą strach, by przygotować ją pod inwazję. Gdy nadejdą ordy narody Republiki będą zatrwożone i skłócone, obdarte z odwagi, świadome, że ich król i wojsko nie zapewnią im bezpieczeństwa. Część ucieknie bez walki, część porzuci czary i grzech, przejdzie na stronę Chana. To będzie wspaniały dzień. Zobaczyć ten dzień i umrzeć z imieniem Allaha na ustach – to były dwa marzenia Ilshata Abdaka. Udało mu się spełnić tylko jedno. Nim skończył modlitwę ostrze rozcięło mu szyję, uwolniło duszę wojownika z cielesnej powłoki. Ciało zastygło w uniżonej pozycji. Mężczyzna zwany Samildánachem przetarł ostrze i schował je w kieszeń płaszcza, teraz dopiero zamknął otworzone wytrychem drzwi. Ponownie zabił, choć marzył tylko o tym, by Polska przestała być epicentrum spirali przemocy. Największym zwycięstwem zła jest to, że walcząc z nim poświęca się kawałek duszy. Mężczyzna przysiągł wyśledzić i karać każdego, kto ośmielił się zaatakować Rzeczpospolitą. Chodziło jedynie o zasady i własną moralność, w dłuższej perspektywie żadna z jego wendet nie miała znaczenia. Prawdziwy cel, któremu poświęcił ostatnie kilka lat wyda niedługo plony. I zmieni wszystko na takie, jakim być powinno.
*
Zataczam kursorem koło wokół Doruchowa, rzutnik przekazuje widok studentom.
– W tej niewielkiej miejscowości w ówczesnym województwie sieradzkim doszło w tysiąc siedemset siedemdziesiątym piątym roku do próby spalenia na stosie czternastu czarownic. Dokładna data, jak i postawione im zarzuty do dnia dzisiejszego pozostają nieznane. W momencie podpalania pierwszych stosów kobiety te użyły magii w celu uwolnienia się, a następnie ucieczki, całe zajście obyło się bez ofiar. Nie wiadomo, jakim sposobem przełamały pieczęć Ahgmy i odzyskały moc. Pieczęć, nakładana w czasie inicjacji, dawała Chórowi Ciotuch pełną kontrolę nad czarownicą, co pozwalało na spełnianie postanowień Traktatu na Wilczej Skórze… Słyszeliście o tym?
Po sali wykładowej przechodzi szmer. Nie słyszeli… Ci ludzie nie mają pojęcia o czarownicach. Cały świat postanowił udawać, że nas nie ma. Gdybym miała ochotę na historyczną debatę, to w całym Imperium chyba tylko inkwizytorzy byliby dobrymi partnerami. Ech, to nie jest temat do żartów, jeszcze niedawno mordowali tu moje siostry. Staję się straszna. Skąd we mnie to zgorzknienie? Świat idzie ku lepszemu, pierwszy raz w życiu pojechałam za granicę, Oficjum traci pazur za pazurem, a na tronie w Dreźnie pierwszy raz w historii nie siedzi dupek. Tak, tylko z drugiej strony każdy muzułmanin na świecie chętnie spaliłby mnie razem z całą Rzecząpospolitą, a pomagaliby naziści, bolszewicy, chrześcijańscy fanatycy i cała zgraja innych, domorosłych łowców czarownic. Patrzę na salę, a sala odpowiada spojrzeniem setek oczu. Uzmysławiam sobie, że od kilku sekund milczę, zatopiona we własnych myślach. W panice przesuwam myszkę, strącam ołówek z katedry, podnoszę go, sala chichocze, zapominam niemieckiego. Co za wstyd. Dobra! Trzeba im dać nieco do wiwatu!
– Na każdą zabitą czarownicę, czy to w majestacie prawa, czy zlinczowaną, przypadało kilkadziesiąt pomordowanych, zwykłych kobiet. Kwestią czasu było, nim ludzie powiedzą dość, a kiedyś przestaną zupełnie wierzyć w czarownice. Wtedy miał nastać nasz złoty wiek. Chór przewidywał taki scenariusz od dawna. Traktat zakładał, iż każda złapana bezpowrotnie traci swą moc. Nie zastanawiało was nigdy, czemu czarownice w ogóle miałyby się dać spalić przywiązane do pala, skoro władają magią?
Szmer. Nie zastanawiali.
– W ciągu kolejnych miesięcy wieści o wydarzeniu pod Doruchowem rozchodziły się po świecie. W tym czasie, w październiku siedemdziesiątego piątego w krwawym puczu obalony został Chór. Inspirowane przykładem Czternastu i za ich przewodem czarownice regionu Europy Środkowej i Wschodniej wypowiedziały posłuszeństwo Ciotuchom. Nie chciały złotego wieku, o którym nikt by nie słyszał, postanowiły zająć swoje miejsce w historii. Był to też początek spisywania własnych dziejów. Co, dziwiliście się, że w ogóle nie padały nazwiska?
Nie czekam nawet na szmer.
– Zawrzało w całej Europie. Cesarstwo spłynęło krwią w serii wojen domowych. Tego już pewnie was uczą. Każdy miał czarownice w wiosce, każdy musiał pokazać, że sąsiad ma więcej. Austriacy wszystko zrównali z ziemią, Prusacy zrównali Austriaków. Na końcu niczym oliwa wypłynęła Saksonia. Na wschodzie też się zaogniło, Caryca nieroztropnie przyznała się do magicznego talentu, licząc na napływ sióstr pod swoje skrzydła. Nie przewidziała, iż poddani nie będą zadowoleni z wiedźmy na tronie. Bunty tego okresu to temat na inny wykład. Prawdziwym problemem Carycy okazał się Abdul Hamid I. Sułtan podarł traktat z Küczük Kajnardży i z ognistym zapałem ruszył przez morze walczyć z diabłami, które niespełna rok temu ukradły Krym, niewątpliwie czarną magią.
Notują. Przecież to podstawy podstaw. Co za społeczeństwo. Lecz cóż, podjęłam się nieść kaganek oświaty. Ich zapał jest nawet przyjemny. Po widoku przepełnionej sali sądziłam, że przyszli tylko zobaczyć wiedźmę.
– Jedynym europejskim zwycięzcą tamtego okresu okazała się Rzeczpospolita. Utworzona pospiesznie Rada Odnowienia zawarła sojusz z Czternastoma i doprowadziła do obalenie Stanisława Augusta. Bierność wobec Grabieży była wystarczającym grzechem, by społeczeństwo splunęło na zwłoki króla. Dobrze, tyle słowem wstępu, teraz część właściwa, ustanowieniem wolności dla czarownic w Polsce, potem Pierwsza Wojna Magiczna z uwzględnieniem wkładu Żydów, Kabały i golemów, na koniec Rzeczpospolita jako azyl dla czarownic i pierwsza potęga Europy.
*
– Udany wykład – zagaduje ktoś zza moich pleców, gdy schylam się po kawę z automatu. Mocuję się chwilę z kubkiem i staram się przez ten czas jak najsłabiej wypinać. W końcu prostuję się i elegancko popijam kawę.
– Nie, zupełnie nie. To było jak uczenie w podstawówce i to po łebkach. Miną lata, nim ludzie nauczą się tu naszej historii i kultury, kolejne, nim przestaną się nas bać, sto kolejnych, nim będziemy mogły tu żyć na takich warunkach, jak w Polsce. Ale… – Odwracam głowę. – Początki zawsze są trudne. A próbować trzeba.
Mój przypadkowy rozmówca to chłopak z burzą jasnych loków i świecącymi oczami. Pod pachą trzyma kilka książek, wolną ręką poprawia okulary.
– Niech pani nie będzie dla nas taka surowa. Jeszcze za poprzedniego Imperatora stracono znanego reżysera, bo zamieścił w filmie postać wiedźmy. Teraz widzę, że albo żadnej czarownicy nigdy nie spotkał, albo robił parodię.
Chichoczę krótko. Tak, widziałam kilka wcieleń czarownic w europejskich filmach. Zawsze albo się śmieję, albo obrażam.
– Jestem Kai Krier – przedstawia się wyraźnie ośmielony chłopak. – Bardzo dziękuję, że pani do nas przyjechała, pani profesor. Czy, jeśli opuszcza pani już Akademię, mógłbym panią odprowadzić? Mam jeszcze tyle pytań…
– Pan wybaczy, panie Krier, ale nie – ucinam. Nie wiem, co mu naprawdę chodzi po głowie, lecz to nieważne. Jestem po prostu zmęczona, a noc będzie długa. – Przyjdź lepiej na kolejne wykłady.
Żegnam się szybko i zmierzam do wyjścia.
*
W hotelowej łazience długo stoję pod prysznicem. Letnia woda zmywa troski dnia. Jutro kolejny wykład, na szczęście po południu. Będą ludzie z tych studentów, trzeba im tylko dać szansę i nieco cierpliwości. Ja mam cierpliwość. I bardzo dużo czasu. Przez dwa dni nie oglądałam wiadomości i wolność od problemów Polski zaczyna działać kojąco. Pozwalam popieścić się ostatnim kroplom, masuję ciało delikatnym ręcznikiem, zakładam szlafrok. Pokój hotelowy skąpany jest w mroku, panoramiczne okno prezentuje mi nocny Berlin. Widok jest piękny, choć czym jest dwudzieste piętro dla kogoś, kto pokonuje przestworza wedle woli. Noc spowija miasto i mój pokój. Jest gęsta, niemal kleista, pachnie słodko i metalicznie. W półmroku podchodzę do sejfu, zdejmuję ochronne zaklęcie i wpisuję kombinację. Szkatułka jest drobna i lekka, przenoszę ją na stół, otwieram z namaszczeniem. Athame błyszczy jasnym światłem, ostrze mruga scenami z wielu światów i wielu czasów. To ostatni raz, gdy mogę zatopić się w blasku antycznego artefaktu. Za godzinę podaruję go Racheli. Tyle lat żyła tu, ukrywała się, pomagała ofiarom Oficjum. Niemal w centrum Imperium walczyła codziennie o życie swoje i innych. Teraz ruszy dalej, do bardziej niebezpiecznych krain, do bardziej potrzebujących. Nie wiem, gdzie zabierze ją przeznaczenie, nie będzie granic dla jej szalonej odwagi. Gdy Europa stanie się zupełnie wolna zaniesie nadzieję w spowite gęstą mgłą nienawiści do naszego gatunku, najczarniejsze miejsca – do Sułtanatu, do Arabii, Persji, Cascadii lub Jakucjii. Musi mieć symbol. Znak namaszczenia przez Czternaście. Cień ogarnia pokój, gdy zamykam szkatułkę i chowam ją do torebki. Czas uciekł niepostrzeżenie, muszę się szykować. Ubieram się prosto i niewyzywająco, związuję włosy. Nie mogę się wyróżniać, zarekwirowanie miotły na czas pobytu zmusza mnie do przejścia nocnymi ulicami obcego miasta. Nie sądzę, by ktoś na mnie dybał, lecz brak ostrożności nigdy nie pozostaje wybaczony. Po chwili zamykam drzwi do pokoju, idę jasnym korytarzem w kierunku windy. Puszysta wykładzina wydaje miły szmer. Cały hotel zdaje się dziwnie cichy w tę pachnącą słodyczą i krwią noc. Szybkie kroki dochodzą moich uszu, lecz nim mam czasu się nad tym zastanowić, mijam klatkę schodową i widzę biegnąca z dołu postać, na półpiętrze unosi głowę i nasze spojrzenia spotykają się. Oczy Kaia Kriera są rozszerzone, dłoń wędruje pod marynarkę, a ja zerkam błyskawicznie w kierunku windy. Jedna za chwilę dojedzie. Biegnę, inkantując zaklęcie. Będąc już w kabinie postawię zaporę, zatrzymam kule, ucieknę. Jestem dwa kroki przed drzwiami, gdy otwierają się w akompaniamencie dzwonka. Światło odbija się w grubych szkłach okularów mężczyzny, zasłania jego oczy. Cofa głowę, zaskoczony i, gdy próbuję się zatrzymać, zarzuca prochowcem odsłaniając kaburę. To koniec, mają mnie. Własną głupotą zniszczyłam wielowiekowy trud. Jeśli Athame wpadnie w ręce naszych wrogów – wszystko skończone. Unoszę dłoń z wyprostowanymi trzema palcami, zawczasu przygotowana bariera zatrzymuje kule z rewolweru. Cztery. Piąta rozbija ją na milion śnieżnych kryształków, przez ułamek sekundy wszystko lśni jarzącym blaskiem, a strach wbija mi szpony w gardło. Nie zdążę z kolejnym zaklęciem. Gdybym miała czas na jeszcze jedno słowo, szybki gest. Mężczyzna w prochowcu wie już, iż upolował swą zwierzynę. Szósty nabój… Nigdy nie opuszcza bębna. Krew ochlapuje kabinę windy, ciało upada. Odwracam się, instynktownie unoszę niewidzialną tarczę. Kai opiera się o kant ściany obok schodów, łapie oddech, ściska pistolet w opuszczonej dłoni. Ostatecznie to on był myśliwym tej nocy. Zachowałam życie. Lecz nie czuję ulgi. Złośliwe duszki kłopotów gromadzą się nade mną i chichoczą wstrętnie. Jakaś kobieta krzyczy z końca korytarza, obok mnie otwierają się drzwi, wąsaty gość hotelowy mdleje natychmiast widząc zawartość windy.
– Pani profesor… – Wciąż czerwony ze zmęczenia Kai rusza w moim kierunku z wyciągniętą dłonią. Po kilku krótkich krokach odrzuca go w tył uderzenie zaklęcia, koziołkuje przez korytarz. Kimkolwiek jest, czemukolwiek mi pomaga – nie jest czarownicą, wszystko inne nie ma znaczenia. Nie pozwolę mu zbliżyć się do Athame. Wstaję i biegnę, najpierw na schody, potem w dół. Krzyki i nawoływania ścigają mnie przez kilka pięter. Obsługa musi być już powiadomiona. Znajdę tylne wyjście, wyskoczę z balkonu z pierwszego piętra, ostatecznie przebiję ścianę i z odrobiną szczęścia zniknę w mroku nocy. Coś wymyślę, wydostanę się stąd. Nie zamierzam być ostatnią schwytaną czarownicą w Imperium.
*
Noc Łowów w końcu nastała. W sercu Veita Maassa podekscytowanie walczyło z niepewnością. Od dawna nie dzierżył młota. Śledztwa, przesłuchania, dokumentacja, wykłady, temu się poświęcał, gdy kolejne edykty Imperatora odzierały go z dorobku lat służby. Nie zostało nic poza pięknym mundurem i oddziałami pełnymi młodych, wyszkolonych, zagubionych inkwizytorów. Nuda uczyniła go zgorzkniałym. Ten jeden moment, gdy z boską pomocą mierzy się z siłami ciemności, chwila, gdy światło ściera się z ogniem, stal uderza w pazur, dla tego warto żyć i umrzeć. Maass nie był białowłosym starcem, to tylko powłoka. Maass był Wielkim Inkwizytorem, człowiekiem czynu. Dzisiejszej nocy dostanie szansę, by ponownie się wykazać. Wielki Inkwizytor… Współpracujący z Polakami. Bez wiedzy Imperatora. Bez zgody biskupa Rzymu. Veit Volker Maass umrze tej nocy, w ten czy inny sposób. Lecz ogień trzeba czasem zwalczać ogniem. A inkwizytor musi polować na wiedźmy. Jeśli szansę na to daje król Rzeczypospolitej, zaś Imperator jej odmawia… Cóż, niezbadane są ścieżki Pana. Maass przeczytał wiadomość od podkomendnego, schował telefon. Czekali w ciemnej uliczce, której jeden koniec zablokował nieoznakowany wóz dostawczy. Uchylone tylne drzwi ukazywały wnętrze wypełnione elektroniką. Antyterroryści czekali na pozycjach, najbliższy wyjścia z uliczki obserwował okolicę. Zwiad ruszył cztery minuty temu. Gdzieś w oddali zaszczekał pies, zbudził swych pobratymców, rozpoczął się zwierzęcy koncert. Maass zaczął szeptać modlitwę, mocniej zacisnął palce na młocie – prostym, eleganckim orężu. Podeszły do niego wiedźmy, obie w ciemnych płaszczach i pelerynach, obie z opaskami w czarno-czerwone pasy na ramionach. Inkwizytor poznał je na odprawie. Azata miała postać niewysokiej nastolatki o twarzy jaśniejącej niewinnością i włosach jak pszenica splecionych w mysie ogony. Praktyka nauczyła Maassa, iż taki wygląd przybierają czarownice najzłośliwsze, lubujące się w zabawie z mężczyznami – w każdym znaczeniu tych słów. W oczach Syrmy majaczyły powaga i zaciekawienie, nieustannie uśmiechała się lekko. Równo przycięte włosy okalały jej bladą twarz, zdającą wyłaniać się z ciemnej pustki. Skinęła inkwizytorowi.
– Mistrzu. Czuję, że kurtyna niedługo się podniesie. Oby nasza premiera miała szczęśliwe zakończenie.
Maass nie odpowiedział, kończył modlitwę. Azata fuknęła gniewnie.
– Amen. – Skończył. – Ciekawe, czy Pan wciąż jest łaskaw słuchać moich modlitw. Inkwizytor ramię w ramię z czarownicami…
– Z Odziałem Reagowania Magicznego, a nie zwykłymi czarownicami. – Azata złapała się pod boki. – Ja też nie marzyłam o dniu, gdy do walki ruszę u boku inkwizytora. Cóż, nikt was nie zmuszał. Religią Rzeczypospolitej jest wolność…
Maass uniósł dłoń.
– Wiem, wiem… Już to słyszałem. Kłopot w tym, że moją religią jest nieskończona światłość, a waszą mrok diabelskich otchłani.
Blond aniołek otworzył szeroko swe jasne oczy, zamarł chwilę w niedowierzaniu, zaraz szybko zakrył usta by zdusić śmiech. Syrma odwróciła głowę, lecz też ewidentnie chichotała. Zaczęło mżyć, krople rosiły wykrzywione niezrozumieniem oblicze inkwizytora. Otrząsnął się.
– Cóż w tym zabawnego? – zapytał z powagą.
Syrma przejechała dłonią po policzku, westchnęła łagodnie.
– Naczytaliście się Eymerica i Nidera, czyż nie, mistrzu? Musicie poszerzać horyzonty, wyjść do ludzi…
– Co?
– A to – Azata stanęła na palcach, by spojrzeć mu w oczy – że ja na przykład jestem katoliczką. I to waszą, watykańską, a nie świebodzińską. I co, nie wolno mi?
Inkwizytor prychnął.
– Słyszałem podobne kłamstwa na tysiącach przesłuchań.
– A jakbym używała Pieczęci Salomona?
Długie palce Syrmy złapały ich ramiona, Maass aż się wzdrygnął.
– Pokłócimy się potem. Wraca zwiad. Mistrzu, niech wasza wiara świeci dziś mocno. – Klepnęła Azatę w plecy. – Chodź, dziewczyno superdziewczyno, musimy się dziś wykazać przed inkwizytorem. Ile dotąd miałaś ku temu okazji?
Blondyneczka ruszyła za przyjaciółką w podskokach.
– Siedem – odparła tak głośno, by zostawiony z tyłu Maass słyszał. – Ostatniego zjadłam.
Nagłe zmęczenie dopadło inkwizytora. Uniósł twarz, by obmył ją deszcz. Zza chmur wyłaniał się jasny księżyc, potężne, wieczne oko zerkało w głąb duszy Maassa. Za późno na rozterki. Zadęto w róg, łowy się rozpoczęły. Zebrał siły, złapał pewniej obuch, wykonał nim znak krzyża i ruszył do najtrudniejszej walki w swoim życiu.
*
Azata i Syrma zajęły miejsca po dwóch stronach drzwi do piwniczki. Maass szedł pewnie, wciągnął powietrze. Młot opadł na drzwi wyrywając je z zawiasów. Pokoik był malutki, niemal pusty i oświetlony mizernym światłem smętnie zwisającej, gołej żarówki. Przy zgniłozielonym stole siedziała garbata babuszka z kwiatową chustą na głowie, nie widzieli jej twarzy. Trzęsącą się ręką unosiła do ust łyżkę zupy. Obok jak przy spowiedzi klęczał Jakub Henrik, wystraszony odwrócił głowę.
– Ciotucha. – Głos Syrmy spoważniał, echo poniosło go korytarzami piwnicy.
Wojewoda zerwał się na równe nogi, własnym ciałem zasłonił starowinkę. Ta w spokoju jadła dalej, łyżka uderzyła w dno talerza.
– Błagam, musicie zrozumieć! – Henrik mówił szybko, oddychał głośno, ręce mu się trzęsły. – To nie jest nasz świat, nie tak powinno być! Ciągły strach, zamachy, terroryści… Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem Ciotuch na pewno byłoby inaczej, lepiej! Jeśli kochacie Rzeczpospolitą… One mogą to zmienić, mogą jeszcze wszystko zmienić! Musimy tylko oddać im ich athame! Athame Czasu, umieją go użyć, zmienią przeszłość i…!
Nie dokończył. Zamarł, powoli się odsunął, potem z przerażeniem umknął w kąt pokoju. Starucha patrzyła na inkwizytora i jego towarzyszki. Twarz pomarszczona, zastygła, z oczami wbitymi w głąb czaszki. Strużka zupy na brodzie. I emanująca z garbatej postaci moc, wielka, demoniczna, pradawna. Maass uniósł młot, modlitwą wzywał anioła. Lecz jego stróż już z nim był, zsyłał słuszny strach i zasłużoną ekscytację. I wtedy spod chusty Ciotuchy wypełzły niczym żmije pędy wikliny, gęsto oplotły jej twarz i z trzaskiem pękły, tworząc makabryczny uśmiech. Żarówka zaczęła przygasać, budynek drżeć, spod spódnicy kobiety wystrzeliły w stronę inkwizytora pędy bluszczu. Maass krzyknął i z sercem pełnym gorliwej wiary ruszył do ataku.
*
Śniadanie Króla było iście królewskie. I choć Veit Maass również siedział przy suto zastawionym, pachnącym świeżymi wypiekami stole, nie jadł nic. Od dwóch dni niemal nie czuł głodu, pragnienia czy zmęczenia. Jakby od czasu bitwy był… pełny. Kompletny, wreszcie, po tylu latach znów potrzebujący do życia jedynie blasku Pana. Tylko ból licznych szram i ukrytego pod bandażami, rozciętego boku głowy przypominały mu, że wciąż jest człowiekiem, niczym łańcuchy trzymały przykutego do ziemskiego padołu. Król przełknął pierwszy kęs bułki z twarogiem i owocowym sosem.
– Jedzcie, Mistrzu, śmiało – zachęcał, wycierając serwetką wąs. – Ledwo was wypuścili ze szpitala, musicie odzyskiwać zdrowie. Dziewczyny nie mogą się was nachwalić! – Zmienił nagle temat, nie dając Maassowi dojść do słowa. – Pierwszy raz udało nam się pokonać jedną z tych staruch! Trzy już nam uciekły, zabiły czternastu ludzi! Bóg wie, ilu przez nie ginie na co dzień! Miałem rację, łowca czarownic to łowca czarownic, widzę w końcu, że nazwa to nieprzypadkowa. Dobrze, dobrze, już z was nie drwię. Brawo, brawo, Wielki Inkwizytorze.
Król uśmiechnął się, lecz twarz Saksończyka pozostawała nieruchoma, wzrok jakby nieco nieobecny. Czyżby szok? Ci, którzy przeżyli spotkania z Ciotuchami mówili o strasznych rzeczach. Król napił się herbaty. Miał szczęście pod wieloma względami. Któż mógłby przypuszczać, że wszystko rozegra się tak gładko. Gdy zaprosił przedstawicieli Oficjum do Rzeczypospolitej, nie spodziewał się, że na czele delegacji będzie sam Wielki Inkwizytor. Teraz śniadali razem, po tym, jak ów Inkwizytor pozbył się jednego z największych problemów Polski.
– Przyznam się wam do czegoś, Mistrzu – powiedział, po czym wstał, obszedł stół i nalał Maassowi kawy w jasnym przekazie „obudźcie się!” – Na początku was nie lubiłem.
I to podziałało na Inkwizytora. Wygiął usta, jakby usłyszał dowcip.
– Nie, naprawdę! – Zaśmiał się król. – I wiem, że wy też nie darzyliście mnie sympatią. Mnie, ani nikogo innego… Szczerze mówiąc, sądziłem, że nie odbierzecie nawet tego telefonu. Cóż, przegrałem zakład…
Nachylił się i konspiracyjnie przyłożył otwartą dłoń do ust.
– Ale takie rzeczy spłacam z państwowych.
Tym razem Maass parsknął i z trudem ukrył uśmiech. Zaczęła mu się udzielać… polskość.
Otworzyły się drzwi, gwardzista wszedł do sali, lecz nie zdążył nic powiedzieć, Król machnął dłonią.
– Wreszcie! Dawaj ją tu!
Po chwili weszła kobieta. Nie wybitnie ładna, za to wybitnie elegancka, wysokie szpilki stukały w zabytkową posadzkę. Król zapraszająco rozłożył ramiona.
– Pani profesor! Witamy, zapraszamy! Jak było w Imperium?
– Pomijając incydent? Orzeźwiająco.
– Proszę siadać. To mój saksoński gość, lecz świetnie mówi po polsku…
– Znam panią, pani profesor – odezwał się niespodziewanie Maass. – Wiele lat chciałem panią spotkać. W celach zawodowych. A teraz siądziemy wspólnie przy śniadaniu…
Król dosunął jej krzesło i wrócił na własne miejsce, uśmiechnięty od ucha do ucha pod sumiastym wąsem.
– Dowcipniś z pana – stwierdziła uradowana profesor. – I ja was znam, Mistrzu. Jak rozumiem, to wam muszę podziękować za zorganizowanie ratunku. Ech, ostrzegano mnie, że w Berlinie jest straszna przestępczość…
– Pomówmy szczerze, moja droga. – Poważny nagle głos Króla rozerwał na strzępy sielankową atmosferę. Maass zmrużył oczy, profesor rozsiadła się wygodniej, zakładając nogę na nogę, przygotowana oczywiście, że ten moment musiał nadejść. – Atak na inkwizytora w hotelu i ucieczkę możesz wyjaśnić szokiem i nikt nie ma prawa ci nie wierzyć. Zwłaszcza, że chłopakowi nic się nie stało. Ale agent Ciotuch pojechał za tobą aż do Saksonii wierząc, że to ty masz athame i zawsze wozisz je ze sobą. Henrik wyśpiewał wszystko pierwszego dnia, teraz czeka już tylko na transport do naszych kopalni diamentów w Botswanie. Nieważne, skąd mieli informację, jak długo cię podejrzewali, czemu teraz postanowili wykonać ruch. Ważne, czy mieli rację. Już cię o to pytałem, pozwól, że zapytam kolejny, ostatni raz. I oczekuję pełnej szczerości. Czy masz Athame Czasu?
Kobieta uśmiechnęła się łagodnie, ułożyła dłonie na kolanie i wyprostowała plecy. Prawda tańczyła w jej oczach.
– Nie.
– Czy wiesz, gdzie się znajduje?
– Nie.
Mówi prawdę, stwierdził bez wątpliwości Maass i wymownie spojrzał na Króla. Ten kiwnął tylko głową. Na jego twarzy odmalowało się zmęczenie, może zawód. Uniósł wzrok na kobietę.
– Wiesz, moja droga, że jesteśmy podobni?
– Doprawdy? – Przejechała dłonią nad wargą, lecz nie znalazła tam wąsa. Król nie uśmiechnął się nawet.
– Oboje dołożyliśmy swoje trzy grosze to tego, jak wygląda nasz wspaniały świat. I oboje mierzymy się z odpowiedzialnością. Różnimy zaś się tym, że ja wciąż to robię. I nie uciekam, nie mówię dość. Przygniata cię świadomość, że to wszystko to twoje dzieło, prawda? Oglądasz wiadomości, widzisz zamachy, widzisz stosy płonące na wszystkich długościach geograficznych. Złoty wiek czarownic, tak? Oglądasz to wszystko i nie rozumiesz jak rzeczywistość może być tak groteskowa. Wtedy jesteś zmęczona i chcesz uciec. Ale to niemożliwe. Bo obraz świata jest odbiciem twoich dłoni. Już do końca życia nie zerkniesz na nie bez świadomości tego, co uczyniły. Zostaw wreszcie swoje zgorzknienie, zostaw narzekanie i spróbuj coś zrobić. Bez zastanawiania się, czy wyjdzie dobrze, czy źle. Wtedy wróć do mnie.
Maass obserwował jak cień ogarnia twarz kobiety. Z każdym słowem Króla pokorniała i opuszczała głowę coraz niżej. Naciskał słabe punkty, wbijał w nie gwoździe prawdy. Tak samo, jak przedtem zrobił to z nim. Teraz dopiero Maass pomyślał, że ten człowiek w rzeczy samej nadaje się do władania innymi, gdyż prawda jest jego mieczem i jego berłem. I dzierżąc je przed żadnym człowiekiem nie musi się kłaniać.
Czarownica uśmiechnęła się smutno, wstała i delikatnie dosunęła krzesło.
– Do zobaczenia zatem… Kiedyś, Wasza Wysokość. Mistrzu. Teraz, jak to mówią, wrócę do swojego kotła.
Wyszła, pokonana. Maass sądził, że jeszcze kiedyś ją zobaczy. Lecz nie znaczyło to dla niego niemal nic.
– Wybaczcie tę scenę, Mistrzu. Inaczej się nie dało. Dziękuję za pomoc. – Król wrócił do jedzenia, wciąż poważny. – Pomówmy o was. Krótka piłka, jak wam się widzi taka robota? Kto wie, ile staruch dybie jeszcze na Rzeczpospolitą. Możecie sprowadzić swoich zaufanych ludzi. Imperatorem się nie przejmujcie, osobiście sobie z nim porozmawiam, nasz papież zadzwoni do waszego… Umowa stoi?
Maass skrzywił się. Niczego nie pragnąłby bardziej, niż znów walczyć z diabelskim pomiotem. Lecz pod polską flagą, u boku czarownic? Czy całe życie spędził w błędzie, czy popełni go dopiero teraz? Veit Volker Maass nie był białowłosym starcem. To tylko powłoka. Był pełnym żaru młodzieńcem do szpiku skażonym naiwnością. Dotąd istniało dobro, istniało zło i wszystko to było proste. Teraz się pomieszało, a Maass nie znał żadnego dogmatu, który wskazałby mu drogę. Ci, którzy uczynili go dowódcą byli wielkimi głupcami.
– Mistrzu. – Król spojrzał na niego poważnie. – Jeśli wciąż bywacie na imperialnym dworze, to wiecie, jak wygląda świat. Bolszewicy przejęli cały przemysł i wydobycie na Syberii, lada dzień ruszą na zachód, na Cara. Chan z Ukraińcami dzielą już Ruś, gdy wydaje im się, że nikt nie słucha. Osmani od czasu ogłoszenia rewelacji Imperatora pienią się i wymachują szablami. Albańczycy, Węgrzy i Wołoszowie donoszą o manewrach przy granicach. Szykuje się nowy Ognisty Szlak. Nadchodzi wojna, to pewne. Zbyt wiele jest ambicji i krzywd. Pozostają też Ciotuchy i ich… Twory. Czytaliście raporty waszego człowieka. Mężczyzna z przestrzeloną głową i mózgiem na ścianie wstał i wyskoczył z dwudziestego piętra. Rozumiecie, do czego zmierzam? Każdy czas ma swoje demony. Zawsze jest większe zło, którego istnienia nie mamy świadomości. A gdy się pojawia, gdy uderza, zostają dwa wyjścia. Zginąć w zaskoczeniu, lub podjąć szybką decyzję i walczyć.
Król nie musiał zadawać pytania na koniec. Pytanie to i tak pojawiło się w głowie Wielkiego Inkwizytora, biło niczym dzwon i domagało odpowiedzi. A że Veit Volker Maass wcale nie miał sześćdziesięciu czterech lat i białych włosów – był zdolny do walki.
“Pracował ciężko, by uczynić świat takim, jakim być powinien. Wiedział, że nie pokona wszystkich, którym pragnąłby rzucić rękawicę. Lecz był też inny sposób. Ciężki, wymagający dziwnych sojuszy, niepewny. Ale za to możliwy, w przeciwieństwie do walki z całym światem. Mężczyzna był patriotą. Nie pragnął, by jego kraj był potężny, wielki i bogaty. Chciał, by jego rodacy żyli bezpiecznie. Zawsze wiedział, że to najważniejsze. Lecz świat był inny, niż by tego pragnął. Zginęli ludzie. Dobry, niewinni ludzie zamienili się w popiół, gdyż świat nie jest taki, jaki być powinien.”
“Mężczyzna, nim dziwne siły ochrzciły go Samildánachem, karał za zbrodnie. I tym razem też ukaże, ostatni raz.” – Ukarze!
“Potem dopiero wykona swą ostatnią misje.” – misję
Bardzo długie akapity czyta się bardzo uciążliwie. Zdecydowanie warto je porozbijać na nieco krótsze fragmenty.
“Pięć sekund rozmowy i już miał ochotę zmiażdżyć Polakowi jego świński ryj.
Króla poznał już wcześniej, przy krótkim przywitaniu delegacji.“
“jak to Polacy wypieli się na Kościół” – wypięli
“Polak rękę wyciąga do niemieckiego psa, zamiast zrazu kijem pogonić.“ – na pewno zrazu? Chyba nie bardzo pasuje w tym kontekście…
‘– Religią Polaków jest Katolicyzm“ – czemu katolicyzm wielką literą?
“Lecz uczucie to towarzyszyło mu od dawna jeszcze w Imperium.
– Lecz nie bójcie się, Mistrzu.“
“…przetarł ostrze i schował je w kieszeń płaszcza…“ – do kieszeni?
“…w dłuższej perspektywie żadne z jego wendet nie miała znaczenia.“ – żadna
“…dawała Chórowi Ciotuch pełną kontrole nad czarownicą…” – kontrolę
“…zrównali Austriaków, Na końcu niczym oliwa wypłynęła Saksonia.” – przecinek zamiast kropki
“Na wschodzie tez się zaogniło“ – też
“Caryca nieroztropnie przyznała się do swego magicznego talentu, licząc na napływ sióstr pod swoje skrzydła.“
“– Jedynym europejskim zwycięzca tamtego okresu…” – zwycięzcą
“Dobrze[+,] tyle słowem wstępu…”
“…teraz część właściwa, ustanowieniem wolności dla czarownic w Polsce…” – ustanowienie
“– Przyjdź lepiej na kolejne wykłady.
Żegnam się szybko i zmierzam do wyjścia.
*
W hotelowej łazience długo stoję pod prysznicem. Letnia woda zmywa troski dnia. Jutro kolejny wykład, na szczęście po południu.”
“…pomagała ofiarą Oficjum.: – ofiarom
“Ubieram się prosto i niewyzywającą, związuję włosy.“ – niewyzywająco
“Już wiem, że nie zdążę z kolejnym zaklęciem. Gdybym miała czas na jeszcze jedno słowo, szybki gest. Mężczyzna w prochowcu wie już, iż upolował swą zwierzynę.“
“W oczach Syrmy majaczyła powaga i zaciekawienie…” – majaczyły
“– A to – Azata stanęła na palcach, by spojrzeć mu w oczy – Żże ja na przykład jestem katoliczką.“
“Maass zaczął szeptać modlitwę, mocniej zacisnął palce na młocie – prostym, eleganckim obuchu.“ – Nie znam się na tym, ale czy młot ma obuch?
“…zsyłał słuszny strach i zasłużona ekscytację…“ – zasłużoną
“Tylko ból licznych szram i ukrytego pod bandażami, rozciętego boku głowy przypominały mu, że wciąż jest człowiekiem, niczym łańcuchy trzymały przykutego do ziemskiego padołu.“ – Ból przypominał i trzymał.
“– Dowcipniś z pana[-.] – stwierdziła uradowana profesor.“
“Mess zmrużył oczy…” – Maass, nie Mess…
“…wierząc, że to ty masz Athame i zawsze wozisz je ze sobą.“ – raz w tekście było athame małą literą
“Nie ważne, skąd mieli informację, jak długo cię podejrzewali…” – Nieważne łącznie
“Już cię o to pytałem, pozwól, że zapytam kolejny, ostatni już raz.”
“Z każdym słowem Króla pokorniała i i opuszczała głowę coraz niżej.“ – podwójne “i”
“Chan z Ukraińcami dzielą już Ruś, gdy wydaję im się, że nikt nie słucha.“ – wydaje
“Pytanie to i tak pojawiło się w głowie Wielkiego Inkwizytora, biło niczym dzwon i domagało odpowiedzi.“ – domagało się
Nie wszystko zrozumiałam (począwszy od tego, o co chodzi w ostatniej scenie z panią profesor, a nade wszystko o co chodzi z Samildánachem, który pojawia się na początku, potem jeszcze raz, i nie wiadomo kim jest i po co został wprowadzony…), niemniej podoba mi się wizja wielkiej Rzeczypospolitej, czarownic, imperiów, inkwizycji i całej reszty ;) Aż się prosi, by w takim świecie osadzić więcej opowieści – bo ten tekst wydaje się ledwie fragmentem, wycinkiem czegoś większego.
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr
Hmmm. Alternatywa mocno odległa od naszej rzeczywistości, ale niech będzie. Gorzej, że nie bardzo rozumiem przedstawiony świat – z jednej strony bolszewicy jako licząca się siła, z drugiej nadal żyjący car, z trzeciej król Polski, który wydaje się mieć władzę nad Półwyspem Kolskim… Gdzie to wszystko się mieści?
Fabuła też nie jest dla mnie jasna. Odnoszę wrażenie, że wszyscy walczą ze wszystkimi. Nie bardzo widzę związek tego irlandzkiego wojownika z resztą bohaterów. No, kogoś tam zaciukał…
Sporo literówek, szczególnie przy polskich znakach diakrytycznych.
z ognistym zapałem ruszył przez może walczyć z diabłami,
Oj. Paskudny ortograf.
włosach jak pszenica spiętych w mysie ogony.
Nie wiem, co to za fryzura.
Babska logika rządzi!
Dziękuję gorąco za wskazanie literówek! Zastanawiałem się długo, czy przedstawiona historia jest dość jasna, już zdarzało mi się zbyt zagmatwać, lecz uznałem, że dam jej szansę w takiej postaci, w jakiej jest :)
O matko, przegapiłam może! O.o
Aha, i w sumie również się zatrzymałam na chwilę nad tą fryzurą, jakby co, ale w końcu machnęłam ręką, bo co ja tam wiem o fryzurach ; p
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr
Jose, widać to był malutki akwen. ;-)
No, ja też niewiele wiem o czesaniu. Mysie ogonki kojarzą mi się warkoczykami zaplecionymi na włosach, które słabo się do tego nadają. Coś takiego słabo pasuje do kontekstu, więc postanowiłam sprawdzić, o co Autorowi chodziło.
Babska logika rządzi!
Ja także muszę pochwalić się niezrozumieniem. Rozciągnąłeś scenę polityczną na całą niemal Europę i Azję, zagęściłeś panującymi, czarownicami, inkwizytorami, oraz dwoma papieżami i może dlatego nie zorientowałam się, niestety kto z kim i przeciw komu. Ale czytało się nieźle, a byłoby jeszcze lepiej, gdyby wykonanie nie pozostawiało tak wiele do życzenia.
Lecz świat był inny, niż by tego pragnął. – Lecz świat był inny, niżby tego pragnął.
Dobry, niewinni ludzie zamienili się w popiół… – Dobrzy, niewinni ludzie zamienili się w popiół…
Chwilę zajmuje mi pojecie, że to głos Rofe… – Literówka.
Imperator-Kanclerz i Ojciec Święty polecieli mi przekazać wyrazy ubolewania… – Literówka.
Religią Polaków jest Katolicyzm… – Religią Polaków jest katolicyzm…
– W tej niewielkiej miejscowości w ówczesnym Województwie Sieradzkim… – W tej niewielkiej miejscowości, w ówczesnym województwie sieradzkim…
…jeszcze nie dawno mordowali tu moje siostry. – …jeszcze niedawno mordowali tu moje siostry.
Każdy miał miał czarownice w wiosce… – Dwa grzybki w barszczyku.
Caryca nieroztropnie przyznała się do ] magicznego talentu… – Wkradł się całkiem zbędny nawias.
Pokój hotelowy skąpany w mroku prezentuje mi nocny Berlin. – To okno, nie pokój, pozwala widzieć miasto.
Widok jest piękny, choć czym jest dwudzieste piętro… – Nie brzmi to najlepiej.
Szkatuła wewnątrz jest drobna i lekka… – Raczej: Szkatułka znajdująca się wewnątrz jest drobna i lekka…
Bo chyba nie chodzi o wnętrze szkatułki.
Szkatuła sugeruje, że jest ona duża i masywna.
Cień ogarnia pokój, gdy zamykam szkatułę, chowam ją do torebki. – …zamykam szkatułkę i chowam ją do torebki.
Szkatuła pewnie nie zmieściłaby się w torebce.
Znajdę tylne wyjście, wyskoczę balkonem z pierwszego piętra… – Znajdę tylne wyjście, zeskoczę/ wyskoczę z balkonu pierwszego piętra…
Ten jeden moment, gdy z Boską pomocą mierzy się z siłami ciemności… – …gdy z boską pomocą…
…i włosach jak pszenica spiętych w mysie ogony. – Przypuszczam, że miało być: …i włosach jak pszenica, splecionych w mysie ogonki.
Mysie ogonki, to cienkie warkoczyki. Warkoczyki splata się, nie spina.
Zaczęła padać mżawka, krople uderzały wykrzywione niezrozumieniem oblicze inkwizytora. –
Mżawka nie pada, mżawka mży.
Proponuję: Zaczęło mżyć, drobniutkie kropelki osiadały na wykrzywionym niezrozumieniem obliczu inkwizytora.
Syrma przejechała dłonią po policzku, westchnęła łagodnie. – Na czym polega łagodność westchnienia?
Przy zgniłozielonym stole siedziała garbata babuszka z kwiatową chustą na głowie… – Raczej:
Przy zgniłozielonym stole siedziała garbata babuszka, w kwiecistej chuście na głowie…
Obok jak u spowiedzi klęczał Jakub Henrik… – Obok, jak przy spowiedzi, klęczał Jakub Henrik…
– Jedzcie, Mistrzu, śmiało – zachęcał, wycierając chustką wąs. – Myślę że do królewskiego śniadania podano serwetki.
Proponuję: …zachęcał, ocierając serwetką wąs.
Król popił herbaty. – Król popił herbatą. Lub: Król napił się herbaty.
Zaczęła mu się udzielać… Polskość. – Zaczęła mu się udzielać… polskość.
…długie szpilki stukały w zabytkową posadzkę. – Raczej: …wysokie szpilki stukały na zabytkowej posadzce.
Obcasy mają wysokość, nie długość.
Czy całe życie był w błędzie, czy popełni go dopiero teraz? Veit Volker Maass nie był białowłosym starcem. To tylko powłoka. Był pełnym żaru młodzieńcem do szpiku skażonym naiwnością. Dotąd było dobro, było zło i wszystko to było proste. – Byłoza.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Rzeczywiście, tło nakreśliłeś z rozmachem tak wielkim, że mnie również przerósł ;)
Przeczytałam jednak z zaciekawieniem i przyjemnością, a pozostałam z niedosytem – co z jednej strony fajne nie jest, a z drugiej może być, bo to znaczy, że historia wciąga i chce się jeszcze, a niedopowiedzenia intrygują. Więc potencjał w tym duży :)
Stylistycznie i warsztatowo wydaje mi się, że wyszło nierówno. Pierwszy akapit początkowo bardzo mnie zniechęcił i spodziewałam się po nim o wiele, wiele gorzej napisanego tekstu i banalniejszej opowieści. Strasznie tam dużo ogólników, niesprecyzowanych dążeń i pompatycznych zdań. Kolejny fragment również czytałam krzywiąc się nieco, choć to może wynikać z subiektywnej niechęci do narracji snutej w czasie teraźniejszym. Gdy pojawił się Król i Henrik miałam wrażenie, że pisał to ktoś inny ;) I wreszcie mnie wciągnęło a czytanie zaczęło sprawiać frajdę. Więcej nawet – niektóre zdania tak bardzo miło miziały mój gust, że uśmiechałam się z samej przyjemności fajnego brzmienia :)
Zastanawiam się nad niektórymi rozwiązaniami kompozycyjnymi. Pomijając tę niechęć o której wspomniałam wyżej, nie rozumiem dlaczego zdecydowałeś się wyszczególnić fragmenty o wiedźmie tą teraźniejszościa i pierwszoosobowością narracji. To mi sugerowało, że właśnie z ta bohaterką mam się jakoś szczególnie wiązać, pilnie śledzić jej losy i ogólnie uważać za pierwszoplanową, choć okazała się wyłącznie jednym z pionków przesuwanych przez Króla. To dziwne, że akurat tej postaci czytelnik towarzyszy nawet pod prysznicem, podczas gdy to Król tak naprawdę jest i ważniejszy i ciekawszy – ciekawe, jakie problemy, troski, dylematy on spłukuje z siebie letnią wodą? To być może znowu subiektywne, ale dla mnie byłoby znacznie ciekawsze ;) Pod zagwostki kompozycyjne podepnę tez fragmenty o Samildanahu, dla mnie również mało zrozumiałe pod względem fabularnym.
Poza językiem do bardzo dużych plusów dopisze jeszcze scenę z Ciotuchą i w ogóle sama nazwę Ciotuch :D Choć nie jestem pewna czy ta wiedźmio-ciotuchową politykę i konflikt dobrze zrozumiałam :/
I jeszcze z uwag – dwukrotnie użyłeś sformułowania “kroki dobiegły moich uszu”. Dla mnie brzmi to zabawnie. Uszu dobiegają zwykle raczej dżwięki – np. szept, stukanie, chrapanie, odgłos kroków… Chyba tak brzmiałoby to lepiej ;)
Ależ mi się spodobało! Polskie wioski na Svalbardzie to sam miodek. Ja tam bym mogła jechać i sobie rządzić lokalnie :) Piękna alternatywna, ciekawie napisana.
Pisanie to latanie we śnie - N.G.
Cieszę się, że się podobało, śniąca i dzięki za obszerny komentarz, Werwena. Gdybym miał coś zmienić w opowiadaniu, zastanowiłbym się nad budzącym kontrowersje Samildanachem, zmienił mu przynajmniej imię – bo miał być pompatyczny, myśleć w niejasny sposób. A czemu celtycki? Ot, taka zagadka, której mogłoby nie być. Ale jest. Jeśli rozbuduję uniwersum, to może się kiedyś wyjaśni :)
EDIT
Ach, zapomniałbym! Dziękuję za wszelką pomoc, wyłapanie błędów małych i dużych, ale podziękować szczególnie muszę za wyłapanie błędu największego. Całe życie przekonany byłem, że mysie ogony to dwa niskie kucyki… Zamiast zmieniać tekst, zmieniłem bohaterce fryzurę :) Jej warkocze to hołd dla czytelniczek, bez których pewnie jeszcze długo żyłbym w błędzie.
Pomysł na świat alternatywny i rozmach, z jakim go wykorzystałeś – na duży plus. W tym wszystkim straciła się jednak gdzieś fabuła i podobnie jak Powyżsi nie do końca zrozumiałem kto z kim i dlaczego.
No co Ty? Myszy od kucyka nie odróżniasz? ;-)
Babska logika rządzi!