- Opowiadanie: agnieszka.tom - Diakon

Diakon

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Diakon

Gdyby rzeźbiarz zdołał uchwycić smugi światła wczesane w półcienie, mężczyzna siedzący na skraju pryczy stałby się jednym z najpiękniejszych dzieł. Przepołowiona sylwetka światłem i cieniem. Nieobecny wyraz twarzy, chłostany raz za razem sztucznym słońcem więziennych szperaczy. I wszystko w tym kadrze byłoby skończone, piękne. Poza, jaką przyjął jego bohater. Odbicie pustki w jego oczach, jak gdyby już był posągiem. Wszystko, za wyjątkiem zabawki w jego dłoniach. Małego, wyczerpanego ściskaniem misia, który niewzruszenie wpatrywał się w oprawcę punkcikami czarnych ślepi. Poza drżącą delikatnością palców, które w ciszy oddawały martwemu ciałku niemal cześć. Powoli, z należytym namaszczeniem, gładząc każdy niepokorny supełek i kosmyk. Intymnie, w błogim obłąkaniu.

 

*
Naczelnik sennym krokiem wszedł do biura. Zwykle rano czuł się jak marionetka, którą steruje stojący w kącie automat z kawą. Zwykle też starał się nie rozmawiać z nikim, dopóki kofeina nie wtoczyła się w jego żyły. Dziś jednak sprawa miała się inaczej. Obudził się przed sygnałem pobudki i był na stanowisku przed wszystkimi. Na nogi postawiła go adrenalina. Lekki stres smyrał go po karku przez co śniadanie zje pewnie na kolację. Nie lubił inspekcji, ale jeszcze większą niechęcią darzył inspektorów.

Ważniak z centrali spóźniał się, więc by uspokoić nerwy chodził po sali ze spuszczoną głową i wyszukiwał powykręcanych śrub. Niemal każdy budynek więzienny budowany był modułowo, z wielkich, stalowych płyt i ten nie był inny od reszty. Monumentalny, przeżarty rdzą kolos, który osiadał w oczach, i którego skruszałe gwinty i nity lada moment nie utrzymają.

Z dołu, od strony schodów, dobiegły go echa rozmów. Przetarł rękawem znaczek na czapce. Wypolerowany symbol w zamierzeniu miał być dostojny, ale projektantom nie wyszło i zamiast orła połyskiwała mu znad czoła wrona z wyrazem obstrukcji w oczach. Poprawił kształt otoku na przeczesanych włosach i wygładził uniform.

Przez jedyną na sali, szeroką na dwa metry futrynę, wtoczył się urzędnik. Niższy wzrostem i wyższy rangą. Naczelnik zdziwił się widząc wojskowego. Solidna beczka rozdętego brzucha mogła sugerować, iż to kolejny, ospały wieprz na ciepłej posadce. Być może i był symbolem tego, na ile sposobów można pogwałcić piękno ludzkiego ciała, jednak bystre, przenikliwe spojrzenie było analityczne i logiczne. Tylko po co do spisania ilości szczurów na metr kwadratowy pagonowy na emeryturze?

Po wymianie zdawkowych uprzejmości i krótkim spacerze po korytarzach, wrócili do ponurej sali. Mundur cicho pojękiwał rzędem srebrzystych odznaczeń, gdy energicznymi szarpnięciami pióra wypełniał dokumenty. Nie trwało to długo. Spakował swoje przenośne biuro i zazgrzytał zamek wojskowej aktówki. Chwilę trwał w bezruchu.

– Nie przyjechał tu pan jedynie na inspekcję. Mylę się?

– Nie. Nie myli się pan.

Ten człowiek postury prosięcia w kufajce miał niezwykle przyjemny głos. Wystarczyło kilka słów, by naczelnik uspokoił się i rozluźnił. Jego hipnotyczne działanie zachęcało do spoufalenia, do niebezpiecznej szczerości.

– Jestem tu, by podjąć decyzję, czy do tej jednostki ma wejść telewizja. Jak pan wie, jesteśmy instytucją prywatną, która potrzebuje reklamy.

– Widziałem … może jeden odcinek, tych przepełnionych resocjalizacją programów.

– Chleba i igrzysk – wzruszył ramionami z politowaniem, ale bez zgorszenia w głosie.

Odczekał chwilę i spokojnie wykładał wszystkie „za".

– Jednostka jest pod pana dowodzeniem już piętnaście lat. Działa przepisowo i to się chwali. Ale poza brakiem korupcji i skandali jest rzecz, która jest atutem tego miejsca.

– Diakon – wyszeptał naczelnik i widział kątem oka, gdy jego młody zastępca stężał na sam dźwięk tego słowa.

– Właśnie. Macie Diakona. Najskuteczniejszego Mnicha spośród ponad pół tysięcznego Zakonu. Jego legenda dosięgła najwyższego szczebla. Szczebla władzy.

– Rozumiem, że sprawa jest już przesądzona?

– Nie. Ktoś uznał, słusznie czy też nie, że to ja mam o tym zadecydować.

– Co mogę więc zrobić, by pana od tej decyzji odwieść?

– Nic. Jedyne czego oczekuję od panów, to by mi panowie pozwolili obejrzeć spektakl.

– Jeśli to tak niewielka jest prośba, proszę bardzo.

Zwalisty mężczyzna podszedł do okna i wyjrzał przez nie. Szkło sięgało podłogi i nic nie przesłaniało widoku na bezkres czarnej ziemi, przeoranej i pulchnej. Daleko, poza siatką zasieków, drapał niebo nagi las. Ptaki całymi stadami rozdrapywały martwe pole w poszukiwaniu resztek, których nie wydłubały siatki. Widok nie napawał optymizmem.

– Zimno tu u was – roztarł pulchne ręce.

Naczelnik kiwnął na młodego zastępcę. To był pojętny chłopak i już po chwili ciemny trunek rozgrzewająco chłodził się w kostkach lodu.

*

 

Wielki talerz czerwonego słońca wisiał nad ziemią upstrzony aortami konarów. Rudawa wódka w rżniętym szkle, nabierała rubinowej barwy w jego ciepłej poświacie. Rozmowa między dwoma mężczyznami była stonowana, niemal refleksyjna.

– Jak często czyścicie teren?

– Dwa razy dziennie, jeśli tylko pogoda pozwoli. Pierwsze wchodzą siatki, potem pługi. Kończymy grzebieniem. Sprawdzona metoda. Dzięki niej smród jest mniejszy, a i ptaki nie mają tu za wiele do roboty.

– Słońce już zachodzi. Miewacie nocne spusty?

– Raz, dwa razy w miesiącu. Tak jak dzisiaj.

U podnóża ściany pod wielkim oknem krzątali się ludzie. Czujnie obserwował ich z bezpiecznej odległości najwyższej kondygnacji. Szczególnie uważnie śledził ludzi w purpurowych płaszczach. Ich twarze chowały się w przepastnych kapturach, a to, czego nie zdołały przysłonić, skrywało się pod maską, która ergonomicznie zachodziła na szyję tworząc pancerz. Pojedynczo nie posiadali żadnych cech szczególnych. Byli jedynie postacią, jednakowym pionkiem na szachownicy bez pól. Osobno każdy z nich był Mnichem, ale stając ramię w ramię stawali się Zakonem. Prawą ręką samego Boga.

Spust zaczął się tuż po zachodzie słońca. W jego zastępstwie zapaliły się lampy na zasiekach i wartowniczych wieżach. Nagi gmach więzienia ubrany w falbany kolczastego drutu wyglądał jak okręt, który osiadł na mieliźnie. Skorupa jednej ze ścian odpieczętowała się z niskim pomrukiem i powoli opadała w dół, rzeźbiąc boleśnie łańcuchem o burtę. Statek widmo dobił do portu i zgrzytając kajdanami otwierał pełne ładownie. Cztery nisko brzmiące dzwony uderzyły o kadłub i z ponurych dziur na czarną ziemię wylał się łup. Bezkształtna plama ludzi, której krawędzie falowały w panicznych spazmach. Bezosobowe stado wiedzione instynktem ruszyło przed siebie. Jak najdalej od brunatnych ścian, od złowrogiego kształtu, który majaczy w mlecznych smugach. Od słupów światła, które prowadzone niewidoczną ręką śrubują bezpieczną ciemność.

Naczelnik wyjrzał zainteresowanemu gościowi przez ramię, po czym podszedł do konsoli i wcisnął guzik. Nie lubił, gdy zaczynali zbyt blisko, więc zwykle odczekiwał, aż będą w zadowalającej odległości. Sygnał rozpoczęcia łowów wyrwał się z gardzieli, wystającego ponad dach, komina. Jego niskie, mrukliwe wibratto niemal odrywało mięso od kości. Grało na ścięgnach, na wszystkich stężałych mięśniach zwierzyny.

Zakon trwał na uboczu, za plecami mając łunę gasnącego dnia. Ośmiu Mnichów w rzędzie, bez cienia emocji przyglądając się desperacji i woli życia. Za nimi sześć bezgłowych, metalowych ptaków. Maszyn, które swą formą przypominały strusia lub żurawia, z urżniętym przy kadłubie łbem. Ich mózgi kryły się za przyciemnianą szybą kokpitu, prowadząc golema wajchą, drążkiem i spustem.

Rozpoczął sam Diakon. Sylwetka obleczona w winną szatę podkasała szeroki wachlarz rękawa obnażając biżuterię. Bat wdzięcznie opadł na ziemię i drgał rytmicznie prostując wężowy grzbiet. Brzdęk napiętej, metalowej liny ciął powietrze. Jej koniec sycząc nawracał prowadzony spokojnym ruchem gładkiej rękawicy. Ostry jęk metalicznego roju cofnął się po raz ostatni. Srebrne żądło, hipnotyczne i wdzięczne, płynęło ciągnąc za sobą łuskowaty warkocz. Przeszło przez ciżbę obok głów i ramion niewybrednie szukając ofiary, która sama zakłóci spokojny lot. Zabłysło mokrą czerwienią na zdziwionej twarzy wypluwając przy tym gęsty ślad nagłej śmierci. Ogon komety wchodził w ciało utartym szlakiem, po czym posłuszny rozkazom wycofał się nagle strosząc łapczywie łuski. Stado rozpierzchło się w popłochu.

Ruszyli. Puszki uniosły się wysoko na hydraulicznych łapach niezgrabnie chybocząc się na boki. Przyległe do cielska lufy piór wykręciły się nienaturalnie do przodu. Pierwsze salwy trafiały pod zasieki w rogach ogrodzenia. Lodowe pociski pozostawiały ślad na karuzeli mniejszego kalibru. Szadź urokliwie skrzyła się opadając.

Trójpalczaste łapy oderwały się od miękkiej ziemi. Ożyło cyklopie oko celownika i rozbiegało się po szklistej osłonie kokpitu bezbłędnie wyszukując celu. Deszcz zmrożonej śmierci wypluwany z zawrotną prędkością siekł jak w czas burzy, falując rzęsiście z każdym podmuchem silnego wiatru.

Diakon taranem naparł na ułamek bezpańskiej watahy. Sam widok szaty kata paraliżował beznadzieją i strachem. Nie spieszył się. Szedł pozostawiając za sobą kukły w teatralnych pozach. Skręcał karki, łamał kości, wyrywał stawy. Sztuczna delikatność rękawic zacinała się boleśnie na skórze. Napinał im twarze, by krzyczeli. Wciskał oczy w głąb czaszki. Wyrywał włosy, gdy układał ich ciała dogodnie do poderżnięcia gardła. W jego ruchach była przerażająco przemyślana wizja i staranność wykonania. Jeśli szyja to głęboko, aż szeroka klinga noża zatopi się niemal cała, aż prześlizga się po kości. Jeśli łamać, to wszystko co się da. Jeśli strzelać, to prosto w twarz, by zmazać wszelkie ludzkie rysy. Sprowadzić do mięsa, powłoki na truchło. Wyplenić, zmiażdżyć, wypatroszyć. Zabić to za mało. Nie nasyci się samym unicestwieniem.

Naczelnik nie patrzył, ale widz obok niego miał iskry w oczach. Mieszanka obrzydzenia, lęku i … podniecenia. Ciekawość, tak charakterystyczna dla ludzkiego gatunku, brała górę nad wszystkim innym. Nie rozumiał jej, tak samo jak nie rozumiał potrzeby patrzenia na wszelkie możliwe sposoby uśmiercania. Ale skoro obraz to tylko jeden ze zmysłów, trzeba dać możliwość przeżywania tej sytuacji wszystkimi. Chwycił za radio.

– Dajcie race.

Wystrzelono iskierki czerwonego światła. Opadały wolno dając odpowiednią scenografię. Odsłonił się obraz rzezi. Dobijano nieszczęśników, którzy przeżyli. Ktoś drapiąc rękami czołgał się szukając ucieczki. Czujne, sondujące oko wyłapało ruch. Wielki pazur wgniótł go w ziemię przecinając na pół. Naczelnik włączył głośnik i usłyszeli skrawki rozmów Mnichów, utrudnione przez maski. Bez nich nikt nie wychodził na zewnątrz. Smród padliny i rozkładu był wszechobecny. Nagle rozległ się krzyk i wszystkie głowy skierowały się w stronę Diakona. Stał w rozkroku trzymając bezwładne ciało za szyję w kleszczach pięści ściskając wyrwaną krtań. Kaptur odchylił się do tyłu i z cienia wynurzył się okrągły korpus maski z pajęczymi mackami rurek. Ryk, który usłyszeli z głośnika za plecami, nie miał nic wspólnego z człowiekiem. Drżąca ręka obserwatora bezwiednie zwolniła zacisk palców. Szklanka rozkruszyła się kryształową fontanną. Diakon stał i boleśnie nawoływał swoje stado, rozżalony tak szybkim końcem. Lament, pretensja i ból. Wizg zarzynanego zwierzęcia potęgowany przez klekot filtrów i membran. Koncert ciężkich oddechów i mechanizmu grany na jedną bolesną nutę.

Światła wypalały się opadłszy pomiędzy ciała. Naczelnik wyłączył głośnik i spojrzał na zastępcę, który oderwał ciasno zaciśnięte ręce od uszu i wrócił do wklepywania raportu.

– Diakon miał kiedyś nazwisko. Był żołnierzem, wykształconym hydrologiem. Dowodził przy budowie bazy nad morzem. Mieszkał z żoną i dziećmi na uboczu osady, jednej z wielu, która wyrosła przy bazie. Któregoś razu wysłali go na misję. Niedaleko od domu. Gdy wrócił nie zastał ani osady, ani domu, ani rodziny. Ciała, które identyfikował były zmasakrowane torturami. Wiem to, niestety, bo czytałem raport. Sam byłem ciekaw dlaczego taki jest. Po trzech latach patrzenia na niego doszedłem do wniosku, że robi to, bo dokładnie wie, że już jest martwy, a sukman na grzbiecie jest jego całunem. Umarł w dniu ich śmierci i zgłosił się do nas na ochotnika. Założę się, że w każdym z tych, których tak pokazowo wykańcza, widzi oprawców swojej rodziny.

Podszedł do otępiałego i w pełni trzeźwego urzędnika. Podał mu dysk z wybitym logiem więzienia.

– Nagrałem dzisiejszy spust. W ramach mniej oficjalnego raportu.

Wziął go bez słowa i ze stężałą miną kiwnął mu głową nieznacznie. Chwycił za teczkę i wyszedł kierując się nerwowym krokiem na schody.

Naczelnik przetarł zmęczone oczy. On jak nikt inny wiedział, że w ucywilizowanym barbarzyństwie nie ma nic romantycznego. To nie teatr. Nikt nie rozpiął tu sceny od siatki do siatki i nie przyozdobił lambrekinem zasieków. To show dla oczu, dla omotania tłumu wizją silnej i skutecznej władzy. Reklama, której targetem jest wynaturzone społeczeństwo, a które w zbiorowym mordzie doszukuje się oddzielenia ziarna od plew. To samo społeczeństwo, które z taką łatwością podzieliło się na klasy niczym bydło hodowane na rzeź. Ilu trzeba Diakonów, by do zbiorowej świadomości dotarł fakt, że to, co on sam robi od piętnastu lat jest największą pomyłką ludzkości?

Westchnął ciężko i podszedł do monitora śledząc na bieżąco postępy zastępcy.

*

 

W stroboskopie świateł zza okna rytmicznie kiwał się siedzący mężczyzna. Dwubiegunowy kierunek ciała nie przeszkadzał mu w tkliwych gestach, którymi obdarzał martwy, pluszowy pyszczek. Dotyk stopniowo zamieniał się w bardziej zdecydowany i omal nie wyskrobał sztucznego oczka.

– Dlaczego? – wydyszał z ogromnym bólem.

– Dlaczego na miłość się nie umiera?

Zachłysnął się cichym łkaniem.

– Przecież jestem … tak chory.

Nikt nie odpowiedział. Krzyk rozpaczy, wyraźny i niczym nie stłumiony, poniósł się korytarzem. Wystraszył odważnego szczura, który zapuścił się bardzo blisko ruchliwej części więzienia. Odbił się od ścian pustej stołówki, w której jedli strażnicy. Obudził zmęczonego naczelnika i zmusił młodego zastępcę do sięgnięcia po szkło. W końcu dotarł na najniższą kondygnację, do ładowni. Przyjęto go należycie. Paniką, łopotaniem serc, rozbieganym spojrzeniem i urywanym spazmem. Była to jedyna słuszna reakcja, wszak to sam Diakon sposobi się na łów.

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Wstepu pomimo, że przeczytałem go trzykrotnie, nie rozumiem wogóle.

"Mundur cicho pojękiwał rzędem srebrzystych odznaczeń, gdy energicznymi szarpnięciami pióra wypełniał dokumenty. Nie trwało to długo. Spakował swoje przenośne biuro i zazgrzytał zamek wojskowej aktówki. Chwilę trwał w bezruchu." - Te zdania brzmia tak, jakby te wszystkie czynności wykonywał mundur :P

Kurde, fajne to opowiadanie, krwawe i wogóle, tylko dziwnie napisane, w paru miejscach aż roi sie od "się", jest sporo chaosu i trochę bezsensownych zdań...
Za pomysł dałbym i 5, za wykonanie 3... Nie oceniam więc wcale.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

W pewnych momentach... jest powlekane jedno z drugim... czyli jakieś dwie odrębne sprawy...

Ale ogólnie przyjemnie się czyta.

Nowa Fantastyka