Przygrywka (prolog)
Boczna sala koncertowa Wyższej Szkoły Muzycznej imienia Janka Muzykanta świeciła pustkami. Biorąc pod uwagę jej niewielkie rozmiary, było to zjawiskiem niezwykłym. Na przesłuchania oprócz debiutantów przybyło tylko trzyosobowe jury i jeden olbrzym w roli pachołka. Stłoczyłem się wraz z dziesięcioosobową grupą aspirujących muzyków za kulisami. Dzięki małemu lusterku, które ze sobą przyniosłem, obserwowałem sytuację na estradzie i poza nią.
Porządkowy stał zaraz przy scenie dzierżąc długą zakrzywioną na końcu laskę. O jej przeznaczeniu przekonałem się, gdy występujący przede mną grajek jednym susem wskoczył na estradę i rozpoczął rzępolenie na ukulele. Zniknął z podwyższenia równie gwałtownie, jak się na nim pojawił. Olbrzym zahaczył go laską za szyję i krótkim szarpnięciem zrzucił na podłogę, po czym bezceremonialnie zasadził mu kopa w dupę siedmiomilowym butem. Ukulelista jak wystrzelony z katapulty poszybował prosto przez otwarte na zewnątrz drzwi.
– Następny… – znudzonym tonem zaprosił mnie na scenę krasnolud zasiadający w świętej trójcy.
Odebrawszy szybką lekcję na błędzie poprzednika, spokojnym krokiem wyszedłem na środek małej estrady.
– Imię?
– Wiktor A… – zacząłem, jednak od razu mi przerwano.
– Samo imię wystarczy. Proszę zaczynać.
Ukradkowo zerknąłem w stronę olbrzyma na trzymaną przez niego laskę. Niestety, pochwycił moje spojrzenie i uśmiechnął się. Przełknąłem głośno ślinę, ująłem w dłonie flet i zagrałem swoją interpretację Ody do Ra…
– Won! – zagrzmiał krasnolud. Na twarzach pozostałej dwójki jurorów malował się niesmak. Ich ograniczone umysły nie pojmowały, że można odbiegać od tradycyjnego wykonania.
Zagrałem kilka kolejnych dźwięków i laska poszła w ruch. Uchyliłem się, lecz to tylko rozzłościło wielkoluda. Machnął nią raz jeszcze, tym razem na odlew, i padłem niczym ścięte drzewo.
Wielkie łapska podniosły mnie półprzytomnego. Otrzymałem kopniaka w cztery litery posyłającego moje jestestwo na zewnątrz przez te same drzwi, co poprzednika.
Wylądowałem po drugiej stronie ulicy w specjalnie przygotowanych do tego celu snopkach siana. Przezorni gospodarze domu naprzeciwko szkoły obawiali się zniszczenia elewacji i ewentualnego powybijania szyb w oknach.
W tym miejscu (na myśli mam szkołę, a nie snopki) zaczęła się moja historia. Historia próby zmiany postrzegania muzyki. I w tym samym miejscu się zakończy, ale o tym później. Wysłuchajcie teraz, jak to wyrzucony z przesłuchania wybrałem się na coroczny zjazd muzykantów. Wciąż z ogniem w sercu, by wprowadzić w muzyce swobodę interpretacji utworu.
Uwaga! Kolejność wydarzeń przedstawionych w rondzie pomieszała mi się w głowie. Przyczyn dociekajcie sami. Zastosowałem więc zapis zgodny z moim nowym spojrzeniem na muzykę! Fragmenty Do, Re, Mi, Fa czytajcie więc wedle woli, w dowolnej kolejności. Zapewni to większą oryginalność odczytu.
Rondo
Do
Obudziłem się z wielkim bólem mojego zakutego, acz genialnego łba, porzucony w stogu siana. Na pierwszy rzut przekrwionego oka schronienie w stanie obecnym zapewniała mi stajnia.
Do mych uszu zewsząd napływały dźwięki muzyki, śpiewu i pijackich pokrzykiwań. Wciąż znajdowałem się więc na zjeździe muzykantów. Czułem się jak na kacu gigancie po spożyciu nadmiernych ilości krasnoludzkiego piwa. A może to był słowiański bimber? Nawet nie jestem pewien, czy upiłem się do nieprzytomności, czy też może coś huknęło mnie potężnie w głowę.
Nie był to czas na tak trywialne rozważania. Moje wzniosłe idee nie mogły czekać. Przezwyciężając słabość ciała, wygrzebałem się z siana. Wstawszy, otrzepałem odzienie z pojedynczych źdźbeł, które doń przywarły. Chwiejnym krokiem wydostałem się na światło dzienne. Oślepiające promienie słońca boleśnie ukłuły w oczy. Zatoczyłem się w tył.
Nie poddam się. Jestem Wiktor, a to znaczy “zwycięzca”. Muszę jakoś dotrzeć z moim odkryciem do tych ignorantów. Muszę im pokazać. Nie rozumieją, a to jest prawdziwa rewolucja w kompozycji.
Wypadłem ze stajni jak wystrzelony z procy Dawidowej. Wprost w mały tłumek rasy wszelakiej otaczający grajka – drowa, mrocznego elfa o mahoniowej karnacji. Wygrywał na lutni tradycyjne pieśni. Robił to wyjątkowo sprawnie, jakbym słyszał oryginały. Słuchacze wyglądali na znudzonych. Wyskoczyłem przed niego i zdesperowany tłumaczyłem im:
– Głupcy! Czyż nie widzicie, jakie to nudne? Ten tutaj drow idealnie odgrywa te jakże trudne pieśni. Bez pomyłki gra każdą nutę. To właśnie dlatego muzykuje dla was, zbierając do kapelusza drobne monety, zamiast grać wielkie koncerty!
– Nie potrzebuję rozgłosu. – Wtrącił się elf zza moich pleców.
– Idź precz!
– Won, nędzarzu! – Podpita gawiedź nie była mi zbyt przychylna. Za mało się starałem.
– Jak cię zwą, drowie? – spytałem.
– D…Do’…en – nie dosłyszałem odpowiedzi.
– Zrozumcie! Ten D-Do’en się myli! Sztywne trzymanie się ram niczemu dobremu nie służy. Mam sposób na tę nudę! Trzeba porzucić konwencję i dopuścić swobodniejszą interpretację utworu. Tak by każde jego wykonanie wnosiło coś nowego…
– Dobrze gada… – Mały człowieczek na przedzie, w zielonym kapeluszu, pochwycił moje słowa. Mój ty uczniu! Mój ty wierny słuchaczu! – pomyślałem. Jednak inni prędko zepchnęli go w tył.
W moją stronę poleciały różne warzywa, w przeważającej części pomidory. Grajek pociągnął mnie za koszulę i skryliśmy się za murkiem, na którym siedział. Trzymał mnie wierzgającego. Nie mogłem zrozumieć, czemu ludzie i inni nie-ludzie nie chcą pojąć.
– Zepsułeś mój występ. Za karę wyskakuj z kasy – elf wycedził do mnie, przykładając ostrze noża do szyi. On też nie pojął.
Namacałem sakiewkę i podniosłem tak, by ją ujrzał. Ujął ją w ciemną dłoń i zabrał nóż z mego gardła. Zajrzał do sakiewki. Tylko na to czekałem. W środku znajdowały się nuty z mojego najnowszego dzieła. Zapisane specjalnie dla mnie zaczarowanym ołówkiem przez chłopca imieniem Piotrek. Nawet sobie nie wyobrażacie, jak jego pies na nie szczekał i uganiał się za nimi, gdy się zmaterializowały.
Nuty, posłuszne tylko mi jako ich kompozytorowi-stwórcy, skoczyły i wbiły się elfowi w oczy. Kilka wspięło się po jego białych lokach i wpełzło do uszu. Zawył, gdy pękały mu bębenki. Nie minęły dwie chwile i było po wszystkim. Nie zadziera się z Wiktorem. Ze Zwycięzcą.
Pobieżnie przeszukawszy ciało, zwędziłem onyksową figurkę w kształcie pantery. Na pewno była coś warta. Wyjrzałem przez murek, by zobaczyć, czy ludzie już się rozeszli i można spokojnie dać nogę z miejsca zdarzenia. Okazały, dorodny, twardy burak trafił mnie prosto w czoło. Ciemność spowiła moją świadomość.
Re
Ocucił mnie fetor końskiego łajna. Leżałem sponiewierany w boksie dla konia. Szczęściem żadnego tu akurat nie było. Choć musiał być niedawno, bo wstając, podparłem się ręką i namacałem ciepłe jeszcze odchody tego szlachetnego zwierzęcia.
Podniosłem się szybko i to był błąd. Z całą mocą uderzył we mnie druzgocący ból i zakręciło mi się w głowie. Pochyliłem się i zwymiotowałem wprost na parujące łajno.
Ze stajni wydostałem się po kwadransie wciąż targany konwulsjami. Postanowiłem na wszelki wypadek wbić klina. Nie byłem pewien przyczyn mojego stanu, ale klin działał zawsze. Zresztą przy okazji picia łatwo było o kompanów, a więc i słuchaczy.
Daleko szukać nie musiałem. Z racji zjazdu muzykantów alkohol wszędzie lał się strumieniami. Szczególnie w krasnoludzkiej karczmie. Tak, krasnoludy nie mają konserwatywnego podejścia do muzyki, więc powinienem szybciej przekonać je do swoich racji.
Zamówiwszy kufel doskonałego piwa, efektu wielowiekowych doświadczeń tej przysadzistej rasy górników, przysiadłem się do najliczniejszej brygady.
– Witajcie, mości krasnoludy. Jam Wiktor, bard – rzekłem z dumą, nie zwrócono jednak na mnie uwagi.
– Kolejka dla całej brygady! – wykrzyczałem i poskutkowało.
– Witaj! – Rozległy się głosy chóru kilkunastu krasnoludów. Ich brzmienie było głębokie niczym studnia. A donośne jak wiatr szalejący na dzikich stepach.
Gdy kufle pojawiły się na stole, wszystkie krasnoludy zapragnęły wznosić ze mną toasty.
– Z Tharinem się nie napijesz? – Padło pytanie. Obyczaj kazał się napić.
Rozsypałem po stole ożywione magią nuty z mojej sakiewki. Czyniłem tak zawsze, gdy chciałem odegrać swój utwór. Dzięki temu ustawiały się w dowolnej kolejności, a każde wykonanie było inne, każde unikalne i piękne. Przyłożyłem harmonijkę do ust i zagrałem. Co chwilę musiałem wykonanie przerywać kilkoma haustami piwa.
I tak kolejno piłem z Brimirem i Blainem, Motsognirem noszącym miano najpotężniejszego ze wszystkich krasnoludów, z Durinem, drugim w mocy, z Nyiem i Nithiem, z Northrim i Suthrim, z Austrim i Vestrim, a na Nyrirze i Nyracie kończąc, o ile mnie pamięć nie zwodzi.
Piwo o grubej na dwa krasnoludzkie palce pianie rozlewało się po ich śniadych mordach. Miałem nieodparte wrażenie, że połowa złotego płynu nie trafiała do gardzieli, lecz podlewała owłosienie na gębach. Tłumaczyłoby to tak bujne u tej rasy brody.
Krasnoludów było zbyt wielu. Stoczyłem jednak ten nierówny bój, na koniec zwróciwszy zawartość żołądka na dębową tarczę opartą o ścianę. Tharin nieźle się wściekł. Dalej to już urwała mi się jasność umysłu. Podejrzewam, że wywalono mnie z karczmy na zbity pysk, bo moje skromne fundusze nie pokryłyby nawet połowy ceny trunków, które postawiłem. Poza tym banda zaprawionych w bojach wojowników nie miała wiele wspólnego z muzykami. I cały plan, by wyłożyć im moje nowatorskie pomysły, wziął w łeb.
Mi
Świadomość wracała do mnie powoli. Wszystkie gnaty bolały, a w głowie huczały trąby piekielne. Z trudem otworzyłem zaropiałe powieki. Siedziałem oparty o tylną ścianę stajni, sądząc po końskim rżeniu dochodzącym z budynku. Gołą dupą w błocie. Przynajmniej miałem nadzieję, że było to błoto, a nie…
Nieopodal, na krzaku nieznanej mi rośliny, leżały moje spodnie. Wykorzystałem liście tejże do podtarcia czterech liter. I to był błąd. Matka natura zrobiła mi z dupy jesień średniowiecza.
Przywdziawszy pantalony na swędzące niemiłosiernie zakończenie pleców, dopadłem wody w korycie dla koni celem zaspokojenia pragnienia. Nie mogłem zwlekać. Od ulicy dobiegały dźwięki znanych pieśni. Wszystkie grane według schematów, od setek lat tak samo! Zasrany zjazd muzykantów. Czas na zmiany. I to ja musiałem je wprowadzić.
Stanąwszy na środku biegnącej w dół ulicy, skierowałem się tam, gdzie zmierzało najwięcej pijanej gawiedzi. Trop podjąłem właściwy. Szybko odnalazłem przedstawicieli muzycznej elity. Nie od dziś wiadomo, że intelekt idzie w parze z pociągiem do alkoholu i wszelakich używek.
Poniżej, na środku rynku, spierali się dwaj starsi wiekiem panowie w spiczastych czapkach, z długimi siwymi brodami. Krzyczeli coś do siebie podniesionymi głosami. Obaj ubrani na szaro. Odróżnić ich można było właściwie tylko po tym, że jeden trzymał długą laskę, a drugi coś na kształt pałeczki do dyrygowania. Wszystko stało się dla mnie jasne! Członkowie orkiestry! Dyrygent spierał się zapewne z jednym ze swoich muzyków. Nieznany mi instrument dęty tego drugiego omyłkowo wziąłem za laskę.
Wokoło zebrał się spory tłumek podjudzający starców do walki. Musiałem położyć kres temu sporowi. Przepuszczenie okazji na zapoznanie takich osobistości byłoby grzechem. Gdybym tak jeszcze przekonał ich do swoich racji…
Przepchnąłem się między kilkoma bosymi hobbitami, co było stosunkowo nietrudne, zważywszy na to, jakimi pokurczami się urodzili. Gorzej poszło z podpitymi półelfami, ale jakoś się przełokciowałem i wybiłem z kręgu gapiów.
Podchodząc do zwaśnionych, poczułem niespokojny ruch nut w sakwie. Reagowały tak zawsze na magię w pobliżu. Nie przejąłem się ostrzeżeniem, zaślepiony żądzą krzewienia swoich idei. Ci dwaj tutaj musieli być bardzo inteligentni, nadawali się więc do moich celów. Nie znałem wielu wypowiadanych przez nich słów. Co nieco jednak zrozumiałem.
– Albusie, stój! Tyle lat byłeś czysty. Nie mogę ci na to pozwolić! – krzyczał ten z laską.
– Mithrandirze! Szary Pielgrzymie! To nie musi się tak skończyć. Pozwól mi wejść do tego lokalu po drugiej stronie ulicy. Jestem już stary, co ci zależy?
– Toż to palarnia opium! Tracisz po tym świństwie kontrolę nad mocą…
– Przepuść mnie, pókim miły! – krzyknął Albus i zdeterminowany ruszył na Szarego Pielgrzyma.
Szary uderzył laską o ziemię, grzmiąc:
– Nie przejdziesz!!!
Mglista fala uderzeniowa przewróciła tak dyrygenta, jak i mnie.
– Nie możesz każdego traktować tym samym tekstem! – Wnerwiony Albus podniósł się z ziemi.
– Panowie! Przestańcie! Porozmawiajmy o muzyce! O… – krzyczałem zrozpaczony. Gotowi się pozabijać, nie posłuchali.
– Avada Kedavra!
Strumień zielonego światła wypadł z pałeczki dyrygenta. Odbiwszy się od instrumentu dętego, trafił mnie prosto w czoło, pozostawiając zygzakowatą bliznę. (Jej pozostałości mam do dziś.) Dostałem drgawek, wiłem się z bólu, a z ust ciekła piana.
– Opium pomieszało ci w głowie! Przeszedłeś na ciemną stronę mocy! – dobiegło do mnie jeszcze gdzieś z oddali.
Straciłem przytomność.
Fa
Wyrwany ze snu dzikim końskim rżeniem, doznałem palpitacji serca. Zdaje się w boksie obok mojego, jeśli zajmowany chwilowo zwierzęcy boks mogłem nazwać “swoim”, ogier ochoczo pokrywał klacz. To tłumaczyło dwie rzeczy. To, że się zbudziłem i istotę rżenia. Nie tłumaczyło natomiast, jak znalazłem się w obecnym położeniu. Głowa pulsowała tępym bólem. Kac to, czy ktoś mi wpieprzył? Co za różnica?
Tytanicznym wysiłkiem oporządziłem się, by móc wyjść do ludzi. Świat czekał przecież na Wiktora – geniusza. Muzycy oczekiwali oświecenia. Musiałem im tylko wytłumaczyć pewne kwestie.
Jestem Wiktor, jestem zwycięzcą. Powtarzałem sobie przeczytane gdzieś słowa niczym mantrę, spacerując już ulicą otoczony zgrają pijanych muzyków.
Pośród gwaru i zgiełku rozbawionej gawiedzi w oczy rzuciła mi się zielona plama na tym kolorowym krajobrazie. Facet za nic miał całą tę fetę i stał spokojnie z kijem zarzuconym na ramię. Na końcu badyla leniwie kołysał się zawieszony tobołek. Człek ten spokojnie przeżuwał źdźbło trawy, a zieloną spiczastą czapkę wieńczyło zatknięte na boku ptasie pióro. Półprzytomnym wzrokiem błądził gdzieś pośród ludzi, dostrzegając to, czego oni, podchmieleni i krótkowzroczni, uświadczyć nie mogli.
Oczywiście patrzył na mnie! Bo to przecież mnie nie dostrzegali inni. Od razu wiedziałem, że muszę się z tym osobnikiem zbratać. Podszedłem czym prędzej się przywitać.
– Witaj! Witaj, nieznajomy! Włóczący kij z tobołkiem. – Palnąłem naprędce jak głupiec. Tamten się jednak nie zraził.
– Witaj, przyjacielu! Człowieku z magicznymi nutami.
Poczułem się nieswojo. Skąd wiedział o zawartości mojej sakiewki? Zanim zdążyłem o cokolwiek spytać, zielona plama znikała już w tłumie. O mało go nie zgubiłem, przeciskając się przez zgraję małych białych trolli.
W ten sposób zawiódł mnie do palarni opium…
Usadowiliśmy się wygodnie, a dziewki służebne szybko uwijały się wokół nas. Grzecznie podziękowałem, bo opium nie popalam. Mój nowy towarzysz wyglądał za to na zawodowego palacza. Od razu wiedział, co robić. Miałem tylko nadzieję, że ma czym zapłacić.
Przy sąsiednim stoliku zasiadał przystojny jegomość odziany w kolorowy kubrak o bufiastych rękawach i koronkowych mankietach. Za nic mając sobie innych, głośno kokietował służki. Prawił im fantazyjne, perwersyjne komplementy.
W pewnym momencie ten nasz sąsiad złapał jedną z dziewek za pupę, a ta krzyknęła i uciekła. Powtarzał to za każdym razem, gdy któraś z dziewczyn znalazła się w jego zasięgu. Postanowiłem to zignorować, jednak mój kompan był najwidoczniej dżentelmenem i takiego zachowania nie tolerował. Odwiązał tobołek od kija i przywalił badylem rozwiązłemu facetowi po rękach.
Tamten odwrócił się, krzycząc z bólu, a mnie zamurowało. Toż to był…
– To wicehrabia Julian de Lettenhove, znamienity bard i trubadur – wyszeptałem. Rozejrzałem się i dostrzegłem także jego białowłosego przyjaciela zmierzającego teraz w moim kierunku.
– Uciekajmy! – zakrzyknąłem, zerwałem się z miejsca i ręką chciałem pociągnąć włóczącego kij ze sobą.
Namacałem tylko powietrze. Nawet nie zauważyłem, jak się ulotnił. Oparty o krzesło spoczywał tylko jego patyk. No to wpadłem.
– Zadarłeś z niewłaściwym bardem, chłoptasiu. – Białowłosy złapał mnie jedną dłonią za szyję, a drugą zaciśniętą w pięść zamierzył się na moją szczękę.
– To nie tak! – krzyczałem. – Ja tylko chcę porozmawiać o muzyce. Był tu ze mną taki jeden, o! To jego kij! – Złapałem za badyl, co mój oprawca wziął za próbę kontrataku i przyładował mi w gębę… Po czym odepchnął półprzytomnego na podłogę.
– Przyjacielu – rzekł do trubadura. – Zawsze pakujesz mnie w kłopoty…
Dalej nie usłyszałem, bo zbiegły się dziewki, a z nimi dwóch pachołków. Nie ucieszyli się na wieść, że nie mam czym zapłacić za opium mojego kompana. Stłukli mnie do nieprzytomności.
Coda (epilog)
Sprawa została przegrana.
Tak mogłoby się wydawać. W rzeczywistości ja – geniusz – Wiktor – skazany na sukces – ten sukces odniosłem! Nie inaczej! Zaraz po zjeździe muzykantów udałem się do miejsca, w którym miałem zakończyć moją historię. Tak jak obiecywałem w przygrywce, była to Wyższa Szkoła Muzyczna imienia Janka Muzykanta.
Poprzednia wizyta w tym miejscu do najprzyjemniejszych nie należała. Ani do udanych. Tym razem miałem plan.
Zaznajomiony uprzednio olbrzym (me pośladki wciąż świeciły fioletowymi siniakami) pełnił straż przy wejściu. Przyjrzał mi się badawczo i nachylił do czoła. Już myślałem: ponowne spotkanie z siedmiomilowym obuwiem jest nieuchronne.
Nic bardziej mylnego. Zobaczywszy bliznę nad brwią, wielkolud ucieszył się! Pomylił mnie z jakimś swoim kumplem-niby-czarodziejem i wpuścił bez ogródek do środka. Wolałem nie testować jego spostrzegawczości i szybko się oddaliłem.
Udałem się do recepcji. Audiencję u radnych szkoły umówiła mi sekretarka o wdzięcznym imieniu Catti-brie. Kilka komplementów i prezent w postaci onyksowej pantery potrafiły zdziałać cuda. Wypytywany skłamałem, że nabyłem figurkę u podróżnego handlarza. Odwołała spotkanie z niejakim Wolfgangiem i święta trójca przyjęła mnie tego samego dnia.
Plan na spotkanie był prosty. Musiałem przekonać trzy osoby. Maga, krasnoluda i wampira (wampiryzm ostatniego odkryłem przypadkiem, na przesłuchaniach. Zauważyłem, że nie posiadał odbicia w moim lusterku).
Z magiem poszło jak z płatka. Powołałem się na znajomości z dyrygentem Albusem. Choć upierał się, że właściwy jest tytuł nie dyrygenta, a dyrektora jakiejś tam szkoły – tym lepiej dla mnie.
Następnie postraszyłem radę, iż mój serdeczny przyjaciel Tharin wpadnie z całą swoją bandą, dzierżąc dębową tarczę, i zrobi im rozpierduchę. Jeżeli mnie odrzucą.
Zasiadający w trójcy krasnolud, w którego ten argument celował, zakwestionował tę przyjaźń słowami:
– Ty, człowieku, miałbyś być, jak to określiłeś, serdecznym przyjacielem Tharina? Ha! Nie masz na to dowodów!
– Tak się składa, że ostatnio piłem w doborowym towarzystwie całej kompanii! – zagrzmiałem. – Kolejno z Brimirem i Blainem, Motsognirem noszącym miano najpotężniejszego ze wszystkich krasnoludów, z Durinem, drugim w mocy, z Nyiem i Nithiem, z Northrim i Suthrim, z Austrim i Vestrim, a na Nyrirze i Nyracie kończąc – wyrecytowałem.
Krasnoluda zamurowało. Drugi punkt dla mnie.
Wampir, najstarszy z całej trójki, spoglądał na mnie badawczo. Moją taktykę dawno już odgadł i spokojnie oczekiwał, jakiego haka, czy raczej: jaki zaostrzony osinowy kołek przygotowałem na niego. Przekonałem krwiopijcę kilkoma zdaniami:
– Nie przybyłem dzisiaj sam. Przed szkołą oczekuje mnie znamienity trubadur większości znany pod pseudonimem, jednak wam zapewne nazwisko de Lettenhove zapali odpowiednie lampki. Tak się składa, że towarzyszy mu białowłosy przyjaciel. Całą drogę narzekał na brak pracy…
Szach i mat. Finito.
Szybko obwołano mnie geniuszem i zaakceptowano muzyczne koncepcje. Wywalczyłem niniejszym swobodę, w dopuszczalnych przez kompozytora granicach, w interpretacji utworów muzycznych! Nowy kierunek w muzyce nazwano na cześć mojego nazwiska.
Podpisano,
Wiktor Aleator.
Zwycięzca.
P.S.
Jeszcze o mnie usłyszycie!