
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
1.
Zaniepokoiła mnie cisza przy wejściu do Nawii. Żadnych kroków, żadnego sapania, nawet biadolenia na służbę. Zmrużyłem ślepia. Nic. Było ciemno jak u kreta w wychodku.
– Hej! – krzyknąłem i puściłem płomień.
Z mroku wyłoniły się poskręcane korzenie dębu, a między nimi wejście do podziemi przez które, ramię w ramię, mogło wjechać trzech konnych rycerzy.
– Zmora! – zawołałem – Zmora! Gdzie jesteś?
Nic. Otworzyłem ponownie paszczę, by poświecić, ale zgasił mnie głos, którego się tu nie spodziewałem. Łuski stanęły mi na grzbiecie, skrzydła zaczęły lekko drżeć, a łapy zwilgotniały od wewnątrz.
– Kogo na straży postawiłeś? – usłyszałem.
Przepadłem. To był Weles. Pan Podziemnego Świata. Wyszedł z wnętrza ziemi i stanął w świetle księżyca, rzucając cień szkaradniejszy niż brud za paznokciami grabarza. Miał na grzbiecie gęste czarne futro, a na głowie pysk z rogami tura.
– Gdzie byłeś? – spytał głosem, którym można by ostrzyć topory.
– Na wzgórzu.
Poleciałem tam, by odetchnąć po służbie, nabić fajkę tytoniem z czarnej wiśni, chuchnąć w cybuch i puszczając kłęby dymu wpatrywać się w ogień zachodzącego słońca.
– I Zmorę postawiłeś na straży?
– Jej kolej była.
– Ty bezmyślny kupo smoczej łuski, czy przyszło ci do głowy co robi zazwyczaj Zmora po zmroku?
Przyszło. Teraz. Na pazur mego ojca mógłbym przysiąc, że wcześniej o tym nie pomyślałem. To dziwne, bo zawsze byłem przewidujący. Czyżbym się starzał? Tracił czujność? Ja, Pierwszy Strażnik, którego nikt jeszcze nie przechytrzył.
– Chwilę mnie nie było – powiedziałem – Nawet z mroku nie wyłoniły się Ogniki.
– Pytałem o Zmorę!
– A, tak, ona ludzi męczy.
– Kiedy?
– Podczas ich snu.
– I jak ci się wydaje, czy kiedy męczy ludzi przy ich łóżkach to jednocześnie stoi tu i pilnuje wejścia?
To była moja pierwsza wpadka u Welesa. Ach ten przeklęty nałóg. Ale naprawdę starałem się, ograniczyłem palenie, zwłaszcza po ostatnich napadach kaszlu. Pozwalałem sobie na jedną fajkę dziennie, nie więcej. Taką, która była dla mnie namiastkę prawdziwego palenia. Słońce wówczas mieniło się w dymie jak prawdziwa soczysta pożoga, a kiedy purpurą rozlewało się po jeziorze, to krew mi szybciej pod łuską krążyła. Oj dałbym jeszcze radę porządnie popalić i poplądrować. Oj dałbym.
– A bo się wszystko popieprzyło – powiedziałem w złości – wiosek palić nie wolno, pól ze zbożem też i lasów, a niebawem to mi Prastara Unia Jawii Prawii i Nawii fajeczkę odbierze.
– Do boga miej pretensje, nie do mnie. Jest ocieplenie klimatu i zakaz nękania tlenu dymem.
– Panie, ty jesteś bogiem.
– Ale Świata Podziemnego. Jak masz problem z ludzkim to idź do Peruna, on zarządza Jawią albo do Trzygława, Swaroga, do innych. I mam nadzieję, że nie paliłeś w miejscu publicznym, co?
Nie odpowiedziałem.
– Panie – z ogona zrobił mi się znak zapytania – ale to u ciebie służę.
– Raczej się opuszczasz.
– To niesprawiedliwe. Do tej pory nic złego się nie stało. I dziś też nie stanie.
– Skąd wiesz? Nie było cię. Ani nikogo innego. Jesteś jeszcze Pierwszym Strażnikiem czy już wstąpiłeś do Wojowników Seni? Myślisz, że to Podziemny Klub Seniora?
Spuściłem głowę, żeby mu na odlew nie wypalić.
– Jeszcze raz i wywalę cię z roboty. Co wtedy zrobisz? Do Straży Pożarnej się zaciągniesz jako szczepionka na podpalenia, czy też podejmiesz pracę w spalarni śmieci? A może marzysz o karierze w krematorium? Wysokich lotów.
– Mam kwalifikację, mogę iść do BORu.
– Darz Bór. Z twoim wyglądem zostań w lesie.
Fakt. Wyglądałem jak olbrzymi kumak z ogonem aligatora i skrzydłami nietoperza. Cały byłem pokryty ciemnozielonymi łuskami. To plus, bo kamizelki kuloodpornej bym nie musiał nosić. Tylko, że limuzyn nie mieli w moim rozmiarze, a i nie przez każde drzwi bym przeszedł. Mogłem też trochę wyróżniać się z tłumu.
– Ciekawe co byś im powiedział? – złapał się Weles pod boki i zaśmiał – Czołem panowie, właśnie przyszedłem ze Świata Podziemnego. Nazywam się Żmij i służyłem pod dowództwem Welesa. Ale dziury w ziemi nie upilnowałem. Dacie mi pod opiekę premiera lub prezydenta?
Zaśmiał się tak głośno, że spadły nietoperze wiszące u wejścia.
Już dawno myślałem o tym, by założyć Niezależne Demoniczne Związki Zawodowe. Nie zmuszaj mnie do tego Panie Weles, nie zmuszaj.
Spuściłem głowę. Jestem strażnikiem nie związkowcem. Do tego indywidualistą.
– Przepraszam – powiedziałem – To się więcej nie powtórzy, panie.
Chciałem mieć to już z głowy. Pozostać w ciemnościach z własnymi myślami, zastanowić się nad przyszłością, nad tym co się ze mną dzieję i czy nie warto czegoś zmienić. Ja, postrach wszystkich żywych i większości demonów, a nawet bóstw pomniejszych, musiałem się korzyć tyranowi. Rozżarzyły mi się nozdrza.
– Nie skończyliśmy jeszcze – powiedział Weles – Jutro w południe cię osądzę. Mam nadzieję, że nic się nie zdarzyło podczas twojej nieobecności. Jeśli tak, to na zawsze pozbawię cię skrzydeł i ognia.
Odkręcił lewy róg i zadął w niego. Rozległ się dźwięk niski, chrapliwy, złowieszczy. Przeszedł mnie dreszcz.
Stało się. Weles wykastrował mnie z legendy. Zionąć to ja teraz mogłem nienawiścią, a latać co najwyżej na skrzydłach wyobraźni.
– Nie, panie, tylko nie to – jęknąłem.
Weles zamyślił się. Błysnął złośliwie okiem i jeszcze raz zadął w róg. Tym razem prawy. Usłyszałem ton wysoki, cienki, płaczliwy. Znów miałem skrzydła na plecach.
– Dzięki ci panie – czułem się tak lekko ze skrzydłami, że nie domagałem się na razie ognia. Czułem się naprawdę lekko. Jak nigdy wcześniej.
– Jutro w południe wszystko wróci do normy – powiedział Weles – Albo nie. Zależy jak bardzo nawaliłeś.
2.
Należało zrobić przegląd dusz, demonów, wiłów, wąpierzy i całej tej szemranej popłuczyny po ziemskim życiu, która miała zakaz wychodzenia z Podziemi. Zajmie to kilka godzin. Muszę działać szybciej.
– Do licha – zawołałem.
Nie minęła minuta, a przybyło ścierwo z jednym obluzowanym okiem.
– Jestem – powiedziało, a żyły po jego gardle pełzały jak po korze gąsienice.
– Licho, powiedz mi, czy spałoś dzisiaj?
– Nie – zaprzeczyło głową, a powieka na jego oku jeszcze długo żyła swoim życiem, domykając się i otwierając na wszystkie strony.
– Do licha!
– Przecież jestem – wyprężyło się.
– Cicho, teraz kląłem. Kogo brak? Kto nawiał z Nawii?
Licho wzruszyło ramionami i domknęło oko. Śmiało się. Szkaradnie się śmiało, pokazując na mnie palcem długim i zakrzywionym jak źle wbity gwóźdź do trumny.
– Co jest? – obejrzałem się. No tak Weles zakpił ze mnie. Przyprawił mi skrzydła, tyle że nie moje a motyle. Wyglądałem jak rusałka wagi sumo. Pomachałem skrzydłami szlaczkonia. Zrobiło się cukierkowata, kolorowo i błyszcząco, jak w Heroes of Might and Magic. Czekałem turę lub dwie. Wiatr nieco się uniósł, ja nie, nawet nie o milimetr.
Złapałem pazurem powiekę Licha i uniosłem do góry.
– Nie zmuszaj mnie.
– A ty mnie pocałuj – znowu zaśmiało się dźwiękiem, który przypominał szczanie byka na kamień.
Zrobiłem to. Długo i namiętnie. Choć nie było we mnie żaru, to usta nadal miałem gorące. Ich ślad pozostał na czole Licha. Całus wyglądał jak dwie dymiące, źle złożone podkowy. Wżarł się w skórę. Śmierdziało spalenizną.
– Powiem, powiem – zaskamlało – puść tylko.
– Kto uciekł?
– Mamuna.
Puściłem ją. Miała zamiar zniknąć równie bezszelestnie jak się pojawiła, ale zatrzymałem ją pytaniem, pazurem i groźbą następnego pocałunku.
– Sama?
– A gdzieżby – zaskrzeczała – Z bachorem.
No to byłem załatwiony.
3.
Postawiłem na straży najzłośliwszego demona z całej ferajny, który spojrzeniem i uczesaniem przypominał sędziego Howarda Webba.
– Jak mi zejdziesz z bramki – zagroziłem – to ci tak gwizdnę, że cię wuwuzele nie poznają. Zrozumiano?
Kiwnął głową. Walnąłem go ogonem w przeponę, bo zerkał ukradkiem na moje skrzydła.
Wziąłem Ognika, żeby oświetlał mi drogę.
– Ruszaj – dałem mu pazurem pstryczka, po którym syknął – Tylko gęba na kłódkę i nie trzęś kuprem, żeby mi w oczach nie pełgało.
Nie lubiłem tych drani Ogników. Latali nocą, udawali światła chałup i wciągali zbłąkanych wędrowców na bagna. I to dla sportu tylko. Żeby zwycięzca mógł się nafty napić nad ranem na koszt przegranych. Pełno degeneratów w naszym Podziemiu.
Westchnąłem. Kiedyś sam bym sobie oddechem poświecił i nie musiał zadawać się z hołotą. Co ten Weles ze mnie zrobił? Pośmiewisko. Dawniej wystarczyło, że jak ktoś na mnie spojrzał to drżał, wzrok odwracał, uciekał. A dziś co? Wyglądam jakbym zwiał z cyrku szalonego etnologa. Brak mi tylko różowych kwiatków na bokach i żółtych kółek pod brzuchem.
Pomacałem się po łuskach. Marszczę się coraz bardziej i krzepa mi wycieka. Flaczeje legenda Żmija, Pierwszego Strażnika, Prawej Ręki Welesa.
– Żmij się nigdy nie łamie – pokrzepiłem się na głos.
– Co, kij się nie łamie? – wychylił się z krzaków starzec z siwą brodą i białymi włosami do ramion.
– Każdy kij ma dwa końce, dziadku. I nie zaczynajmy od początku.
Starzec odgarnął włosy z czoła i pokiwał głową.
– Tak, tak – zamyślił się i podrapał po brodzie – to dobrze że nie chcesz niszczyć przyrody
– Nawet lasów już nie palę, dziadku.
Staruszek zaszedł mi drogę.
– Borowy jestem – powiedział i wyciągnął dłoń – Pan tych ostępów.
Podałem mu pazur.
– Mów mi Żmij, dziadku. Z zawodu jestem strażnikiem Podziemnego Świata, ale lubię też poezję żywiołu wody.
Nie wiem czemu to powiedziałem. Jeszcze nikomu o tym nie mówiłem.
– Wody? – staruszkowi oczy rozbłysły jak bursztyny.
– Ogień z wodą łączę. I czasami mi się to udaje. Jak zamoczę pysk w jeziorze, rzece lub morzu, a ogon wsadzę w chmury to się zmieniam w tęczę i ogonem wodę oddaję niebu. Robię to, by zupełnie nie sfiksować. W robocie muszę być wredny i wszystkich straszyć. A ja taki nie jestem. Drugie życie, takie wewnętrzne, tęczowe mam. Tylko nie myśl, że ten tego jestem albo na jakieś parady chodzę, bo cię tak ogonem zdzielę, że do wschodu słońca będziesz leciał i leciał.
– Nie, nie – jakoś za szybko zaprzeczał Borowy, dziwnie długo przyglądając się moim skrzydłom.
I co mam zrobić? Każdemu udowadniać, że nie jestem motylem utuczonym w MacDonaldzie.
– Nie trzęś kuprem, ty niedorozwinięta pochodnio – krzyknąłem na Ognika, by odwrócić od siebie uwagę.
Szliśmy w milczeniu. Ognik, albo ze strachu przede mną, albo po zjedzonej na kolację fasoli, zaczął puszczać bąki, które mieniły się i grzmiały jak fajerwerki w noc sylwestrową. Wygnałem go do przodu.
4.
– Dziadku, ty jesteś panem tych ostępów? – spytałem.
– Nie inaczej, Żmiju.
– A wiesz, czy ktoś tędy ostatnio przechodził?
– Pewnie. Jakąś godzinę temu szło nagie szkaradne babsko z piersiami zwisającymi do kolan. Wrzeszczącego bachora niosło.
– A wiesz dokąd poszli?
– Co bym miał nie wiedzieć? Do chaty biednej Miłorady.
– Zaprowadzisz mnie tam? – zapytałem i objąłem Staruszka ogonem jak najlepszego przyjaciela.
Nie odpowiedział. Miałem wrażenie, że odmawia. Puściłem go więc i zacząłem ze złości uderzać ogonem w ziemię. Rytmicznie, coraz szybciej, coraz mocniej. Jeszcze chwila a będą wypadać pisklęta z gniazd. A wtedy starcze przekonasz się jak groźny jest Żmij i czy mu się odmawia. Na pisklętach nie poprzestanę, powytrząsam wszystkie gryzonie z ziemi, a i większa zwierzyna nie będzie bezpieczna w swych jamach.
– Nie hałasuj – powiedział Borowy – Tak zastanawiam się, po co ta stara do niej poszła?
– Dziecko podmienić na swoje. Muszę temu zapobiec. Zaprowadzisz mnie do tej chaty?
– Co bym miał nie zaprowadzić, skoro las szanujesz – Borowy rozłożył ręce i obrócił się pokazując na korony drzew – To są moje dzieciaki. Kto jest dla nich przyjacielem, ja go przyjaźnią obdarzam, a kto je niszczy, tego jak w kniei gubię, drogę mu poplączę, wpuszczę na mokradła i dzikim zwierzętom jego kości pozwalam ogryzać. I nieważne – dziecko to, smok czy jakiś władca.
Wykonywałem ogonem ruchy tak delikatne jakbym uklepywał drobne nierówności na drodze. Żeby na tych nierównościach żadne zwierzątko się, nie daj boże, nie potknęło i krzywdy sobie nie zrobiło.
5.
Zajrzeliśmy przez okno do wnętrza chaty. My z Borowym z ciekawości, Ognik służbowo. Na szczęście przeszły mu fajerwerki. Oświetlał duże, skromnie urządzone pomieszczenie z surowego drewna, w którym stał piec, stół, kufer i łóżko tuż pod oknem. W pościeli leżała dziewczyna.
– Kto to? – spytałem.
– Miłorada, biedula. Sama wychowuje dziecko.
– Dziecko? Przecież ona sama wygląda jak dziecko.
– A jej synek już ząbkuje.
Gwizdnąłem. Niezły z niej musiał być numer.
– Urodziła je tutaj – mówił Borowy – Poród odbieraliśmy z żoną.
– A jej rodzice, jacyś krewni?
– Wygonili ją z domu z brzuchem.
– Też bym to zrobił. Miłorada, co? Niezłe imię. A nie lepiej zmienić na Łatwodawa lub Cięgiemdawa. Też słowiańskie.
– Nie osadzaj pospiesznie. Nie chciała powiedzieć kto jest ojcem jej dziecka. Dlatego ją wygnali.
– A kto? Wam powiedziała?
– Tak, jej własny ojciec, które naszedł ją w nocy. Wolała wygnanie niż być z nim dłużej pod jednym dachem.
– A to ścierwo. Spaliłbym go jednym oddechem.
Przypomniałem sobie, że nie mam już ognistego oddechu i zrobiło mi się dziwnie. Jakaś ćma przyczepiła się do pleców Ognika i terkotała nie mogąc się oderwać. Walnąłem ich ogonem. Jedno jęknęło, drugie wyzionęło ducha. Światło na szczęście pozostało.
Weszliśmy do środka. Ja z trudem, wyjmując wcześniej drzwi wraz z framugą i nieco desek, którym wadził mój brzuch.
– Co? Kto jest? – obudziła się Miłorada.
– To ja, dziecko, Borowy.
Dziewczyna spojrzała zdziwiona na mnie i na wyrwane drzwi.
– Mamuna – powiedziałem – podmieniła ci dziecko.
Dziewczyna krzyknęła i zerwała się z łóżka.
– Co? To niemożliwe. Gdzie mój synek?
Spojrzeliśmy do kołyski. Leżało tam szkaradztwo ze szmatą w buzi nasączoną wódką. Borowy wziął dziewczynę w ramiona. Próbował uspokoić.
Ładna była ta Miłorada, nawet jak na kobietę. Miała włosy długie, gęste, barwy kaczeńców. Nigdy nie widziałem tak intensywnego koloru na głowie. Promieniała jak słońce.
Zabrałem dziecko z kołyski.
– Jest tylko jeden sposób – powiedziałem.
– Jaki? – spytała dziewczyna.
– Lepiej żebyś nie wiedziała.
– Nie – szarpnęła się dziewczyna – A jeśli to moje.
– Tak, to posłuchaj – odetkałem bachora, a szmatę rzuciłem w kąt.
– Nie – Miłorada zatkała sobie uszy rękoma.
Dźwięk był przerażający. Jakby setkę marcujących kotów oblano naftą i podpalono. Wsadziłem podrzutkowi końcówkę ogona do gęby. Gryźć próbował.
Wyszedłem i wrzuciłem wrzaskliwe mięso do najbliższego strumienia. Rozdarło się jeszcze bardziej. Gromowładny Perun mógłby się uczyć od niego dźwięków, które budziły strach i trwogę. Bachor tonął. Pierwsze ogłuszone ryby wypływały na wierzch.
Nie czekałem długo. Pojawiło się gołe babsko z cyckami rozdeptanymi jak getry piłkarza B Klasy, cisnęło we mnie tobołkiem ze skradzionym dzieckiem i rzuciło się po swoje do wody.
6.
Dziecko było już spore, a mimo wszystko jak go Miłorada wzięła na ręce to otworzyło usta i zaczęło mlaskać. Dziewczyna usiadła, rozpięła koszulę, wyjęła prawą pierś i zaczęła go karmić, tuląc i przemawiając czule.
Borowy pożegnał się z Miłoradą, puścił do mnie oko i wyszedł. Ognik gdzieś zniknął.
Gdy mały się najadł i chodził wokół nas na czworakach, spytałem:
– Nie jest za duży na cycka?
– Prawdę mówiąc to tak, ale tyle jego mam i nie potrafię stanowczo odmówić. Dziękuję ci, Żmiju, że uratowałeś mojego synka, choć martwię się, że źle go wychowam bez ojca, że za jakiś czas nie będzie się różnił od podmieńca. Każdemu dziecku potrzebna męska ręka lub samcza łapa. W każdym razie – zawahała się – tata.
Malec zaszedł mnie od tyłu.
– Ta…ta – powiedział i pociągnął mnie za ogon – Ta…ta.
– To są jego – wzruszyła się Miłorada – pierwsze słowa.
Otaczali mnie. Dziecko z tyłu, matka z przodu. Czułem to nozdrzami Pierwszego Strażnika. Malec usiadł mi na ogonie i objął z całych sił, nie przestając powtarzać: tata, tata. Ostrożnie podniosłem ogon z dzieckiem i przybliżyłem do nas.
Spojrzałem w piwne oczy Miłorady. Spodobało mi się to, co tam zobaczyłem.
– Przecież jesteśmy tacy różni – powiedziałem.
– I dobrze – Miłorada pogłaskała mnie po nozdrzach tak czule, że łuski wyprężyły mi się po dawnemu – Przynajmniej nie będziemy się nudzić.
Gdyby była dziewicą dawno bym ją pożarł. Daję słowo. A tak…
Malec puścił bąka i zaśmiał się, a z nim mama.
– Przyznaję, ma w sobie ogień – powiedziałem patrząc na brzdąca – Ale muszę to przemyśleć, przepraszam ale czuję się nieswojo. Łatwiej mi uderzać niż przytulać.
Odwróciłem się i odszedłem bez pożegnania. Żałowałem, że nie mam skrzydeł i nie mogę wznieść się ponad to wszystko.
Nie odszedłem daleko. Stanąłem w cieniu i obserwowałem wnętrza chaty. Miłorada ułożyła dziecko do snu i zabrała się za naprawianie wejścia. Przyciągnęła stół, łóżko i drzwi. Chciała zbudować barykadę.
Wróciłem.
– Idź spać – powiedziałem – Popilnuję do rana tej wyrwy w ścianie. Jestem Pierwszym Strażnikiem.
– Mogę z tobą?
Nie protestowałem. Usiedliśmy przed chałupą i spoglądaliśmy w okrągły księżyc. Wyjąłem fajkę i zapaliłem. A co tam. Milczeliśmy. Miłorada otuliła się moim ogonem jak szalem i zasnęła.
Ściany domu trzeszczały. Trzeba by zbudować coś większego, solidnego, żeby wiatr nie porwał dachu jesienią. Pies by się też przydał. I dla małego jakaś piaskownica. Pyknąłem i zaciągnąłem się myślą. Wrócę i pogadam z Welesem. To surowy pan, ale na pewno mnie zrozumie. Po tylu latach służby. O tak, na pewno.
7.
– Coooo? Jaki urlop smocierzyński? Nie ośmieszaj rasy smoka wojownika! – ryknął na mnie Weles. Ze stropu jaskini odpadły prawie wszystkie stalaktyty i z hukiem uderzyły o podłogę – Nie upieraj się, bo wiesz, że nie będziesz miał tu powrotu.
– Czy prawo z Prawii jest takie same dla Świata Ludzi i Podziemia? Czy nakazuje ono przyjąć mnie po smocierzyńskim znów na służbę?
– Ty po tej komedii miałbyś znowu być Pierwszym Strażnikiem? Ty, spójrz na siebie. Samicą jesteś czy samcem? No powiedz, powiedz co masz pod ogonem. Masz tam coś. Co? – zaśmiał się, na zgubę reszty stalaktytów – Zamurowało cię. No, powiedz, nie wstydź się, powiedz, ty parytecie śmiechu, powiedz co masz pod tym sflaczałym ogonem.
– Chuj! – powiedziałem – Chuj cię, panie Weles, powinno obchodzić, co mam pod ogonem.
– Ty, ty – zaperzył się – Ty musisz mieć mózg z warzywa, ty przerośnięta kalarepo skrzyżowana z kiszonym ogórkiem. Zamiast wojownicy snuć o tobie przy ognisku legendy, to żuki gównotoczki będą cię czcić przy kupce gnoju.
– To wtedy może przejdę na wegetarianizm. Tobie, panie Weles, też to radzę, bo widzę że czerwone mięso wali cię w rogi. Żegnam.
– Co? Ja jeszcze z tobą nie skończyłem! I przysięgam ci nigdy, ale to nigdy nie odzyskasz smoczych skrzydeł i nie będziesz mógł zionąć ogniem.
– To będę zionął czosnkiem. Też nieźle pali – zrobiłem pauzę – Prawdą jest, że nie dopilnowałem wejścia i zasłużyłem na karę. Poniosę ją. Ale ciebie dłużej znosić nie muszę. Odchodzę, nie tylko na urlop smocierzyński, ale ze służby, na zawsze. Dawno to powinienem zrobić. Bywaj.
Zamachałem z przyzwyczajenia skrzydłami, by wzbić się i odlecieć. Nic z tego. Ruszyłem z pazura. Machać nie przestałem, bo w ten upalny dzień motyle skrzydła przyjemnie wachlowały mi grzbiet i głowę.
8.
Wpatrywałem się w zachód słońca nieco mniej uważnie niż zawsze. Fajkę paliłem też nie tak intensywnie, krótkimi pyknięciami tylko, bez kłębów dymu puszczanych paszczą i bez myśli o krwistej pożodze. Pilnowałem dziecka, które bawiło się w trawie obok rozłożystej lipy. Podniosłem głowę i rozejrzałem się. Nie było zagrożenia. Odetchnąłem, czując w sobie dawną moc Pierwszego Strażnika.
– Wiesz, synku – powiedziałem, ciesząc się że nie muszę rozmawiać tylko z własnymi myślami – Mogę już nie mieć dawnego ognia w sobie i nigdy nie wzbić się do nieba, ale ziemia też zła nie jest, z tęczą, lasem i fajką o zachodzie słońca. I z tobą, szkrabie.
Pyknąłem.
– Jeszcze będziesz wielkim strażnikiem, mały. Poćwicz i popilnuj go – wskazałem ogonem ślimaka bez domku – Wiesz, czasami warto zająć się tylko jedną istotą zamiast strzec całego świata.
– Tata, tata – zawołał malec i wpakował sobie ślimaka do buzi.
– Wypluj to, junior – powiedziałem głośno, tak na wszelki wypadek, gdyby nas obserwowała Miłorada, a nieco ciszej dokończyłem – Tata gorsze jadał w życiu obrzydlistwa, a zobacz jak mu się ładnie łuski błyszczą. Uwierz mi – najlepszą dietą życia jest jego różnorodność. Korzystaj mały, póki możesz. Smocznego.
Obserwuję taką tendencję w tekstach z dragonezy: bardzo dobre pomysły, braki w wykonaniu. Tu jest podobnie. Ciekawe, ale niedopracowane opowiadanie. Dużo błędów interpunkcyjnych, literówki, które można by wyeliminować, gdyby uważnie przeczytać całość przed dodaniem. Pod koniec (goniony limitem znaków?) za bardzo się pospieszyłeś, wszystko tak jakoś poleciało i w ogóle mnie to zamieszkanie smoka z Miłorudą nie przekonało. A mogłoby, gdyby popracować nad tą historią chwilę dłużej. Mam też wrażenie, że za dużo tu dialogów, za mało opisów, ale zapewne to takie subiektywne odczucie.
Na przyszłość radę przemyśleć opowiadanie, nie spieszyć się za bardzo, uważnie sprawdzić, zanim się je zaprezentuje szerszej publiczności. Wyjdzie to tekstowi na dobre. Na razie daję cztery. Mocne cztery, ale do piątki zabrakło.
I.
Podobało mi się. Już piszę dlaczego: przede wszystkim uwielbiam w opowiadaniach odniesienia do wierzeń prasłowiańskich, zwłaszcza, jeśli nie ma w nich wielu przekłamań :). Po drugie lubię historie z happy endem.
Błędów, jak zaznaczyła Isenna, trochę było. Mnie akurat przeskok od "dziury w ziemi" do mieszkania z Miłoradą nie razi, więc... Słaba piątka ;).
Do konkursu, OK. :)
Mi się niespecjalnie podobało szczerze mówiąc. Tekst chyba ominęły poważniejsze poprawki - a przecież do zakończenia Dragonezy jeszcze jest czas! - a przydałyby mu się bardzo. Co do błędów interpunkcyjnych, przyznam, że sam mam z nimi problem, jednak zauważyłem ich w tym tekście zbyt wiele. Sporo jest też literówek, chociaż to tylko wina niedopatrzenia. Znacznie bardziej irytowało mnie gdy w jednym momencie pewną istotę opisujesz w rodzaju nijakim, potem, nagle, zamienia się ona bodaj w mężczyznę. Brak konsekwencji. Odniosłem również wrażenie, że tekst jest chaotyczny, dialogi, czym bliżej końca, tym są sztuczniejsze, a cała akcja gubi się gdzieś w pośpiesznie prowadzonej narracji (może to ja się zagapiłem, ale co się stało z Mamuną? nagle znika - czy zadaniem Strażnika nie było odprowadzenie jej do Podziemi?). Odczucia miałem podobne do Isenny co do związku smoka z dziewczyną - pach, miłość i tyle...
Moim zdaniem, od strony technicznej (zapis, budowa zdań, prowadzenie narracji) to opowiadanie poległo.
Co do takich spraw jak fabuła - nie wciągnęła mnie może, ale masz u mnie wieeeelki (o taaaaki!) plus za uczynienie bohaterami opowiadania istot z mitów Słowian. Lubię, nawet bardzo, takie swojskie klimaty.
Chociaż przyznam szczerze, że to jedyne co mi się spodobało. Widać, że tekst jest nastawiony na wywoływanie u czytelnika uśmiechu, i przyznam, zdarzało mi się wygiąć usta po przeczytaniu niektórych żartów, ale niestety, moim skromnym (no pewnie) zdaniem to tekst jest tak przesiąknięty tym całym dowcipem, że aż za bardzo, człowiek czuje przesyt, kiedy zanurza się coraz bardziej w ten kabarecik w wykonaniu smoka Żmija, do tego nie wszystkie uwagi, które w założeniu miały być śmieszne takie naprawdę są, a to nienajlepiej wpływa na opinie czytelnika o opowiadaniu.
Dałbym 3. Niestety, nie mam takiej możliwości, ale wątpię, żeby to autora zmartwiło :)
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)
Oględnie napiszę, że nie powaliło mnie na kolana. Czuć spory przerost treści nad formą, inaczej - dialogów na akcją. Co prawda dzięki temu szybko się czyta, ale... no właśnie - fabułę całego opowiadania można by streścić w kilku zdaniach. Żmij pomarudził, pożartował, pofrunął w szeroki świat i tyle go widzieli. Prawie zapomniałbym o miłostce smoka, ale wkrada się ona do tekstu tak nagle i niepostrzeżenie, że niniejszym jest mi wybaczone :-)
Widać, że masz ucho do dialogów i jesteś "dowcipasem", a moje cyniczne oblicze nieraz rozświetlił grymas uśmiechu. Ale zgadzam się z Berylem - za dużo żarcików, czytelnik się męczy (szczególnie, że wartkość akcji porównywalna z nurtem "światodyskowej" rzeki Ankh) i w najlepszym razie tekst ląduje na Joe Monster. Tam na pewno go docenią bardziej niż tutaj.
Gdybym miał oceniać dałbym: 4. Za Słowian i na zachętę. Jak Nobla - Obamie.
Za mało akcji, za dużo gadania - inni już tę myśli opisali, więc ja jej nie będę rozwijać.
Żarciki mnie szczegółnie nie rozbawiły, ale i tak masz u mnie plusa za humor.
Postawiłabym 3.5, może 4.