- Opowiadanie: Fasoletti - Cipakabra

Cipakabra

Zgodnie z wcześniejszymi życzeniami użytkowników ostrzegam i nie są to żarty. Tekst jest WULGARNY, RASISTOWSKI, SEKSISTOWSKI ANTY RELIGIJNY I GENERALNIE KIM NIE BYŁBY CZYTELNIK, JEGO UCZUCIA ZOSTANĄ OBRAŻONE. 

Tekst to BIZARRO, pojawił się ładny kawal czasu temu w antologii BIZARRO BAZAR. 

Z góry uprzedzam, żeby nie doszukiwać się tu głębszego przesłania. “Cipakabra” to radosny szał szokowania, sztuka dla sztuki, obrzydliwość dla obrzydliwości. 

Jeśli przeczytałeś i poczułeś się urażony, obrzydzony, Twój czas został zmarnowany, pamiętaj, że wszedłeś tu na własną odpowiedzialność, a ja, ostrzegałem. Jeśli nie chciało Ci się przeczytać tego wstępu, Twój problem. 

Nie życzę miłej lektury, bo na pewno taka nie będzie. 

Ku chwale bizarro. 

 

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Cipakabra

I

 

Kiedy stanąłem przed drzwiami jego mieszkania, poczułem się jak nastoletni gówniarz, który ma za chwilę spędzić pierwszą noc z dziewczyną. Chociaż nie jestem gejem, po kroczu przeszły mi ciarki, a serce zaczęło walić, jakby miało zamiar wyskoczyć z klatki piersiowej i popędzić het, het w dal, żegnając się ze mną uniwersalnym gestem języka migowego, rozumianym wszędzie, przez wszystkich.  

Ale nie ma się czemu dziwić. Z detektywem Egonem Scheisswurstem widziałem się ostatnio kilka ładnych lat temu. Po tym, jak rozwiązaliśmy zagadkę pluszowych misiów, moczących się punktualnie o północy stężoną antymaterią, doznał ciężkiego załamania psychicznego i wyjechał do Tybetu, by pod czujnym okiem samej Dalaj Lamy przywrócić harmonię swemu ciału oraz umysłowi.

Wrócił przed tygodniem, o czym poinformował mnie za pomocą gołębi pocztowych. Te tłuste śmierdziele wysrały na moim parapecie krótką wiadomość alfabetem Morsae’a z prośbą o pilne spotkanie.

Drżącą z przejęcia dłonią zapukałem. Najpierw raz, potem drugi i trzeci. Zaniepokojony brakiem odzewu, przystawiłem ucho do drzwi. Dochodziło zza nich ciche postękiwanie, przywodzące na myśl zakneblowanego, skrępowanego sznurem człowieka, próbującego wyswobodzić się z więzów.

Potężnym kopniakiem z półobrotu, którego nauczyłem się od znajomej imigrantki z Szanghaju – byłej kochanki Chucka Norrisa, utorowałem sobie drogę do środka. Wydostałem z nogawki składanego panzerfausta, noszonego na wypadek takich właśnie niespodziewanych sytuacji i chyłkiem ruszyłem w stronę salonu, skąd dobiegały coraz głośniejsze i coraz intensywniejsze jęki.  

Powietrze przesycał aromat kadzideł. Obserwowany przez wiszące na ścianach wizerunki dalekowschodnich bóstw, wkroczyłem do zadymionego pokoju, gotowy rozwalić na kawałki każdego, kto mógłby zagrozić życiu lub zdrowiu Egona.

To co ujrzałem sprawiło, że szczęka opadła mi do samiutkiej podłogi, a żołądek skotłował się w opętańczym tańcu i wypuścił tłamszonego od rana pawia, na którego wielobarwny ogon składała się niedotrawiona kanapka z pasztetem oraz pomidorem, zalana małą czarną z dodatkiem łyżeczki cukru.

Detektyw Egon Scheisswurst unosił się jakieś pół metra nad podłogą z nogami splecionymi w pozycji kwiatu lotosu. Nagi, zgięty w pół, sam sobie obciągał. Jego głowa poruszała się w górę i w dół z prędkością igły w maszynie do szycia, a ciałem nieprzerwanie wstrząsały orgazmiczne spazmy. Sperma, którą łykał głośno gulgocząc, wyciekała mu z odbytu na zdobiący podłogę perski dywan, niczym kakaowo-śmietankowa masa z maszyny do lodów włoskich. Samozaspokajające się perpetuum mobile.

Zauważył mnie dopiero po dłuższej chwili. Powoli spłynął na ziemię, uważając, by nie wdepnąć w ekskrementy i ruszył w moim kierunku.

Obrzuciłem go badawczym spojrzeniem. Przez te lata praktycznie w ogóle się nie postarzał. Rzekłbym wręcz, że odmłodniał. Siwe niegdyś włosy nabrały intensywnej, kruczoczarnej barwy. Kończyny, zawsze powykręcane przez reumatyzm jak gałęzie wiekowego dębu, wyprostowały się, a penis, wiecznie sflaczały i wiotki, stał twardo niby maczuga Herkulesa obok zamku w Pieskowej Skale.  

 

– Witaj Doctore! – rzekł radosnym głosem.

– Witaj, Egonie – odparłem, wycierając rękawem koszuli resztki rzygowin z kącików ust. – Przepraszam, że przerwałem ci… eeee… relaks.

– Nie przejmuj się tym, drogi przyjacielu. Czyż wiatr zamartwia się, kiedy zdmuchnie z liścia kopulujące biedronki? Prawa kosmosu są wieczne i niezmienne, a ty miałeś niepowtarzalną okazję ujrzenia tajemnego ćwiczenia medytacji Zen, pozwalającego przeżyć jedynie dzięki spożywaniu własnych płynów ustrojowych. Ale, ale, nie poprosiłem cię o przybycie, żeby demonstrować ci czego nauczyłem się od mieszkających w odludnych górach lam. Sprawa jest dużo pilniejsza. Zanim jednak przejdziemy do rzeczy, zrobię nam obu herbaty.

Usiadłem na skrzypiącej sofie, tyłem do zalegającego na środku pokoju stolca, pozwijanego jak drzemiący wąż.

Scheisswurst tymczasem zniknął w kuchni. Wrócił po paru minutach, okryty puchatym szlafrokiem w dinozaury, z dwoma filiżankami herbaty. Postawił je na stoliku, po czym usadowił się w bujanym fotelu.

Pociągnąłem łyk napoju i natychmiast wyplułem go na podłogę. Był niemożliwie słony, a w dodatku cuchnął szczynami. Egon trzasnął mnie otwartą dłonią w plecy, abym czasem się nie zakrztusił i zamoczył język w zawartości filiżanki.

– Wszystko stało się jasne, niczym oświecona mądrość samego Buddy – rzekł wzniośle. – Przez nieuwagę pomyliłem naczynia i zamiast wyciągu z owoców dzikiej róży, uraczyłem cię własną uryną. Wybacz mi to okropne niedopatrzenie.

– Tak, nie szkodzi… – wydukałem, z trudem powstrzymując mdłości. – Powiedz lepiej, dlaczego twoi pierzaści wysłannicy zapaskudzili mi cały parapet.

– Przedwczoraj sprawiedliwe zrządzenie losu, wysuwające się bezszelestnie z pomiędzy stron kronik Akaszy sprawiło, iż skontaktował się ze mną mój bliski znajomy, Teres Orlowsky. Jest zarządcą obozu w Oświęcimiu. Jakieś rozterki trapią jego nieszczęsną duszę, lecz nie chciał zdradzać szczegółów przez telefon. Błagał tylko, abym czym prędzej przybył się z nim rozmówić. 

– Ale co ja mam z tym wspólnego? – spytałem, choć dobrze wiedziałem, że Scheisswurst pragnął, abym towarzyszył mu, jak za starych, dobrych czasów.

Świadczył o tym szelmowski błysk w oczach detektywa. Uśmiechnąłem się szeroko, gotowy wyruszyć za przyjacielem choćby na koniec świata.

Egon także wyszczerzył białe jak śnieg zęby i nic nie mówiąc, wcisnął mi w dłoń bilet autobusowy do Oświęcimia.  

 

II

Wyruszyliśmy, zanim słońce choćby na milimetr zdążyło wychynąć nad linię horyzontu. Pomimo wczesnej pory, w autobusie prowadzonym przez pijanego kierowcę panowały duchota i ścisk jak w puszcze sardynek, do której ktoś przez pomyłkę wepchnął podwójną porcję ryb.

Spoceni ludzie o ponurych twarzach i nieobecnych spojrzeniach sprawiali wrażenie posągów, chorych na znieczulicę. Nie odezwali się nawet słowem, gdy podczas gwałtownego skrętu jakaś tłusta baba straciła równowagę i przygniotła do szyby kilkuletniego chłopczyka z taką siłą, że jego główka rozpuknęła się, a kawałki mózgu zbryzgały stojących najbliżej pasażerów.

Bury ratlerek zapamiętale kopulował z butem łysego karka, zdobiąc powierzchnię jego glana cienkimi wstęgami lepkiego nasienia do momentu, aż koks nie wytrzymał i zdeptał psinę jak karalucha. Zrozpaczona właścicielka, pomarszczona damulka odziana w futro z norek, potraktowała mordercę stężonym cyklonem B w sprayu, zupełnie nie przejmując się faktem, że przy okazji zagazowała kilka przypadkowych osób.

Gdy wreszcie dotarliśmy do celu, odetchnąłem z ulgą. Egon również wydawał się poczuć lepiej. Głęboko wciągał powietrze nosem i wypuszczał ustami, delektował się aromatami dżungli, na skraju której wysiedliśmy.

– Spójrz – powiedział. – Ten tropikalny las otoczony drutem kolczastym posadzono tutaj specjalnie, aby nikt nie zdołał uciec z obozu. Zamieszkują go istoty tak straszne, że potęga Ozyrysa blednie przy nich niczym gasnący ogarek przy blasku karbidowej latarni.

Faktycznie, pomiędzy drzewami przemykały nadnaturalnych rozmiarów pantery, z pewnością za maleńkości faszerowane środkami pobudzającymi rozrost masy mięśniowej, gigantyczne lwy o grzywach tak bujnych, że chodząc potykały się o nie oraz mamuty, ściskające w trąbach  obosieczne topory. Obok stawu wypełnionego fosforyzującą na zielono wodą pełzały skrajnie agresywne kraby, lustrujące otoczenie świecącymi na czerwono ślepiami. Wśród trzcin porastających brzeg akwenu rechotały mięsożerne żaby rozmiarów osła, tylko czekające na jakiegoś zbiega, mogącego posłużyć za drugie śniadanie.

Po chwili na niknącej w gąszczu ścieżce pojawił się przedziwny pojazd. Drewniana karoca, jakby żywcem wyjęta z filmu o trzech muszkieterach, ciągnięta przez czterech nagich Żydów, którzy zamiast rąk mieli doszyte nogi. Siedzący na dyszlu woźnica ściskał w dłoniach wędkę, z zawieszonym na haczyku plikiem banknotów. Machał tym zwitkiem przed twarzami Judejczyków, a ci z błyskiem w oczach pędzili po niego, niczym osły po marchewkę. Tym sposobem zmuszał ich do wydajniejszej pracy.

– Witajcie panowie – zagaił, zatrzymując karetę tuż obok nas. – Pan Orlowsky pozdrawia i zaprasza. Nie obawiajcie się. Zwierzęta, które z pewnością widzieliście, nic złego wam nie uczynią. Mają w mózgach zakodowany zakaz zbliżania się do powozu.

– Dzięki ci, szlachetny dżentelmenie – odparł Scheisswurst i skłonił się nisko. – Oby to wcielenie było dla twej duszy ostatnim przystankiem przed oświeceniem.

Usadowiliśmy się wewnątrz pojazdu, na obitych czarną skórą fotelach. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że należała ona niegdyś do istot ludzkich, ale wolałem nie dzielić się z Egonem moimi podejrzeniami.

Drogę do obozu pokonaliśmy w milczeniu, każdy zamknięty w klatce własnych myśli. Dopiero, gdy naszym oczom ukazały się potężne stalowe wrota, nad którymi błyszczał podświetlany napis „Arbeit mach frei”, nie wytrzymałem i zapytałem Egona o szczegóły dotyczące tego miejsca.

– Pan Orlowsky wszystko ci wyjaśni – rzekł tylko detektyw, uśmiechając się tajemniczo.

Tak dokładnego sprawdzania na bramie jeszcze nie przechodziłem. Uzbrojeni w karabiny maszynowe goryle prześwietlali nas rentgenem, potem przeprowadzili badanie per rectum, a na koniec dwie miłe panie pobrały próbki moczu, spermy oraz kału. U mnie trwało to jakiś czas, za to Egon załatwił się iście błyskawicznie. Po prostu zdjął majtki i oddał je laborantce.

Ja miałem problem z ukrytym w nogawce panzerfaustem, gdyż panowie ochroniarze za żadne skarby nie chcieli mi go oddać. Sytuacja wyjaśniła się dopiero, kiedy zza stróżówki wyszedł elegancko ubrany, tęgawy mężczyzna, na oko po czterdziestce. Naubliżał podwładnym i rozkazał przepuścić nas bez żadnej dyskusji.

Następnie serdecznie wyprzytulał się z Scheisswurstem, a mnie uścisnął dłoń.

– Jestem Teres Orlowsky, dyrektor obozu. Miło mi pana poznać.

– Doctore – przedstawiłem się.

– Twoja aura świeci jak nigdy. Czyżbyś znów zmienił żonę na młodszą? – zagaił Egon, wpatrując się w Orlowskyego.

Teres nieco poczerwieniał.

– Właściwie to nie do końca. Widzisz, moja Aurelia ciężko zachorowała. Rak zmierzły z przerzutami. Ledwo ją odratowałem. Przeszczepiłem jej większość narządów od co zdrowszych niewolników, więc w zasadzie tylko ciało pozostało to samo. Wewnątrz jest przekładańcem.

– A mózg? – spytałem z ciekawości.

– Mózg? – Zdziwił się Orlowsky. – A po chuj jej mózg? Ma nogi rozkładać, a nie myśleć. Jest podłączona do aparatury podtrzymującej świeżość organizmu. Kilka mikroprocesorów kontroluje podstawowe czynności, takie jak bicie serca czy wilgotność pochwy. A specjalny moduł sprawia, że na komendę głosową obciąga i wypina tyłek.

– Rozumiem. A jeśli można wiedzieć, kogo przetrzymujecie w tym obozie? Pan wybaczy moją ciekawość, ale Egon nie raczył zapoznać mnie ze szczegółami problemu.  

– Ależ oczywiście, drogi panie Doctore! Wszystko panu wyjaśnię! – wykrzyknął, jakby snucie opowieści o tym miejscu sprawiało mu niesamowitą frajdę. – Przetrzymujemy tutaj nielegalnych imigrantów. Widział pan ostatnio na ulicy jakiegoś żebrzącego Cygana, Rumuna czy Azjatę?

– No, nie… – mruknąłem.

– No właśnie! Wszyscy oni, cały ten jebany margines społeczny, ta kurewska zaraza, trafiają tutaj. Do Oświęcimia. Za cichym pozwoleniem rządu zgarniamy ich po kryjomu z ulic, parków, spod mostów. Pacyfikujemy i zmuszamy do niewolniczej pracy! No niech pan sam, panie Doctore, pomyśli. Jaki jest pożytek z Cyganki, siedzącej koło targu, okładającej po ryju własne dziecko, żeby głośniej płakało i żeby ludzie z powodu tego płaczu dawali jej pieniądze? No jaki? A ja panu powiem jaki! A żaden, kurwa! Żaden! Egzystencja tej kobiety jest gówno warta! Jak cipa nie zdechnie z głodu, to zatrzaśnie ją mąż, bo za mało papierków przyniosła. A my nadajemy jej życiu cel. Tutaj będzie zapierdalać ku chwale narodu! Przy okazji wyprostujemy jej skrzywione myślenie. Zrozumie, że w życiu nic nie ma za darmo! Albo, panie Doctore, taki Murzyn, co to nawiał z Ukulele, czy innego trzeciego świata. Jaki u nas z niego pożytek? Jak go skini nie zajebią, to auto przejedzie, bo jak przez drogę przechodzi, to go od nawierzchni odróżnić nie idzie. A u nas ma szansę wyjść na prostą, przyczynić się do czegoś. Pokazać, że jest coś, kurwa, warty. Może tyrać w polu, może zrywać owoce w sadzie, może, kurwa, nie wiem, paść krowy… Opcjonalnie, jeśli wpadnie w oko doktorowi Elemengele, ma szansę zostać zmodyfikowany genetycznie i robić na przykład za psa strażniczego, lub, jak Żydzi, którzy was tu przywieźli, za konia. Jak umrze, to też się przyda. Z jego skóry zrobimy obicie na fotel czy kanapę. Rozumie pan, Doctore, moje motywy?

– Ekhm, tak, dziękuję za szczegółowe ich nakreślenie – wydukałem, ocierając twarz ze śliny Orlowskyego, który mówił z taką pasją, że całego mnie popluł. 

– Drogi Teresie – wtrącił się Scheisswurst. – Wewnętrzna intuicja podpowiada mi, iż powinniśmy przemieścić nasze jestestwa w jakieś ustronne miejsce i porozmawiać o dręczących cię kłopotach.

– Tak, przepraszam – rzekł nieco już spokojniejszy Orlowsky. – Chodźcie ze mną, pokażę wam, co się tutaj ostatnio wyprawia.

 

III

 

Korzystając z okazji, Teres oprowadził nas po obozie.

Mijaliśmy pola, na których pracowali Cyganie. Kobiety i mężczyźni orali ziemię gołymi rękoma, a spasieni dozorcy uzbrojeni w kolczaste pejcze co jakiś czas wstrzykiwali im w przedramiona morfinę, by nie czyli bólu, kiedy zedrą sobie skórę na kamieniach. Za robotnikami podążali przykucnięci Azjaci. Do pleców mieli przytwierdzone specjalne pojemniki wypełnione miksem paszy przemysłowej, środka przeczyszczającego oraz słomy. Poprzez specjalny przewód mieszanka ta trafiała do ich żołądków, które doktor Elemengele zmodyfikował tak, by trawiły pokarm stukrotnie szybciej. Przyspieszył też perystaltykę jelit, co spowodowało nieprzerwane wypróżnianie się skośnookich, a w efekcie umożliwiało bezustanne nawożenie gleby naturalnym obornikiem.

Na ciągnących się po horyzont łąkach, w pełnym słońcu nadzy Murzyni zrywali liście Barszczu Sosnowskiego, służące do produkcji trucizn, używanych później w larpach.

W ogromnych halach trzy potężne maszynki do mięsa mieliły ciała zmarłych niewolników, a setki Rumunów pakowały powstałą masę do wiader. Potem produkt przyprawiano, gotowano i podawano w obozowej stołówce. Tym sposobem nakłady na wyżywienie kadry pracowniczej malały do minimum.

Funkcjonował tu również internetowy sklepik z narządami oraz bimbrownia, w której pędzono cider z wyskrobanych płodów.

W końcu Orlowsky zaprowadził nas na skraj obozu i wskazał palcem zarośla. Podeszliśmy bliżej.

Leżący w krzakach Murzyn wyglądał okropnie. Wyłupane oczy, wylewające się z rozerwanego brzucha jelita oraz rana pomiędzy nogami nosząca ślady kłów, świadczyłyby o ataku dzikiego zwierzęcia. Świadczyłyby, gdyby nie kilka symboli wyrytych ostrym narzędziem na czole denata – swastyka, krzyż skinowski, napis „white power”.

Egon uklęknął przy trupie i wepchnął mu rękę w bebechy. Grzebał chwilę, mrucząc coś pod nosem. Następnie dokładnie obwąchał zwłoki, wykonał nad nimi kilka tajemniczych gestów, a na koniec spróbował przywrócić je do życia za pomocą reanimacji metodą usta-usta.

– Mam bardzo złe wieści – rzekł w końcu. – Człowiek ten z niewiadomych powodów posiadał dwa wyrostki robaczkowe, ale co gorsza, jego dusza opuściła to skalane mutacją ciało i udała się w podróż do światłości. Zatem nie powie nam już co sprawiło, iż zaległ tutaj, naznaczony piętnem rasowej nienawiści.

– Kurwa mać! – zirytował się Orlowsky. – Egonie, panie Doctore, to już piąty czarny niewolnik w tym tygodniu zakatowany w podobny sposób. Jeśli tak dalej pójdzie, nie będzie miał kto zbierać liści Barszczu Sosnowskiego i Larpowcy zerwą umowę. Chuj by strzelił!

– Spokojnie, mój drogi – odparł Scheisswurst, klepiąc przyjaciela po ramieniu. – Nie ma zagadki, której duet Egon-Doctore nie potrafiłby rozwikłać. Będzie to zapewne trudne niczym rozsupłanie marynarskich węzłów zawiązanych na krowich wymionach czarnobylskiego byka, ale podołamy, podołamy.

Twarz Orlowskyego rozpromienił szeroki uśmiech.

– Czułem, że mogę na ciebie liczyć, druhu. Znajdźcie zatem tego skurwysyna, a najlepiej przeróbcie na kupę gówna, żebym mógł nawozić nim pola uprawne. Ha! Ha! Ha! –rzekł zarządca z radością w głosie, po czym odszedł, zostawiając nas samych.

– Co o tym myślisz, Doctore? – zapytał Egon, drapiąc się po rowie.

– Według mnie powinniśmy porozmawiać z personelem. Może ktoś widział lub słyszał coś podejrzanego. Znaki na głowie tego nieszczęśnika świadczą o działaniu celowym, podyktowanym stricte rasistowskimi pobudkami. Kto wie, czy nie działa tu tajna sekta neonazistów, albo Ku Klux Klan.

– Słowa wypływające z twych ust brzmią mądrze jak prawdy objawione na górze Synaj. Skierujmy więc nasze kroki ku blaskowi poznania.

Egon ruszył w kierunku stojącej nieopodal stróżówki. Podążyłem za nim, analizując w myślach całą tę sytuację.

Siedzący za biurkiem strażnik zachowywał się co najmniej dziwnie. Nieświadom niczyjej obecności, zapamiętale dłubał w nosie, a wydobyte śpiki formował w cudaczne figury geometryczne i ustawiał w równych rzędach na blacie, mamrocząc przy tym niezrozumiale.  

Kiedy nas spostrzegł, panicznym ruchem ręki zgarnął wszystkie rzeźby na podłogę, stanął jak wryty, rozdziawił usta i wlepił w nas tępe spojrzenie. Z rysów jego twarzy wywnioskowałem, iż cierpiał na przynajmniej debilizm albo downa, jeśli nie coś gorszego. Świadczyło o tym płaskie, wysokie czoło zajmujące niemal połowę lica oraz skośne oczy i krzywy zgryz.  Miał na imię Maciej, co wyczytałem z przypiętej do munduru plakietki.

– Dzień dobry panie Macieju – zagaiłem, łudząc się, że zdołam wciągnąć go w konwersację.

Niestety, nie odezwał się ani słowem. Pomachałem mu dłonią, uśmiechając się dobrotliwie, ale i na ten bodziec nie zareagował. W końcu wyciągnąłem z kieszeni płaszcza stuzłotowy banknot i wcisnąłem mu za kołnierz, licząc, że na to właśnie czeka.

Zamiast mówić, zaczął histerycznie szlochać. Łzy wielkości odchodów królika spływały mu po nabrzmiałych policzkach, do tego dusił się i krztusił niczym dziecko pozbawione ukochanej pluszowej zabawki.

– Do stu piorunów – żachnął się niespodziewanie Scheisswurst. – Tym sposobem nic nie wskóramy. Drogi Doctore, po raz kolejny będziesz świadkiem zastosowania przeze mnie tajemnej techniki, przejętej od pewnej niezwykle doświadczonej lamy. Z pomocą kosmicznych energii, zinfiltruję podświadomość tego człowieka.

Kiwnąłem głową na znak zgody. Egon podszedł do strażnika i zdzielił go pięścią prosto w skroń, a kiedy ten upadł, usiadł na nim i wbił mu kciuki w ślepia z taką siłą, że oprócz gałek ocznych na wierzch wypłynął też mózg. Detektyw zlizał dokładnie galaretowatą substancję, po czym zapadł w głęboki trans.

– Jaźń tej istoty została naznaczona straszliwym kalectwem – orzekł po wybudzeniu się. – Od wielu lat myślał tylko o jednym: kto odda mu pieniądze, skoro Rysiu nie żyje. Zapewne stąd tak niespodziewana reakcja na próbę przekupstwa. Zagrałeś na czułej strunie liry jego umysłu, Doctore. Nic tu po nas. Sugerowałbym spotkanie z doktorem Elemengele. Może on udzieli nam konkretniejszych wskazówek, co do horrendalnie irracjonalnych zdarzeń rozgrywających się w tym ośrodku duchowego marnotrawstwa.

 

IV

W drodze do laboratorium zaczepił nas dziwny brodaty człowiek, odziany w poszarpaną kraciastą koszulę oraz dziurawe jeansy. Podążał naszym tropem, cały czas sycząc półgłosem:

– Przeklęci! Jesteście przeklęci! Przeklęci! Ona was dopadnie! Ona was zniszczy! Przeklęci!

W końcu Scheisswurst nie zdzierżył. Złapał nieznajomego za fraki i potrząsnął nim z ogromną siłą.

– Mów, skurkobańcu, kto nas dopadnie, albo jak Wisznu, Buddę, Ninurtę, Astrid Lindgren, Pamelę Anderson i Allaha kocham, tak cię załatwię, że twoja nieszczęsna dusza będzie błąkać się po wsze czasy nad brzegami Styksu, ruchana przez Harona w odbyt przy każdej próbie schylenia się. I wiesz co jeszcze? Uczynię cię cały czas schylonym!!!

– Cipakabra… – szepnął nieznajomy, po czym wyrwał się Scheisswurstowi i uciekł, rechocząc opętańczo.

– Cipakabra… – powtórzyłem, zafascynowany dziwnością tego słowa. – Cipakabra… Cóż to może być, Egonie.

Detektyw machnął ręką.

– Wymysł szaleńca, jak mniemam. Jednak warto i o tym porozmawiać z doktorem Elemengele. Żaden trop nie powinien zostać zlekceważony, gdyż nawet z ziarna nieopatrznie rzuconego na suchy grunt, może wykiełkować roślina.

 

Laboratorium doktora Elemengele okazało się być sporym kompleksem złożonym z kilku połączonych ze sobą, betonowych budynków. Sam doktor wyglądał jak żywcem wyjęty z głupawej kreskówki: niski, rudy, ubrany w biały kitel. Spoglądał na świat przez okulary w półokrągłych oprawkach i ponoć nigdy nie zdejmował fioletowych rękawiczek ze skóry bizona.

– To zaszczyt gościć panów w moich skromnych włościach – przywitał nas u progu. – Zapraszam do biura.

Aby tam dotrzeć, musieliśmy przejść przez kilka sporych wydziałów, więc mogłem na własne oczy ujrzeć, czym zajmuje się ten dość ekstrawagancki naukowiec.

Z zaciekawieniem obserwowałem zamkniętą w klatce hermafrodytkę z dwiema waginami. W jedną wkładała sobie własnego penisa, doprowadzając do zapłodnienia, a po trzydziestosekundowej ciąży, z drugiej wypluwała w pełni rozwiniętego noworodka, który od razu wpadał do specjalnej maszynki utylizującej. Wody płodowe odprowadzał niewielki kanał, wyryty w podłodze.

– To efekt ubocznych prac nad przyspieszeniem ludzkiego metabolizmu – wyjaśnił Elemengele. – Udane ofia… eeee…. jednostki poddane modyfikacji z pewnością widzieliście na polach uprawnych. Ta tutaj jest mi dość bliska, z racji pokrewieństwa. Była moją piątą żoną, dlatego żal mi ją anihilować. Wyposażyłem jej pomieszczenie mieszkalne w niszczarkę, by nie utonęła w niemowlakach.

Doktor pracował również nad hybrydami, zainspirowany, jak sam mówił, mitami ludów starożytnych. Konie o ludzkich tułowiach pasły się na ogrodzonych drutem kolczastym łąkach, miniaturowe sfinksy fruwały wysoko pod sklepieniem hangaru, a sępy z ludzkimi głowami rozdziobywały pokryte wysypką truchła murzyńskich dzieci.

W końcu, po mozolnej wędrówce sterylnymi korytarzami, zasiedliśmy w wygodnych fotelach. Elemengele uraczył nas przepysznym ciastem oraz oranżadą w proszku, od wielu już lat nie produkowaną. Nie chciał jednak zdradzić gdzie ją zdobył.

– No wiec, panowie, co was do mnie sprowadza?

– Cóż, słyszał pan zapewne o straszliwych morderstwach, jakie wstrząsnęły obozem? – zapytał Scheisswurst.

– Słyszałem, a nawet widziałem zwłoki… – odparł doktor, zerkając podejrzliwie raz na mnie, raz na Egona. – Ale chyba nie myślicie, panowie, że mógłbym mieć z tym coś wspólnego?

– Ależ nie, skąd… – mruknął Egon. – Gdzież byśmy śmieli…

Nagle poderwał się gwałtownie z miejsca i wycelował palcem prosto między oczy Elemengele’a.

– Dlaczego więc twoja aura wskazuje na coś innego, ty zwyrodniały pomiocie mocy nieczystych?! Mówi ci coś wyraz „Cipakabra”?!

Źrenice doktora rozszerzyły się. Nim zdążyliśmy choćby wziąć wdech, Elemengele wydobył z kieszeni pilota. Z uśmiechem satysfakcji na gębie wdusił czerwony guzik i nagle podłoga pod naszymi stopami rozstąpiła się. Z wrzaskiem runęliśmy w dół.

Lądowanie na betonowej posadzce nie należało do najmiększych. Na szczęście ani mnie, ani Egonowi nic się nie stało. Znajdowaliśmy się teraz w zasnutej półmrokiem komnacie, pozbawionej okien i drzwi. Do naszych uszu dobiegł znajomy rechot, złowieszczo odbijający się od żelaznych ścian.

W górze, na blaszanym balkoniku, jakieś dziesięć metrów nad podłogą, siedział doktor Elemengele, w towarzystwie wariata, którego spotkaliśmy po drodze do laboratorium.

– Przeklęci! Ha! Ha! Ha! Przeklęci! – wrzeszczał brodacz. – Cipakabra was dopadnie! Przeklęci!

– Dlaczego to robisz? – zapytał Egon teatralnym głosem. – Czyż Orlowsky nie przygarnął pod swe skrzydła twej skalanej duszy? Czyż nie finansował twych badań?

– Zamilcz, Scheisswurst! – Przerwał detektywowi Elemengele. – Wiesz jakie to uczucie, kiedy jest się jedynie klonem sławnego na cały świat naukowca? Marną podróbką geniusza, stworzoną jedynie po to, by zaspokoić potrzeby prostego biznesmena? Mój pierwowzór, doktor Mengele, wsławił się swoimi eksperymentami i ja też dokonam podobnego czynu! Z pomocą Cipakabry wyczyszczę Ziemię ze śmiecia, jakim jest czarna rasa, a ludzie będą o mnie mówić po kres czasów! A teraz, jeśli pozwolisz, popatrzę, jak zdychacie pożarci przez moje dziecko!

Niespodziewanie jedna ze ścian rozstąpiła się z głośnym chrzęstem. Z ciemnego tunelu wychynęła istota tak straszna, że zwieracze odmówiły mi posłuszeństwa i na podłogę pociekła rzeka parujących ekskrementów. Kolosalnych rozmiarów potwór pozszywany z gnijących zwłok członków Ku Klux Klanu spoglądał na nas setkami pustych oczodołów. Białe kaptury falowały złowieszczo, poruszane krążącymi w powietrzu tabunami much. Cipakabra kroczyła na czterech krokodylich łapach, wymachując uzbrojonymi w skalpele kończynami. Z jej tułowia odchodziła wijąca się macka, zwieńczona najeżoną kłami waginą słonia.

Doktor Elemengele radował się jak dzieciak.

– Tak! Najpierw odgryź im chuje! Najpierw odgryź im chuje! – krzyczał piskliwym głosikiem, klaszcząc i podskakując.

Wydobyłem z nogawki panzerfausta. Stanąłem w rozkroku przed Egonem, który zapadł w dziwny trans – kiwając się w przód i w tył bełkotał, niczym pijak pod sklepem.

Wycelowałem precyzyjnie, wstrzymałem oddech, nacisnąłem spust. Rakieta wystrzeliła, rozbryzgując na boki snopy iskier. Usłyszałem eksplozję. W twarz chlusnęła mi galaretowata substancja.  

Otarłem oczy i popuściłem po raz kolejny. Cipakabra, pomimo ogromnej rany w tułowiu, dalej zmierzała ku nam.  

– White power! White power! – dochodziło z pomiędzy jej drżących warg sromowych.

Struchlałem, gotowy na śmierć. I wtedy usłyszałem, jak pogrążony w letargu Egon śpiewa.

– Haare Kryszna, Haare Haare! Haare Rama, Haare Haare!

Padłem na twarz, oślepiony nagłym blaskiem. Powietrze przesycił aromat dalekowschodnich kadzideł, a w podłodze zmaterializował się przedziwny, wielobarwny wir, podobny do kosmicznej mgławicy spiralnej. Wyłoniła się z niego olbrzymia, niebieskoskóra istota, spowita smugami dymu. W rękach ściskała diamentowy łuk, z nałożoną nań fosforyzującą strzałą.

Mógłbym przysiąc, że czas na moment zwolnił swój bieg. Gigant naprężył cięciwę i wypuścił pocisk. Trafioną Cipakabrę spowiły płomienie. Zaczęła miotać się na wszystkie strony, obijać o ściany i turlać, w desperackiej próbie zdławienia ognia. W końcu, wydając z siebie przerażający jęk agonii, zaległa martwa pod balkonikiem, na którym zrozpaczony doktor Elemengele wkładał lugera do ust.

Odgłos wystrzału zrównał się ze zniknięciem tajemniczego przybysza oraz odzyskaniem świadomości przez Egona.

– Szybko, biegnij! – wrzasnął detektyw, chwytając mnie za rękaw.

Byłem w takim szoku, że nie pamiętam dokładnie, w jaki sposób wydostaliśmy się z laboratorium. Faktem jednak jest, iż zaraz po naszej ucieczce, obozem wstrząsnęło kilka potężnych eksplozji. Oniemiały niczym słup soli stałem pod bramą wjazdową i oglądałem walące się w gruzy hangary kompleksu oraz fruwające w powietrzu zwęglone resztki ofiar doktora. Na koniec, prosto w środek rumowiska, spadła z nieba gigantyczna flaga USA.

Egon, jak gdyby nigdy nic, wydostał zza pazuchy drewnianą fajkę i odpalił ją z namaszczeniem.

– Skąd wiedziałeś, że winnym jest doktor Elemengele? – zapytałem, zafascynowany zdolnością dedukcji detektywa.

Scheisswurst wykrzywił usta w delikatnym uśmiechu.

– Tak mi wyszło z pasjansa.  

Koniec

Komentarze

Zacząłem czytać, ale tekst mnie zwyczajnie znudził. A niezależnie od gatunku literackiego, historia chyba powinna wciągać? Rozumiem, że kał i sperma są elementem konwencji, jednak tutaj miałem wrażenie, że hasło “BIZARRO” usprawiedliwia grafomanię opatrzoną obrzydliwością. Zatem czekam na twój tekst, w którym forma nie przyćmi samej opowieści. Chyba że tak się w bizarro nie da…?

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Nie przeczytałem, przestraszyłem się ostrzeżenia. Ale będę czytał komentarze i może zdecyduję się zaryzykować później ;)

nie da rady

Absurdalnie świetne. Nie zgodzę się, że to grafomania, bo tekst jest napisany bardzo sprawnie. Historia faktycznie mogłaby ciut bardziej meandrować i zwodzić, ale kupuję ją taką, jaka jest. W każdym razie – bawiłem się przednio, czytając ten tekst, w paru miejscach śmiechłem, no ale ja nie odczuwam mdłości na widok słowa “kał”.

Pozdrawiam!

“alfabetem Morsae’a“ – Morse’a

 

“imigrantki z Szanghaju – byłej kochanki Chucka Norrisa, utorowałem sobie drogę do środka.“ – skoro zacząłeś wtrącenie myślnikiem, to powinno też tak się zakończyć (czyli po “Norrisa” myślnik a nie przecinek).

 

Przeczytałam pierwszy fragment, reszta jutro. Komentarz zedytuję ; )

 

EDIT:

 

“by nie czyli bólu“ – czuli

 

“– No wiec, panowie, co was do mnie sprowadza?“ – więc

 

Cóż mogę powiedzieć… Tekst w Twoim stylu, Fas. Parę ciekawych, oryginalnych pomysłów, parę fragmentów do uśmiechnięcia się, parę obrzydliwych kawałków (w końcu to bizarro), ale ogólnie fabuła mnie nie porwała. No ale też od bizarro oczekuje się raczej formy niż treści, nie? Raczej trudno napisać coś, co będzie ociekać różnorakimi płynami ustrojowymi, a jednocześnie będzie fabularnie głębokie…

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Dziękuję za uczciwą przedmowę. Dzięki niej ominąłem tekst. Nie moje klimaty. Szczególnie w porze kolacji. 

Ciekawa historia, barwny język. Wprawdzie sceneria monotonna, ale nie można mieć wszystkiego. Właściwie monotonne są materiały, w których rzeźbisz. Same dzieła sztuki interesujące. Podoba mi się dopracowanie szczegółów. Trochę mam wrażenie, że starasz się być obrazoburczy na siłę.

Interpunkcja Ci szwankuje.

ruchana przez Harona w odbyt

Ale dlaczego przez samo h?

Babska logika rządzi!

Genialnie popaprane. Pamiętam że to był najbardziej bizarrowy tekst z całej antologii.

To chyba nostalgia, jedna wielka tęsknota za tamtymi czasami, tamtą modą, muzyką, stylem, życiem...

Nie porwało mnie :(

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka