- Opowiadanie: Verus - Wilczy bilet

Wilczy bilet

Nie przepadam za wstępami, powiem więc tylko, że raczej widzę tu inny styl, niż w większości swoich tworów. Powodzenia.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Wilczy bilet

Pierwsza blizna pojawiła się w roku, który przyniósł wiele zmian w moim życiu, kiedy to wdepnęłam w trampkach w gwóźdź na obozie. Miałam 15 lat. Dużo jak na pierwszą bliznę. Ale potem już poszło gładko.

Kolejna blizna pojawiła się rok później – na lewej kostce, od wnyk.

– Abigail – warknął Adam, gdy krzyknęłam. Usłyszeliśmy głuchy trzask. Adam przewrócił mnie na ziemię, a nad nami śmignęło kilka pocisków. Żadne z nas nie odważyło się drgnąć, wstrzymałam oddech, zaciskając zęby z bólu. Jednym odgłosem jaki dochodził do moich uszu było przyspieszone bicie serca Adama. Trwaliśmy bez ruchu wieki… a może tylko mi się wydawało. – Nie wstawaj i nie patrz – powiedział w końcu, dalej po cichu, Adam. Podniósł się powoli i bezszelestnie. Nie rozległ się strzał. Odetchnęłam z ulgą. Adrenalina na razie uśmierzała ból, myślałam tylko o tym, że popełniłam potworny błąd, krzycząc. Błąd, który mógł kosztować życie nas oboje. Dotarło do mnie, że moja stopa tkwi we wnykach, dopiero gdy Adam je rozwarł. Omal znowu się nie wydarłam, ale zamiast tego zacisnęłam w dłoniach ziemię.

– Jak jest źle? – wyszeptałam.

– Nie najgorzej, chyba były uszkodzone i nie zacisnęły się z pełną siłą – odparł. Czułam jak podwija mi nogawkę spodni, a pod łydkę podkłada plecak. Podał mi pasek od spodni. – W zęby. To nie będzie miłe. – Wzięłam od niego kawałek skóry i włożyłam go sobie do ust. Najpierw wyjmował mi pęsetą kawałki ziemi i kamyki z rany. Myślałam, że już wtedy mocno bolało, ale pasek przydał się naprawdę, gdy na moją nogę spłynęła woda. – Żyjesz? – spytał po chwili. Zdjął mi buta i owijał kostkę bandażem. Wyciągnęłam sobie z ust jego pasek.

– Ja tak, gorzej z tym – spróbowałam żartować, pokazując mu kawałek nadgryzionej skóry, ale w moim głosie chyba zbyt mocno zabrzmiał strach, bo spojrzał na mnie zmartwiony. Skończył zawijać bandaż i na udzie zacisnął mi opaskę uciskową. – Czyli jednak jest źle – powiedziałam, unosząc się na łokciu.

– Wdepnęłaś we wnyki, Abigail – odparł tylko. – Musimy iść.

Podniósł swój plecak, a potem pomógł mi wstać. Ból znowu rozdarł moją nogę, poczułam jak krew nagle wypłynęła nieco szybciej z rany. Zarzucił sobie moją rękę na ramię.

 – To co, dziesięć kilometrów, tak? – zapytałam. Skinął głową. Uśmiechnęłam się. Usiłował odpowiedzieć tym samym. Nie udało mu się.

Kolejna blizna była kropką tuż nad miejscem, w którym zacisnęły się wnyki. Ślad po krzywym szwie. Przebycie tych dziesięciu kilometrów zajęło nam dużo więcej czasu niż powinno, w międzyczasie zmuszeni byliśmy zdjąć opaskę uciskową, żeby całkowicie nie zahamowała mi krążenia. Zamiast niej zawiązaliśmy w jej miejsce kawałek materiału, aby choć trochę spowalniał krwawienie. Była późna noc, nogę rozrywał mi ból tak wielki, że ledwo myślałam. Skończyła nam się woda. Strażnicy nie chcieli nas wpuścić do obozu. W końcu Adam ich do tego przekonał, pokazując moją nogę i kawałek plakietki, który oderwaliśmy od kurtki wojskowego eskortującego nas nim zostaliśmy zaatakowani. Widniał na nim fragment nazwiska. To chyba ich przekonało. Jeden ze strażników wziął mnie na ręce i zaniósł do namiotu. Tam wstrzyknięto mi coś w ramię i odpłynęłam. Obudziłam się następnego dnia, koło południa ze szwami na nodze, w tym jednym krzywo zrobionym – tym, który pozostawił bliznę.

– Co tu robicie? – spytał lekarz, gdy już przekonał się, że na pewno jestem przytomna i świadoma tego, co się dzieje.

 Spojrzałam na siedzącego obok Adama, szukając pomocy. Odwrócił głowę.

 – Walczymy – odparłam.

Lekarz zmierzył mnie wzrokiem. Z kurzem na twarzy musiałam wyglądać na starszą, ponieważ nie pytał już o nic.

Moja czwarta blizna powstała cztery dni później. To długa rysa na łydce. Do dziś nie jestem pewna, od czego. Zostaliśmy w obozie, żeby moja noga choć trochę mogła się zaleczyć. Dali nam jedzenie, namiot do spania, wodę i nowe ubrania. To nam pasowało. Od kiedy żołnierze ewakuujący nasze miasto zginęli razem z pozostałymi członkami transportu, nie czuliśmy się tak bezpiecznie.

 – Zbliżają się! – Żołnierz wpadł do namiotu. Nie czekaliśmy. Adam pomógł mi wstać i pobiegliśmy za nim. W obozie panowało zamieszanie, część żołnierzy biegła na południe, niosąc sprzęt. Na północy, bardzo blisko słychać było strzały. Gęste, nieprzerwane, bez wątpienia z wielu rodzajów broni. Żołnierz, który nas prowadził, trzymał chyba jakiś rodzaj karabinu, choć nie miałam czasu się wtedy przyglądać. Przez plecy miał przewieszoną inną dużą broń, a za pas wetknięty pistolet. Biegliśmy przez obozowisko, choć wolno przez moją nogę. Wyprzedzały nas spore grupy. Nagle pociski zaczęły świszczeć tuż obok. Widziałam niemal w zwolnionym tempie jak jeden z nich przebija się przez materiał namiotu tuż obok i trafia biegnącego lekarza prosto w środek pleców. Padł na ziemię. Potknęłam się, nie powinnam była patrzeć na boki. Przed upadkiem uchronił mnie Adam.

Wiedziałam, że linia obrony naszych się cofa, choć tego nie widziałam. Wyprzedzali nas prawie wszyscy. Wpadliśmy do jakiegoś okopu. Tuż nad naszymi głowami świszczały strzały, obok słychać było krzyki i rozkazy. Przypadliśmy do ziemi.

– Daj mi broń! – krzyknęłam do żołnierza, próbując przekrzyczeć zamieszanie, panujące wokół okopów. Spojrzał na mnie.

– Ile ty masz lat? – spytał. Umyłam twarz w ciągu tych czterech dni. Błąd. Mój wiek aż nadto rzucał się w oczy.

– Czy to ważne?! – warknęłam. – Naprawdę będziesz się tym przejmował w takim momencie?!

Uznał, że mam rację. Podał mi pistolet, a Adamowi, leżącemu tuż obok, karabin. Do okopu wskoczyło jeszcze dwóch żołnierzy.

– Nie otwierajcie ognia, nie będą gonić uciekającego oddziału, chcieli tylko rozbić obóz – mruknął jeden z nich. Przylegaliśmy do ziemi, tuż obok siebie, skrzyżowani kończynami, ponownie niemal nie oddychając. Wrzawa rzeczywiście zaczęła cichnąć. Strzały ustały. Rozległ się rozkaz, wydany w nieznanym mi języku. To pewnie był nakaz odwrotu, bo usłyszeliśmy oddalające się kroki. Mimo że wkrótce przestały do nas dochodzić jakiekolwiek dźwięki, leżeliśmy jeszcze pół godziny. W końcu dwaj żołnierze wyszli z okopu i rozejrzeli się dookoła.

– Czysto – powiedział któryś i pomógł nam wydostać się na górę. Skierowaliśmy się od razu głębiej do lasu i ukryliśmy się w przy odległej o jakieś dwa kilometry rzece.

– Krwawisz – zauważył żołnierz, który wyciągnął nas z namiotu. Spojrzałam na spodnie moro. Rozdarte na łydce, poplamione krwią. – Dawaj, zobaczymy jak to wygląda.

Okazało się, że jednak adrenalina to najlepszy środek przeciwbólowy. Rozcięcie poszarpane, pewnie od gałęzi, ale płytkie, tylko bandaż. Adam kręcił głową, patrząc na opatrującego mnie żołnierza. Miał ranę na czole. Uderzył się, gdy wskoczyliśmy do okopu. Nic wielkiego.

Kolejna blizna była już z nieco późniejszego okresu. Mówiąc to, mam na myśli, że minęły dwa tygodnie. Było to już po tym, jak dotarliśmy do obozu przesuniętego ponad sto kilometrów na południe od tego, z którego uciekaliśmy. Podczas podróży śledzono nas kilkakrotnie, a tak dużą grupą trudno było się ukryć. Nie czuliśmy się zbyt bezpiecznie, choć tym razem szliśmy z żołnierzami – wyszkolonymi i uzbrojonymi. Dni ciągnęły się niemiłosiernie. Szliśmy, jedliśmy, szliśmy, spaliśmy… W końcu dotarliśmy do następnego obozu. A tam spotkaliśmy się z tłokiem, brudem i kolejnymi nocami pod gwiazdami z powodu braku miejsca. Jedzenia było mało, więc dalej żywiliśmy się tylko mięsem zwierząt upolowanych przez żołnierzy. Mieliśmy wielkie szczęście, że dalej się nami zajmowali. Szczególnie ten, który wciągnął nas wtedy do okopu, Adrian, bardzo się nami interesował.

Mimo że przy nas starał się być wielkim optymistą, wiedzieliśmy doskonale, że jest tak samo paskudnie zdołowany jak my – brudem, niewygodami, a przede wszystkim tym koszmarnym tłokiem, który był rajem dla przenoszonych wszy i zarazków. Ledwie mieliśmy jak się poruszać po obozie. Właśnie dlatego tak rozwaliłam sobie kolano.

Miało to miejsce, gdy do obozu trafił nowy oddział żołnierzy, tym razem z transportem. Oni mieli tam zostać tylko na noc, ich celem było dostarczenie pożywienia, leków, ubrań i Rzeczy Najwyższego Zapotrzebowania, jak zaczęliśmy to po jakimś czasie nazywać. Gdy przyjechał transportowiec, wszyscy, którzy nie byli żołnierzami, rzucili się na niego. Tylko Adam i ja staliśmy w grupie mundurowych, patrząc z zażenowaniem i przerażeniem na grupę bijących się między sobą ludzi. Zabierali tyle, ile unieśli i czym prędzej wydostawali się z tłumu. Tak naprawdę był to jedyny moment, w którym mogliśmy w obozie mówić o „wydostawaniu się z tłumu”, ponieważ zazwyczaj wszędzie byli ludzie. Jedna dobra strona, a teraz szukaliśmy ich bardzo uważnie.  Mimo że staliśmy dalej, zostałam popchnięta ramieniem i upadłam, zdzierając sobie kolano. Blizna to kilka małych kropek po niedokładnie wyczyszczonej ranie.

Tym razem z obozu nie przepędziły nas wrogie oddziały, a raczej nasze własne. Nie dosłownie, tak po prawdzie. Spędziliśmy tu niewiele czasu, trochę ponad tydzień. Dni, które na początku wojny liczyliśmy z taką starannością, teraz przeciekały nam przez palce. Kilka zgubiliśmy, kilka dodaliśmy, już nie bardzo istotne było, który dzisiaj, bardziej za to liczyły się pory dnia. Wieczorem, według mojej rachuby dziewiątego dnia, według Adama jedenastego, a według Adriana dziesiątego, oddział, z którym tu przybyliśmy dostał wiadomość, że wzywani są do bazy na północnym-zachodzie. Mieli wyruszyć następnego dnia z samego rana. Z początku nie chcieli nas zabrać, długo musieliśmy nalegać, a i tak zgodzili się nas wziąć dopiero, gdy posunęliśmy się do stwierdzenia, że tutaj zdechniemy prędzej z brudu czy choroby, niż gdy nas zabiorą. Tam było bezpieczniej… o ironio.

Tak więc wzięli nas. Przed wyjściem zadbali o wyposażenie, oddziałom odchodzącym z obozu przysługiwał prowiant, uzupełnienie mundurów, broni i amunicji, a my szliśmy daleko. Nakłamali odrobinę, więc znalazły się mundury i dla nas. Na Adama pasował, przecież był on dwa lata starszy ode mnie, dużo wyższy, dobrej budowy. Ja za to, nawet jak na swój wiek, pozostawałam niska i drobna. Niemal utopiłam się w mundurze, ale był ciepły, czysty i niepodarty. Miła odmiana.

Podróż też zaczęła się spokojnie. Znowu marsz, jedzenie i sen. Powtórzyć do skutku. Kilka razy zmuszeni byliśmy się ukrywać, bo czujki gdzieś zauważyły patrole wroga. W teorii znajdowaliśmy się daleko od terenu, który zajmowali oficjalnie, ale czy naprawdę oficjalnymi mogliśmy nazywać te krótkie informacje radiowe, które wychwytywaliśmy, te małe strzępki informacji, które słyszeliśmy…? Wojna trwała od siedmiu miesięcy, a końca nie było widać. Słyszane podczas pierwszych tygodni zapewnienia, że to nie potrwa długo, szybko zamilkły. Nikt nie kwapił się, żeby wydawać prognozy, bo już na początku zaczęliśmy przegrywać.

Wrogie oddziały lernejskie wkroczyły do Norei, oskarżając nasze wojska o zbombardowanie miasta w pobliżu granicy, po „tamtej” stronie, ale  nic takiego się nie stało… Przynajmniej taka była oficjalna wersja noreiskich władz. Jednak innym państwom taka wątpliwość wystarczyła i dawni sojusznicy wystawili nas do wiatru. Podróżując z oddziałem na północny-zachód, zbliżając się coraz bardziej do frontu, słyszeliśmy wiele opinii żołnierzy, którzy byli już na niejednej wojnie, a opinie te nie brzmiały optymistycznie. Oni również wieczorami, po sprawdzeniu terenu, gdy włączaliśmy radio, słuchali uważnie informacji, jakie miasta zbombardowano, gdzie wkroczyli Lernejczycy… Gdzieś tam mieli rodziny. Niewielu z nich było w tej „komfortowej” sytuacji, co Adam i ja – niewielu widziało śmierć bliskich. Co niektórzy wciąż żyli nadzieją, a ona potrafiła być bardzo okrutna. Leżąc w dziurach, próbując nawet nie drgnąć na drzewach, wciąż byli przekonani, że nie tylko dla siebie idą walczyć.

Około dwunastu dni po opuszczeniu obozu, dotarliśmy do bazy. Zostaliśmy tam przedstawieni dowództwu jako „uchodźcy, którzy napatoczyli się po drodze” i których oddział nie chciał zostawiać samych sobie. Adam skłamał gładko, że był w trakcie przyspieszonego szkolenia wojskowego, ja napomknęłam coś o byciu w służbach medycznych, zanim nasze miasto zostało zbombardowane i byliśmy zmuszeni uciekać… Mieli w bazie niedobór ludzi, więc zostaliśmy. Mnie wcielono na razie do służby medycznej na miejscu, abym mogła jeszcze czegoś się nauczyć, a Adama do oddziału Adriana.

Pierwsze tygodnie były spokojne – oddział Adriana ćwiczył na miejscu, ja uczyłam się jak opatrywać rany na polu bitwy, jak ocenić, kto jeszcze ma szansę na życie, kto nie, które trupy należy oblać benzyną i podpalić. Pod koniec tego roku jednak, zostaliśmy wysłani na front.

Blizna na moim przedramieniu to pamiątka po paznokciach pierwszego żołnierza, którego ściągałam z pola bitwy. Wyskoczył zbyt brawurowo zza pomnika na cmentarzu, na którym się okopali i oberwał. Pod osłoną dwóch jego przyjaciół, ściągnęłam go za nagrobek. Płakał. Mógł być kiedyś przystojny. Lecz teraz, pozbawiony jednego oka już widocznie jakiś czas temu, bo rana była zaleczona, z krwawiącym udem, brudny… Był obrzydliwy. Rana była obrzydliwa. Zwymiotowałam, na szczęście w drugą stronę. Zaciskał mi rękę na przedramieniu, gdy zakładałam mu opaskę uciskową na nogę i wiązałam bandaż. Robił to dalej, gdy klęczałam obok, głaskałam go po włosach, a łzy tworzyły czyste ścieżki na mojej zakurzonej twarzy. A potem znowu rozległy się strzały. Po tym pierwszym starciu nie byłam już w stanie zliczyć ludzi, których ściągnęłam z pola bitwy. Tym razem udało się odepchnąć wrogie oddziały. Spaliśmy potem, Adam i ja, na podłodze w budynku, którego ściany poznaczone zostały milionem kul, przytuleni do siebie.

Po kilku dniach ściągania trupów i niedoszłych trupów z pola, przeniesiono mnie do szpitala. Nie wiem, którą z tych prac traktowano jako psychiczny odpoczynek, z własnego doświadczenia powiem jedynie, że żadna nim nie była.

W szpitalu polowym panowała śmierć. Oczywiście, że było trochę osób, które udało się ocalić. Ale królowały tam choroby, gorączka, krew i bezradność. Lekarz, który mnie wprowadzał, był znakomitym człowiekiem z wielką siłą psychiczną. Powiedział mi, żebym starała się nie płakać, nie rzygać, nie krzyczeć przy pacjentach. To nie było im na koniec potrzebne. A ja mogłam to zrobić na uboczu. Jednak rzygałam tam tylko raz. Na dziedzińcu, na którym paliło się trupy z ranami głowy. Robiliśmy to sumiennie, nikt nie chciał potem być zmuszonym strzelać do swoich. Ale gdy dotarł do mnie wyraźny odór kilkunastu płonących ciał, rzygałam pięć minut. Jedna z pielęgniarek przyniosła mi wodę i trzymała mi rękę na plecach, dopóki nie przestałam.

W ciągu miesiąca przenoszono mnie do szpitala około raz w tygodniu na dwa-trzy dni, jak każdą z nas. Przy dziewiątym, jeśli dobrze liczę, dyżurze, szpital bombardowano. Przeżyłam tylko dlatego, że byłam na dziedzińcu, razem z lekarzem i dwoma innymi medykami. Tak właśnie powstała kolejna z moich blizn. Odprysk kamienia trafił mnie w klatkę piersiową, raniąc mocno i nabijając wielkiego siniaka. Tylko cudem nic mi się nie złamało, ale zaćmiło mnie na moment. I słyszałam tylko wrzaski spod zawalonych murów, echo wystrzałów, osuwanie się kamieni, widziałam dym na niebie.

Kiedy doszłam do siebie, ktoś dalej wrzeszczał pod murami. Zespół już rozkopywał gruzy, ale nieuchronnie zbliżał się zmierzch. Gdy podpalaliśmy to, co się dało, aby plugastwo nie dało rady wypełznąć spod kamieni, modliliśmy się cicho, aby ta osoba zdechła nim dotkną ją płomienie. Lecz nikt z nas w bogów już nie wierzył.

Kolejne dni zmusiły nas oczywiście do utworzenia kolejnego szpitala, tym razem głębiej w miasteczku, przy którym teraz odbywały się walki. Front się przesuwał, na naszą niekorzyść niestety. Od wieków nie rozmawiałam z Adamem, choć widziałam go w tamtych dniach. Chyba nie byliśmy już w stanie ze sobą mówić.

Blizna na moim ramieniu to postrzał, pierwszy z dwóch, jakie do tej pory otrzymałam. Wyciągałam z pola bitwy członka oddziału Adriana i sama oberwałam. Mimo to, wciągnęłam go do okopu, ratując mu życie. Kula przeszła na wylot. Zaszyto mi ramię i niemal nie byłam w stanie nim ruszać, a już na pewno nie byłam w stanie przenosić rannych, więc oddelegowano mnie do szpitala na dłużej. Stawałam się coraz bardziej otępiała. Starałam się nie myśleć wiele, zaczęłam palić na potęgę, zresztą nie byłam jedyna. Z czasem zaprzyjaźniłam się z kilkoma osobami, które przebywały w szpitalu – zrozumiałe, mało kto siedział tu tak długo jak ja. Byli to żołnierze, niewiele starsi ode mnie. Paliliśmy i rozmawialiśmy w ciemności, nasłuchując czujnie, czy w oddali nie słychać strzałów. Jednego z nich postrzelono w kolano, rana goiła się długo, drugiego z kolei w brzuch. Ale uniknęli szpitalnych chorób, dopisywał im więc całkiem dobry humor, jak na tutejsze standardy. Zaczęłam odżywać, znajdowałam w sobie czasami siłę na uśmiech i dobre słowo dla pacjentów. Takie gówno, a tak pomagało. Może dlatego, nawet po tym, jak moje ramię się zaleczyło, pozwolono mi dalej zostać w szpitalu.

Następna blizna powstała, gdy przyniesiono do nas troje rannych. Jednym z nich był Adrian. Gdy się o tym dowiedziałam, biegłam do niego i przewróciłam się, przyrżnęłam w podłogę. Przegryzłam sobie język, dlatego do teraz zdobią go ślady moich zębów. Kretyński sposób, żeby zrobić sobie krzywdę na wojnie.

Siedziałam przy Adrianie pół nocy, dopóki nie przyszedł do niego Adam. Oddział wysłał go, aby zobaczył, co dzieje się z dowódcą. Płakałam mu w ramię przy świetle świecy, a on gładził mnie po włosach.

Z czasem stałam się niemalże lekarzem – ordynator, jak zaczęliśmy w pewnym momencie nazywać głównego doktora, postanowił, że będzie przekazywał mi wiedzę, abym mogła zostać na stałe w szpitalnych murach. Nie chodziło oczywiście o te same mury, wiele razy musieliśmy się przenosić, głównie wycofywać, ale zespół był mniej więcej ten sam. Poznałam większość chorób, które zdarzały się w takich warunkach, dowiedziałam się, co na nie podawać… Przekazywał mi, co mógł. Pomagało mi to, lubiłam się uczyć.

Na ostatnią bliznę, której się dorobiłam właśnie patrzę w lustrze nad stołem, gdy piszę tę historię. To moje świadectwo tego, że byłam i jestem człowiekiem, choć nie wiem, dlaczego, bo powinnam się zmienić, jak wszyscy. Gdy wrogie oddziały wdarły się do szpitala, pomagałam przenosić pacjentów na wozy z tyłu, ukrywać ich… Gdy siedziałam pod ścianą bez ruchu w gabinecie ordynatora, zakrywając dłońmi usta dwóm pacjentom, otworzyli drzwi i…

W miejscu mojego lewego oka zieje wielka dziura. Wiem, że zginęłam tamtego popołudnia, wiem, że obudziłam się tej nocy, jak każdy kto zginął od ran głowy, ale nie wiem, dlaczego nie zamieniłam się w bezwzględnego potwora, w marionetkę, które nie dba o to, kogo zabije. Zostałam sama. Uciekłam i ukryłam się w pustym, zdezelowanym mieszkaniu. Spisuję te słowa z nadzieją, że ktoś je kiedyś odnajdzie. Sama zamierzam się spalić. Obawiam się, że to coś, ten wirus czy czar jeszcze może się uaktywnić, jeszcze może sprawić, że będę bezwzględną maszyną do zabijania. A ja mam już dość śmierci. Niech ostatnia blizna w mojej głowie nie stanie się pamiątką po moim okrucieństwie, a pamiątką po odwadze, której i tak mi brakowało. Dobrze, że nie czuję już bólu. Życzę Wam, aby wojna szybko się zakończyła.

Zawsze wierna.

Koniec

Komentarze

Ogólnie nie przepadam za narracją w pierwszej osobie, ale tu wychodzi naprawdę nieźle. Jeśli są jakieś błędy to na pewno są tu lepsi w tej kwestii ode mnie i ci je wypunktują.

Trochę nie przekonuje mnie jednak całość jako spisane świadectwo – nie wiem czy ktoś spisywał by swoje wspomnienie jako zestaw blizn/ran, które odniósł w wojnie. Bez tego zdania:

Spisuję te słowa z nadzieją, że ktoś je kiedyś odnajdzie.

całość wydaje mi się zdecydowanie bardziej przekonująca.

No, nie przemówiło. Opisywanie wojny przez pryzmat zdobytych blizn to ciekawy pomysł, ale chyba ciągniesz go zbyt długo. A może ja po prostu nie lubię wojny i ta tematyka mnie błyskawicznie nudzi? Z mojego punktu widzenia w tekście bardzo długo nie działo się nic, tylko toczyła się paskudna wojna. Fantastyka zaczęła nieśmiało przebłyskiwać bardzo późno.

Miałam 15 lat.

Liczby w beletrystyce raczej słownie.

na lewej kostce, od wnyk.

Wnyków?

Babska logika rządzi!

Podpisuję się pod komentarzem Finkli. Było ciekawie, zanim nie zrobiło się za długo.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Pierwsza blizna pojawiła się w roku, który przyniósł wiele zmian w moim życiu, kiedy to wdepnęłam w trampkach w gwóźdź na obozie. Miałam 15 lat. Dużo jak na pierwszą bliznę. Ale potem już poszło gładko.

Kolejna blizna pojawiła się rok później – na lewej kostce, od wnyk.

 

Trzy powtórzenia słowa blizna już w na samym początku tekstu nie wróżyły zbyt dobrze.

Również nie przekonało.

Nie porwało mnie.

Przykro mi to mówić, ale zwierzenia dziewczyny zostały przekazane w taki sposób, że jej los zupełnie mnie nie poruszył. Początkowe tułanie się od obozu do obozu, wypełnione marszem, jedzeniem i spaniem, nie z wojną mi się kojarzy, a przypomina raczej harcerskie podchody. Pobyty w kolejnych obozach, gdzie można się wyspać, najeść i dostać czystą odzież, też nie przekonują o trwającej wojnie. Trochę groźniej robi się pod koniec, ale nie do tego stopnia, bym, przeczytawszy opowieść, mogła zrobić coś więcej niż wzruszyć ramionami.

 

Zdjął mi buta i owi­jał kost­kę ban­da­żem.Zdjął mi but i owi­jał kost­kę ban­da­żem.

Skoro dziewczyna wdepnęła we wnyki, z pewnością miała zranioną stopę. Dlaczego Adam najpierw oczyszczał ranę, a dopiero potem zdjął but z nogi dziewczyny?

 

na udzie za­ci­snął mi opa­skę uci­sko­wą. – Powtórzenie.

 

…krzyk­nę­łam do żoł­nie­rza, pró­bu­jąc prze­krzy­czeć za­mie­sza­nie… – Powtórzenie.

 

Przy­le­ga­li­śmy do ziemi, tuż obok sie­bie, skrzy­żo­wa­ni koń­czy­na­mi… – Co to znaczy, że byli skrzyżowani kończynami?

 

ukry­li­śmy się w przy od­le­głej o ja­kieś dwa ki­lo­me­try rzece. – Dwa grzybki w barszczyku.

 

Mie­li­śmy wiel­kie szczę­ście, że dalej się nami zaj­mo­wa­li. Szcze­gól­nie ten, który wcią­gnął nas wtedy do okopu, Ad­rian, bar­dzo się nami in­te­re­so­wał. Mimo że przy nas sta­rał się… – Nadmiar zaimków.

 

że wzy­wa­ni są do bazy na pół­noc­nym-za­cho­dzie. – …że wzy­wa­ni są do bazy na pół­noc­nym za­cho­dzie.

 

Z po­cząt­ku nie chcie­li nas za­brać, długo mu­sie­li­śmy na­le­gać, a i tak zgo­dzi­li się nas wziąć do­pie­ro, gdy po­su­nę­li­śmy się do stwier­dze­nia, że tutaj zdech­nie­my prę­dzej z brudu czy cho­ro­by, niż gdy nas za­bio­rą. Tam było bez­piecz­niej… o iro­nio.Tak więc wzię­li nas. – Powtórzenia.

 

Nikt nie kwa­pił się, żeby wy­da­wać pro­gno­zy… – Prognoza, to przewidywanie. Prognozy nie można wydać.

 

Po­dró­żu­jąc z od­dzia­łem na pół­noc­ny-za­chód… – Po­dró­żu­jąc z od­dzia­łem na pół­noc­ny za­chód

 

słu­cha­li uważ­nie in­for­ma­cji, jakie mia­sta zbom­bar­do­wa­no… – …które mia­sta zbom­bar­do­wa­no

 

na­słu­chu­jąc czuj­nie, czy w od­da­li nie sły­chać strza­łów. – Powtórzenie.

 

Ale unik­nę­li szpi­tal­nych cho­rób… – Co to są szpitalne choroby?

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Całkiem mi się podobało, szczególnie motyw z bliznami, nadający opowiadaniu pewnej harmonii, wewnętrznej spójności. Czytało mi się dobrze, ładnie, poprawnie piszesz (zdarzały się jednak błędy), chociaż we fragmencie o odejściu z obozu, poznaniu Adriana i wędrówce z oddziałem pojawiają się dłużyzny. Tekst nie zaangażował mnie też emocjonalnie, niestety, a szkoda, bo miał potencjał, żeby być bardzo poruszającą historią. Jednak zabrakło czegoś… jakiegoś bardziej osobistego, jednostkowego podejścia do dramatu wojny. Narratorka wydaje się obojętna, a przez to czytelnik również pozostaje niewzruszony. Nie czuć grozy wojny (może poza pojedynczymi fragmentami, raczej pod koniec tekstu), nie czuć, by bohaterom faktycznie coś zagrażało. Takie jest przynajmniej moje odczucie. 

Poza tym, no cóż, historia nie grzeszy oryginalnością. Dużo już takich opowieści zostało opowiedzianych, zwykle lepiej, bardziej porywająco, ale Twoje opowiadanie nie jest też najgorsze, zaś styl i pomysły (motyw blizn właśnie) dobrze wróży na przyszłość. 

 

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Dwa dni nie miałam jak wejść na stronę, a tu już tyle komentarzy. :) Udało mi się przez nie przekopać i przede wszystkim dziękuję Wam za opinie, szczególnie te, w których wskazaliście konkretne błędy i dobre strony – wiadomo, że to najbardziej się przydaje. Wszystko postaram się jak najlepiej wykorzystać. Językowe poprawki już naniesione, nad resztą pracuję. :)

Ponoć robię tu za moderację, więc w razie potrzeby - pisz śmiało. Nie gryzę, najwyżej napuszczę na Ciebie Lucyfera, choć Księżniczki należy bać się bardziej.

Jeśli uwagi okazały się przydatne, bardzo się cieszę i mam nadzieję, że Twoje kolejne opowiadania będą coraz lepsze. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Musze się zgodzić z opiniami na temat dłużyzn w tekście. Przydałby się więcej dialogów, jakieś zwroty akcji. Z drugiej strony opowiadanie ma klimat. Konflikt opowiedziany z perspektywy nastoletniej dziewczyny jest tu całkiem wiarygodny. No i zakończenie – naprawdę ciekawe, choć przydałoby się temat nieco rozwinąć bo jest uczucie lekkiego niedosytu.

A mnie zainteresowało, na końcu dowiedziałem się jednak, że jest to kolejna opowieść o inwazji zombie. Nie cierpię opowieści o zombiakach. Ale jako ćwiczenie pisania całkiem udane.

Czytało mi się nieźle.

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka