- Opowiadanie: ostry-hasz - Druk Biologiczny

Druk Biologiczny

Jest to pierwsze opowiadanie, jakie zamieszczam na tym forum, dlatego proszę o wyrozumiałość. Mam nadzieję, że się państwu spodoba. Życzę miłej lektury.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

Bellatrix, zygfryd89, Użytkownicy

Oceny

Druk Biologiczny

 

 

 

 

 

 

 

"Druk bio­lo­gicz­ny"

Woj­ciech Ostry­charz

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

*An­kie­ta*

 

W środ­ku nie­koń­czą­ce­go się lasu stał osa­mot­nio­ny kil­ku­pię­tro­wy blok. Wokół niego, jak okiem się­gnąć, nie było nic oprócz drzew. Brzo­zy, sosny, dęby, lipy, świer­ki, bez­kre­sne morze igieł, pa­ty­ków i liści. O tej porze roku głę­bo­ka żółć i czer­wień wy­peł­nia­ły kra­jo­braz po sam ho­ry­zont. Na ta­ra­sie umiej­sco­wio­nym z tyłu bu­dyn­ku znaj­do­wa­ło się jedno ma­syw­ne i wy­god­ne krze­sło. Zaj­mo­wał je Henry.

 Było cie­pło, ale po ostat­niej fali upa­łów de­li­kat­ny je­sien­ny po­wiew spra­wiał, że dało się wresz­cie od­dy­chać. Wiatr gwiz­dał gdzieś w od­da­li jakąś nie­zbyt znaną, po­nu­rą me­lo­dię. Kro­ple ude­rza­ły w drew­nia­ne za­da­sze­nie, w sze­ro­kie li­ście, rynnę, pa­ra­pe­ty, wy­bi­ja­jąc cha­otycz­ny, ale wy­raź­nie od­czu­wal­ny rytm. Henry słu­chał tego kon­cer­tu z tym samym uczu­ciem, które co rano wy­wo­ły­wał w nim dźwięk alar­mu, wy­cią­ga­ją­cy go z sen­nej ot­chła­ni do płyt­kiej rze­czy­wi­sto­ści. Burza nie­istot­nych in­for­ma­cji do­cie­ra­ła do niego z wy­so­ką czę­sto­tli­wo­ścią, a wszyst­kie skła­da­ły się w nudny, ale przy­zwo­ity wnio­sek: pada deszcz.

 „To jesz­cze nie jest mo­ment na otwar­cie, mam czas”, po­my­ślał i jego oczy po­zo­sta­ły za­mknię­te. Czuł już na sobie pro­mie­nie słoń­ca. Deszcz po­wo­li ustę­po­wał.

– Jak się pan czuje? – Usły­szał ko­bie­cy głos, do­cho­dzą­cy z pokoju. 

Henry po­pra­wił szla­frok, od­wró­cił się i w od­bi­ciu szyby uj­rzał czterdziestokil­ku­let­nie­go męż­czy­znę z lekką nad­wa­gą. Zdro­wy tryb życia nie był jego naj­moc­niej­szą stro­ną, pod­krą­żo­ne zmę­czo­ne oczy, blada cera. Nie lubił swojego wi­do­ku, ale na lep­szym mu nie za­le­ża­ło. Czuł lekką po­gar­dę dla wła­snej ma­te­rii i jej wy­gląd nie miał spe­cjal­nie zna­cze­nia w jego eg­zy­sten­cji. Zmru­żył oczy, by le­piej uj­rzeć swo­ją roz­mów­czynię. 

Zobaczył sylwetkę zgrabnej kobiety, ubranej w elegancki, oficjalny uniform. Miała  buty  na niewysokich  obcasach,  spię­te włosy i trzy­ma­ła w rę­kach coś wy­glą­da­ją­ce­go na plik do­ku­men­tów.

– W po­rząd­ku – od­po­wie­dział z wy­czu­wal­ną obo­jęt­no­ścią w gło­sie.

Pod­szedł do drzwi okien­nych, przez które roz­ma­wia­li i od­su­nął je zde­cy­do­wa­nym ru­chem na bok, by po­zbyć się z pola wi­dze­nia nie­przy­jem­ne­go go­ścia i le­piej przyj­rzeć się komuś war­te­mu uwagi.

– Czy pań­skie sa­mo­po­czu­cie przed sko­kiem było po­dob­ne? – za­py­ta­ła ko­bie­ta.

Henry uj­rzał wy­raź­niej jej twarz. Praw­do­po­dob­nie była pra­cow­ni­cą dru­kar­ni, czy może ra­czej kimś w ro­dza­ju ste­war­des­sy. Od­ha­czy­ła coś na kart­ce, po czym spoj­rza­ła na niego z takim samym za­in­te­re­so­wa­niem, z jakim wcze­śniej pa­trzy­ła na an­kie­tę.

Była to za­dba­na ko­bie­ta o kla­sycz­nej, ale nie­zbyt za­pa­da­ją­cej w pa­mięć uro­dzie, wy­glą­da­ją­ca na trzy­dzie­ści parę lat, cho­ciaż Henry wie­dział już, że jest star­sza.

– Emily? – za­py­tał nie­śmia­ło, z nie­pew­no­ścią w gło­sie.

Na twa­rzy Emily po­ja­wi­ło się lek­kie zmie­sza­nie. Mru­gnę­ła powiekami, jakby wła­śnie prze­mó­wił do niej eks­pres do kawy.

Twarz Henry'ego pro­mie­nia­ła, a oczy błysz­cza­ły i śmia­ły się. Głu­pio szcze­rzył krzy­we zęby w nie­po­ha­mo­wa­nym uśmie­chu. Z Emily, którą miał przed ocza­mi nie łą­czy­ło go kompletnie nic. Znał ją z cza­sów szkol­nych, a wła­ści­wie nie znał, tylko pa­mię­tał. Nie była nawet jego ko­le­żan­ką. Cho­dzi­ła do innej klasy. Nie za­mie­nił z nią nawet słowa, ale za­pa­mię­tał, bo wtedy za­pa­da­ła jesz­cze w pa­mięć. Wtedy, gdy żyli jesz­cze jego ro­dzi­ce. Śmiał się, bo dzię­ki jej twa­rzy wró­cił do cza­sów, gdy mama pa­ko­wa­ła mu ka­nap­ki, a nad­cho­dzą­ce wa­ka­cje były znacz­nie bar­dziej eks­cy­tu­ją­ce niż przy­szłość czter­dzie­sto­pa­ro­lat­ka.

– Mam na imię Mo­ni­ka.

Wa­ka­cje zle­cia­ły rów­nie szyb­ko, jak się po­ja­wi­ły. Jego myśli bły­ska­wicz­nie spa­ko­wa­ły się i od­by­ły po­dróż po­wrot­ną z od­le­głych ob­sza­rów pa­mię­ci do te­raź­niej­szo­ści, a mina Henry'ego w mgnie­niu oka wró­ci­ła do po­przed­nie­go wy­ra­zu ni­co­ści. Praw­do­po­dob­nie po­my­lił imio­na, ale wie­dział, że to była ona. Ta dziew­czy­na ze szko­ły, z którą nic go nie łą­czy­ło i któ­rej imie­nia nawet nie znał. Nie było sensu drą­żyć te­ma­tu, gdyż z pew­no­ścią go nie pa­mię­ta­ła. On od za­wsze miał zdol­ność do bycia nie­zau­wa­żal­nym. Wta­piał się w oto­cze­nie w szko­le, w pracy, po pracy, w domu i na spo­tka­niach to­wa­rzy­skich. Nie miał cech szcze­gól­nych i był ra­czej prze­cięt­ny. Lu­dzie go omi­ja­li, jakby był po pro­stu czę­ścią prze­strze­ni, jak filar, la­tar­nia albo wie­szak. Po­zwo­li­ło mu to do­sko­na­lić ważną umie­jęt­ność ak­cep­ta­cji wła­sne­go po­ło­że­nia.

– Nieważne, prze­pra­szam – Henry  nie kon­ty­nu­ował wątku .

Na twa­rzy Emily, a ra­czej Mo­ni­ki, po­ja­wił się ty­po­wy uśmiech pra­cow­ni­ka dzia­łu ob­słu­gi klien­ta, po czym wró­ci­ła do dal­szych czyn­no­ści.

– Po­twier­dzę teraz pań­ską toż­sa­mość. Imię?

– Henry.

– Na­zwi­sko?

– Ko­wal­ski.

– Imię ojca?

Mały Henry trzy­mał się kur­czo­wo sanek. Śnieg sypał po raz pierw­szy tej zimy, ale biały puch po­krył już do­kład­nie mało ru­chli­wą ulicę z domu do przed­szko­la. Około 600 me­trów wspa­nia­łej za­ba­wy. Sunął przez biel za cie­niem swo­je­go ojca. Ubra­ny w grubą kurt­kę z kap­tu­rem, pod któ­rym miał jesz­cze grub­szą czap­kę, czuł się jak ko­smo­nau­ta ze znacz­ków pocz­to­wych z kla­se­ra taty. Kla­se­ry taty były w tam­tym cza­sie ko­pal­nią przy­gód. Stare znacz­ki za­wie­ra­ły w sobie po­sta­cie, hi­sto­rie, zwie­rzę­ta, po­jaz­dy, pej­za­że i cie­ka­wost­ki, któ­rych nigdy nie wi­dział i być może już nie zo­ba­czy, bo prze­mi­nę­ły i ist­nia­ły już tylko na znacz­kach. Dla niego wszyst­ko to było nowe i cie­ka­we, a naj­cie­kaw­sze były te naj­star­sze i naj­rzad­sze, uni­ka­to­we.

Tata po­tra­fił wszyst­ko. Tak przy­naj­mniej wy­da­wa­ło się chłop­cu. W jego oczach, ojcu wy­cho­dzi­ła każda rzecz, za którą się za­brał. Tata na­pra­wił pral­kę, zro­bił meble, la­taw­ce, mo­de­le stat­ków i sa­mo­lo­tów, umiał nawet zro­bić trzy­gło­we­go smoka z pla­ste­li­ny. Tak… Tę umie­jęt­ność mały Henry po­dzi­wiał naj­bar­dziej. Zresz­tą, sanki, na któ­rych je­chał, rów­nież zro­bił tata. Tata nie miał imie­nia. Był tatą. Tato, a co to? Tato, a mogę? Tato, nie tak szyb­ko! Tato, boję się! Tata zy­skał imię, gdy Henry wy­peł­niał pa­pie­ry po jego odej­ściu.

– Ry­szard.

– Adres za­miesz­ka­nia?

Tak, imię matki w do­ku­men­tach jest po­mi­ja­ne, jak nie­istot­na in­for­ma­cja. Jakby była przy­pi­sa­na jak oczy­wi­stość do ojca albo ad­re­su za­miesz­ka­nia. Pusta luka po­mię­dzy tymi in­for­ma­cja­mi przy­po­mnia­ła mu, jaką lukę po­zo­sta­wi­ła po sobie. Za­wsze było jej pełno, tu­li­ła, krzy­cza­ła i gła­ska­ła. Miała wpływ na wszyst­ko, pełna kon­tro­la, jakby wszyst­ko, co się dzia­ło było po­wo­do­wa­ne przez nią, za­rów­no w domu, w szko­le, jak i na po­dwór­ku. Mamo, pomóż! Mamo, patrz! W pew­nym sen­sie bez matki dom staje się tylko ad­re­sem za­miesz­ka­nia.

– Al. Ko­smo­nau­tów 106, dys­trykt 48.

Dla nie­któ­rych osób, dom czy też adres za­miesz­ka­nia, jest punk­tem od­nie­sie­nia w świe­cie, ni­czym wła­sne ciało. Wszyst­ko pły­nie, świat leci do przo­du na łeb na szyję, a oni wra­ca­ją do tego sa­me­go miej­sca, żeby po­czuć się bez­piecz­nie, dla psy­chicz­ne­go kom­for­tu. Po­dró­żu­ją, od­kry­wa­ją nowe miej­sca, po­zna­ją ludzi, ale za­wsze wra­ca­ją. Wra­ca­nie to dla ludzi cecha, która ich iden­ty­fi­ku­je. "Je­stem, bo wra­cam" po­wi­nien był rzec Kar­te­zjusz. „Wszę­dzie do­brze, ale w domu naj­le­piej”, mówią, wra­ca­jąc, jakby po zbom­bar­do­wa­niu no­wy­mi in­for­ma­cja­mi czło­wiek po­trze­bo­wał bu­fo­ru bez­pie­czeń­stwa, mo­men­tu, gdy wszyst­ko wokół jest stare, zna­jo­me i nie­zmien­ne. Henry miał adres za­miesz­ka­nia, bo takie było prawo, jed­nak nie miesz­kał tam nigdy.

– Numer iden­ty­fi­ka­cyj­ny?

– 0812205001395.

– Hasło wyj­ścia?

– Mer­ku­ry­268e­500.

Oby­dwo­je zda­wa­li sobie spra­wę, że to była naj­istot­niej­sza in­for­ma­cja w tej an­kie­cie.

– Zajmę panu jesz­cze kilka minut, żeby po­twier­dzić do­dat­ko­we dane do celów mar­ke­tin­go­wych, na co wy­ra­ził pan zgodę, pod­pi­su­jąc umowę star­tu, która jest czę­ścią pro­ce­du­ry wyj­ścia.

Henry ski­nął głową.

– Stan cy­wil­ny? – kon­ty­nu­owa­ła.

Anna wy­szła za Henry'ego 2 lata temu, mimo że ich zwią­zek był o wiele dłuż­szy. Było to ty­po­we małżeństwo pra­co­ho­li­ków. Oby­dwo­je więk­szość czasu spę­dza­li poza domem, żyli pracą. To ich łą­czy­ło. Mało się wi­dy­wa­li i pa­so­wa­ło to oby­dwoj­gu. Sza­no­wa­li wza­jem­nie swój czas i prze­strzeń oso­bi­stą. Czę­ste po­dró­że i zmia­ny miejsc, zwią­za­ne ze spe­cy­fi­ką pracy, spra­wia­ły jed­nak, że byli dla sie­bie czymś wię­cej. Byli dla sie­bie bu­fo­rem bez­pie­czeń­stwa, domem. Dla ana­li­tycz­ne­go umy­słu punkt od­nie­sie­nia brzmi zde­cy­do­wa­nie le­piej niż nie­pre­cy­zyj­ne słowo mi­łość.

– Żo­na­ty – od­po­wie­dział.

– Czy po­sia­da pan po­tom­stwo?

Nie mieli dzie­ci. Nie z braku czasu, bo Henry po­tra­fił do­brze za­rzą­dzać cza­sem, po­dob­nie jak Anna. Przy­czy­ną była nie­płod­ność wy­ni­ka­ją­ca z wady ge­ne­tycz­nej, zwy­czaj­na cho­ro­ba cy­wi­li­za­cyj­na. Roz­wój ge­ne­ty­ki, kom­pu­te­ry kwan­to­we, ska­no­wa­nie ludzi i bio-druk me­dycz­ny nic tu nie po­mo­gły. Nie­ty­po­we przy­pad­ki są zwy­kle poza ob­sza­rem za­in­te­re­so­wa­nia sys­te­mu, a co za tym idzie – fi­nan­so­wa­nia. Pró­bo­wa­li róż­nych, nie­rzad­ko dro­gich metod, nie udało się. Do pro­gra­mu ad­op­cyj­ne­go nie ła­pa­li się z po­wo­du wieku i braku obec­no­ści, którą można by uznać za stałą, w miej­scu za­miesz­ka­nia.

– Brak – wy­du­sił z sie­bie po krót­kiej chwi­li nieco słab­szym tonem.

– Bez-dziet-ny – prze­sy­la­bi­zo­wa­ła, wpi­su­jąc do for­mu­la­rza, jakby aku­rat to słowo spo­śród wszyst­kich oka­za­ło się dla niej pro­ble­ma­tycz­ne albo wkład dłu­go­pi­su za­czął się wła­śnie wy­pi­sy­wać. Wolał my­śleć, że to wkład. Tak jak nie­zau­wa­żal­ny, za­wsze był też nie­kon­flik­to­wy. Pa­cy­fi­sta… lubił my­śleć o sobie. Wy­czu­wał jed­nak pod­skór­nie nie­chęć ko­bie­ty  i wzma­ga­ła w nim po­trze­ba jej od­wza­jem­nie­nia.

„Nie­wia­ry­god­ne”, po­my­ślał. „Po tym, co na­ukow­cy, in­ży­nie­ro­wie i lu­dzie po­stę­pu zro­bi­li dla roz­wi­nię­cia prze­pły­wu in­for­ma­cji, baba nadal używa dłu­go­pi­su. Po tylu la­tach roz­wo­ju”. Pa­trząc na nią, czuł się, jakby pa­trzył na małpę ba­wią­cą się pa­ty­kiem, co spra­wi­ło mu krót­ko­trwa­łą przy­jem­ność. Jego nie­chęć do an­kie­ter­ki rosła. Tak, Emily, a ra­czej Mo­ni­ka, bły­ska­wicz­nie „awan­so­wa­ła” w jego oczach z po­sia­da­ją­ce­go cer­ty­fi­ka­cję me­dycz­no-praw­ni­czą, ofi­cjal­ne­go przed­sta­wi­cie­la linii LST na… an­kie­ter­kę.

– Bran­ża? – za­da­ła ko­lej­ne py­ta­nie.

– Za­so­by ludz­kie.

Henry miał spore ro­ze­zna­nie w kwa­li­fi­ka­cjach wy­ma­ga­nych na od­po­wied­nich szcze­blach struk­tur or­ga­ni­za­cyj­nych. Do­my­ślał się, że na an­kie­ter­kę po czter­dzie­st­ce nie czeka za­wrot­na ka­rie­ra na­uko­wa. Wi­dy­wał o wiele młod­sze osoby na tym sta­no­wi­sku, dla któ­rych był to zwy­kle tylko etap, krok w dal­szej ka­rie­rze, a z linii LST ko­rzy­stał czę­sto. Wie­dział, że dla niej to już praw­do­po­dob­nie ostat­ni szcze­bel, a dalej na­po­tka mur. Może jesz­cze se­nior w ty­tu­le, o ile już go nie miała. Mło­dzi uta­len­to­wa­ni będą ją mijać jak przy­cze­pę kam­pin­go­wą, po­zo­sta­wio­ną na po­sto­ju przy au­to­stra­dzie. „No cóż”, po­my­ślał. Do­strzegł ob­rącz­kę na jej palcu. „Pew­nie ma męża, dziec­ko, może dwój­kę”, prze­szło mu przez głowę. Ma dla kogo tyrać. Ład­nie wy­peł­ni puste miej­sce mię­dzy imie­niem ojca, a ad­re­sem za­miesz­ka­nia w psy­chi­ce ko­lej­nych po­ko­leń za­so­bów ludz­kich.

– Wy­ko­ny­wa­ny zawód, sta­no­wi­sko?

– Human re­so­ur­ces di­rec­tor.

Czę­ste po­dró­że to część tej pracy, dla­te­go był jed­nym ze sta­łych klien­tów linii LST, a te nie na­le­ża­ły do naj­tań­szych. Prze­ciw­nie, były horren­dal­nie dro­gie. Z tego spo­so­bu prze­miesz­cza­nia ko­rzy­stał tylko uła­mek spo­łe­czeń­stwa. Mimo że bran­ża ist­nia­ła od wielu lat i zre­wo­lu­cjo­ni­zo­wa­ła trans­port i go­spo­dar­kę, nadal ko­rzy­sta­li z niej nie­licz­ni i nic nie wska­zy­wa­ło na to, by miało się to szyb­ko zmie­nić. Przy­czy­ną jed­nak nie była astro­no­micz­na cena, bę­dą­ca da­le­ko poza za­się­giem zwy­kłych ludzi, a nawet mocno od­czu­wal­na dla elit. Cena mogła wpły­wać na niski popyt, jed­nak głów­nym po­wo­dem była nie­chęć prze­cięt­nych kon­su­men­tów. Mimo po­wszech­nej do­stęp­no­ści, głów­ny­mi klien­ta­mi nadal były kor­po­ra­cje ko­smicz­ne, in­sty­tu­cje na­uko­we i woj­sko. W mniej­szym stop­niu apa­rat pań­stwa, po­li­ty­cy i wy­so­ka kadra za­rzą­dza­ją­ca, do któ­rej wła­śnie na­le­żał Henry.

Więk­szość ludzi nadal używała tra­dy­cyj­nych środ­ków po­dró­ży, mimo że Linie LST były zde­cy­do­wa­nie naj­bez­piecz­niej­szym, naj­szyb­szym i naj­wy­god­niej­szym z ist­nie­ją­cych sposobów przemieszczania się. Żad­nych ofiar w lu­dziach od po­cząt­ku dzia­łal­no­ści. Ty­czy­ło się to rów­nież zwie­rząt. Cał­ko­wi­ta nie­szko­dli­wość dla śro­do­wi­ska, co było od kil­ku­na­stu lat ha­słem prze­wod­nim linii, ma­ją­cym bu­do­wać po­zy­tyw­ną aurę wokół bran­ży, zy­sku­ją­cej w ten spo­sób przy­chyl­ność po­pu­la­cji ludz­kiej, ma­ją­cej teraz fioła na punk­cie zdro­wia i dłu­gie­go życia.

– Wiek, pana dy­rek­to­ra? – z wy­raź­ną nutą zło­śli­wo­ści kon­ty­nu­owa­ła Mo­ni­ka.

Henry zda­wał sobie spra­wę, dla­cze­go to py­ta­nie znaj­du­je się w tym miej­scu. Wie­dział jak pro­jek­tu­je się takie an­kie­ty.

– A na ile wy­glą­dam? – za­py­tał chłod­no i spo­koj­nie, pa­trząc na nią z góry. Spo­dzie­wał się uszczy­pli­wej od­po­wie­dzi, ale mimo to dał jej moż­li­wość za­prze­sta­nia bycia ro­bo­tem i od­stą­pie­nia od stan­dar­do­wej pro­ce­du­ry. Czuł się dzię­ki temu jakby był wła­ści­cie­lem jej czasu, za­rząd­cą, który po­zwo­lił jej się ode­zwać.

Mo­ni­ka po­sta­no­wi­ła nie ob­da­rzyć go nawet spoj­rze­niem. Nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od an­kie­ty, od­po­wie­dzia­ła z po­gar­dą w gło­sie.

– Dla mnie ma pan kil­ka­na­ście minut. Jest pan tylko wy­dru­kiem, panie dy­rek­to­rze Ko­wal­ski – ugryzła  się w język. Czuła, że nieco się za­ga­lo­po­wa­ła.

Mo­ni­ka była naj­praw­do­po­dob­niej re­li­gij­na, przy­wią­za­na do teo­rii duszy po­wią­za­nej z cia­łem. Wnio­sku­jąc z tonu głosu, sama nie po­dró­żo­wa­ła LST. Praw­do­po­dob­nie mo­ral­nie się z tym nie zga­dza­ła, jed­nak nie prze­szka­dza­ło jej to pra­co­wać w tej bran­ży. Henry do­my­ślał się już, dla­cze­go nie awan­so­wa­ła wyżej. „Ale tra­fi­łem…”, po­my­ślał.

In­ży­nie­ria ge­ne­tycz­na i druk bio­lo­gicz­ny był już od dawna mo­ral­nie ak­cep­to­wa­ny przez ogół spo­łe­czeń­stwa. Szcze­gól­nie, je­że­li cho­dzi­ło o za­sto­so­wa­nia me­dycz­ne, jak dru­ko­wa­nie or­ga­nów, krwi czy też po­łą­czeń ner­wo­wych. Po­dró­żo­wa­nie tą me­to­dą bu­dzi­ło jed­nak przez długi czas kon­tro­wer­sje. Na­ro­sła wokół tego cała masa mitów i plo­tek, z któ­ry­mi kor­po­ra­cja mu­sia­ła uże­rać się w pierw­szych la­tach dzia­łal­no­ści. Oczy­wi­ście ze ska­no­wa­niem, a na­stęp­nie dru­ko­wa­niem u ad­re­sa­ta przed­mio­tów czy nawet zwie­rząt nie było ta­kich pro­ble­mów. Ale czło­wiek? Czło­wiek to trud­na spra­wa.

– Pani na­to­miast jest re­lik­tem, pani Mo­ni­ko. Znacz­kiem pocz­to­wym na sta­rej, po­żół­kłej ko­per­cie, na któ­re­go trze­ba długo chu­chać, żeby się ra­czył od­kle­ić i być de­li­kat­nym, żeby go przy­pad­kiem nie znisz­czyć, wkła­da­jąc do kla­se­ra.

Mo­ni­ka po­czer­wie­nia­ła, za­ci­ska­jąc zęby. 

Kie­dyś mó­wio­no, że żoł­nierz prze­sy­ła­ny w ob­szar dzia­łań za po­mo­cą druku bio­lo­gicz­ne­go traci duszę, któ­rej nie da się ze­ska­no­wać, bo nic o niej nie wiemy i w związ­ku z tym bę­dzie zdol­ny do be­stial­stwa. Jed­nak nie zna­la­zło to po­twier­dze­nia w rze­czy­wi­sto­ści. Sta­ty­sty­ka nie­ubła­ga­nie stała po stro­nie na­ukow­ców, a druk dawał prze­wa­gę za­rów­no lo­gi­stycz­ną, jak i tak­tycz­ną na polu bitwy. Wielu lu­dziom ura­to­wał życie, więc spo­tkał się z po­wszech­ną ak­cep­ta­cją w śro­do­wi­skach woj­sko­wych. To było bar­dzo ważne dla prze­ła­ma­nia na­stro­jów i my­śle­nia o druku bio­lo­gicz­nym jako for­mie trans­por­tu. Lu­dzie ina­czej pa­trzą na przy­pad­ki eks­tre­mal­ne czy tra­gicz­ne, nie­miesz­czą­ce się w nor­mach. Henry był pa­cy­fi­stą, ale do­pusz­czał do sie­bie myśl, że wojna, jako do­świad­cze­nie eks­tre­mal­ne, może być ka­ta­li­za­to­rem zmian w spo­so­bie ro­zu­mo­wa­nia. Nie­ste­ty… cza­sem czło­wiek po­trze­bu­je tra­ge­dii, by za­cząć my­śleć.

– Może i je­stem re­lik­tem, ale przy­naj­mniej w ory­gi­na­le. Pan ska­kał wie­lo­krot­nie, więc jest pan już kopią kopii swo­jej kopii, kalką sa­me­go sie­bie, na któ­rej do­pi­su­je się ko­lej­ne no­tat­ki i po­now­nie ko­piu­je. Ory­gi­nal­ny Henry Ko­wal­ski zo­stał zde­ma­te­ria­li­zo­wa­ny przy pierw­szym skoku. Po­szedł na ma­te­ria­ły i atra­ment do druku kopii przy­cho­dzą­cych.

Strach przed dez­in­te­gra­cją i przy­wią­za­nie do ciała były  głównymi przyczynami braku po­pu­lar­no­ści tego spo­so­bu te­le­por­ta­cji. Lu­dzie na­uczy­li się żyć wśród wy­dru­ko­wa­nych, cho­ciaż wy­dru­ko­wa­ni niespe­cjal­nie lu­bi­li się tym chwa­lić. Linie Light Speed Tra­vel przy­kła­da­ły szcze­gól­ną uwagę do ochro­ny da­nych oso­bo­wych klien­tów.

– Czy pani ma dzie­ci?

– Moje dzie­ci nigdy nie zo­sta­ną ze­ska­no­wa­ne – oświad­czy­ła zde­cy­do­wa­nym tonem. 

– Moje rów­nież – od­parł cy­nicz­nie.

– Czy wy­druk w ogóle może mieć praw­dzi­we dzie­ci? – za­py­ta­ła zło­śli­wie, wie­dząc, że Henry nie ma po­tom­stwa.

– Gdzie pra­cu­je pani mąż? 

– Nie mam męża, bo je­stem roz­wie­dzio­na. Pra­co­wał tutaj. On też ska­kał. Po tym już nigdy nie był taki sam.

Henry zdał sobie spra­wę, że dość po­chop­nie oce­nił swoją roz­mów­czy­nię.

– Jest pani pewna, że nie był wy­dru­kiem zanim uro­dzi­ły wam się dzie­ci?

Rzu­ci­ła mu mil­czą­ce spoj­rze­nie.

– Czy jest pani pewna, że to on się zmie­nił? A może to pani się zmie­ni­ła? Świat idzie do przo­du, sto­jąc w miej­scu cofa się pani, zmie­nia po­ło­że­nie wzglę­dem niego. Wszyst­ko za­le­ży od punk­tu od­nie­sie­nia ob­ser­wu­ją­ce­go.

– Dzię­ku­ję. Pań­skie od­po­wie­dzi są ade­kwat­ne do roz­mo­wy sprzed pro­ce­du­ry wej­ścia. Na tym mo­że­my za­koń­czyć pro­ce­du­rę syn­chro­ni­za­cji. Gra­tu­lu­ję, wy­pa­dła po­myśl­nie – po­wie­dzia­ła spo­koj­nie Mo­ni­ka.

– Musi pan teraz au­to­ry­zo­wać upo­waż­nie­nie do dez­in­te­gra­cji ma­te­ria­łu źró­dło­we­go.

Henry miał wra­że­nie déjà vu. Pa­mię­tał już tę roz­mo­wę. Znał do­brze pro­ce­du­rę wyj­ścia, którą prze­cho­dził nie raz. Jed­nak tę de­cy­zję pod­jął już dużo wcze­śniej. My­ślał o tym od dawna, można po­wie­dzieć od do­brych kilku sko­ków, jesz­cze przed swoim po­przed­nim po­wro­tem na matkę Zie­mię. Wie­dział, że czeka go długi pro­ces są­do­wy z li­nia­mi LST, który za­koń­czy się naj­praw­do­po­dob­niej jego wła­sną dez­in­te­gra­cją, przy­wró­ce­niem źró­dła i po­now­ną pro­ce­du­rą skoku, ale pod­jął kon­fron­ta­cję. Stał się śmier­tel­ny. Nie wie­dział jak to się skoń­czy i to było nowe, eks­cy­tu­ją­ce.

– Od­ma­wiam au­to­ry­za­cji.

 

*Dach*

 

Re­pre­zen­tant­ka linii znie­ru­cho­mia­ła. Kart­ki, które trzy­ma­ła w ręku roz­sy­pa­ły się po pod­ło­dze, a zaraz potem do­łą­czył do nich dłu­go­pis, tro­chę wol­niej wy­su­wa­ją­cy się z ręki. Stała jak spa­ra­li­żo­wa­na. Nie była na to przy­go­to­wa­na i nie wie­dzia­ła jak po­win­na za­re­ago­wać. Od po­cząt­ku jej pracy w za­wo­dzie taka sy­tu­acja nie miała jesz­cze miej­sca, zresz­tą od po­cząt­ku ist­nie­nia firmy nic ta­kie­go nigdy się nie wy­da­rzy­ło. Au­to­ry­za­cja była tylko for­mal­no­ścią, by w świe­tle ak­tu­al­ne­go prawa wszyst­ko się zga­dza­ło. To, co teraz za­szło, było pre­ce­den­sem. Wy­druk od­mó­wił znisz­cze­nia ory­gi­na­łu, a prze­cież ist­nie­nie tego sa­me­go czło­wie­ka, z tymi sa­my­mi wspo­mnie­nia­mi, my­śla­mi, wie­dzą i pla­na­mi, było wiel­ce nie­do­pusz­czal­ne, tak ze wzglę­dów etycz­nych, jak i bez­pie­czeń­stwa. Na jej twa­rzy ma­lo­wa­ło się prze­ra­że­nie. W gło­wie miała jedno słowo… „ano­ma­lia”. To nie wró­ży­ło nic do­bre­go i na­su­wa­ło jej nie­zli­czo­ne py­ta­nia. Jakie będą kon­se­kwen­cje? Czy osoba sto­ją­ca przed nią zo­sta­nie usu­nię­ta, wrzu­co­na do nisz­czar­ki ni­czym źle wy­dru­ko­wa­na kart­ka? Pierw­sza ofia­ra linii LST? „To bę­dzie sen­sa­cja w me­diach ziem­skich i nie tylko. Prze­ło­że­ni na pewno nie będą za­do­wo­le­ni”, po­my­śla­ła. Od lat po­stę­po­wa­ła zgod­nie z pro­ce­du­rą i miała wgra­ny ze­staw re­ak­cji na każdą moż­li­wą sy­tu­ację. Zże­ra­ła ją ru­ty­na. W tej pracy nie było nie­spo­dzia­nek. Sama zresz­tą szko­li­ła no­wych pra­cow­ni­ków. Teraz jed­nak czuła strach. Je­że­li wy­druk za­cho­wał się nie­prze­wi­dy­wal­nie, to może za­szedł jakiś błąd? Pierw­szy raz. Czy jest nie­obli­czal­ny? Do czego jest zdol­ny? Prze­cież pro­ce­du­ra syn­chro­ni­za­cji za­koń­czy­ła się suk­ce­sem.

Ko­bie­ta ock­nę­ła się i przy­kuc­nę­ła w po­śpie­chu, zbie­ra­jąc kart­ki. Ręce jej drża­ły. Henry stał nad nią, ob­ser­wu­jąc z góry. Po­wo­li zro­bił krok w jej kie­run­ku. Mo­ni­ka znowu znie­ru­cho­mia­ła. Wstrzy­ma­ła ner­wo­wy od­dech. Miała gęsią skór­kę, a na jej skro­ni po­ja­wi­ła się kro­pel­ka potu.

– Pro­szę za­koń­czyć pro­ce­du­rę wyj­ścia – po­wie­dział Henry zde­cy­do­wa­nym tonem.

Ko­bie­ta nie zdą­ży­ła ze­brać z ziemi wszyst­kich do­ku­men­tów. W mil­cze­niu wsta­ła, co­fa­jąc się po­wo­li z twa­rzą skie­ro­wa­ną w kie­run­ku pa­sa­że­ra, jakby miała przed sobą nie­bez­piecz­ne, dra­pież­ne zwie­rzę, które tylko czeka na to, aż jego ofia­ra się od­wró­ci, by za­ata­ko­wać.

Henry czuł jej strach. Spa­ni­ko­wa­na ko­bie­ta mogła zni­we­czyć jego plan. Dla­cze­go tra­fił aku­rat na nią? Po­my­ślał nawet, że być może wie­rzy­ła w to, co mó­wi­ła o wy­dru­kach, że nie są to praw­dzi­wi lu­dzie.

– Pro­szę do­kończ pro­ce­du­rę – po­wtó­rzył pełen obaw.

Odkąd sam w swo­jej fir­mie od­krył drob­ne prze­su­nię­cia cza­so­we nie­zgod­ne z umową o trans­por­cie ludzi, miał wąt­pli­wo­ści. Był skłon­ny uwie­rzyć w teo­rie spi­sko­we, ro­dzą­ce się w jego umy­śle. Nigdy wcze­śniej nie dawał dojść do głosu ab­sur­dal­nym po­my­słom w swo­jej gło­wie, że być może jest oszu­ki­wa­ny, przez kogoś lub przez sys­tem, któ­re­go prze­cież jest czę­ścią. Nie do­pusz­czał do sie­bie myśli, że być może jakaś nie­zna­na nie­przy­chyl­na siła ste­ru­je jego losem wedle swo­ich po­trzeb. Uwa­żał to za ty­po­we dla ludzi pro­stych z ni­skim po­zio­mem świa­do­mo­ści, wy­ni­ka­ją­cym z braku wie­dzy i zna­jo­mo­ści zasad funk­cjo­no­wa­nia sys­te­mu.

– Do­kończ pro­ce­du­rę wyj­ścia – szep­nął.

Nie­czę­sto na­cho­dzi­ły go wąt­pli­wo­ści, a gdy tak było z po­mo­cą przy­cho­dzi­ła mu jego wie­lo­let­nia part­ner­ka, a od dwóch lat żona, Anna. Otwar­ta, mądra i in­te­li­gent­na osoba, dła­wią­ca w za­ląż­ku wszel­kie ab­sur­dy, przy­cho­dzą­ce mu do głowy. Była tro­chę jak dobra dusza, po­tra­fią­ca zjed­nać sobie każ­de­go. Miała cenną zdol­ność za­cho­wy­wa­nia dy­stan­su i obiek­tyw­nej oceny, dla­te­go ufał jej cał­ko­wi­cie. Pra­gnął się z nią ze­sta­rzeć, co­kol­wiek to zna­czy­ło. Teraz nie było jej w po­bli­żu.

– Za­cze­kaj – po­wie­dział spo­koj­nie do wy­co­fu­ją­cej się Mo­ni­ki, co wy­stra­szy­ło ją jesz­cze bar­dziej i spra­wi­ło, że wy­bie­gła z po­ko­ju, za­trza­sku­jąc za sobą drzwi.

Wie­dział, że pro­ce­du­ra wyj­ścia była for­mal­nie za­koń­czo­na, bra­ko­wa­ło jed­nak au­to­ry­za­cji spa­ni­ko­wa­nej an­kie­ter­ki, na którą był teraz wście­kły. Wie­dział, że to w są­dzie po­win­no wy­star­czyć. On za­koń­czył prze­cież pro­ce­du­rę ze swo­jej stro­ny. Wszyst­kie syn­chro­ni­za­cje są też na­gry­wa­ne. Co, je­że­li ktoś zo­sta­wił sobie furt­kę praw­ną i spró­bu­je udo­wod­nić błąd trans­fe­ru da­nych? Nie, to nie­do­rzecz­ne, prze­cież był żywym do­wo­dem i miał prawo się bro­nić, a nawet je­śli­by nie miał, to nie dał au­to­ry­za­cji na de­ma­te­ria­li­za­cję, więc po­zwie ich z bazy, gdy tylko go od­hi­ber­nu­ją. W końcu miał to za­pla­no­wa­ne. W za­ist­nia­łej sy­tu­acji miał­by pełen pa­kiet i roz­da­wał­by karty. Ale czy na pewno? Cze­kał już zbyt długo, ob­słu­ga, me­dy­cy i praw­ni­cy po­win­ni po­ja­wić się mi­nu­tę temu. „Co oni kombi…?” Włosy zje­ży­ły mu się na całym ciele, cho­ciaż w po­ko­ju było cie­pło.

– Ucie­kaj – usły­szał ir­ra­cjo­nal­ny, wewnętrzny głos, wy­do­by­wa­ją­cy się z głę­bo­kiej pod­świa­do­mo­ści. Nigdy nie ufał prze­czu­ciom, za­wsze miał wszyst­ko pod kon­tro­lą, prze­my­śla­ne i za­pla­no­wa­ne.

– Ucie­kaj!

Jego in­stynkt był kom­plet­nie uśpio­ny i nie uży­wał go od lat, ale teraz od­czu­wał go i sły­szał wy­raź­nie jak nigdy przed­tem.

– Na co cze­kasz?!

Ogar­nął go strach przed samym sobą. Nigdy nie dzia­łał w ten spo­sób, tym bar­dziej czuł, że coś jest nie tak. Co, je­że­li na­praw­dę za­szedł jakiś błąd?

Ro­zej­rzał się pa­nicz­nie po po­ko­ju. Był w samym szla­fro­ku, na boso, a tuż obok drzwi stały buty.

– Zo­staw to, bie­gnij!

Ze­rwał się z miej­sca. Wy­biegł na taras. Za­wa­hał się. Na skok było zde­cy­do­wa­nie za wy­so­ko. Śmierć na miej­scu lub trwa­łe ka­lec­two. Zsu­wa­nie się w dół po gzym­sach – zbyt po­wol­ne. Spoj­rzał na po­bli­skie drze­wo. Po­now­nie się za­wa­hał.

– Na dach! – pod­po­wie­dział in­stynkt.

Wszedł na ba­rier­kę, sta­nął na pal­cach i z tru­dem zła­pał się kra­wę­dzi dachu. Nie było gdzie po­sta­wić nogi, więc mu­siał się pod­cią­gnąć. Z mo­zo­łem wgra­mo­lił swe ciało na tyle, żeby zła­pać się idą­cych po ścia­nie prze­wo­dów, a potem wsa­dził jedną nogę na dach.

Usły­szał otwie­ra­nie drzwi po­ko­ju. Szyb­ko wsu­nął się na lekko spa­dzi­stą po­wierzch­nię za­da­sze­nia i przy­lgnął do niej. Nie sły­szał kro­ków, ale wie­dział, że ktoś tam jest. 

Dach był mokry, woda spły­wa­ła z niego struż­ka­mi. Ostroż­nie za­czął prze­su­wać się, a wła­ści­wie peł­znąć ni­czym robak pod górę. Nie miał żad­ne­go do­świad­cze­nia w czoł­ga­niu się po dachu sko­śnym, jed­nak miał wra­że­nie, że idzie mu cał­kiem nie­źle. Po­wierzch­nia brzu­cha da­wa­ła cał­kiem dobrą przy­czep­ność, gdy prze­su­wał dło­nie i stopy. Na wy­sta­ją­cym me­ta­lo­wym obi­ciu, wień­czą­cym spa­dzi­stą część, zo­ba­czył wi­szą­cy skra­wek bia­łe­go ma­te­ria­łu. Do­tarł tam i za­czął wsta­wać dość nie­udol­nie. Już miał się wy­pro­sto­wać, ale in­stynk­tow­nie za­trzy­mał się. Przy­kuc­nął i od­ha­czył swój szla­frok od me­ta­lo­we­go zwień­cze­nia. Był z sie­bie dumny, że prze­wi­dział za­gro­że­nie. Mimo brudu, prze­mo­cze­nia i wielu za­dra­pań, na jego twa­rzy po­ja­wił się lekki uśmiech sa­tys­fak­cji. Wstał pew­nie, a wtedy po­ry­wi­sty po­dmuch wia­tru za­czął na­pie­rać na niego z im­pe­tem. Szla­frok po­wie­wał jak pe­le­ry­na su­per­bo­ha­te­ra. Z tru­dem łapał rów­no­wa­gę, za­sła­nia­jąc przy tym cha­otycz­nie rę­ka­mi to, co nie po­win­no zo­stać od­sło­nię­te. Z po­wierzch­ni dachu po­de­rwa­ły się mokre, żół­to­czer­wo­ne je­sien­ne li­ście i po chwi­li wy­glą­dał rów­nie dum­nie, jak lo­dów­ka ko­lek­cjo­ne­ra ma­gne­sów. Po­chy­lił się wresz­cie do przo­du, po­ko­nu­jąc opór wia­tru i w śli­ma­czym tem­pie „pę­dził” co sił na drugi ko­niec bu­dyn­ku. Gdy tam do­tarł, za­uwa­żył, że jego sy­tu­acja spe­cjal­nie się nie po­pra­wi­ła. Nadal za wy­so­ko na skok, zła­że­nie po gzym­sie zbyt ry­zy­kow­ne, a drze­wa wcale nie było. Za­mknął oczy i wsłu­chał się w głos in­stynk­tu.

Cisza… Jakby ko­le­ga w jego gło­wie znu­dził się im­pre­zą i zmył się wcze­śniej, zanim zrobi się dziw­nie. Nie miał już od­wro­tu. Prze­cież nie wróci i nie powie: witam pań­stwa, byłem na dachu, strasz­nie tam wieje, mam na­dzie­ję, że długo pań­stwo nie cze­ka­li, nie trać­my czasu i przejdź­my do wy­peł­nia­nia do­ku­men­tów. Nawet jego sze­ro­ki, urze­ka­ją­cy uśmiech, któ­re­go uży­wał nie­zwy­kle rzad­ko i tylko na spe­cjal­ne oka­zje, mógł­by tutaj nie pomóc.

Spoj­rzał za sie­bie w stro­nę, z któ­rej przy­szedł. Zo­ba­czył drze­wo, a wła­ści­wie górną część jego ko­ro­ny. Z ta­ra­su by nie do­sko­czył, ale tu było wyżej, a do tego miał roz­bieg i le­ciał­by z wia­trem. Przy­go­to­wał się do star­tu ni­czym uczeń na WF-ie, ten uczeń, który ma piąt­ki z resz­ty przed­mio­tów.

Za­czął roz­bieg. Mie­rzył każdy krok, jakby przy­naj­mniej ska­kał tam co­dzien­nie. Prze­bie­rał no­ga­mi coraz szyb­ciej, wiatr pchał go w plecy. Nie wie­dział, że po­tra­fi biec z taką prędkością. Po­czuł pa­le­nie w pier­si od częstego, głę­bo­kie­go od­de­chu. Serce wa­li­ło mu jak sza­lo­ne. Kra­wędź dachu zbli­ża­ła się w zawrotnym tem­pie. Skon­cen­tro­wał wzrok na czub­ku drze­wa.

-Stój! – usły­szał głos in­stynk­tu, jak gdyby tam­ten nie opu­ścił im­pre­zy, a tylko przy­snął z nudów.

„Chyba żar­tu­jesz” po­my­ślał i za­czął gwał­tow­nie ha­mo­wać, a wła­ści­wie kłaść się na pod­ło­żu, by w ostat­nim mo­men­cie pod­jąć próbę zła­pa­nia się cze­go­kol­wiek. Chwy­cił się, ale nie utrzy­mał cię­ża­ru, bo resz­ta ciała, całą masą, bez­wład­nie po­le­cia­ła dalej i upadła z hukiem. Po­czuł mocne szarp­nię­cie i za­trzy­mał się w miej­scu, po­now­nie przy­le­ga­jąc, tym razem tyłem, do mo­krego za­da­sze­nia. Ad­re­na­li­na dzia­ła­ła, ale mimo to od­czu­wał już skut­ki swo­jej akro­ba­cji. Spoj­rzał na swoje ciało. Był cały nagi i po­dra­pa­ny, na szczę­ście wszyst­ko było na swoim miej­scu.

Zer­k­nął w górę i zo­rien­to­wał się, że jego szla­frok, na któ­rym teraz wi­siał za­cze­pił się w miej­scu, gdzie wcze­śniej ocza­mi wy­obraź­ni wi­dział urwany skra­wek ma­te­ria­łu.

Prze­szło mu przez głowę coś, co szyb­ko od­rzu­cił, mó­wiąc do sie­bie: 

„Myśl po­zy­tyw­nie, nie myśl o upad­ku… nie spad­nę, nie spad­nę. W ob­li­czu upad­ku my­śle­nie – nie spad­nę – jest w grun­cie rze­czy wciąż my­śle­niem o spa­da­niu”, fi­lo­zo­fo­wał, gdy szla­frok roz­pruł się, po­zo­sta­wia­jąc cię­żar jego osoby ple­com, pię­tom i po­ślad­kom. Nie udźwi­gnę­ły. Zsu­wał się nie­ubła­ga­nie w kie­run­ku ta­ra­su. „Może jed­nak po­wrót nie był takim złym po­my­słem?” Po­czuł ude­rze­nie w pięty na kra­wę­dzi dachu, jęk­nął i za­trzy­mał się.

Otwo­rzył oczy, spo­koj­nie prze­tur­lał się na brzuch, po czym w ciszy, z pełną ak­cep­ta­cją wła­snej sy­tu­acji, kolejny raz przy­jął rolę ro­ba­ka, która wy­cho­dzi­ła mu do tej pory naj­le­piej. Gdy ponownie, tym razem bez sa­tys­fak­cji, wpeł­znął na górę, głos w jego gło­wie przy­wi­tał go sło­wem:

– Okno.

Mo­ni­ka cho­dzi­ła po pu­stym biu­rze, pró­bu­jąc ochło­nąć i ze­brać myśli. Więk­szość per­so­ne­lu wy­szła szu­kać za­gi­nio­ne­go pa­sa­że­ra. Coś się dzia­ło i nikt nie chciał prze­ga­pić ta­kiej hecy. Linie wła­ści­wie nie były przy­go­to­wa­ne na taką ewen­tu­al­ność. Była oczy­wi­ście ochro­na, ale głów­na jej część skła­da­ła się z sek­to­ra za­bez­pie­czeń sie­cio­wych w po­sta­ci kilku in­for­ma­ty­ków i ad­mi­ni­stra­to­ra. Byli też straż­ni­cy uzbro­je­ni w pa­ra­li­za­to­ry, ale to jed­nak nie było ty­po­we lot­ni­sko. Żeby coś tu wnieść, trze­ba by po­ko­nać za­po­rę sie­cio­wą oraz do­dat­ko­wą dro­bia­zgo­wą kon­tro­lę da­nych. W pod­sta­wo­wym pa­kie­cie lu­dzie dru­ko­wa­ni byli nago. Bagaż dru­ko­wa­ny był w zu­peł­nie innym dzia­le, o ile w ogóle, bo pa­sa­że­ro­wie zwy­kli prze­sy­łać swoje graty bez­po­śred­nio na dru­kar­ki do­mo­we. Oczy­wi­ście można by prze­słać nawet żoł­nie­rza w peł­nym ekwi­pun­ku, ale do tego po­trzeb­ne były od­po­wied­nie dy­rek­ty­wy i mu­sia­ły­by zo­stać speł­nio­ne spe­cjal­ne wa­run­ki, jak cho­ciaż­by stan wy­jąt­ko­wy lub alert ter­ro­ry­stycz­ny. W takim wy­pad­ku woj­sko mogło in­ter­we­nio­wać nawet w ciągu 15 minut. Tak przy­naj­mniej wy­ni­ka­ło z ofi­cjal­nych da­nych. To, co mógł za­ini­cjo­wać dany pra­cow­nik, za­le­ża­ło od jego po­zy­cji i upraw­nień.

Mo­ni­ka my­śla­ła o swo­jej ro­dzi­nie. W końcu wa­dli­wy wy­druk pytał ją o dzie­ci. Z tru­dem ła­pa­ła od­dech. Po­de­szła do okna, by wpu­ścić tro­chę po­wie­trza. Gdy roz­chy­li­ła ro­le­ty, jej oczom uka­zał się kosz­mar. Za oknem ostat­nie­go pię­tra bu­dyn­ku, na któ­rym znaj­do­wa­ło się biuro, na pa­ra­pe­cie stała ludz­ka po­stać. Cała podra­pa­na, ob­le­pio­na li­ść­mi, po­ma­za­na bru­dem i za­schnię­tą krwią. Po­stać ta, za­wi­nię­ta nie­zgrab­nie w po­dar­ty, brud­ny szla­frok, który kie­dyś praw­do­po­dob­nie był biały, wy­glą­da­ła jak mę­czen­nik, który wła­śnie po­sta­no­wił ob­ja­wić się pra­cow­ni­kom biu­ro­wym niż­sze­go szcze­bla. Przyj­rza­ła mu się i onie­mia­ła.

Henry z bła­gal­nym wzro­kiem pukał w dźwię­kosz­czel­ną szybę i wska­zy­wał na klam­kę okna, mó­wiąc coś, czego nie mogła usły­szeć. Bała się, że skoro zna­lazł ją tutaj, to praw­do­po­dob­nie znaj­dzie ją wszę­dzie. Miała niewiele czasu. Wy­bie­gła i za­trza­snę­ła za sobą drzwi.

Henry stał na pa­ra­pe­cie. Wiatr wiał w kie­run­ku fa­sa­dy bu­dyn­ku i przy­pie­rał go do szyby. Cie­szył się, że wieje. Tkwił tak w bez­sen­sow­nej, pa­to­wej sy­tu­acji, do któ­rej za­pro­wa­dził go in­stynkt, ale przy­naj­mniej czuł, że żyje. Wy­glą­dał praw­do­po­dob­nie jak in­we­stor gieł­do­wy po wiel­kim kra­chu, który stra­cił wszyst­ko i skoń­czył na ulicy, a teraz wje­chał na ostat­nie pię­tro, by świat sobie o nim przy­po­mniał. Jed­nak świat miał to gdzieś, a przy­naj­mniej nikt go nie wi­dział, oprócz Mo­ni­ki, która wła­śnie ucie­kła.

Stał tak na pa­ra­pe­cie i nie wie­dział, co zro­bić. Czuł się kom­plet­nie bez­rad­ny. Zu­peł­nie jak kie­dyś, gdy le­karz oznaj­mił jemu i jego żonie, że po­mi­mo ich wie­lo­let­nich sta­rań nigdy nie będą mieli dzie­ci. Nie stwo­rzą ro­dzi­ny. Po­padł w re­zy­gna­cję i w tym mo­men­cie ni­g­dzie mu się już nie spie­szy­ło. Prze­by­wa­jąc na ze­wnątrz, za zamkniętym oknem, po­czuł się jak szary gołąb, który wy­lą­do­wał wła­śnie obok niego, z rów­nie by­strym co on wy­ra­zem na swo­jej pta­siej twa­rzy.  

– Idź w bok.

W tym mo­men­cie po­my­ślał, że jego in­stynkt, jest jed­nak kom­plet­nym idio­tą. Prze­su­wał się ma­ły­mi kro­ka­mi po pa­ra­pe­cie. Okna cią­gnę­ły się przez całą ele­wa­cję, nie było ta­ra­su jak po dru­giej stro­nie bu­dyn­ku. Nie pa­trząc w dół, minął opu­sto­sza­łe biuro, a potem na­roż­nik.

– Spójrz w dół – usły­szał we­wnętrz­ny głos.

Nie chciał tego robić. Wie­dział, że jego lęk wy­so­ko­ści spo­tę­gu­je się. Spoj­rzał jed­nak, bez­gra­nicz­nie ufa­jąc in­stynk­to­wi, który do tej pory za­wiódł go tylko 5 razy. Za­krę­ci­ło mu się w gło­wie, ale kątem oka za­uwa­żył rusz­to­wa­nie, się­ga­ją­ce pię­tra niżej. Zsu­nął się na nie zwin­nie ni­czym na wpół nadep­nię­ty pająk. Był bez­piecz­ny.

 

*Winda*

 

Mo­ni­ka wypadła na ko­ry­tarz. Po­bie­gła w kie­run­ku windy z pręd­ko­ścią, jaką umoż­li­wia­ją ko­bie­cie w obo­wią­zu­ją­cym stro­ju biu­ro­wym buty na niewysokich ob­ca­sach. Wci­snę­ła przy­cisk przy­wo­łu­ją­cy windę i tu było go­rzej. Winda nadal stała na par­te­rze. Praw­do­po­dob­nie jej drzwi na dole wciąż były otwar­te. Pa­trzy­ła bła­gal­nym wzro­kiem na cyfrę zero, ozna­cza­ją­cą par­ter. Wci­ska­ła ner­wo­wo przy­cisk w spo­sób, w jaki uży­wa­ło się te­le­gra­fu, by al­fa­be­tem morsa prze­ka­zać komuś na dru­gim końcu świa­ta pilną, prio­ry­te­to­wą in­for­ma­cję wagi pań­stwo­wej o tre­ści "puść tę windę".

Ktoś tę wia­do­mość ode­brał, zero zmie­ni­ło się w je­dyn­kę. Mo­ni­ka po­czu­ła ulgę, ale to tylko jeden drob­ny suk­ces na dro­dze do jej wiel­kiej uciecz­ki. Po­trze­bo­wa­ła jesz­cze mi­ni­mum pię­ciu ta­kich suk­ce­sów. Pięć pię­ter, tyle dzie­li­ło ją od psy­chicz­ne­go kom­for­tu. Se­kun­dy dłu­ży­ły się jak na po­ran­nym ze­bra­niu w pracy, na któ­rym za­bra­kło kawy, wody i pa­lusz­ków. Była prze­ra­żo­na, bo wy­świe­tla­ło się do­pie­ro pię­tro pierw­sze.

„Jest!”. Dru­gie pię­tro. "Udało się", po­my­śla­ła, jakby wła­śnie prze­trwa­ła naj­cięż­szy po­nie­dzia­łek w swo­jej pracy. 

Jej praca nie była lekka, ale na to nigdy nie na­rze­ka­ła. Naj­bar­dziej do­bi­ja­ją­cy był głos nie­speł­nie­nia, głos za­wo­du do­cho­dzą­cy z głębi ni­czym głos jej matki, która li­czy­ła na to, że Mo­ni­ka, jako pierw­sza ko­bie­ta w ro­dzi­nie osią­gnie suk­ces, o któ­rym nie ma­rzy­li męż­czyź­ni, ba, który nawet nie prze­szedł im przez głowę, bo mieli za mało am­bi­cji i za ni­skie aspi­ra­cje.

Teraz na widok cyfry 2 po­czu­ła to, co pra­cow­nik kor­po­ra­cyj­ny czuje we wto­rek, czyli „bła­gam, niech już bę­dzie środa”.

Trze­cie pię­tro. Nie do wiary, że środa to do­pie­ro po­ło­wa ty­go­dnia.

Mo­ni­ka była do­brze za­po­wia­da­ją­cą się pro­gra­mist­ką po­dob­nie jak jej mąż, któ­re­go po­zna­ła na stu­diach. Wów­czas po­ma­ga­ła mu w nauce. Była od niego zdol­niej­sza i lep­sza, ale potem się po­bra­li, po­ja­wi­ły się dzie­ci, on po­szedł do przo­du, a ona zo­sta­ła w miej­scu. W końcu od­szedł i zo­sta­wił ją z dwój­ką ma­lu­chów i tyle. Mama ra­czej nie była dumna.

Obej­rza­ła się w kie­run­ku ko­ry­ta­rza. Cisza… Ża­ło­wa­ła, że sze­fo­stwo nie ogło­si­ło stanu alar­mo­we­go. Praw­do­po­dob­nie chcie­li za­tu­szo­wać spra­wę i po­za­mia­tać wszyst­ko pod dywan. W ta­kiej sy­tu­acji ona po­nio­sła­by naj­większe kon­se­kwen­cje, oprócz błęd­nie wy­dru­ko­wa­ne­go pa­sa­że­ra oczy­wi­ście.

Spoj­rza­ła na windę, czwar­te pię­tro. W czwar­tek pra­cow­nik biu­ro­wy myśli już tylko o piąt­ku.

Piąte pię­tro, pa­trzy­ła z nie­do­wie­rza­niem. Udało się. Wbie­gła do windy i ode­tchnę­ła z ulgą, jakby była po całym ty­go­dniu pracy. Jej służ­bo­wy ko­mu­ni­ka­tor za­wi­bro­wał, przy­po­mi­na­jąc o nie­prze­czy­ta­nym za­rzą­dze­niu. Spoj­rza­ła na niego. Na­tych­mia­sto­wa ewa­ku­acja. A jed­nak, stan alar­mo­wy zo­stał ogło­szo­ny. Wej­ście za­mknę­ło się za nią. Była bez­piecz­na. Winda mo­zol­nie prze­su­wa­ła się w dół. Na 3 pię­trze za­trzy­ma­ła się. Drzwi po­wo­li za­czę­ły się otwie­rać, ujaw­nia­jąc za nimi prze­ra­ża­ją­ce ob­li­cze czło­wie­ka ob­le­pio­ne­go li­ściem je­sien­nym. Nie wi­dział jej jesz­cze. Roz­glą­dał się do­oko­ła, jak czło­wiek szu­ka­ją­cy to­a­le­ty.

Mo­ni­ka rzu­ci­ła się do wej­ścia windy, pró­bu­jąc je po­wstrzy­mać i za­mknąć pła­sko roz­ło­żo­ny­mi dłoń­mi. Nic z tego. Drzwi ni­czym bez­dusz­ny biu­ro­kra­ta po­wo­li, jed­no­staj­nie wy­ko­ny­wa­ły za­ło­żo­ny z góry pro­ces. 

Henry zo­ba­czył ją. Cof­nę­ła się i przy­lgnę­ła do lu­stra w głębi ka­bi­ny. On wy­pro­sto­wał się ele­ganc­ko w stylu dy­rek­to­ra spo­ty­ka­ją­ce­go w biu­rze świe­żo za­trud­nio­ną pra­cow­ni­cę. Wszedł, winda za­mknę­ła się za nim, po czym za­py­tał.

– Na które pię­tro?

Nie od­po­wie­dzia­ła.

 

*Od­kry­cie*

 

Wy­siadł ostroż­nie. Bu­dy­nek był opu­sto­sza­ły. Nie było żywej duszy, jakby wszy­scy zo­sta­wi­li to, czym ak­tu­al­nie się zaj­mo­wa­li i wy­bie­gli w po­śpie­chu. Na front­de­sku stała jesz­cze go­rą­ca kawa. Henry do­my­ślał się, że praw­do­po­dob­nie uru­cho­mio­na zo­sta­ła jakaś wy­jąt­ko­wa pro­ce­du­ra. Szarp­nął Mo­ni­kę za ramię i szep­nął: 

– Co tu się dzie­je? Chce­cie mnie usu­nąć?

Jej wargi drża­ły, a w oczach po­ja­wi­ły się łzy.

– Ja tu tylko pra­cu­ję, nic nie wiem, mam tylko do­stęp do pod­sta­wo­wych in­for­ma­cji o pa­sa­że­rach. – Po jej po­li­ku spły­nę­ła łza. Je­że­li była ak­tor­ką, to na­praw­dę nie­złą.

– Ja nic nie wiem, puść mnie… pro­szę – jęk­nę­ła.

– Gdzie resz­ta per­so­ne­lu?

– Ewa­ku­acja, wszy­scy udali się do komór ewa­ku­acyj­nych.

– Zo­sta­jesz ze mną. 

Mil­cza­ła przy­ta­ku­jąc, a z jej mo­krych od łez oczu biło kom­plet­ne za­gu­bie­nie. Teraz Henry był jesz­cze bar­dziej pewny, że to wła­śnie ją pa­mię­tał ze szko­ły. Miał nawet wra­że­nie, że stoi przed nim mała za­pła­ka­na dziew­czyn­ka, która zgu­bi­ła mamę, a do tego ktoś wła­śnie ukradł jej ulu­bio­ną lalkę, do któ­rej zwy­kle przy­tu­la się, gdy się boi. Spoj­rzał na nią jak na córkę, któ­rej nigdy nie miał i mieć nie bę­dzie. Brak moż­li­wo­ści po­sia­da­nia po­tom­stwa, nie spra­wi­ał, że nie po­sia­dał in­stynk­tu oj­cow­skie­go czy ja­kie­go­kol­wiek ludz­kie­go od­ru­chu. Objął ją ra­mie­niem i po­wie­dział spo­koj­nie:

– Nie martw się… wszy… wszyst­ko bę­dzie do­brze.

Jego głos za­drżał. Mimo to Mo­ni­ka wciąż przy­ta­ku­ją­co ki­wa­ła głową. Praw­do­po­dob­nie gdyby w tym mo­men­cie po­wie­dział "po­ciąg po­śpiesz­ny wje­dzie na peron  trze­ci, pro­si­my o od­su­nię­cie się od torów" lub co­kol­wiek in­ne­go, za­cho­wy­wa­ła­by się tak samo. Bała się go i nie trak­to­wa­ła jak czło­wie­ka. Był prze­cież wy­dru­kiem. Rów­nie do­brze mógł­by po­cie­szać ją robot ku­chen­ny. Nie miała wobec niego współ­czu­cia, a już na pewno nie by­ła­by mu w sta­nie za­ufać. Gdy jed­nak Henry z wytrzeszczonymi ocza­mi zła­pał ją za rękę i wy­mam­ro­tał „mu­si­my się szyb­ko scho­wać”, bez więk­sze­go oporu dała się wcią­gnąć pod blat ma­syw­ne­go biur­ka front­de­sku.

Sie­dzie­li sku­le­ni w sobie, jak gdyby chcie­li stać się nie­wi­dzial­ni. Oczy­wi­ście Henry miał pewne pre­dys­po­zy­cje w byciu nie­zau­wa­ża­nym, więc sku­lał się w sobie praw­do­po­dob­nie w nieco mniej­szym stop­niu niż Mo­ni­ka. Wstrzy­ma­li od­dech i wy­tę­ży­li słuch. Nie sły­sze­li nic. Żad­nych od­gło­sów, jakby ni­ko­go tam nie było.

Po chwi­li za­czę­li płyt­ko od­dy­chać, mając wra­że­nie, że od­głos ich po­wol­ne­go od­de­chu jest je­dy­nym dźwię­kiem, jaki nie­sie się po po­miesz­cze­niu. Henry przy­glą­dał się teraz z bli­ska sku­lo­nej obok niego ko­bie­cie. Wy­glą­da­ła za­dzi­wia­ją­co młodo jak na swój wiek. Na jej twa­rzy nie było jesz­cze wi­docz­nych zmarsz­czek, tak jak u niego. 

– Ile masz lat? – szep­nął, po­wąt­pie­wa­jąc, czy to ta sama osoba, którą pa­mię­tał.

– Trzy­dzie­ści jeden.

Henry zdzi­wił się. Wy­glą­da­ło na to, że nie wie­dzia­ła ile lat ma na­praw­dę. Mu­sia­ła być co naj­mniej w jego wieku, prze­cież pa­mię­tał ją z rów­no­le­głej klasy. Jak to moż­li­we, czyż­by kła­ma­ła? A może to nie ona?

– Je­steś w moim wieku, pa­mię­tam cię ze szko­ły – po­sta­no­wił skon­fron­to­wać swoje przy­pusz­cze­nia. Mo­ni­ka wciąż za­ci­ska­ła pię­ści. Oczy nadal miała za­mknię­te ni­czym cho­wa­ją­ce się dziec­ko, które myśli, że jest nie­wi­docz­ne dla in­nych, gdy samo nie pa­trzy.

 – Nie zna­li­śmy się, ale byłaś w moim rocz­ni­ku. Nie po­je­cha­łaś na wy­ciecz­kę szkol­ną i dla­te­go przez pe­wien czas cho­dzi­łaś na za­ję­cia do mojej klasy.

Otwo­rzy­ła oczy.

– Pa­mię­tam jak wy­bie­głaś ze łzami w oczach z lek­cji hi­sto­rii, kiedy na­uczy­ciel przed­sta­wiał rze­ko­me do­wo­dy na to, że ho­lo­kaust nie miał miej­sca – wes­tchnął cicho.

– My­śla­łem, że pła­czesz z po­wo­du wy­ciecz­ki. Do­pie­ro jakiś czas póź­niej zro­zu­mia­łem, dla­cze­go na­praw­dę wtedy wy­szłaś – dodał.

Mo­ni­ka mo­men­tal­nie prze­sta­ła pła­kać, opa­no­wa­ła się i spoj­rza­ła na Henry'ego, jakby pró­bo­wa­ła sobie coś przy­po­mnieć.

– Prze­cież ty je­steś po czter­dzie…  – urwa­ła.

Wyj­rza­ła spod biur­ka. Się­gnę­ła mały, cien­ki jak ze­szyt lap­top, znaj­du­ją­cy się na bla­cie nad nimi. Był wciąż włą­czo­ny. Unio­sła ekran i za­lo­go­wa­ła się w po­śpie­chu.

Henry wy­szedł spod biur­ka. Ro­zej­rzał się i pod­szedł ostroż­nie do głów­ne­go wej­ścia. Bez skut­ku na­ci­snął na klam­kę. Drzwi były za­mknię­te, znaj­do­wa­li się w pu­łap­ce. Na ze­wnątrz wiatr za­ba­wiał się ster­ta­mi liści, jakby je­sień trwa­ła tam od za­wsze.

Mo­ni­ka sie­dzia­ła już przy biur­ku i po­spiesz­nie prze­glą­da­ła dane pa­sa­że­rów. Uła­mek po­pu­la­cji ko­rzy­sta­ją­cej z LST to jed­nak nadal spora licz­ba, bio­rąc pod uwagę, że ilość ludzi na ziemi i poza nią nie­ustan­nie rosła. Wpro­wa­dzi­ła imię i na­zwi­sko swo­je­go by­łe­go męża. Jego dane wid­nia­ły teraz na ekra­nie.

Stan­ley Bar­tuś. Wiek czterdzieści pięć lat.

Opar­ła się na krze­śle, od­su­wa­jąc głowę z nie­do­wie­rza­niem. Henry stał za nią, dla niego już wcze­śniej było jasne, że Mo­ni­ka musi być co naj­mniej w jego wieku. Kto wie, być może rów­nież ona, tak jak on, jest wy­dru­kiem, kopią samej sie­bie. Za­sta­na­wiał się przez chwi­lę czy jest moż­li­we, że ze­ska­no­wa­no ją bez jej wie­dzy lub ska­so­wa­no jej pa­mięć. Bo jak ina­czej wy­tłu­ma­czyć fakt, że nie znała swego praw­dzi­we­go wieku. Praw­do­po­dob­nie my­śla­ła teraz o tym samym. Po­dzi­wiał z jakim spo­ko­jem ak­cep­to­wa­ła kim jest. Patrzył na nią z pewną satysfakcją, jak na członka Ku Klux Klanu, który właśnie dowiedział się, że też jest czarny.

– Czy mo­żesz zo­ba­czyć dane wyż­sze­go po­zio­mu? – za­py­tał, cho­ciaż znał od­po­wiedź. Mo­ni­ka wpi­sa­ła ko­men­dę, by wejść w sys­tem za­rzą­du, jed­nak przy­wi­ta­ło ich oczy­wi­ste pole z ha­słem, któ­re­go nie znali. Ga­pi­li się na nie i mi­ga­ją­cy w nim kur­sor w mil­cze­niu, jakby wła­śnie go­dzi­li się z losem la­bo­ra­to­ryj­nej myszy. Mo­ni­ka wy­pro­sto­wa­ła się na krze­śle, a jej ręce wró­ci­ły wolno do pa­ne­lu.

– Mój były mąż. On też tu pra­co­wał. Był jed­nym z ar­chi­tek­tów sys­te­mu LST.

Nie znała wszyst­kich haseł swo­je­go męża, ale to jedno za­pa­mię­ta­ła, bo za­wie­ra­ło imię ko­bie­ty, dla któ­rej ją zo­sta­wił.

N9A­8T7A­6L5I­4A3 – wpi­sa­ła. Ich oczom uka­zał się ko­mu­ni­kat, który przy­spie­szył bicie serca… Pełny do­stęp.

– Sprawdź umowy – wy­szep­tał pod­eks­cy­to­wa­ny Henry. Dla niego było to źró­dło in­for­ma­cji, które znał i ro­zu­miał naj­le­piej. Mo­ni­ka we­szła w dział umów. Pierw­sze zna­la­zła umowy pra­cow­ni­cze, dla­te­go szyb­ko od­szu­ka­ła swoje na­zwi­sko i otwo­rzy­ła plik. Za­czę­li czy­tać. 

Po mi­nię­ciu stan­dar­do­wej for­mu­ły ich uwagę przy­ku­ło zda­nie: „Wy­ra­żam zgodę na uży­cie wy­dru­ku kopii mojej osoby w ce­lach za­wo­do­wych na rzecz linii Light Speed Tra­vel za wy­na­gro­dze­niem usta­lo­nym w za­łącz­ni­ku nr1 umowy. Pod­pi­sa­no: Mo­ni­ka No­wic­ka-Bar­tuś”.

Jej szczę­ka nie­świa­do­mie osu­nę­ła się. Na­bra­ła po­wie­trza do krzy­ku, ale żaden dźwięk nie prze­cho­dził jej przez gar­dło. Czuła jakby ktoś ją zła­pał za szyję i dusił. Z tru­dem prze­łknę­ła ślinę i nadal mil­cza­ła. Życie prze­le­cia­ło jej przed ocza­mi. Miała swoje wspo­mnie­nia, ale ona, tu i teraz, ist­nia­ła tylko po to, żeby pra­co­wać na jakąś inną nią, ży­ją­cą gdzieś tam, która praw­do­po­dob­nie leży i od­po­czy­wa albo re­ali­zu­je się i speł­nia swoje ma­rze­nia. O czym ma­rzy­ła? Nie umia­ła sobie przy­po­mnieć, już dawno po­go­dzi­ła się z losem i przy­zwy­cza­iła do co­dzien­nej ru­ty­ny. Jak mogła sobie to zro­bić?

Henry wie­dział, że ich los został prze­są­dzo­ny, w momencie, w którym poznali te informacje. Nikt z odro­bi­ną ro­zu­mu nie po­zo­sta­wi ich przy życiu. Wy­chy­lił lekko głowę ponad blat i ro­zej­rzał się. Było pusto. Za okna­mi li­ście co jakiś czas ude­rza­ły w szybę, przy­kle­ja­jąc się do niej na krót­ka chwi­lę, a na­stęp­nie opa­da­jąc bez­wład­nie. 

Mo­ni­ka za­czę­ła wy­świe­tlać umowy wszyst­kich pra­cow­ni­ków pla­ców­ki z za­wrot­ną pręd­ko­ścią, by po­twier­dzić swoje przy­pusz­cze­nia.

– Wszy­scy… – wy­do­by­ła z sie­bie wresz­cie, jakby po­czu­ła nie­wiel­ką ulgę, że nie jest sama, a tra­ge­dia do­ty­czy rów­nież jej ni­cze­go nie­świa­do­mych ko­le­gów i ko­le­ża­nek.

– Wszy­scy pra­cu­ją­cy tutaj lu­dzie to nie­świa­do­me wy­dru­ki – Tym razem po­wie­dzia­ła to tonem wska­zu­ją­cym na to, że do­tar­ło do niej, że to jed­nak nie jest dobra wia­do­mość.

Zanim Henry zdą­żył po­pro­sić, by wy­świe­tli­ła dane klien­tów, Mo­ni­ka prze­sko­czy­ła fol­der da­nych per­so­nal­nych i włą­czy­ła panel za­rzą­dza­nia. Żaden z pra­cow­ni­ków nie miał do­stę­pu do tych in­for­ma­cji. Włą­czy­ła głów­ne pro­ce­du­ry, cele i pro­jek­ty pla­ców­ki. Wid­niał tam tylko jeden tytuł: Pro­jekt: AU­TO­RY­ZA­CJA Henry Ko­wal­ski. 

Pa­trzy­li teraz na zapis pro­ce­du­ry, a także skom­pli­ko­wa­ne sche­ma­ty blo­ko­we al­go­ryt­mu ana­li­zy i ska­mie­nie­li. Ich oczom uka­za­ła się za­wi­ła struk­tu­ra, z któ­rej wy­ni­ka­ło, że za­rów­no per­so­nel, do któ­re­go na­le­ża­ła Mo­ni­ka, jak i obiekt badań, któ­rym był Henry, są ska­no­wa­ni, dru­ko­wa­ni, a na­stęp­nie usu­wa­ni. Wszyst­ko po­wta­rza­ne jest nie­ustan­nie w wie­lo­krot­nych cy­klach. Bóg jeden wie, jakie ba­da­nia i ma­ni­pu­la­cje prze­pro­wa­dza­li na mózgu i pa­mię­ci Henry'ego.

– Jak to moż­li­we, że uży­wa­ją mo­je­go skanu? – za­py­tał Henry. 

Mo­ni­ka otwo­rzy­ła dane i umowy klien­ta. 

„Wy­ra­żam zgodę na uży­cie wy­dru­ku kopii mojej osoby w celu ba­da­nia ja­ko­ści usług i za­do­wo­le­nia klien­ta na rzecz linii Light Speed Tra­vel za wy­na­gro­dze­niem usta­lo­nym w za­łącz­ni­ku nr1 umowy. Pod­pi­sa­no: Henry Ko­wal­ski.”

Henry za­mknął oczy. Pró­bo­wał, ale nie umiał nic sobie przy­po­mnieć. Do­my­ślał się, że praw­do­po­dob­nie zre­ali­zo­wał swój plan i wy­cią­gnął od linii LST nie­ma­łą sumkę. Po­szedł na ugodę i pod­pi­sał to, co teraz mieli przed ocza­mi. Do badań wy­ko­rzy­sta­li jego zapis sprzed skoku. „Jak mo­głem sobie to zro­bić” po­my­ślał. 

Oby­dwo­je mil­cze­li. Zda­wa­li sobie spra­wę, co to ozna­cza. Zo­sta­li uwię­zie­ni w pętli pro­gra­mu badań, a ich życie trwa­ło do­kład­nie jeden cykl. Dla tego sys­te­mu byli tylko pod­sta­wio­ny­mi da­ny­mi. Celem ich życia było wy­peł­nie­nie an­kie­ty, a wła­ści­wie ostat­niej de­cy­zji w niej za­war­tej. Złej de­cy­zji. Od­mo­wy au­to­ry­za­cji, ozna­cza­ją­cej po­wtó­rze­nie cyklu. Zro­zu­mie­li, że Linie LST przy­go­to­wa­ły tę pro­ce­du­rę, by zna­leźć me­to­dę na nie­le­gal­ne wpły­wa­nie na de­cy­zje klien­tów i by za­cho­wy­wać czy­ste konto bez nie­po­trzeb­ne­go roz­gło­su. Dru­ko­wa­li tu swo­je­go klien­ta wie­lo­krot­nie, do te­stów.

Henry w mil­cze­niu chwy­cił sto­ją­ce obok krze­sło. Sta­nął na­prze­ciw szkla­nych drzwi, za któ­ry­mi sza­lał wiatr, po­ry­wa­ją­cy w górę ster­ty ko­lo­ro­wych liści. Za­mknął oczy, jakby mo­dlił się lub roz­ma­wiał ze swoim prze­zna­cze­niem. Wziął duży za­mach i z całej siły ci­snął krze­słem w kie­run­ku szyby. Krze­sło le­cia­ło przez całe po­miesz­cze­nie i ob­ra­ca­ło się w po­wie­trzu po­wol­nie. Miał wra­że­nie, że trwa­ło to nie­zwy­kle długo. Gdy ude­rzy­ło w po­wierzch­nię szyby, nogi krze­sła wy­gię­ły się, jakby były z pla­ste­li­ny. Roz­legł się gło­śny huk. Krze­sło od­bi­ło się i upa­dło na pod­ło­gę z mniej­szym już trza­skiem.

Nic. Mały ślad na szy­bie. Cze­kał z na­dzie­ją, że być może z nie­mal nie­wi­docz­nej rysy po­ja­wi się za chwi­lę małe pęk­nię­cie, luka w struk­tu­rze, która po­więk­szy się, a na­stęp­nie za­mie­ni w pa­ję­czy­nę. Ta na­to­miast po­kry­je całą po­wierzch­nię i z hu­kiem roz­wa­li szkło na mi­lio­ny ka­wał­ków, ofia­ru­jąc im wol­ność. Nie­ste­ty. Nic ta­kie­go się nie stało. W zło­ści za­czął rzu­cać w drzwi przed­mio­ta­mi, które miał pod ręką. Po­now­nie chwy­cił krze­sło i uży­wa­jąc go jak na­rzę­dzia, ude­rzał nim w szybę z ca­łych sił, aż zmęczył się i za­sa­pał.

Mo­ni­ka nie ode­szła w tym cza­sie od kom­pu­te­ra. Zer­k­nę­ła przez chwi­lę na opę­ta­ne­go dzi­kim sza­łem Henry'ego. Wyglądał zabawnie i tym razem to ona miała wra­że­nie, że pa­trzy na małpę w zoo, ba­wią­cą się pa­ty­kiem, któ­rym raz po raz rzuca w szybę klat­ki od­dzie­la­ją­cej zwie­rzę od ob­ser­wa­to­ra. Spra­wi­ło jej to krót­ko­trwa­łą przy­jem­ność.

Sama, mimo tego mał­pie­go ha­ła­su, sku­pio­na była na roz­po­zna­niu moż­li­wo­ści. Nie mogła zmie­nić pro­ce­du­ry, która prze­są­dza­ła o ich losie. Przej­rza­ła al­go­rytm ana­li­zy i ma­ni­pu­la­cji. Na da­nych mózgu i pa­mię­ci Henry'ego z ostat­nie­go skanu wy­ko­ny­wa­ny był ko­lej­ny pro­ces, więc nie miała do­stę­pu, by go zmie­nić, spra­wić, by w ko­lej­nym cyklu pa­mię­tał co­kol­wiek z tego, co za­szło w po­przed­nim. Czy ist­nia­ła jakaś moż­li­wość za­chwia­nia sta­bil­no­ścią tego pro­ce­su? W końcu byli już tu na dole, więc coś do tej pory po­szło nie tak.

„In­stynkt?”, prze­mknę­ło jej przez głowę.

Szyb­ko prze­łą­czy­ła się na zapis splo­tu sło­necz­ne­go, który od­po­wie­dzial­ny jest za pod­świa­do­mość. Na tym ob­sza­rze nie były ak­tu­al­nie wy­ko­ny­wa­ne żadne ana­li­zy, ani pro­ce­du­ry ma­ni­pu­la­cyj­ne. Mo­ni­ka do­pi­sa­ła kilka krót­kich ko­mend i wy­mu­si­ła w ten spo­sób ak­tu­ali­za­cję splo­tu sło­necz­ne­go na ostat­nim do­stęp­nym ska­nie Henry'ego. Pa­trząc na zapis kodu miała wra­że­nie, że ktoś wcze­śniej już pró­bo­wał to zro­bić.

Praw­do­po­dob­nie nie miało to żad­ne­go zna­cze­nia, jed­nak da­wa­ło im cień szan­sy, że w ko­lej­nym cyklu lub cy­klach, pod­świa­do­mość coś mu pod­po­wie, o ile w ogóle ktoś taki jak on po­słu­cha głosu in­stynk­tu.

Henry w tym cza­sie ucichł już. Sie­dział bez­rad­nie na podłodze opar­ty o drzwi, które przed chwi­lą pró­bo­wał sfor­so­wać. Ob­ser­wo­wał krze­sło le­żą­ce teraz na­prze­ciw niego, jakby pró­bo­wał wy­my­ślić, jak jesz­cze można po­słu­żyć się tym wspa­nia­łym na­rzę­dziem.

Mo­ni­ka za­lo­go­wa­ła się do sys­te­mu za­rzą­dza­nia bu­dyn­ku i otwo­rzy­ła drzwi. Roz­su­nę­ły się, a opie­ra­ją­cy się o nie Henry wy­padł na ze­wnątrz. Wiatr wtargnął do środ­ka z im­pe­tem, wmia­ta­jąc ze sobą tyle liści, że nagle w po­miesz­cze­niu zro­bi­ło się ko­lo­ro­wo. Henry pod­niósł się i spoj­rzał na Mo­ni­kę ze zdzi­wie­niem i po­dzi­wem, z któ­rym kie­dyś pa­trzył na swo­je­go ojca le­pią­ce­go z pla­ste­li­ny trzy­gło­we­go smoka. Włosy Mo­ni­ki po­wie­wa­ły na wie­trze. Wi­dząc minę Henry'ego, uśmiech­nę­ła się szcze­rze. Po­czu­ła się wresz­cie do­ce­niona, jakby wła­śnie z po­dzi­wem pa­trzy­ła na nią mama.

 

*Uciecz­ka*

 

Pa­trzy­li na sie­bie z ra­do­ścią, Henry za­to­pił się w jej oczach, które przy­wio­dły mu na myśl Annę. W jed­nej chwi­li wy­obra­ził sobie, że jest w domu z żoną, w końcu mają dziec­ko, któ­re­go pra­gnę­li, a ich życie toczy się dalej, bez żad­nych kom­pli­ka­cji.

– Ucie­kaj! – głos jego pod­świa­do­mo­ści wy­rwał go z tego pięk­ne­go snu i jego uśmiech nagle znik­nął.

– Ucie­kaj!

Henry ro­zej­rzał się. Wokół bu­dyn­ku roz­cią­gał się pusty plac, a za nim ścia­na lasu, same drze­wa. Wiatr prze­su­wał nie­zli­czo­ną ilość liści po mo­krej po­wierzch­ni be­to­nu.

Spoj­rzał na Mo­ni­kę, która była jesz­cze w środ­ku.

– Zo­staw ją, ucie­kaj!

Henry za­czął biec w kie­run­ku lasu. Mo­ni­ka wi­dząc to, za­drża­ła. Chwy­ci­ła lap­to­pa i skie­ro­wa­ła się ku wyj­ściu. Henry po­ru­szał się szyb­ciej od niej. Za­czął zni­kać jej z pola wi­dze­nia za kłę­ba­mi po­ry­wa­nych przez wiatr liści. Opu­ści­ła bu­dy­nek, bie­gnąc teraz pod wiatr. Mru­ży­ła oczy, ale już nic nie do­strze­ga­ła. Była zu­peł­nie sama. Po­dą­ża­ła w kie­run­ku, w któ­rym ostat­ni raz wi­dzia­ła jego od­da­la­ją­cą się syl­wet­kę.

Henry pę­dził co tchu, od­pie­rał myśli o tym, co może spo­tkać Mo­ni­kę. Po­mo­gła mu i być może za­wdzię­czał jej życie, ale mu­siał ją zo­sta­wić, bo tak kazał mu in­stynkt i wszech­ogar­nia­ją­cy strach. Czuł jak jego serce sil­ny­mi ude­rze­nia­mi pom­pu­je krew do mię­śni, które nagrzewały się ni­czym żar w piecu lo­ko­mo­ty­wy. Wtedy po­mię­dzy li­ść­mi uj­rzał dam­ski but na ni­skim ob­ca­sie, a za chwi­le strza­ska­ny lap­top. Biegł dalej, gdy na ziemi przed sobą zo­ba­czył po­dłuż­ną plamę krwi, cią­gną­cą się w kie­run­ku gąsz­czu, za­czął zwal­niać. To był but Mo­ni­ki i lap­top z front­de­sku, wie­dział to. „Czyja to krew?” Sta­nął. Pa­trzył przed sie­bie na ster­ty żół­tych i krwa­wo czer­wo­nych liści. Spojrzał się za sie­bie. Jak przez mgłę wi­dział opu­sto­sza­ły bu­dy­nek w środ­ku lasu. Raz po raz prze­sła­nia­ły go le­cą­ce z wia­trem dro­bin­ki, pa­ty­ki i li­ście. Dy­szał.

Z od­da­li, wyłoniła się syl­wet­ka kobiety, bie­gną­ca nie­zgrab­nie w niewygodnych bu­tach na obcasach. Pod pachą trzy­ma­ła lap­to­pa. Spoj­rzał na plamę krwi i but, znaj­du­ją­cy się teraz mniej wię­cej w po­ło­wie od­le­gło­ści mię­dzy nimi.

– Stó­ó­ó­ój!!! – roz­darł się na całe gar­dło, ale jego krzyk zlał się, z moc­nym szu­mem i gwiz­dem wia­tru. 

Ru­szył w jej kie­run­ku. Pę­dził jak wa­riat. Zbli­żał się jed­nak zbyt wolno. Mo­ni­ka była już zde­cy­do­wa­nie bli­żej fe­lar­ne­go miej­sca. Miał wra­że­nie, że w jego krwi bra­ku­je tlenu, a mię­śnie nie mają wię­cej mocy. Tym razem biegł jed­nak z wia­trem, jak na dachu, kiedy głos in­stynk­tu po­wstrzy­mał go od skoku. Zmniej­szał dy­stans do Mo­ni­ki, krzy­cząc by się za­trzy­ma­ła. Była już pra­wie przy swoim bucie le­żą­cym po­mię­dzy li­ść­mi. Mo­ni­ka, sły­sząc go nie­wy­raź­nie, nieco zwol­ni­ła. Zbli­żał się do niej już bar­dzo szyb­ko, sku­pił wzrok na jej syl­wet­ce.

„Pie­przyć in­stynkt, tym razem nic mnie nie po­wstrzy­ma”, po­my­ślał, na wy­pa­dek, gdyby głos w jego gło­wie kazał mu się nie­spo­dzie­wa­nie za­trzy­mać, ale ten głos wciąż mil­czał.

Henry rzu­cił się, po­ry­wa­jąc w locie Mo­ni­kę, do­słow­nie wy­ry­wa­jąc ją z butów. Upa­dli i tur­la­li się przez kilka na­stęp­nych me­trów. Mo­ni­ka obo­la­ła otwo­rzy­ła oczy. Henry spoj­rzał na nią, była cała.

– Nie wsta­waj – po­wie­dział głos w jego gło­wie, który sły­szał tylko on sam.

Chciał po­wtó­rzyć to Mo­ni­ce, ale gdy otwo­rzył usta…

– Cicho! – na­ka­zał mu in­stynkt.

Mo­ni­ka ro­zej­rza­ła się, chcia­ła się pod­nieść, ale do­sta­ła lekko pa­ty­kiem w głowę. Obej­rza­ła się na Henry'ego i zo­ba­czy­ła, że na migi po­ka­zu­je jej otwar­tą dło­nią, by się nie ru­sza­ła. Palec dru­giej dłoni przy­ło­żył do ust, sy­gna­li­zu­jąc, by za­cho­wa­ła ciszę.

Zo­sta­ła na ziemi, leżąc w ka­łu­ży. Mokre li­ście ob­le­pia­ły jej ciało. Wy­tę­ża­ła słuch. Pró­bo­wa­ła zo­rien­to­wać się, co się dzie­je, ale nie sły­sza­ła nic poza szu­mem i gwiz­da­mi wia­tru, ni­ko­go też nie wi­dzia­ła. Le­że­li tak przez kilka na­stęp­nych minut, które dłu­ży­ły się w nie­skoń­czo­ność. Patrząc na ścianę lasu, Henry miał wrażenie, że krew spływa z każdego drzewa, a ocean czerwieni wylewa się na plac. Nie wiedział, co na nich tam czyhało i skąd wziął się w nim ten pierwotny lęk, ale w jego głowie ucieczka do lasu równała się uderzeniu z ogromną prędkością w betonową ścianę lub upadkowi na płytę chodnika z dziesiątego pietra wieżowca. Wydawało mu się, że zginął w tym lesie już setki razy. W końcu podczołgał się powoli w kierunku Moniki na tyle blisko, że usłyszała jego szept:

– Wra­ca­my.

– Moje buty – od­szep­ta­ła, pa­trząc w kie­run­ku zgu­bio­nych w trak­cie lotu pan­to­fli. 

– Zo­staw.

Za­uwa­żył, że Mo­ni­ka się­gnę­ła po lap­top, który leżał naj­bli­żej. Nie był strza­ska­ny. Od­czoł­ga­li się ka­wa­łek w kie­run­ku bu­dyn­ku, po czym przy­ję­li po­chy­lo­ną po­sta­wę, jakby oba­wia­li się, że ktoś ich za­uwa­ży i bie­giem za­czę­li wra­cać. „Je­stem, bo wra­cam”, po­my­ślał Henry. Zbli­ża­li się w kie­run­ku drzwi fron­to­wych, które po­zo­sta­wi­li otwar­te po pa­nicz­nej uciecz­ce. Zda­wa­ło im się, że w środ­ku za­uwa­ży­li ruch.

– Rusz­to­wa­nie – pod­po­wie­dział mu in­stynkt.

Skie­ro­wał się na rusz­to­wa­nie znaj­du­ją­ce się przy bocz­nej ścia­nie, wska­zu­jąc je także Mo­ni­ce. Gdy do­bie­gli, pod­sa­dził ją, by zła­pa­ła się kon­struk­cji i we­szła na pierw­szy po­ziom. Sam wsko­czył i pod­cią­gnął się na tyle, że Mo­ni­ka zdo­ła­ła zła­pać go za ra­mio­na i pomóc mu wdra­pać się na górę. Gdy to się udało, padł obok niej i le­że­li tak przez chwi­lę.

-Nie wsta­wać? – wy­szep­ta­ła.

– Chwi­la, muszę od­po­cząć.

Mo­ni­ka włą­czy­ła lap­to­pa i za­czę­ła w nim grze­bać, pod­czas gdy Henry nadal z tru­dem łapał po­wie­trze. Po chwi­li jego od­dech unor­mo­wał się nieco. Pod­niósł się ocię­ża­le i wska­zał pal­cem swój ulu­bio­ny kie­ru­nek, w któ­rym po­ru­szał się od lat pod­czas swo­jej ka­rie­ry w kor­po­ra­cji: góra.

Po­ma­ga­jąc sobie wza­jem­nie, po­ko­na­li kilka pierw­szych szcze­bli rusz­to­wa­nia i wdra­pa­li się na wy­so­kość trze­cie­go pię­tra, gdzie okno było otwar­te.

– Pad­nij – pod­po­wie­dział mu in­stynkt i mo­men­tal­nie po­ło­ży­li się na plat­for­mie, jakby wy­ko­ny­wa­li roz­kaz nie­wi­dzial­ne­go do­wód­cy. Mo­ni­ka szyb­ko się uczy­ła, bez za­sta­no­wie­nia po­wta­rza­ła ruchy Henry’ego, jakby miało jej to ura­to­wać życie. Praw­do­po­dob­nie, gdyby po­tknął się lub po­śli­zgnął na mo­krym li­ściu, też bły­ska­wicz­nie zna­la­zła­by się w po­zy­cji le­żą­cej. Henry pa­trzył na nią z nie­do­wie­rza­niem, po­nie­waż znowu ko­rzy­sta­jąc z chwi­li, za­czę­ła kle­pać coś w za­bra­nym na wspi­nacz­kę kom­pu­te­rze.

Wstał i wy­chy­lił się lekko, by spoj­rzeć, co dzie­je się przed bu­dyn­kiem. Nic, ani żywej duszy, tylko wiatr hulał po placu, roz­gar­nia­jąc li­ście. Przez jed­no­staj­ny szum do jego uszu przedar­ły się ja­kieś dźwię­ki. Jakby wo­ła­nie, które zle­wa­ło się z gwiz­dem wia­tru. Do­cho­dzi­ło z od­da­li, a po chwi­li usta­ło. Ro­zej­rzał się po­now­nie. Na dole nic nie za­uwa­żył. Spoj­rzał na górną część ele­wa­cji i za­marł.

Na ostat­nim pię­trze po dru­giej stro­nie fa­sa­dy, na pa­ra­pe­cie stał męż­czy­zna w szla­fro­ku ob­le­pio­ny li­ść­mi, ude­rzał ręką w za­mknię­te okno. Zo­ba­czył sie­bie.

Spoj­rzał na Mo­ni­kę, która kom­plet­nie nie­obec­na po­chło­nię­ta była po­śpiesz­nym pi­sa­niem na lap­to­pie. Szyb­ko mru­ga­ją­ca, czer­wo­na lamp­ka na obu­do­wie sy­gna­li­zo­wa­ła, że ba­te­ria kom­pu­te­ra jest na wy­czer­pa­niu. Po­sta­no­wił nie za­wra­cać jej głowy bzdu­ra­mi. Ru­szył w kie­run­ku okna, ale jego głos we­wnętrz­ny za­trzy­mał go sło­wa­mi:

– Do góry, na taras.

Wspi­na­li się dalej. Na wy­so­ko­ści czwar­tej kon­dy­gna­cji, gdy byli już mocno zmę­cze­ni, zo­rien­to­wa­li się, że czeka ich jesz­cze trud­niej­sze wy­zwa­nie. Mu­sie­li wspiąć się na gzyms ostat­nie­go pię­tra. Henry pod­sa­dził Mo­ni­kę, która naj­pierw po­ło­ży­ła na gzym­sie lap­to­pa, a póź­niej dość spryt­nie, ale z tru­dem utrzy­mu­jąc rów­no­wa­gę, pod­par­ła się gołą stopą o jego głowę i wcią­gnę­ła zgrab­ny tyłek do góry, sia­da­jąc na gzym­sie. Kuc­nę­ła, przy­trzy­mu­jąc się oby­dwie­ma rę­ka­mi, po­wo­li wsta­ła i przy­lgnę­ła do ścia­ny bu­dyn­ku, trzy­ma­jąc już w ręku lap­to­pa.

– Chodź – po­wie­dzia­ła za­chę­ca­ją­co do Henry’ego, jakby chcia­ła prze­ko­nać dziec­ko do wej­ścia na dra­bin­ki na placu zabaw. Nie wie­dział, w jaki niby spo­sób miał to po­wtó­rzyć. Na szczę­ście jeden ze słup­ków kon­struk­cyj­nych rusz­to­wa­nia się­gał dość wy­so­ko ponad naj­wyż­szą jego plat­for­mę. Pod­szedł do niego i przy­mie­rzył osa­dze­nie nogi. Za­parł się i pod­sko­czył, chwy­ta­jąc się gzym­su. Oba­wiał się, że jego ręce nie wy­trzy­ma­ją i z hu­kiem spad­nie na sam dół, praw­do­po­dob­nie za­ha­cza­jąc no­ga­mi o rusz­to­wa­nie, co wpra­wi­ło­by jego ciało w ma­ka­brycz­ne pi­ru­ety. Miał zde­cy­do­wa­nie dosyć akro­ba­cji jak na jeden dzień. „Jak na jedną pętlę”, po­my­ślał. Z wiel­kim tru­dem udało mu się wsa­dzić ło­kieć na gzyms, pod­czas gdy resz­ta jego ciała wciąż jesz­cze dyn­da­ła po­ni­żej. Wi­siał tak dłuż­szą chwi­lę, aż jego twarz zro­bi­ła się zu­peł­nie czer­wo­na i zlana potem. Pra­wie nie od­dy­chał z wy­sił­ku.

Mo­ni­ka przy­glą­da­ła mu się, jak wisi w tej dziw­nej po­zy­cji. Wy­glą­dał jak kom­plet­nie za­la­ny, stały by­wa­lec mo­no­po­lo­we­go, uwie­sza­ją­cy się jedną ręką, a pod­pie­ra­ją­cy łok­ciem dru­giej ręki o ladę, żeby nie za­li­czyć gleby i nie po­grze­bać swo­ich szans na za­ku­pie­nie flasz­ki.

– Co ro­bisz? – za­py­ta­ła.

Chciał od­po­wie­dzieć sar­ka­stycz­nie, ale nie dał rady. Od­czu­wał zbyt wy­so­kie ci­śnie­nie w gór­nej czę­ści ciała. Jego noga po omac­ku wy­szu­ka­ła opar­cie w wy­sta­ją­cym z rusz­to­wa­nia słup­ku, co dało mu tro­chę od­de­chu i dzię­ki temu po­czuł, że krew znowu pły­nie w jego ży­łach. Udało mu się wsa­dzić drugi ło­kieć. Teraz po­czuł ulgę, ni­czym trzę­są­cy się al­ko­ho­lik, który jed­nak za­mó­wi dziś upra­gnio­ną wódkę. Na­brał dużo po­wie­trza i chuch­nął, przy­go­to­wu­jąc na ko­lej­ny nie­by­wa­ły wy­si­łek swój umysł i ciało.

– pro-sz-szę – wy­jęk­nął w ogrom­nym sku­pie­niu, uno­sząc swe ciało na rę­kach.

Jego twarz w tym mo­men­cie do­ty­ka­ła już ścia­ny, a wła­ści­wie przy­kle­iła się do niej dla rów­no­wa­gi. Udało się. Sie­dział kan­tem dupy na gzym­sie. Pra­wie pła­kał. W rze­czy­wi­sto­ści wspi­nacz­ka po bu­dyn­kach jest nieco trud­niej­sza niż po­ka­zu­ją to gry czy filmy. Dźwi­gnię­cie się do po­zy­cji pio­no­wej za­ję­ło mu ko­lej­ną dłuż­szą chwi­lę i po­my­ślał już, że pew­nie zaraz na tym gzym­sie oprócz niego i Mo­ni­ki po­ja­wi się jego ko­lej­na kopia. „To się pani an­kie­ter­ka zdzi­wi”, po­my­ślał, pa­trząc na wy­ra­ża­ją­cy zu­peł­ny brak zro­zu­mie­nia wyraz jej twa­rzy.

– Nie patrz w dół, idzie­my – po­wie­dział Henry i za­czę­li prze­su­wać się w kie­run­ku tyl­nej ścia­ny, na któ­rej znaj­do­wał się taras. Mi­nę­li na­roż­nik i byli już na ty­łach bu­dyn­ku. Już wi­dzie­li ba­lu­stra­dę ta­ra­su, gdy ich uwagę przy­ku­ła wi­szą­ca z dasz­ku nad ta­ra­sem bosa stopa i frag­ment bia­łe­go ma­te­ria­łu naj­praw­do­po­dob­niej czy­ste­go jesz­cze szla­fro­ka. Pięta Mo­ni­ki osu­nę­ła się lekko ze zdzi­wie­nia, ale szyb­ko przy­lgnę­ła do ścia­ny, ła­piąc rów­no­wa­gę. Gdy po­now­nie spoj­rza­ła w kie­run­ku ta­ra­su, za­rów­no nogi jak i szla­fro­ka już nie było. Nie wie­dzia­ła czy coś jej się nie przy­wi­dzia­ło, zer­k­nę­ła py­ta­ją­co na Henry'ego.

– Póź­niej ci wy­ja­śnię – po­wie­dział.

Po chwi­li byli już na ta­ra­sie. Spoj­rzał na miej­sce, na któ­rym sie­dział zre­lak­so­wa­ny jesz­cze jakiś czas temu i wsłu­chi­wał się w szum desz­czu, czy coś w ten deseń.

– Mu­si­my się śpie­szyć panie dy­rek­to­rze – po­wie­dzia­ła Mo­ni­ka, uśmie­cha­jąc się szcze­rze do Henry’ego. Oby­dwo­je pa­trzy­li teraz na miej­sce, w któ­rym prze­pro­wa­dza­ła z nim an­kie­tę i wie­dzie­li, że wkrót­ce znowu będą ją tu wy­peł­niać.

– Praw­do­po­dob­nie al­go­rytm stra­cił sta­bil­ność. Myślę, że będą chcie­li wszyst­ko ska­so­wać lub za­tu­szo­wać. Nie wiem w jaki spo­sób, może zrzu­cą jakiś ła­du­nek albo wyślą po­sił­ki. Ale mam pe­wien po­mysł. Przy­go­to­wa­łam nam drogę uciecz­ki.

– Kiedy? – pa­trzył na nią z nie­do­wie­rza­niem.

– Na rusz­to­wa­niu, jak się tak gra­mo­li­łeś. Szyb­ko do ska­ne­ra – po­pę­dza­ła Mo­ni­ka.

– Jaki jest plan? – za­py­tał krót­ko.

– Ze­ska­nu­ję nas i wyślę trans­fer, który pod­pię­łam pod wszyst­kie ofi­cjal­ne ad­re­sy linii LST. To jest adres we­wnętrz­ny firmy, więc jest szan­sa, że wy­dru­ku­je­my się au­to­ma­tycz­nie, w któ­rejś pu­blicz­nej jed­no­st­ce, o ile fi­re­wall nas nie za­blo­ku­je. Można po­wie­dzieć za­ła­twi­łam nam dar­mo­we bi­le­ty.

Mru­gnę­ła do niego. Włą­czy­ła lap­to­pa i uru­cho­mi­ła pro­ce­du­rę wyj­ścia.

– Wy­bacz, że nie prze­pro­wa­dzę z tobą an­kie­ty, powie mi pan po wszyst­kim, czy jest pan za­do­wo­lo­ny – po­wie­dzia­ła z uśmie­chem i pew­no­ścią w gło­sie, któ­rej wcze­śniej nie miała. 

Po­ło­ży­li się obok sie­bie na zim­nym bla­cie ska­ne­ra. Za­sy­pia­li. W po­ko­ju obok dru­ko­wał się już ko­lej­ny eg­zem­plarz Ko­wal­skie­go, który zaraz wsta­nie i wyj­dzie na taras po­od­dy­chać lasem. Mgli­sty wzrok Henry'ego przy­ku­ła mi­ga­ją­ca, czer­wo­na dioda ba­te­rii lap­to­pa. Low bat­te­ry, low bat­te­ry, low bat­te­ry. Za­snął.

 

*Pa­sa­żer*

 

Henry otwo­rzył oczy gwał­tow­nie, jakby prze­bu­dził się po bar­dzo złym śnie. Był cały spo­co­ny. Spoj­rzał na sie­bie. Jego ciało po­kry­te było za­dra­pa­nia­mi i si­nia­ka­mi.

„To nie sen”, po­my­ślał, gdy chwi­lę po obu­dze­niu przy­po­mniał sobie kosz­mar, który wła­śnie go spo­tkał.

– Mo­ni­ko, udało nam się! – krzyk­nął i od­wró­cił się w jej kie­run­ku. Nie było ni­ko­go. Ze­rwał się z ko­mo­ry druku na nogi, które od­mó­wi­ły mu po­słu­szeń­stwa. Było za wcze­śnie, ciało po wy­dru­ku nie dzia­ła­ło jesz­cze w pełni. Czoł­gał się po po­ko­ju w po­szu­ki­wa­niu in­nych komór. Zo­ba­czył drugą ma­szy­nę, która wła­śnie koń­czy­ła pro­ces. Ucie­szył się i krew w jego ży­łach za­czę­ła pły­nąć szyb­ciej. Czoł­gał się teraz w jej kie­run­ku.

– Mo­ni­ko! – za­wo­łał – Mo­ni­ko! Udało nam się!

Usły­szał jęk­nię­cie. Zła­pał się gór­nej czę­ści ko­mo­ry dru­ku­ją­cej i pod­cią­ga­jąc na rę­kach, sta­nął na nogi. Jego oczom uka­zał się widok, który chęt­nie za­mie­nił­by na wła­sną śmierć, gdyby tylko mógł. Nie­ste­ty nie miał tej moż­li­wo­ści. Prze­ra­ża­ją­co zde­for­mo­wa­ne ciało Mo­ni­ki wiło się w mę­czar­niach po ko­mo­rze dru­ku­ją­cej. Zapis Mo­ni­ki nie zo­stał po­praw­nie prze­sła­ny. Albo sia­dła ba­te­ria albo ochro­na prze­rwa­ła trans­fer. Kod ge­ne­tycz­ny był praw­do­po­dob­nie nie­peł­ny, a wy­druk jej osoby okrut­nie znie­kształ­co­ny. Nie mogła mówić, ję­cza­ła z bólu, który to­czył każdą część jej ciała, skórę, kości i or­ga­ny we­wnętrz­ne. Krew są­czy­ła się po­wo­li z jej wy­gię­tych w cier­pie­niu ust i nosa. Pa­trzył na nią, a do jego oczu na­pły­wa­ły łzy. Nagle znie­ru­cho­mia­ła, na­pię­ła się, jakby stało się coś waż­ne­go i z wiel­kim wy­sił­kiem spoj­rza­ła na niego.

Czy coś pa­mię­ta­ła? Czy to coś przed nim było świa­do­me i mogło my­śleć? Po jego po­li­kach spły­wa­ły łzy. Jej źre­ni­ce roz­sze­rzy­ły się i za­czę­ła krzy­czeć w prze­ra­że­niu, jakby zo­ba­czy­ła swo­je­go od­wiecz­ne­go prze­śla­dow­cę. Krzyk spra­wiał jej ból i co chwi­la prze­pla­tał się z kasz­lem i od­krztu­sza­niem. Henry, nie mogąc na to pa­trzeć, chwy­cił ją. Pró­bo­wa­ła dra­pać go swo­imi nie w pełni wy­kształ­co­ny­mi pal­ca­mi i od­py­cha­ła nie­udol­nie. Wziął ją na ręce, trzy­ma­jąc, krę­po­wał jej ruchy. Zda­wał sobie spra­wę, że to spra­wia jej do­dat­ko­we cier­pie­nie. Niósł ją przez cały pokój. Zza drzwi do­bie­gał go szum kro­ków i roz­mów ludzi. 

Kop­nął w nie i wy­szedł na ko­ry­tarz. Były na nim tłumy. Per­so­nel, pa­sa­że­ro­wie wi­ta­ją­cy się ze swo­imi ro­dzi­na­mi, an­kie­te­rzy. Wszy­scy po­wo­li uci­chli.

– Gdzie jest ko­mo­ra de­ma­te­ria­li­za­cji?! – wy­darł się na całe gar­dło.

Jedna z an­kie­te­rek, ubra­na w ty­po­wy uni­form, taki sam, jaki no­si­ła Mo­ni­ka, pod­nio­sła po­wo­li rękę i nie ru­sza­jąc się z miej­sca, wska­za­ła drzwi na końcu ko­ry­ta­rza. Po­szedł ocię­ża­le we wska­za­nym kie­run­ku, nio­sąc na rę­kach po­wy­krę­ca­ne ciało. Bo­sy­mi sto­pa­mi zo­sta­wiał za sobą ślady świe­żej krwi Mo­ni­ki, która ście­ka­ła po jego no­gach. Jęki po­wo­li od­da­la­ły się od ludzi zgro­ma­dzo­nych w ko­ry­ta­rzu, aż w końcu cał­kiem uci­chły za za­my­ka­ją­cy­mi się drzwia­mi od­dzia­łu pią­te­go Ter­mi­na­lu B z wy­raź­nym zna­kiem za­ka­zu wstę­pu dla osób nie­upo­waż­nio­nych. De­li­kat­nie po­ło­żył Mo­ni­kę w ko­mo­rze. Gdy się od­su­nął, cały czas pa­trzy­ła na niego bła­gal­nym wzro­kiem, jakby chcia­ła żyć, po­mi­mo cier­pie­nia. Za­mknął ko­mo­rę i bez wa­ha­nia włą­czył ją. Wi­dział jak po­wo­li za­sy­pia, w końcu jej oczy za­mknę­ły się na za­wsze.

Nie wie­dział jak długo tam stał, kom­plet­nie stra­cił po­czu­cie czasu. Za­sta­na­wiał się czy jest jesz­cze czło­wie­kiem. Sły­szał kroki bie­gną­cych żoł­nie­rzy. Stał nie­ru­cho­mo. Wie­dział, że po­wi­nien stam­tąd wiać, ale nie po­tra­fił tego zro­bić. Już nie ucie­kał. Żoł­nie­rze wbie­gli do po­miesz­cze­nia, wy­ko­pu­jąc drzwi. Ob­ró­cił się po­wo­li i zo­ba­czył kilka wymierzonych w sie­bie ce­low­ni­ków ich broni.

– Ze­zwa­lam na de­ma­te­ria­li­za­cje źró­dła! – wy­krzy­czał i ze­mdlał.

 

*Ubez­pie­cze­nie*

 

Henry był zmę­czo­ny po cięż­kim dniu. Po­gło­śnił nieco sa­mo­cho­do­we radio, w któ­rym nada­wa­li wła­śnie bar­dzo starą wer­sję utwo­ru "Je­sien­ny liść" w wy­ko­na­niu Joe Passa. W pracy re­struk­tu­ry­za­cja, przez co wy­pły­nę­ło sporo do­dat­ko­wej ro­bo­ty. Mu­siał zwol­nić kilka osób ze swo­je­go dzia­łu, a takie roz­mo­wy nigdy nie są przy­jem­ne. Szcze­gól­nie, że nie­któ­rych z tych ludzi na­praw­dę da­rzył sym­pa­tią. Jakby tego było mało, po ro­bo­cie mu­siał ode­brać dzie­cia­ka ze szko­ły, co po mę­czą­cych go­dzi­nach pracy ozna­cza­ło do­dat­ko­wy czas spę­dzo­ny w kor­kach. Po takim dniu sta­nie na zatłoczonej ulicy jest jesz­cze bar­dziej fru­stru­ją­ce, bo czło­wiek ma za dużo czasu, żeby my­śleć.

Kie­row­ca ja­dą­cy za nim miał chyba jed­nak jesz­cze gor­szy dzień, gdyż uży­wał klak­so­nu rów­nie czę­sto, co ha­mul­ca, pe­da­łu gazu i kie­run­kow­ska­zu razem wzię­tych. Jakby przy­naj­mniej fala dźwię­ko­wa miała spra­wić, że ocean sa­mo­cho­dów przed nim roz­stą­pi się, a może po pro­stu chciał za­głu­szyć swoje myśli.

Mimo wszyst­ko Henry sta­rał się mieć po­zy­tyw­ne na­sta­wie­nie. Spoj­rzał w lu­ster­ko na swo­je­go syna, sie­dzą­ce­go na tyl­nym sie­dze­niu. Ju­nior pa­trzył w ekran, będąc wła­ści­wie nie­obec­ny, po­chło­nię­ty grą lub jakąś kon­wer­sa­cją na swoim ta­ble­cie. Henry uśmiech­nął się do sie­bie, był za­do­wo­lo­ny z ugody, jaką udało mu się pod­pi­sać z li­nia­mi LST po tym, jak od­mó­wił au­to­ry­za­cji. Może i oddał swoją kopię do badań, ale nie­źle na tym za­ro­bił i dzię­ki temu wresz­cie było ich stać na naj­now­sze tech­no­lo­gie me­dycz­ne. Razem z Anną do­pię­li swego i mieli po­tom­stwo.

Sie­dział teraz z synem w sta­rym ro­dzin­nym wanie. Ta­pi­cer­ka po­wy­kle­ja­na była na­klej­ka­mi z set­nej już chyba czę­ści Star War­sów, Bat­ma­na i in­nych ko­mik­so­wych bo­ha­te­rów, mniej lub bar­dziej super. W duchu lubił ten wózek bar­dziej niż swoje po­przed­nie, za­zwy­czaj wyż­szej klasy, no­wo­cze­sne spor­to­we sa­mo­cho­dy z dużą mocą i z ta­pi­cer­ką z praw­dzi­wej skóry.

Wszyst­ko miało swoją cenę, teraz nie na­le­że­li już do elity fi­nan­so­wej, ale za nie­któ­re spra­wy warto było za­pła­cić. Tak na­praw­dę był w pełni sił wi­tal­nych, szczę­śli­wy.

Po­pra­wił nowo ku­pio­ny gar­ni­tur i spoj­rzał w lu­ster­ko, tym razem na sie­bie. Wy­glą­dał świet­nie, przy­naj­mniej kilka lat mło­dziej, jak nie wię­cej. Za­do­wo­lo­ny uśmiech­nął się. Ob­ró­cił się, spo­glą­da­jąc przez bocz­ne okno po­jaz­du na in­nych uczest­ni­ków ruchu dro­go­we­go. Przez chwi­le wy­da­wa­ło mu się, że w szy­bie auta, które stoi na rów­no­le­głym pasie, widzi swoje od­bi­cie. Jed­nak nie uśmie­chał się w nim. Zo­rien­to­wał się, że nie pa­trzy na sie­bie, a na swój wy­druk. Na czter­dzie­sto­pa­ro­lat­ka, bla­de­go, z pod­krą­żo­ny­mi ocza­mi, który sie­dział w sa­mo­cho­dzie obok i był w nim sam. Przy­glą­da­li się sobie wza­jem­nie.

Czer­wo­ne świa­tła tyl­nych lamp po­jaz­dów sto­ją­cych w korku nie zmie­nia­ły się. Gdy zga­sły, Henry nie za­re­je­stro­wał tego, nadal pa­trzył jak za­hip­no­ty­zo­wa­ny na swój wy­druk, który też stał jesz­cze w miej­scu. Miał wra­że­nie, że co­fa­ją się, a cały świat prze­su­wa się do przo­du. Po chwi­li zo­rien­to­wał się, że wszy­scy oprócz nich ru­szy­li. Facet za nim na­ci­snął szczo­drze na klak­son. Henry w po­śpie­chu wdep­nął pedał gazu, sa­mo­chód ru­szył z pi­skiem opon i roz­pę­dził się. Spoj­rzał przez bocz­ne okno, ale nie wi­dział już swo­je­go wy­dru­ku, który ewi­dent­nie zo­stał z tyłu. Zer­k­nął w lu­ster­ko, ale nie zdą­żył nic zo­ba­czyć, bo kątem oka za­uwa­żył przed sobą czer­wo­ne świa­tła stopu. Gwał­tow­nie za­ha­mo­wał, jed­nak sa­mo­chód śli­zgał się z pi­skiem na mo­krej od desz­czu po­wierzch­ni. Roz­legł się huk. Przed­nia szyba po­kry­ła się gęstą sie­cią pęk­nięć, po czym wy­le­cia­ła z trza­skiem, roz­bi­ja­jąc się na mi­lio­ny czą­stek. Po­dusz­ka po­wietrz­na ude­rzy­ła go z im­pe­tem w twarz. Stra­cił przy­tom­ność.

Anna do­tar­ła do szpi­ta­la jakąś go­dzi­nę po wy­pad­ku. Wtar­gnę­ła na od­dział, nie zwa­ża­jąc na ni­ko­go. Pod­bie­gła do re­cep­cji, krzy­cząc drżą­cym gło­sem:

– Gdzie moje dziec­ko, gdzie jest mój mąż?!

Jeden ze sto­ją­cych w po­bli­żu sa­ni­ta­riu­szy za­py­tał ją o na­zwi­sko.

– Ko­wal­ska – od­po­wie­dzia­ła w po­śpie­chu.

– Pani sy­no­wi nic się nie stało, ale pro­szę usiąść – męż­czy­zna wska­zał na rząd krze­seł w po­cze­kal­ni. 

– Mąż od­zy­skał na chwi­lę przy­tom­ność w ka­ret­ce. Pytał o syna, czy żyje. Zdą­ży­łem od­po­wie­dzieć, że dziec­ku nic się nie stało. Potem nie od­zy­skał już przy­tom­no­ści – zro­bił krót­ką pauzę, po czym za­py­tał, pa­trząc na Annę ze współ­czu­ciem – Czy byli pań­stwo ubez­pie­cze­ni? 

– Tak, mamy ubez­pie­cze­nie – od­po­wie­dzia­ła apa­tycz­nie.

Sa­ni­ta­riusz po­ło­żył jej rękę na ra­mie­niu i dodał.

– W takim razie pro­szę się nie mar­twić, za chwi­lę po­roz­ma­wia pani, z le­ka­rzem i ubez­pie­czy­cie­lem.

We­szła do ga­bi­ne­tu, w któ­rym znaj­do­wa­ła się, już le­kar­ka i przed­sta­wi­ciel firmy ubez­pie­cze­nio­wej.

– Pro­szę usiąść – usły­sza­ła, nie bar­dzo wie­dząc od kogo. 

Anna za­ję­ła miej­sce przy stole naprze­ciw nich. Mi­nę­ła krót­ka chwi­la zanim prze­glą­da­ją­cy coś w pod­ręcz­nych kom­pu­te­rach roz­mów­cy spoj­rze­li na nią.

– Nie­ste­ty pani mąż nie żyje – za­czę­ła nie­zbyt przy­jem­ną roz­mo­wę le­kar­ka – umarł w ka­ret­ce, na miej­scu w szpi­ta­lu stwier­dzi­li­śmy zgon.

– Jed­nak po­sia­da­ją pań­stwo bar­dzo dobre ubez­pie­cze­nie, dla­te­go mąż zo­sta­nie wy­dru­ko­wa­ny z ostat­nie­go moż­li­we­go za­pi­su swo­jej osoby – wtrą­cił uspo­ka­ja­ją­co ubez­pie­czy­ciel – Nie­ste­ty jest mały pro­blem – dodał nieco za­tro­ska­ny.

– Dzie­sięć lat temu zre­zy­gno­wa­li pań­stwo z roz­sze­rzo­ne­go pa­kie­tu, który obej­mo­wał re­gu­lar­ne ska­no­wa­nie osoby ubez­pie­czo­nej. W takim wy­pad­ku ubez­pie­czy­ciel ko­rzy­sta z ostat­nie­go do­stęp­ne­go za­pi­su, który w przy­pad­ku pani męża po­cho­dzi z bazy da­nych linii LST.

Anna wie­dzia­ła, że ob­cię­li pa­kiet ubez­pie­cze­nia dawno temu, gdy oszczę­dza­li, sta­ra­jąc się o dziec­ko. Nie przy­po­mi­na­ła sobie, żeby jej mąż po­dró­żo­wał tymi li­nia­mi od czasu ugody, którą z nimi pod­pi­sał, co ozna­cza­ło, że w ogóle nie bę­dzie pa­mię­tał dzie­ciń­stwa swych dzie­ci. Do jej oczu na­pły­nę­ły łzy.

– Pro­szę się nie mar­twić, zapis nie jest taki stary. Po­cho­dzi za­le­d­wie sprzed 2 mie­się­cy, więc mąż aż tak dużo nie stra­ci. Opo­wie mu pani co trze­ba, a i w pracy z pew­no­ścią bez pro­ble­mu nad­ro­bi. Bę­dzie o czym gadać – po­wie­dział przed­sta­wi­ciel i wes­tchnął lekko.

Anna spoj­rza­ła na niego, nieco skon­fun­do­wa­na. Czyż­by jej mąż po­dró­żo­wał LST bez jej wie­dzy? Prze­cież to kosz­to­wa­ło kro­cie, a w obec­nej sy­tu­acji…

– Więc nie ma się czym mar­twić, wszyst­ko bę­dzie do­brze. Prze­zor­ny za­wsze ubez­pie­czo­ny – dodał ubez­pie­czy­ciel i uśmiech­nął się sze­ro­ko.

Henry obu­dził się i gwał­tow­nie otwo­rzył oczy, jakby wła­śnie przy­śnił mu się bar­dzo re­al­ny kosz­mar.

– Mo­ni­ko, udało nam się! – krzyk­nął i spoj­rzał w bok, ale nie było tam Mo­ni­ki. Była za to jego żona Anna, z uśmie­cha­ją­cym się do niego chłop­cem. Spoj­rzał na sie­bie. Leżał przy­kry­ty lekką, szpi­tal­ną koł­drą.

– Tato, nic ci nie jest? – chło­piec przy­tu­lił się do ojca.

– Nic, nic mi nie jest – od­po­wie­dział Henry.

– Może być pan zdez­o­rien­to­wa­ny, je­stem tu, by po­wia­do­mić pana o za­ist­nia­łej sy­tu­acji – po­wie­dział męż­czy­zna, sto­ją­cy w cie­niu metr dalej. Pod­szedł bli­żej i sta­nął w świe­tle, by być le­piej wi­docz­nym.

– Nie bę­dzie pan prze­cho­dził ty­po­wej pro­ce­du­ry syn­chro­ni­za­cji, jaką po­wi­nien pan przejść, po­dró­żu­jąc li­nia­mi LST. Spo­dzie­wa się pan za­pew­ne, że do­tarł do celu swo­jej po­dró­ży zgod­nie z pla­nem, jed­nak pra­gnę po­in­for­mo­wać pana, że tak się nie stało. Zo­stał pan od­two­rzo­ny zgod­nie z umową ubez­pie­cze­nio­wą, z ostat­nie­go ak­tu­al­ne­go za­pi­su i znaj­du­je się pan w cen­trum ubez­pie­cze­nio­wym Ne­ve­ren­ding Life.

Przy­czy­ną uży­cia pań­skie­go za­pi­su z linii LST do tego pro­ce­su była pań­ska nagła śmierć, w związ­ku z czym au­to­ry­za­cja de­ma­te­ria­li­za­cji źró­dła jest w tym przy­pad­ku zbęd­na.

Mamy 15 sty­cznia 2045 roku, co ozna­cza, że stra­cił pan 2 mie­sią­ce pa­mię­ci. Po tym, jak przy­wi­ta się pan z ro­dzi­ną, za­pra­szam do swo­je­go ga­bi­ne­tu na pro­ce­du­rę wyj­ścia, na któ­rej pozna pan wszyst­kie nie­zbęd­ne szcze­gó­ły, pod­pi­sze­my do­ku­men­ty i zo­sta­ną panu przed­sta­wio­ne naj­waż­niej­sze in­for­ma­cje po­trzeb­ne do funk­cjo­no­wa­nia z 3 mie­sięcz­ną luką pa­mię­ci – prze­rwał na chwi­lę i zadał py­ta­nie:

– Czy ro­zu­mie pan za­ist­nia­łą sy­tu­ację?

Henry mil­czał około dwóch se­kund. Dość szyb­ko pojął, co się stało. Praw­do­po­dob­nie po ostat­nim ska­nie w la­bo­ra­to­rium jego zapis w sys­te­mie zak­tu­ali­zo­wał się au­to­ma­tycz­nie lub tę ak­tu­ali­za­cję wy­mu­si­ła Mo­ni­ka. Tak czy owak nikt nie zda­wał sobie spra­wy, że jest on wy­dru­ko­wa­ny z za­pi­su uży­wa­ne­go do badań i te­stów, który nie­le­gal­nie po­siadł tajne, nie­wy­god­ne in­for­ma­cje i na pewno nie po­wi­nien był się tu po­ja­wić. Wie­dział, że w tym mo­men­cie le­piej to ukryć.

– Tak… Ro­zu­miem, dzię­ku­ję – od­rzekł Henry spo­koj­nym tonem.

– Rów­nież dzię­ku­ję. Pro­szę na­cie­szyć się ro­dzi­ną, a potem za­pra­szam do sie­bie – dodał męż­czy­zna, po czym wy­szedł.

– Tato, tato, mie­li­śmy wy­pa­dek, wy­pa­dła zu­peł­nie przed­nia szyba i wy­strze­li­ły po­dusz­ki. Ty się nie ru­sza­łeś i za­bra­ła cię ka­ret­ka.

Henry uści­snął chłop­ca, wciąż leżąc na łóżku i spoj­rzał na Annę. Miała łzy w oczach.

– Gdzie byłeś? Dokąd le­cia­łeś tymi li­nia­mi? Prze­cież nas na to nie stać – po­wie­dzia­ła drżą­cym gło­sem. 

Wie­dział, że czeka ich trudna roz­mo­wa. Henry od­su­nął od sie­bie chłop­ca, jak się do­my­ślał swo­je­go syna, spoj­rzał na niego i za­py­tał.

– Tobie nic nie jest?

– Nic tato, sa­mo­chód był cały zgnie­cio­ny z przo­du, ale mi z tyłu nic się nie stało, bałem się, ale póź­niej tacy pa­no­wie po­mo­gli mi wyjść. Bar­dzo się o cie­bie bałem, tato.

Anna wzię­ła chłop­ca za rękę, obej­mu­jąc go.

– Kim jest ta Mo­ni­ka? – py­ta­ła dalej

– Póź­niej ko­cha­nie. Po­roz­ma­wia­my póź­niej. Pro­szę – spoj­rzał na nią, nie mając jesz­cze żad­ne­go planu, jak za­cho­wać się w rze­czy­wi­sto­ści, którą za­stał. Cie­szył się, że ją widzi. Po­sta­rza­ła się tro­chę od ostat­nie­go czasu, gdy ją pa­mię­tał. W fir­mie ubez­pie­cze­nio­wej my­śle­li, że stra­cił 3 mie­sią­ce, ale on wie­dział, że było to osiem lat lub wię­cej. Wie­dział to od razu, pa­trząc na dziec­ko.

„Czyli udało nam się”, po­my­ślał. Za­wsze pra­gnął mieć syna, a teraz pa­trzył na niego, nic o nim nie wie­dząc. Nie pa­mię­tał ani jed­nej chwi­li z nim spę­dzo­nej. Wła­ści­wie był dla niego obcy. Ten Henry był kopią do badań i jego pa­mięć się­ga­ła tylko do wy­da­rzeń z la­bo­ra­to­rium. Nie mógł i nie po­wi­nien był się do­wie­dzieć jak ukła­dał sobie życie ory­gi­nal­ny Henry. Na szczę­ście lub nie­ste­ty za­szedł po­tęż­ny błąd.

Żona pa­trzy­ła na niego z wy­raź­ny­mi pre­ten­sja­mi. Spoj­rza­ła na jego po­dra­pa­ne dło­nie – co ci się stało?

– W domu, w domu ci wszyst­ko… – nie skoń­czył zda­nia. Anna ob­ró­ci­ła się i wy­szła, cią­gnąc za rękę chłop­ca, który nieco zdez­o­rien­to­wa­ny ma­chał do niego na do wi­dze­nia.

Jak mógł mieć na imię jego syn? Praw­do­po­dob­nie za­py­ta­ją go o to za chwi­lę w ga­bi­ne­cie. „Ry­szard, po dziad­ku”, prze­cież tak pla­no­wa­li. Je­że­li nic się nie zmie­ni­ło, po­wi­nien mieć na imię Ry­szard.

Zła­pał się za głowę w sku­pie­niu. To nie linie LST, je­że­li coś pój­dzie nie tak, to jest szan­sa, że go nie ska­su­ją. Przy­naj­mniej nie od razu. Co jeśli wyj­dzie, że jest wy­dru­kiem prze­zna­czo­nym do badań? Jego wcze­śniej­sza wer­sja do­ga­da­ła się z li­nia­mi, więc może to było le­gal­ne? Ory­gi­nał Mo­ni­ki też po­bie­rał pen­sję za pracę swo­je­go wy­dru­ku, więc z pew­no­ścią było to le­gal­ne. Skoro to było le­gal­ne, to z pew­no­ścią wy­ma­żą go i wezmą wcze­śniej­szy zapis. Może to nie takie złe? Nie wie­dzieć tego, co się wie ak­tu­al­nie i żyć w zgo­dzie z sys­te­mem, ze świa­tem i ze wszyst­ki­mi. Nie mu­siał­by pro­wa­dzić cze­ka­ją­cej go trud­nej roz­mo­wy z żoną i okła­my­wać syna, że go zna. Po co mu to. Po co mu ta nie­wy­god­na pa­mięć z tam­te­go strasz­ne­go la­bo­ra­to­rium? „Wezmą wcze­śniej­szy zapis i wszyst­ko bę­dzie do­brze, nie będę nic pa­mię­tał”, my­ślał, ma­su­jąc sobie czoło pal­ca­mi. „Chyba, że… nie ma wcze­śniej­szych za­pi­sów lub Mo­ni­ka je ska­so­wa­ła.”

Po chwi­li na­my­słu zro­zu­miał, że mu­siał ist­nieć i chciał tego. Mu­siał ukryć to, co wie i mieć jakiś plan, a naj­le­piej mieć też plan awa­ryj­ny. Ro­zej­rzał się po po­miesz­cze­niu. Na półce przy swoim łóżku za­uwa­żył to­reb­kę. Los się do niego uśmiech­nął i to sze­ro­ko. Anna zo­sta­wi­ła ją w roz­tar­gnie­niu, spo­wo­do­wa­nym całym zaj­ściem. Zaj­rzał do środ­ka. Port­fel, zdję­cia, ko­mór­ka i… druga ko­mór­ka. Miała w to­reb­ce ko­mór­kę męża, którą do­sta­ła po wy­pad­ku. Baza da­nych, którą mu­siał teraz bły­ska­wicz­nie prze­stu­dio­wać zanim uda się na pro­ce­du­rę wyj­ścia. Je­że­li jej nie przej­dzie, po­zo­sta­nie nie naj­lep­szy plan B, czyli im­pro­wi­za­cja, uciecz­ka albo im­pro­wi­zo­wa­na uciecz­ka. Ubrał się i po­szedł do ga­bi­ne­tu.

Pra­cow­nik firmy ubez­pie­cze­nio­wej przy­wi­tał go sym­pa­tycz­nie.

– Za­pra­szam, niech się pan nie de­ner­wu­je. To tylko for­mal­ność. Od­po­wie pan na kilka pro­stych pytań, a na­stęp­nie przed­sta­wię naj­istot­niej­sze in­for­ma­cje ze świa­ta. Trzy mie­sią­ce w 10 minut – uśmiech­nął się sztucz­nie, jakby re­kla­mo­wał pastę do zębów.

„Osiem lat w pięć minut, tyle wła­śnie prze­ro­bi­łem”, po­my­ślał Henry. Po pięt­na­stu mi­nu­tach opu­ścił ga­bi­net i ode­tchnął z ulgą. Był wolny. Wła­śnie wsko­czył w bar­dzo wy­god­ne buty go­ścia, który miał tro­chę mniej szczę­ścia od niego. Wła­ści­wie to w swoje buty. Prze­cież nadal był sobą. Nie pa­mię­tał ostat­nich ośmiu lat, ale to nadal był on i czuł pełne prawo do swo­je­go życia. Po p­ro­stu omi­nął jego frag­ment i teraz w nie po­now­nie wsko­czył. W życie, któ­re­go za­wsze pra­gnął i do któ­re­go dążył. Wresz­cie miał syna z Anną. Wy­star­czy­ło cicho prze­cze­kać i wy­my­ślić jakąś bajkę dla żony. Kilka ma­łych kłamstw dla dobra wszyst­kich. W końcu le­piej, by mały miał ojca. A o tym wszyst­kim, co nie­istot­ne pew­nie sam z cza­sem za­po­mni, a przy­naj­mniej się po­sta­ra.

Tak po­sta­no­wił i wy­szedł z bu­dyn­ku, trzy­ma­jąc w rę­kach to­reb­kę żony.

Aleja, przy któ­rej znaj­do­wa­ła się sie­dzi­ba to­wa­rzy­stwa ubez­pie­cze­nio­we­go była jedną z głów­nych i bar­dziej za­tło­czo­nych ulic mia­sta. Była to dziel­ni­ca biz­ne­so­wa po­ło­żo­na bli­sko cen­trum. Wy­so­kie szkla­ne wie­żow­ce i dra­pa­cze chmur za­ta­pia­ły się w gę­stym smogu, a ich szczy­ty były zu­peł­nie nie­wi­docz­ne. Wielu ludzi no­si­ło na twa­rzy ma­secz­ki, za­pew­ne w celu ochro­ny dróg od­de­cho­wych przed szko­dli­wym pyłem. Wie­lo­po­zio­mo­wa ko­mu­ni­ka­cja mia­sta przy­tła­cza­ła ilo­ścią świa­teł i ha­ła­su. Stare graty i no­wo­cze­sne li­mu­zy­ny tło­czy­ły się na uli­cach tuż pod li­nia­mi su­per­szyb­kich po­cią­gów. Po­śpiech był mocno od­czu­wal­ny na każ­dym kroku. Lu­dzie po­ru­sza­li się pręd­ko, nie oglą­da­jąc się na ata­ku­ją­ce ich wście­kle re­kla­my i neony, jakby mieli już do­kład­nie za­pro­gra­mo­wa­ną trasę i cel. Mia­sto tęt­ni­ło ży­ciem albo jakąś inną bar­dziej zło­wro­gą ener­gią.

„Świat po­szedł do przo­du”, po­my­ślał Henry, pa­trząc na mi­ja­ją­ce go tłumy. Kil­ka­na­ście me­trów dalej, po­śród pę­dzą­cych z siat­ka­mi za­ku­pów ludzi, za­uwa­żył młodą ko­bie­tę, idącą po­wo­li na czwo­ra­kach. W zę­bach trzy­ma­ła pasek wózka dzie­cię­ce­go, który cią­gnę­ła pół metra za sobą. W wózku le­ża­ło nie­mow­lę. Ko­bie­ta nie miała dłoni ani stóp. Mała dziew­czyn­ka, idąca metr przed nią, trzy­ma­ła w ręku pusty kubek na jał­muż­nę. Lu­dzie mi­ja­li ich, pa­trząc w ta­ble­ty i ko­mór­ki, nawet nie za­uwa­ża­jąc.

Henry za­sta­na­wiał się, jak bar­dzo do przo­du po­szła już cy­wi­li­za­cja. Jak da­le­ko za sobą po­zo­sta­wi­ła „zbęd­ny” cię­żar opie­ki nad słab­szy­mi. Nie miał po­ję­cia, co wła­ści­wie spo­tka­ło tę ko­bie­tę i w gło­wie miał mę­tlik. Czy jej koń­czy­ny zo­sta­ły od­cię­te? Może nigdy się nie wy­kształ­ci­ły? A może był to błąd wy­dru­ku?

Ponoć czło­wiek po­tra­fi szyb­ko przy­wyk­nąć… Być może na­stęp­nym razem na jej widok nie bę­dzie już się za­sta­na­wiał, a w końcu prze­sta­nie ją za­uwa­żać, tak jak resz­ta spo­łe­czeń­stwa.

Anna z synem je­cha­ła już tak­sów­ką, gdy za­uwa­ży­ła, że nie ma przy sobie pie­nię­dzy. Ka­za­ła kie­row­cy za­wró­cić i po­now­nie pod­je­cha­ła pod sie­dzi­bę ubez­pie­czy­cie­la. Tam cze­kał już na nią Henry. Do­siadł się i podał żonie jej zgubę. Na­stęp­nie pew­nym gło­sem wy­re­cy­to­wał adres, który po­znał z do­ku­men­tów Anny za­le­d­wie chwi­lę przed wej­ściem do ga­bi­ne­tu.

– Wra­ca­my do domu – po­wie­dział, mru­ga­jąc do syna, który spoj­rzał na niego ze zdzi­wie­niem, lekko uno­sząc brew.

„O nie…Je­dzie­my pod jakiś adres, pod któ­rym ak­tu­al­nie miesz­ka­my, ja ten chło­piec i wście­kła Anna” po­my­ślał Henry, spoj­rzaw­szy w okno na mi­ga­ją­ce świa­tła miej­skiej dżun­gli. Kom­plet­nie nic nie wie­dział o miej­scu, do któ­re­go wła­śnie wra­ca­li. Przez chwi­lę miał ocho­tę zre­ali­zo­wać plan B, czyli im­pro­wi­zo­wa­ną uciecz­kę, ale po­now­nie zer­k­nął na Annę i swo­je­go syna. Był do niego po­dob­ny. Przy­po­mniał sobie jak bar­dzo chcie­li mieć dziec­ko. Jak wspól­nie ma­rzy­li o tym, by mieć dla kogo żyć i two­rzyć dom. Tak, z pew­no­ścią dla ich syna i Anny miej­sce, do któ­re­go je­cha­li było domem i mu­sia­ło nim po­zo­stać. Nie mógł się po pro­stu zwi­nąć. Mu­siał zo­stać i im­pro­wi­zo­wać.

 

*Dom*

 

Przy­je­cha­li pod blok. Nie było to już eks­klu­zyw­ne osie­dle dom­ków, na któ­rym miesz­ka­li wcze­śniej. Gdy we­szli do domu, Anna roz­pła­ka­ła się. Ode­zwa­ła się wresz­cie po dłu­giej wy­mow­nej ciszy w tak­sów­ce, która zresz­tą była Henry'emu na rękę.

– Do­brze, że je­steś… że ko­rzy­sta­łeś z tego ca­łe­go LST i nie stra­ci­łeś ostat­nich lat.

Nie chcia­ła przy dziec­ku mówić o ich sy­tu­acji fi­nan­so­wej. Obar­czać ma­lu­cha tym jak to ich drogo kosz­to­wa­ło, by mógł przyjść na świat. Zresz­tą i tak mały to wie­dział, mimo to po­sta­no­wi­ła nigdy o tym przy nim nie roz­ma­wiać.

Henry stał w progu i pa­trzył na nią, gdy za­py­ta­ła.

– Nie ścią­gasz płasz­cza i butów? Wy­cho­dzisz gdzieś?

Ock­nął się i za­czął się roz­bie­rać. Za­ob­ser­wo­wał w mię­dzy­cza­sie gdzie Anna scho­wa­ła swoją kurt­kę i zro­bił to samo, jakby był u sie­bie. Pod­szedł do niej i przy­tu­lił ją oraz syna, któ­re­go przy­cią­gnął do sie­bie ra­mie­niem. Trzy­mał ich w uści­sku, roz­glą­da­jąc się w mię­dzy­cza­sie po miesz­ka­niu, pró­bu­jąc zo­rien­to­wać się w jego ukła­dzie. Po­zna­wał nie­któ­re przed­mio­ty, ale więk­szość była dla niego zu­peł­nie nowa. Pu­ścił ich po chwi­li i po­wie­dział.

– Też się cie­szę.

Syn rzu­cił w kąt kurt­kę i po­le­ciał do swo­je­go po­ko­ju.

– Kurt­ka! – za­wo­ła­ła do niego mama.

– Ale mamo – od­po­wie­dział, wra­ca­jąc nie­chęt­nie, by rów­nież od­wie­sić ubra­nie.

– Nawet tata o dziwo pa­mię­tał dziś, by od­wie­sić płaszcz do szafy, a ty za­wsze swoje – po­wie­dzia­ła do syna, mie­rząc Henry'ego wzro­kiem od stóp do głów. Henry wie­dział już, który pokój jest dziec­ka. Udało mu się też na­mie­rzyć kuch­nię wi­docz­ną z przed­po­ko­ju i praw­do­po­dob­nie salon. W końcu ko­ry­ta­rza były jesz­cze dwa po­miesz­cze­nia. Do­my­ślał się, że praw­do­po­dob­nie były to ła­zien­ka i sy­pial­nia. Po­szedł w ich kie­run­ku pew­nym kro­kiem. Wszedł do ła­zien­ki, za­mknął drzwi i ode­tchnął z ulgą. Od­krę­cił wodę, pa­trzył w lu­stro i my­ślał.

– Nie lej tyle wody! – usły­szał głos żony z ko­ry­ta­rza.

– Robię ko­la­cję, co zjesz?

Był głod­ny jak wilk, ale nie spraw­dził jesz­cze lo­dów­ki. Nie miał pew­no­ści czy cza­sem nie zo­stał już we­ge­ta­ria­ni­nem.

– Nie dzię­ku­ję, nie je­stem głod­ny. Chyba po­ło­żę się dziś wcze­śniej. Prze­pra­szam, padam z nóg – za­wo­łał z ła­zien­ki, nie otwie­ra­jąc jej.

Umył się, prze­mknął z ła­zien­ki do sy­pial­ni i padł na łóżko. Po chwi­li za­snął.

Rano obu­dzi­ły go ty­po­we od­gło­sy radia lub te­le­wi­zo­ra oraz roz­mo­wy matki z dziec­kiem przy śnia­da­niu:

– Tata jesz­cze śpi?

– Tak. Chcesz płat­ki, czy na­le­śni­ki?

– Mogą być płat­ki.

– Mamo? Z tatą jest coś nie tak?

– Wszyst­ko w po­rząd­ku, ale może nie pa­mię­tać ostat­nich 3 mie­się­cy.

– Czy to zna­czy, że pój­dzie­my jesz­cze raz do kina na Nie­sa­mo­wi­tą Trój­kę?

– Się zo­ba­czy.

Henry wszedł do kuch­ni, uca­ło­wał sie­dzą­cą przy stole żonę, usiadł i za­czął jeść łap­czy­wie.

– Chcesz kawy? – za­py­ta­ła Anna.

– Chęt­nie – uśmiech­nął się do niej z pełnymi ustami.

Włą­czy­ła eks­pres. Po chwi­li mie­le­nia zia­re­nek, syku pary i to­wa­rzy­szą­ce­go mu lek­kie­go bzy­cze­nia, eks­pres za­trzy­mał się. Usły­sze­li kap­nię­cie ostat­niej kro­pli, po czym żona po­da­ła mu fi­li­żan­kę. W kuch­ni roz­cho­dził się przy­jem­ny za­pach świe­żo mie­lo­nej kawy. Jedli razem śnia­da­nie. Jak we śnie, jak praw­dzi­wa ro­dzi­na. Upił łyk z go­rą­ce­go na­czy­nia. Po­czuł, że kawa jest gorz­ka. Osiem lat temu sło­dził. Teraz nie wie­dział.

– Dla­cze­go spa­łeś w go­ścin­nym, tato?

Henry prych­nął jakby się opa­rzył i polał sobie spodnie.

– O cho­le­ra… by… byłem zmę­czo­ny, pa­dłem jak sta­łem, naj­bli­żej ła­zien­ki. Muszę to za­prać.

Wstał i wy­szedł do ła­zien­ki. Gdy wró­cił oznaj­mił.

– Chyba wezmę kilka dni urlo­pu.

– Pew­nie wy­pocz­nij sobie w końcu, byle nie na wiecz­ność – po­wie­dzia­ła Anna

– Po­ukła­dam sobie to wszyst­ko – skwi­to­wał.

– No to ukła­daj, a ja za­wio­zę Rysia do szko­ły. Teraz będę go rów­nież od­bie­rać. Mam na­dzie­ję, że nie masz nic prze­ciw­ko?

– Masz rację – przy­znał po chwi­li i za­milkł.

Kiedy wy­szli, za­mknął za nimi drzwi. Po­śpiesz­nie za­czął zwie­dza­nie miesz­ka­nia. Od­na­lazł sy­pial­nie, znaj­du­ją­cą się jed­nak za sa­lo­nem. Spraw­dził każdy kąt. Roz­pra­co­wał dzia­ła­nie sprzę­tów do­mo­wych, na­stęp­nie usiadł na ka­na­pie i spoj­rzał na ta­blet le­żą­cy na stole. Wziął go do ręki i uru­cho­mił prze­glą­dar­kę in­ter­ne­to­wą. Wpi­sał w wy­szu­ki­war­ce linie LST. Jego oczom uka­za­ły się ko­lej­no od­no­śni­ki do naj­więk­szych ser­wi­sów in­for­ma­cyj­nych.

"Pierw­szy taki in­cy­dent w LST"

"Na­past­nik, który zabił ste­war­des­sę za­bi­ty przez bry­ga­dę an­ty­ter­ro­ry­stycz­ną."

"Po­mi­mo ataku, linie za­pew­nia­ją, że cał­ko­wi­cie kon­tro­lu­ją sy­tu­acje i ich pa­sa­że­rom nic nie za­gra­ża."

"Był to po­je­dyn­czy in­cy­dent, a czło­wiek, który za­ata­ko­wał ob­słu­gę był psy­chicz­nie chory."

"Służ­by de­men­tu­ją do­nie­sie­nia o rze­ko­mym ataku ter­ro­ry­stycz­nym."

"Ofia­ra to trzydziestojedno let­nia ko­bie­ta, pra­co­wa­ła w LST od lat, na­past­nik lat czterdzieści trzy nie był pa­sa­że­rem, miał zdia­gno­zo­wa­ną cho­ro­bę psy­chicz­ną i był zna­jo­mym ste­war­des­sy."

Był pewny, to byli oni wy­dru­ko­wa­ni w innym miej­scu. Zła­pa­li ich i za­tu­szo­wa­li spra­wę. Jed­nak skoro nie było u niego jesz­cze bry­ga­dy an­ty­ter­ro­ry­stycz­nej, to naj­praw­do­po­dob­niej nie wie­dzie­li o wy­dru­ku z ubez­pie­cze­nia. Był bez­piecz­ny… praw­do­po­dob­nie. „Wy­star­czy sie­dzieć cicho i wy­god­nie sobie żyć”, po­my­ślał. Po pro­stu za­cho­wać spo­kój i za­po­mnieć o tym, co zbęd­ne, nie­istot­ne dla dal­sze­go życia.

Pro­ces za­po­mi­na­nia roz­po­czął od razu. Pa­trzył jesz­cze w ekran, wczy­tu­jąc się w ko­lej­ne stro­ny in­for­ma­cji. Jego oczy prze­my­ka­ły jesz­cze po ko­lej­nych li­nij­kach tek­stu i na pewno nie po­tra­fi­ł­by ich ode­rwać, gdyby ręka sama nie wy­łą­czy­ła za­si­la­nia. Przed jego nie­ru­cho­mym wzro­kiem wid­niał teraz czar­ny ekran, w któ­rym nie­wy­raź­nie od­bi­jał się zarys twa­rzy. Pusty ciem­ny ob­szar. Rów­nie pusty i ciem­ny, jak ob­szar pa­mię­ci z ostat­nich ośmiu lat.

Wstał ocię­ża­le ni­czym sta­rzec i po­szedł po­wo­li do po­ko­ju syna. Usiadł na dzie­cię­cym łóżku, na któ­re­go przo­dzie jak na masce sa­mo­cho­du, przy­cze­pio­na była ta­bli­ca re­je­stra­cyj­na. Boki po­ob­kle­ja­ne były na­klej­ka­mi z autem Zyg­zak Mcqu­een 8 oraz su­per­no­wo­cze­sny­mi for­mu­ła­mi, nad łóż­kiem, na ścia­nie wi­siał duży pla­kat z kul­to­wym, za­byt­ko­wym już spor­to­wym mo­de­lem Dog'ea z 1970 roku w ko­lo­rze czer­wo­nym.

Syn ewi­dent­nie in­te­re­so­wał się mo­to­ry­za­cją i lubił stare auta. Henry spoj­rzał na półki obok łóżka. W morzu re­so­ra­ków, w rów­nych od­stę­pach, stali su­per­bo­ha­te­ro­wie, prę­żąc mu­sku­ły. Za­rów­no ci do­brzy, jak i źli stali ramię w ramię, pa­trząc naprzód w peł­nej go­to­wo­ści. Na półce wyżej le­ża­ły duże skom­pli­ko­wa­ne kon­struk­cje. Skrzy­nia bie­gów, sprzę­gło oraz dru­kar­ka zbu­do­wa­ne z róż­nych ze­sta­wów lego tech­nik. Henry nie miał wąt­pli­wo­ści, że dzia­ła­ją. Na naj­wyż­szej półce, jakby na ho­no­ro­wym miej­scu, stał trzy­gło­wy smok z pla­ste­li­ny. Mógł się tylko do­my­ślać, jaki jest jego syn.

Wziął do ręki bajki, le­żą­ce przy łóżku. Uśmiech­nię­te sa­mo­cho­dzi­ki na okład­ce w na­pię­ciu go­to­wa­ły się do star­tu. "Drwal Hie­ro­nim" uśmie­chał się do niego, sto­jąc na tle gę­ste­go lasu. "Spryt­ny pan lis" z pu­cha­tym, rudym ogo­nem mru­gał jed­nym okiem z czer­wo­no­-żół­te­go tła. „Kasz­ta­no­wy lu­dzik” z pa­ty­ków i za­pa­łek cho­wał się przed desz­czem pod rdza­wym je­sien­nym li­ściem. "Żaba… Mo­ni­ka"

Odło­żył ksią­żecz­ki. Nagle zro­bi­ło mu się go­rą­co. Po­szedł do kuch­ni, by napić się cze­goś chłod­ne­go. Przy­sta­nął na­prze­ciw lo­dów­ki z po­przy­cze­pia­ny­mi ma­gne­sa­mi po­cho­dzą­cy­mi z róż­nych tu­ry­stycz­nych miejsc. Przy­glą­dał się im i za­sta­na­wiał się czy wszę­dzie tam byli razem we trój­kę. Zdał sobie spra­wę, że jego na pewno tam nie było, mimo że praw­do­po­dob­nie wid­nie­je na wspól­nych fot­kach. 

Wziął bu­tel­kę wody lekko ga­zo­wa­nej i udał się z po­wro­tem do sa­lo­nu, by prze­śle­dzić zdję­cia ro­dzin­ne. W tym celu po­now­nie włą­czył ta­blet. Za­pa­trzył się chwi­lę w wy­ska­ku­ją­ce okien­ka re­kla­mo­we z naj­now­szy­mi ga­dże­ta­mi, po czym jego wzrok wró­cił na okno wy­szu­ki­war­ki, w któ­rym nie­świa­do­mie wpi­sał już hasło: Mo­ni­ka No­wic­ka Bartu… Spoj­rzał na kla­wia­tu­rę. Palec jego ręki wi­siał nad li­te­rą s, a po chwi­li opadł. Wci­snął przy­cisk „Se­arch”.

 

Kiedy Anna od­bie­ra­ła Rysia ze szko­ły, nie była w naj­lep­szym hu­mo­rze.

– Za­pnij pasy – po­wie­dzia­ła, gdy tylko chło­piec za­trza­snął drzwi sa­mo­cho­du.

– A czemu tata po mnie nie przy­je­chał?

– Od dzi­siaj ja będę cię też od­bie­rać.

Wy­jeż­dża­ła ze szkol­ne­go par­kin­gu, wcze­śniej otrą­bia­jąc źle za­par­ko­wa­ne auto ja­kie­goś fa­ce­ta, który pa­ko­wał do ba­gaż­ni­ka tor­ni­ster swo­jej po­cie­chy. Stał przy tym na środ­ku prze­jaz­du, jak gdyby był je­dy­nym uczest­ni­kiem ruchu.

– Baran – szep­nę­ła pod nosem.

– To tata Julii – po­wie­dział Rysio.

Po chwi­li skrę­ci­li, zjeż­dża­jąc na dwu­pa­smów­kę i Anna mocno przy­ci­snę­ła gaz. Sil­nik zawył, a wska­zów­ka pręd­ko­ścio­mie­rza prze­mie­ści­ła się gwał­tow­nie. Chło­piec spoj­rzał na mamę.

– Mamo prze­kra­czasz pręd­kość.

– Wiem – od­rze­kła z nie­ru­cho­mym wzro­kiem skie­ro­wa­nym przed sie­bie. 

Chło­piec nie był pewny czy pa­trzy­ła na drogę. Oczy miała otwar­te, ale my­śla­mi była gdzieś da­le­ko.

 

Henry sie­dział teraz nie­ru­cho­mo na ka­na­pie w swoim sa­lo­nie z ocza­mi wbi­ty­mi w drzwi wej­ścio­we miesz­ka­nia, które wi­dział stąd czę­ścio­wo na prze­strzał ko­ry­ta­rza. Po­win­ni wró­cić go­dzi­nę temu. Nie mógł się do­dzwo­nić i był teraz za­nie­po­ko­jo­ny. 

„Co, je­że­li…?” Nie, nie do­pusz­czał do sie­bie tych myśli. Nie mógł­by zo­stać sam. Nie mógł­by żyć bez Anny. Była jego punk­tem od­nie­sie­nia. Gdyby coś im się stało, nie wie­dział­by, co robić. Nie miał­by po­ję­cia, co po­cząć ze swoim ża­ło­snym bytem, rów­nie bez­sen­sow­nym, co byt Mo­ni­ki, którą przed go­dzi­ną od­na­lazł na por­ta­lu spo­łecz­no­ścio­wym. Pła­wi­ła się teraz w luk­su­sach. Spę­dza­ła bez­tro­sko czas na pier­do­łach, dro­gich wy­ciecz­kach, bu­ja­jąc się po naj­lep­szych ho­te­lach i sa­lo­nach pięk­no­ści. Pod­czas gdy jej ni­cze­go nie­świa­do­ma kopia, gdzieś tam w środ­ku lasu, jak zwie­rzę la­bo­ra­to­ryj­ne, ha­ru­je na nią. Kopia, która po­świę­ci­ła życie, żeby on mógł uciec i za­koń­czyć ten obłęd, żeby świat do­wie­dział się, co tam za­szło. 

Na­praw­dę nie miał po­ję­cia, co by zro­bił, gdyby teraz coś stało się jego żonie i dziec­ku. Co po­wi­nien zro­bić, gdyby nie mu­siał dbać o dobro ro­dzi­ny? Co z tymi, któ­rzy byli od­po­wie­dzial­ni za to, co dzia­ło się w la­bo­ra­to­rium? Po pro­stu pod­pi­sa­li umowę. Do­ku­ment, wir­tu­al­ny ka­wa­łek pa­pie­ru, który prze­są­dził o losie in­nych ludzi. Ta­kich sa­mych, ale in­nych. Bo nie zde­cy­do­wa­li o swo­jej przy­szło­ści. Ktoś to zro­bił za nich i nie miał do tego prawa. Ci, któ­rzy udo­stęp­nia­li swoje kopie nie de­cy­do­wa­li tak na­praw­dę o swoim przy­szłym losie, ale o życiu in­nych. Jaka była teraz przy­szłość tych be­stii w ludz­kiej skó­rze, pod­pi­su­ją­cych umowy lekką ręką w za­mian za dobre za­rob­ki, spo­kój, do­bro­byt i… dziec­ko. Do­brze, że Henry Ko­wal­ski, który pod­pi­sał umowę z LST zgi­nął w wy­pad­ku. Na­le­ża­ło mu się. Po­wi­nien był cier­pieć.

Drzwi wej­ścio­we otwo­rzy­ły się i wy­rwa­ły Henry'ego z głę­bo­kie­go za­my­śle­nia jak ze snu, w któ­rym z ocho­tą robił coś złego, nie­zgod­ne­go z pra­wem, coś nie­mo­ral­ne­go. Sie­dząc wciąż na ka­na­pie, od­wró­cił wzrok od wcho­dzą­cej żony i dziec­ka. Spoj­rzał w prze­ciw­nym kie­run­ku w stro­nę uchy­lo­ne­go okna.

– Co tak późno? – za­py­tał.

– Były korki – od­po­wie­dzia­ła Anna.

– Spójrz tato, mama ku­pi­ła mi ze­staw ko­man­do­sa! – wy­krzy­czał ura­do­wa­ny synek, pod­bie­ga­jąc do taty z wiel­kim pu­deł­kiem w ko­lo­rach moro. Za prze­zro­czy­stą osłon­ką wid­niał pla­sti­ko­wy pi­sto­let, ka­ra­bin z tłu­mi­kiem, nok­to­wi­zor, duży za­baw­ko­wy nóż i kaj­dan­ki.

Henry nie wi­dział wcze­śniej tego typu za­ba­wek w jego po­ko­ju. Po­kle­pał syna po ra­mie­niu, mó­wiąc.

– Na­praw­dę robi wra­że­nie. 

Mały za­czął z en­tu­zja­zmem roz­pa­ko­wy­wać sprzęt.

– Naj­pierw ko­la­cja – za­wo­ła­ła Anna.

– Ale mamo!

– Żadne ale – ucię­ła.

– Nie je­stem głod­ny! – za­wo­łał chło­pak, trzy­ma­jąc w rę­kach ka­ra­bin, jakby znaj­do­wał się już da­le­ko na polu bitwy.

Gdy za­sie­dli do ko­la­cji, Henry wziął od roz­pro­mie­nio­ne­go za­ba­wą synka pla­sti­ko­wą kosę ko­man­do­sa. Wyjął pokro­jo­ny chleb z po­jem­ni­ka na pie­czy­wo, po czym udał, że kroi ma­łe­mu krom­kę jego wiel­kim pla­sti­ko­wym ostrzem.

Chło­piec wpa­try­wał się w to z lekko otwar­tą w uśmie­chu buzią. Po chwi­li na ka­nap­ce zna­la­zło się masło i pla­ster sera.

– Masz zuchu – podał krom­kę dziec­ku.

Mały zjadł ka­nap­kę ocho­czo i at­mos­fe­ra roz­luź­ni­ła się. Na twa­rzy Anny po­ja­wił się uśmiech, mó­wi­ła o ce­nach za­ba­wek w róż­nych sie­ciach skle­pów. Roz­ma­wia­li o tym, które za­baw­ki wła­ści­wie są lep­sze i dla­cze­go dzie­cia­ki naj­bar­dziej ko­cha­ją wła­śnie te, a nie inne. Po ko­la­cji włą­czy­li bajkę i za­sie­dli razem przed te­le­wi­zo­rem. Anna za­snę­ła szyb­ciej z głową na ra­mie­niu Henry'ego, a Rysiu tro­chę póź­niej opar­ty o jego brzuch. Henry nie zmru­żył oka, wpa­tru­jąc się nie­przy­tom­nie w ciem­ny ekran te­le­wi­zo­ra, w któ­rym bajka już dawno się skoń­czy­ła. My­ślał czy śni, mimo że oczy ma otwar­te, a je­że­li śni, to czy ten sen jest dobry? Czy po­wi­nien tu być? Czy może po­wi­nien ra­to­wać Mo­ni­kę z la­bo­ra­to­rium?

Ostroż­nie pod­niósł śpią­ce­go chłop­ca i za­niósł go do jego po­ko­ju. Gdy wró­cił, po­ło­żył głowę Anny na po­dusz­ce, a ciało na­krył koł­drą.

 

Na­stęp­ne­go dnia Henry ze­rwał się zlany zim­nym potem za­sko­czo­ny, że jego bu­dzik nie za­dzwo­nił wcze­śniej. Było późno, pra­wie śro­dek dnia. Kiedy do sy­pial­ni we­szła jego żona, wy­stra­szył się, jakby nie spo­dzie­wał się jej obec­no­ści.

– Czy coś się stało? – za­py­ta­ła, przy­no­sząc mu kawę.

– Nie, nic – prze­cią­gnął się, prze­cie­ra­jąc twarz dłoń­mi, jak gdyby chciał się za nimi ukryć.

– Mó­wi­łeś przez sen.

Spoj­rzał na nią, marsz­cząc czoło oraz brwi i mru­ga­jąc, jakby coś wpa­dło mu do oka.

– Co mó­wi­łem?

– Mam­ro­ta­łeś coś – od­po­wie­dzia­ła i uśmiech­nę­ła się – do­brzy lu­dzie mają dobre sny – mru­gnę­ła do niego.

Henry za­nie­po­ko­jo­ny jej dziw­nym żar­tem i prze­ni­kli­wym spoj­rze­niem, nie­pew­nie i w sztucz­ny spo­sób od­wza­jem­nił uśmiech. Mil­czał, wciąż prze­cie­ra­jąc twarz dło­nią.

– Twoja kawa, roz­pusz­czal­na z 2 ły­że­czek z mle­kiem, ale bez cukru – po­wie­dzia­ła uśmiech­nię­ta we­so­łym i ener­gicz­nym gło­sem, sta­wia­jąc go­rą­cą fi­li­żan­kę na kor­ko­wej pod­kład­ce z for­mu­łą le­żą­cej na sto­li­ku obok łóżka. Za­pach roz­cho­dził się po sy­pial­ni i wzma­gał tkwią­ce w Hen­rym po­czu­cie nie­po­ko­ju i osa­cze­nia, które do­pa­dło go we śnie. Po­zo­sta­wa­ło w nim od prze­bu­dze­nia i na­ra­sta­ło, za­miast za­ni­kać z cza­sem funk­cjo­no­wa­nia w rze­czy­wi­sto­ści. Po­zo­sta­ło nawet, gdy Anna opu­ści­ła pokój. Henry wstał, w jed­nej ręce trzy­ma­jąc go­rą­cą kawę, pod­niósł te­le­fon i spoj­rzał na ze­ga­rek.

– Nie idziesz dziś do pracy? – Za­wo­łał tak, by usły­sza­ła go z dru­gie­go po­miesz­cze­nia.

– Nie, dziś pra­cu­ję z domu. Za­wio­złam tylko Ryśka do szko­ły.

Henry sta­nął na progu kuch­ni i spoj­rzał na świe­żo otwar­te pu­deł­ko z kawą roz­pusz­czal­ną, a potem na eks­pres. Anna wy­cią­ga­ła wła­śnie świe­żo umyte na­czy­nia ze zmy­war­ki. Fi­li­żan­ki wę­dro­wa­ły na górną półkę, ta­le­rze na dolną, a noże na sze­ro­ki drew­nia­ny sto­jak, który teraz po­wo­li za­peł­niał się ostrza­mi.

„Wczo­raj rano zro­bi­ła mi kawę z eks­pre­su. Czyż­by mnie spraw­dza­ła?” – po­my­ślał. Na szczę­ście jesz­cze się nie napił.

– Chyba jed­nak zro­bię sobie z eks­pre­su – wy­mam­ro­tał, wy­le­wa­jąc kawę do zlewu.

– Mo­głeś zo­sta­wić, ja bym wy­pi­ła – od­par­sk­nę­ła, ukła­da­jąc noże, nawet nie od­wra­ca­jąc się w jego kie­run­ku.

– Prze­pra­szam, nie po­my­śla­łem – ści­szył swój i tak już le­d­wie sły­szal­ny głos.  

Anna płyn­nym ru­chem wsu­nę­ła ko­lej­ne ostrze w drew­nia­ny sto­jak.

– Nie po­my­śla­łem… pff! – prze­drzeź­ni­ła go pre­ten­sjo­nal­nym tonem.

Henry po­sta­wił pustą fi­li­żan­kę na eks­pre­sie i na­ci­snął włącz­nik. Po­sta­no­wił wresz­cie od­kryć karty.

– O co ci cho­dzi? – wark­nął krót­ko.

Eks­pres chrup­nął gło­śniej i za­czął wy­da­wać długi niski i jed­no­staj­ny dźwięk.

– Kim jest Mo­ni­ka? – za­py­ta­ła z uda­wa­ną obo­jęt­no­ścią. – Tylko pro­szę cię nie opo­wia­daj mi bajek – do­da­ła sta­now­czo po tym, gdy od­po­wie­dzia­ła jej cisza.

Kawa ka­pa­ła do peł­nej już fi­li­żan­ki. Henry wahał się przez chwi­lę czy nie po­wie­dzieć Annie praw­dy. Wła­ści­wie nie chwi­lę. Wahał się od mo­men­tu, gdy pierw­szy raz zo­ba­czył ją z synem. Chciał jej po­wie­dzieć i zrzu­cić z sie­bie ten cię­żar. Jed­nak bał się. Bał się, że ona nie po­go­dzi się z jego wie­lo­let­nią luką w pa­mię­ci i bę­dzie to dla niej gor­sze niż zdra­da. Może nawet szu­ka­ła­by wcze­śniej­szych za­pi­sów jego osoby z ja­kichś in­nych źró­deł niż linie LST. Co, gdyby takie zna­la­zła i jak w ogóle za­re­ago­wa­ła­by na jego hi­sto­rię?

„Ko­cha­nie je­stem tą kopią Henry'ego, którą sprze­da­li­ście do taj­nych badań w lesie, żeby po­zy­skać fun­du­sze na uro­dze­nie syna, któ­re­go wła­ści­wie teraz nie znam, bo za­miast ostat­nich ośmiu wspól­nych lat, pa­mię­tam tylko włó­cze­nie się po pa­ra­pe­tach la­bo­ra­to­rium.” Mo­gła­by tego nie prze­tra­wić.

Anna od­wró­ci­ła się teraz, trzy­ma­jąc w ręce naj­szer­szy z ku­chen­nych noży.

– Mam na­dzie­ję, że jest bo­ga­ta i to ona pła­ci­ła za wasze wspól­ne po­dró­że LST.

– Tak. Jest bo­ga­ta – wark­nął z po­gar­dą.

Anna moc­niej  za­ci­snę­ła dłoń na rę­ko­jeści.

– Chcę wie­dzieć o niej wszyst­ko, żad­nych ta­jem­nic – oznaj­mi­ła sucho od­kła­da­ją nóż zde­cy­do­wa­nym ru­chem na blat.

Henry nie znał Anny od tej stro­ny. Nic dziw­ne­go, nigdy wcze­śniej nie po­sta­wił jej w ta­kiej sy­tu­acji. Za­wsze była po­god­ną dobrą i uczyn­ną osobą, po­tra­fią­cą za­cho­wać dy­stans. Miała w sobie mą­drość ży­cio­wą i umia­ła zjed­nać sobie każ­de­go, ale teraz po­ka­za­ła dru­gie ob­li­cze. W jej oku po­ja­wił się dziw­ny błysk. Jaka była ta nowa Anna?

– Do­brze, po­wiem ci o niej wszyst­ko – oświad­czył Henry z wy­ra­fi­no­wa­nym spo­ko­jem, który za­sko­czył rów­nież jego sa­me­go. Nie spo­dzie­wał się, że gniew Anny na pła­wią­cą się w luk­su­sach Mo­ni­kę przy­nie­sie mu taką ulgę, a nawet spra­wi przy­jem­ność. Przez mo­ment czuł się, jakby zrzu­cił z ple­ców cięż­ki bagaż i dał go po­nieść swo­jej drob­nej żonie, tylko skła­mał w spra­wie jego za­war­to­ści i cię­ża­ru, by nio­sło jej się lżej. Po chwi­li po­smut­niał. Nie chciał ranić naj­bliż­szej sobie osoby. Ko­chał ją i wie­dział, że każde ko­lej­ne słowo wy­pa­la lukę w jej sercu. Nisz­czy wza­jem­ne za­ufa­nie, któ­rym kie­dyś od­gro­dzi­li się od dra­pież­ne­go świa­ta. Zmie­nia ją. Nie chciał tego i bał się, że nic już nie bę­dzie takie jak wcze­śniej. Nie po­zna­wał swo­je­go syna, domu, a teraz stra­cił­by też Annę.

Nie uro­ni­ła nawet łzy. Henry spo­dzie­wał się, że praw­do­po­dob­nie bę­dzie pła­ka­ła albo krzy­cza­ła, bo ra­czej nie tłu­mi­ła emo­cji odkąd ją znał. Jed­nak to była już inna ko­bie­ta. Przy­ję­ła wszyst­ko w mil­cze­niu, ale czuł wzbie­ra­ją­cy w niej wiel­ki gniew, który za­czy­nał się od ma­łe­go za­trzę­sie­nia gdzieś w głębi, na samym dnie serca. To uczu­cie było, nie­wi­docz­ną na po­wierzch­ni, po­tęż­ną falą, któ­rej cała siła tkwi­ła jesz­cze w głę­bi­nach, ale już nie­dłu­go wy­pię­trzy się na ogrom­ną wy­so­kość i po­ka­że swą nisz­czy­ciel­ską moc, ni­czym fala tsu­na­mi, wdzie­ra­ją­ca się z im­pe­tem na brzeg, by stra­to­wać wszyst­ko na swo­jej dro­dze.

Anna pa­trzy­ła w ekran lap­to­pa, my­śla­mi będąc zu­peł­nie gdzie in­dziej. Po­zna­ła na­zwi­sko rze­ko­mej ko­chan­ki swo­je­go męża. Miała imię jak żaba z ksią­żecz­ki syna, którą nie­daw­no czy­ta­ła ma­łe­mu na do­bra­noc. Teraz ża­ło­wa­ła, że we­so­ła żaba z bajki nie zo­sta­ła jed­nak zdeptana, a za­miast tego za­mie­ni­ła się w księż­nicz­kę i… i ukra­dła jej męża. To wszyst­ko było dla niej nie­re­al­ne jak nie­za­baw­ny żart albo nudna czy­tan­ka. Mały za­wsze wolał, gdy czy­tał mu tata. Ona ro­bi­ła to co­dzien­nie, ale jak tata od świę­ta mu po­czy­tał na do­bra­noc, to Rysiu był wnie­bo­wzię­ty. Na­stęp­ne­go dnia roz­pro­mie­nio­ny opo­wia­dał jej czy­tan­kę, którą znała już na pa­mięć. 

Wy­świe­tli­ła pro­fil za­wo­do­wy Mo­ni­ki i stro­nę firmy, która była jej wła­sno­ścią.

Za­wsze Anna ku­po­wa­ła ma­łe­mu pre­zen­ty, wie­dzia­ła, o czym marzy i co chciał­by do­stać, a ten ze wszyst­ki­mi za­baw­ka­mi le­ciał do ojca. Tato, ale super! Patrz jak to zło­ży­łem. I za­ta­piał się w za­ba­wie, kom­plet­nie od­ry­wa­jąc się od re­al­ne­go świa­ta.

Wy­świe­tli­ła pry­wat­ny pro­fil Mo­ni­ki. Zdję­cia pięk­ne­go domu w gó­rach, no­we­go sa­mo­cho­du, mod­nych ubrań i zgrab­nej fi­gu­ry.

To mama ku­pi­ła Ry­sio­wi pla­ste­li­nę. No, ale póź­niej tata zro­bił smoka.

Za­lo­go­wa­ła się do sys­te­mu firmy zaj­mu­ją­cej się płat­no­ścia­mi, w któ­rej sama pra­co­wa­ła. W bazie da­nych od­na­la­zła adres ko­chan­ki męża. Za­pa­mię­ta­ła go.

Wsta­ła i po­szła do po­ko­ju syna. Zdjęła z gór­nej półki trzy­gło­we­go smoka. Chcia­ła go zgnieść, mię­to­sić w pal­cach, aż za­mie­ni się w bez­kształt­ną masę, tak samo jak przy­szłe re­la­cje ojca z synem, gdy ich mał­żeń­stwo się roz­sy­pie. Jed­nak nie mogła tego zro­bić. Nadal trzy­ma­ła go de­li­kat­nie, my­śląc o swoim dziec­ku. 

Pa­trzy­ła teraz w ga­dzie śle­pia każ­dej ze smo­czych głów. Ile twa­rzy miał jej mąż? Nie wie­dzia­ła, ale jedną na pewno trze­ba było od­rą­bać. Mu­sia­ła spo­tkać się z Mo­ni­ką twa­rzą w twarz i pro­sić, by nie roz­bi­ja­ła jej ro­dzi­ny. Odło­ży­ła smoka na miej­sce zde­cy­do­wa­nym ru­chem tak, że jego grube, po­kry­te łu­ska­mi nogi ugię­ły się. Zo­sta­ła upo­ko­rzo­na, a teraz jesz­cze mu­sia­ła pro­sić.

Anna w mil­cze­niu wsta­ła ubra­ła się i wy­szła z miesz­ka­nia. Gdy za­my­ka­ła drzwi Henry po­czuł na sobie lekki po­wiew sa­mot­no­ści. Nie trza­snę­ła nawet, ale po jej wyj­ściu w miesz­ka­niu zro­bi­ło się na­praw­dę pusto. Zo­sta­wi­ła go… Za­czy­nał ża­ło­wać, że nie po­wie­dział praw­dy. Tylko czy praw­da mo­gła­by im pomóc? Jak za­re­ago­wa­ła­by na wieść, że jest pro­duk­tem la­bo­ra­to­ryj­nym. Je­że­li nie wie­dzia­ła o tym, że jej mąż udo­stęp­nił swoją kopię do badań, to mo­gła­by mu uwie­rzyć we wszyst­ko. Je­że­li jed­nak wie­dzia­ła o tym, to praw­do­po­dob­nie też była uwi­kła­na w spra­wę i mo­gło­by to jej się nie spodo­bać. Może uzna­ła­by to za coś nie­do­pusz­czal­ne­go i po­trak­to­wa­ła go jak za­gro­że­nie, któ­rym prze­cież nie był. Może i cie­szył się w duchu z wy­pad­ku ory­gi­nal­ne­go Harry’ego i z tego, że zajął jego miej­sce, ale nie był prze­cież za­gro­że­niem dla ro­dzi­ny. Tam­ten Henry za­słu­żył sobie na swój los, pod­pi­su­jąc tę nie­uczci­wą umowę. Mo­ni­ka też po­win­na do­stać na­ucz­kę, ale Anna i ich syn mu­sie­li po­zo­stać bez­piecz­ni, w żad­nym wy­pad­ku nie po­zwo­lił­by sobie, żeby włos spadł im z głowy. Nie miał pew­no­ści czy Anna coś pod­pi­sa­ła, ale nawet je­że­li, to mógł­by jej to wy­ba­czyć. Nie ży­wił­by naj­mniej­szej urazy, gdyby wy­ra­zi­ła skru­chę i współ­czu­cie. Na pewno kiedy usły­sza­ła­by, co go spo­tka­ło, zro­zu­mia­ła­by na czym po­le­gał błąd. Ale nie było jej, ucie­kła.

Pod­szedł do włą­czo­ne­go wciąż lap­to­pa żony. Na ekra­nie wid­niał jesz­cze adres. Nie wie­dział, do czego zdol­na była teraz jego żona. Czy mo­gła­by wy­rzą­dzić jakąś krzyw­dę Mo­ni­ce? Je­że­li po­je­cha­ła się z nią spo­tkać, to może usły­szy od niej coś, po czym zo­rien­tu­je się, że jej mąż kła­mie, a póź­niej po­wę­szy i dowie się, że jej męż­czy­zna jest wy­dru­kiem do badań i łże, bo boi się wy­kry­cia. Czy mo­gła­by skrzyw­dzić jego lub wydać go od­po­wied­nim służ­bom? Po­zbyć się ojca swo­ich dzie­ci, ni­czym złej, obar­czo­nej błę­dem kopii, po czym się­gnąć po jakiś wcze­śniej­szy zapis od ubez­pie­czy­cie­la? Wie­rzył, że ich więź i za­ufa­nie jest zbyt mocne i nie mo­gła­by tak po pro­stu wy­mie­nić go, zgło­sić do re­kla­ma­cji jak wa­dli­wy dysk ma­ga­zy­nu­ją­cy, kość pa­mię­ci lub od­ku­rzacz. Jed­nak wła­śnie so­lid­nie pod­ko­pał fun­da­men­ty jej za­ufa­nia. 

Poza tym był pro­ble­mem rów­nież w szer­szym po­rząd­ku spo­łecz­nym. Sprze­da­ne kopie nie po­win­ny prze­cież znać swo­jej sy­tu­acji i ro­ścić sobie praw do swo­je­go życia. Czuł się bez­bron­ny i był prze­ko­na­ny, że je­że­li praw­da wy­pły­nie, znaj­dą go i usuną.

Wziął ku­chen­ny nóż po­zo­sta­wio­ny przez żonę na bla­cie. „Na wszel­ki wy­pa­dek”, po­my­ślał. Wsu­nął go do we­wnętrz­nej kie­sze­ni płasz­cza i opu­ścił miesz­ka­nie.

 

*Po­dróż*

 

Rysiu cie­szył się, że tego dnia zo­stał zwol­nio­ny z lek­cji wcze­śniej na proś­bę ro­dzi­ców. Zdzi­wił się nieco, gdy tata pod­je­chał po niego wy­po­ży­czo­nym sa­mo­cho­dem.

– Tato, mama mó­wi­ła, że teraz ona bę­dzie mnie wszę­dzie wozić.

Oj­ciec prze­wró­cił ocza­mi jak roz­ka­pry­szo­ne dziec­ko.

– Pew­nie miała na myśli, że do mo­men­tu, aż się le­piej po­czu­ję – od­po­wie­dział syn­ko­wi, po­wstrzy­mu­jąc nerwy.

– A czu­jesz się już le­piej? – za­py­tał chło­piec, za­pi­na­jąc pasy.

– Oczy­wi­ście – uciął temat uspo­ka­ja­ją­co, przy­my­ka­jąc po­wie­ki.

Syn wy­cią­gnął ta­blet.

– Tato, a wiesz, że masz so­bo­wtó­ra?

– Jak to? – za­cie­ka­wił się Henry, zwol­nił i spoj­rzał na syna w lu­ster­ku.

Mały mówił pod nosem, nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od ekra­nu ta­ble­tu

– Wtedy jak mie­li­śmy ten wy­pa­dek, to w aucie obok był taki sam pan. Wy­glą­dał iden­tycz­nie jak ty tato. Nawet też cię zo­ba­czył, ale chyba mu się to nie spodo­ba­ło. – prze­rwał, roz­glą­da­jąc się teraz przez okno.

– Tato, a gdzie my je­dzie­my? To nie jest droga do domu.

 

Anna wy­bie­gła z domu bez słowa po tym, jak do­wie­dzia­ła się o ro­man­sie męża. Myśli plą­ta­ły się w jej gło­wie. Dla­cze­go to zro­bił? Teraz mieli w końcu ro­dzi­nę, o którą tyle wal­czy­li. To nie miało sensu. Prze­cież ro­dzi­na była dla niego naj­cen­niej­sza. Czyż nie?

Zbie­gła po scho­dach i wy­szła na ulicę. Szyb­kim kro­kiem do­tar­ła do swo­je­go służ­bo­we­go sa­mo­cho­du. Na drogę spa­da­ły już pierw­sze płat­ki śnie­gu i zaraz zni­ka­ły na czar­nej, mo­krej po­wierzch­ni as­fal­tu. Po­da­ła gło­so­wo adres do na­wi­ga­cji i ru­szy­ła.

Po dru­giej stro­nie ulicy jej uwagę przy­kuł za­par­ko­wa­ny ciem­ny sa­mo­chód z męż­czy­zną w środ­ku. Prze­jeż­dża­jąc, pa­trzy­ła z nie­do­wie­rza­niem. Kie­row­ca do złu­dze­nia przy­po­mi­nał Henry'ego. Od­wró­cił głowę, kiedy spo­strzegł, że jest ob­ser­wo­wa­ny. Pew­nie coś jej się przy­wi­dzia­ło, prze­cież była w stre­sie. Gdy go mi­nę­ła, ciem­ny sa­mo­chód ru­szył w prze­ciw­nym kie­run­ku. Od­pro­wa­dzi­ła go wzro­kiem.

Opu­ści­ła osie­dle i wy­je­cha­ła na kra­jo­wą je­de­nast­kę. Kon­tro­l­ka ostrze­ga­ją­ca o moż­li­wym ob­lo­dze­niu drogi za­świe­ci­ła się, mimo to zwięk­szy­ła pręd­kość. Miała przed sobą długą po­dróż, a chcia­ła zdą­żyć przed nocą. Sil­nik wył na wy­so­kich ob­ro­tach, wy­cie­racz­ki po­ru­sza­ły się cy­klicz­nie w górę i w dół.

Pierw­szy raz od ponad dzie­się­ciu lat miała ocho­tę za­pa­lić. Co ta­kie­go miała tamta ko­bie­ta, czego jej bra­ko­wa­ło? Jasne, nie była już naj­młod­sza i cza­sem przy­nu­dza­ła, opo­wia­da­jąc o swo­jej pracy. Kie­dyś był to dobry wspól­ny temat, ale z cza­sem się wy­pa­lił, gdy ka­rie­ra wy­ha­mo­wa­ła.

Anna wrzu­ci­ła wyż­szy bieg i do­da­ła gazu, zo­sta­wia­jąc w tyle in­nych uczest­ni­ków ruchu.

Kie­dyś lu­bi­ła czy­tać, grać na skrzyp­cach, śpie­wać. Teraz nie miała na nic czasu, ani siły. Czy­ta­ła tylko ksią­żecz­ki dla naj­młod­szych, za to co­dzien­nie. Kie­dyś cał­kiem nie­źle tań­czy­ła, a Henry lubił spo­sób, w jaki się po­ru­sza­ła. Cał­kiem nie­źle. Wszyst­ko, co ro­bi­ła, ro­bi­ła cał­kiem nie­źle. W pracy szło jej cał­kiem nie­źle. Była cał­kiem nie­złą matką. Za to Henry był wspa­nia­łym ojcem. Za­wsze wspa­nia­ły i za­baw­ny. Łza po­ja­wi­ła się w ką­ci­ku jej oka. Wy­cie­racz­ki po­ru­sza­ły się coraz szyb­ciej. Zwięk­szy­ła pręd­kość.

Re­zy­den­cja, do któ­rej zmie­rza­ła teraz Anna znaj­do­wa­ła się w gó­rach. Mo­ni­ka ko­cha­ła je od za­wsze i gdy tylko po­ja­wi­ła się moż­li­wość na­by­cia pięk­nej willi z wy­so­kim spadzistym da­chem, gru­bym ka­mien­nym ko­mi­nem, sty­li­zo­wa­nej na dawną gór­ską za­bu­do­wę, ska­ka­ła z ra­do­ści. Willa umiejscowiona była na wznie­sie­niu u pod­nó­ża wy­so­kich gór. Roz­po­ście­rał się z niej prze­pięk­ny widok na po­ło­żo­ne niżej je­zio­ro oto­czo­ne świer­ko­wy­mi la­sa­mi oraz na krętą drogę do­jaz­do­wą, mo­men­ta­mi pro­wa­dzą­cą tuż przy stro­mych urwi­skach, na któ­rych drze­wa rosły prak­tycz­nie na pio­no­wej ścia­nie. Duże płat­ki śnie­gu spa­da­ły wolno, uno­sząc się na wie­trze. Za­cho­dzą­ce słoń­ce od­bi­ja­ło się jesz­cze w tafli wody, kiedy po­wo­li za­czę­ły za­sła­niać je po­tęż­ne cu­mu­lu­sy. Kłę­bią­ce się chmu­ry za­czę­ły owi­jać szczy­ty gór cia­snym uści­skiem, by po chwi­li przy­sło­nić je cał­ko­wi­cie. Nisko nad willą roz­po­ście­rał się teraz pła­ski, szary sufit szczel­nie za­sła­nia­ją­cy niebo. At­mos­fe­ra gęst­nia­ła. Mgła spo­wi­ja­ła oko­li­cę nie­mal nie­prze­nik­nio­ną bielą. Wi­docz­ność zmniej­sza­ła się w oczach. Słoń­ce za­szło i na­sta­ła ciem­ność.

Henry spoj­rzał na syna sie­dzą­ce­go z tyłu, który spał jak suseł. Ten widok uspo­ko­ił go na krót­ką chwi­lę. Nie­po­kój był jed­nak sil­niej­szy i wzra­stał w nim po­wo­li i nie­ustan­nie.

Czy uda mu się zdą­żyć przed Anną, by po­wstrzy­mać ją przed roz­mo­wą z Mo­ni­ką? Marne szan­se. Miał do niej sporą stra­tę, a do tego wy­po­ży­czo­ny sa­mo­chód rzę­ził jak stary gru­chot.

Za­sta­na­wiał się, co po­wi­nien zro­bić, gdy do­je­dzie na miej­sce. Za­bie­rze stam­tąd Annę i po­roz­ma­wia z nią na spo­koj­nie, na osob­no­ści. Powie jej o wszyst­kim i ona wróci do niego. Otwie­ra­jąc się przed nią, od­bu­du­je wza­jem­ne za­ufa­nie. Co je­że­li ona uzna go za nie­bez­piecz­ne­go i zgło­si to komuś? Ale czemu mia­ła­by uznać go za nie­bez­piecz­ne­go?

Po­gło­śnił wia­do­mo­ści po­go­do­we. W gó­rach ob­fi­te opady śnie­gu, ruch może być utrud­nio­ny, a drogi mogą być ob­lo­dzo­ne i nie­prze­jezd­ne, więc może jest szan­sa, że Anna nie do­je­dzie. W razie gdyby coś jej się przy­tra­fi­ło, mógł­by za­wsze wy­dru­ko­wać ją z ubez­pie­cze­nia, które zak­tu­ali­zo­wa­ła zaraz po ostat­nim wy­pad­ku. Może to by nie było takie złe… Gdyby tak się stało, na pewno drugi raz nie po­peł­nił­by tego błędu i nie po­wie­dział­by jej o ro­man­sie, bo to z pew­no­ścią nie był naj­lep­szy po­mysł. 

To nie­do­rzecz­ne. Dla­cze­go mia­ła­by nie do­je­chać? 

Może le­piej, gdy już bę­dzie na miej­scu, zo­sta­wi syna w sa­mo­cho­dzie, a sam pój­dzie, wy­gar­nie wszyst­ko jak jest i po­sta­wi spra­wę na ostrzu noża. Je­że­li przej­dzie jej przez myśl, żeby go wydać, to po­ża­łu­je… Jed­nak nie może szan­ta­żo­wać żony, to ab­sur­dal­ne. Poza tym jest moż­li­wość, że będą mu­sie­li roz­ma­wiać przy Mo­ni­ce.

W radiu ze sta­ro­cia­mi The Rol­ling Sto­nes grał wła­śnie ka­wa­łek "Time is on my side".

Jeśli zdą­żył­by na miej­sce przed Anną, do jej spo­tka­nia z Mo­ni­ką mo­gło­by w ogóle nie dojść, gdyby… Mo­ni­ki się po­zbył. I tak za­słu­ży­ła sobie na ze­mstę za pod­pi­sa­nie umowy z LST. W gó­rach o wy­pa­dek nietrud­no, one nie wy­ba­cza­ją błę­dów. Lu­dzie zresz­tą też tego nie robią… Niby wy­ba­cza­ją, ale jed­nak pa­mię­ta­ją. Nie mógł po­wie­dzieć Annie praw­dy, na pewno nie teraz, nie przy Mo­ni­ce. Mu­siał wy­my­ślić jakąś bajkę. Coś tym­cza­so­we­go, a póź­niej jej wszyst­ko wy­ja­śni. Skła­mał, że ma ro­mans z Mo­ni­ką, bo… Po­nie­waż… Kom­plet­nie nic nie przy­cho­dzi­ło mu do głowy. Je­że­li one będą razem, to pój­dzie po Annę z Ry­siem. Przy dziec­ku nie po­dej­mą nie­wy­god­nej kon­fron­ta­cji. A co je­że­li coś po­to­czy się nie­prze­wi­dy­wal­nie? Może le­piej, żeby dziec­ka tam jed­nak nie było.

Wjeż­dża­li już pod górę krę­ty­mi dro­ga­mi. Henry spoj­rzał po­now­nie na śpią­ce­go syna. Za­czął przy­po­mi­nać sobie miłe chwi­le, kiedy sta­ra­li się z Anną o dziec­ko. Wspól­ny czas, po­dró­że, roz­mo­wy, plany. Przy­po­mniał sobie, jak pierw­szy raz usły­szał jej poczynania na skrzyp­cach. Na­igry­wał się z niej, lecz gdy odłożyła smyczek po­czuł się ma­lut­ki. Przy­po­mniał sobie to uczu­cie, gdy cały świat sta­wał się nie­sa­mo­wi­ty u jej boku. Bez niej był nikim.

Zga­sił sil­nik i po­now­nie spoj­rzał na Rysia. Spał jak za­bi­ty. Nie chciał go bu­dzić. Pój­dzie tylko po Annę i zaraz wrócą. Po cichu wy­szedł z sa­mo­cho­du.

 

*Kon­fron­ta­cja*

 

Rysiu obu­dził się chwi­lę po tym, gdy ustał przy­jem­ny, ko­ły­szą­cy go do snu, dźwięk sil­ni­ka. Gdy sil­nik dzia­łał, po­tra­fił prze­spać nawet naj­dłuż­szą po­dróż. Prze­tarł oczy i spoj­rzał z nie­do­wie­rza­niem. Od­piął pasy i wy­szedł z auta.

Biały puch po­krył już do­kład­nie mało ru­chli­wą gór­ską ulicę. Po­wierzch­nia była ide­al­nie biała, a on, jako pierw­szy zo­sta­wiał na niej swoje czar­ne ślady. Na­brał śnie­gu w małe rącz­ki, zle­pił go w kulkę i ci­snął przed sie­bie. Nie wi­dział nawet gdzie upa­dła.

Od­wró­cił się w stronę bla­sku świa­teł. Wi­dział jesz­cze w od­da­li syl­wet­kę taty i po­biegł w jego kie­run­ku. Mgła była gęsta, a wiatr za­wo­dził tak gło­śno, że nie sły­szał wła­snych kro­ków. Po­dą­żał teraz za od­da­la­ją­cym się cie­niem swo­je­go ojca.

Henry sta­nął przed wej­ściem do willi. Spoj­rzał na ze­ga­rek, była pierw­sza w nocy, jed­nak w środ­ku pa­li­ło się świa­tło. W oknie wi­dział zarys po­ru­sza­ją­cych się po­sta­ci, co ozna­cza­ło, że miesz­kań­cy jesz­cze nie śpią. Puste auto Anny za­par­ko­wa­ne było przed domem. Przy­je­cha­ła wcze­śniej i śnieg zdą­żył za­sy­pać już ślady opon. Przez mgłę za­uwa­żył świa­tła sa­mo­cho­du ja­dą­ce­go w tym kie­run­ku krętą droga do­jaz­do­wą. Był jesz­cze da­le­ko. Kto to mógł być o tej porze? Czyż­by już do­ga­da­ły się, wszyst­ko od­kry­ły i we­zwa­ły pomoc? Właściwie od początku trasy miał wrażenie, że ktoś za nimi jedzie.

Nad­jeż­dża­ją­cy sa­mo­chód za­trzy­mał się na końcu ulicy i zga­sił świa­tła. Henry w po­śpie­chu pod­szedł do drzwi i za­dzwo­nił. Z wnę­trza do­bie­ga­ły dźwię­ki zbli­ża­ją­cych się kro­ków. Spoj­rzał jesz­cze raz na sa­mo­chód, który stał w od­da­li. Nikt z niego nie wy­sia­dał.

Drzwi domu otwo­rzy­ła Mo­ni­ka. Spo­dzie­wał się jej, ale gdy zo­ba­czył jej twarz, był za­sko­czo­ny i nie mógł się ode­zwać. Była w jego wieku, ale mocno się po­sta­rza­ła. Ką­ci­ki oczu spo­wi­ja­ły zmarszcz­ki, a w jej wzro­ku nie było już tej aro­gan­cji i ener­gii, którą do­strze­gał wcze­śniej, gdy spo­tkał jej kopię w la­bo­ra­to­rium. Wi­dział w niej za to coś in­ne­go, jakby smu­tek i… cier­pie­nie. Stała przed nim nie­zbyt atrak­cyj­na, nieco skur­czo­na w sobie ko­bie­ta, nie­ma­ją­ca nic wspól­ne­go z tym, co zo­ba­czył wcze­śniej w sieci na jej pro­fi­lach i nie była to kwe­stia ma­ki­ja­żu, któ­re­go teraz nie miała.

Uśmiech­nął się nie­śmia­ło. Nie w ten spo­sób jak wtedy, gdy przy­wi­ta­ła go w la­bo­ra­to­rium. Tym razem jego uśmiech był lekko wy­mu­szo­ny i uda­wa­ny. Mo­ni­ka nie od­wza­jem­ni­ła go.

– Jest pan mężem Anny? – za­da­ła ozię­ble py­ta­nie.

– Tak – od­parł rów­nie chłod­no.

– Pro­szę – za­pro­si­ła go do środ­ka, wska­zu­jąc kie­ru­nek ręką. Od­su­nę­ła się przy tym, lekko ku­le­jąc. Gdy wszedł, z ko­ry­ta­rza zo­ba­czył Annę sie­dzą­cą w po­ko­ju. Pa­trzy­ła na niego w mil­cze­niu.

– My tylko na chwi­lę, syn śpi w sa­mo­cho­dzie, a jest zimno – po­wie­dział Henry, uśmie­cha­jąc się sztucz­nie. Mo­ni­ka, pa­trząc cią­gle w kie­run­ku otwar­tych jesz­cze drzwi wej­ścio­wych, tym razem uśmiech­nę­ła się szcze­rze, po­ka­zu­jąc wy­raź­niej gęstą siat­kę zmarsz­czek  wokół oczu. Po­chy­li­ła się lekko.

– Jak masz na imię? – za­py­ta­ła.

Zza drzwi do­biegł cichy gło­sik.

– Rysiu, szu­kam taty. 

Chło­piec drżał lekko z zimna.

– Wejdź do środ­ka jest tutaj – tym razem mó­wi­ła nad­zwy­czaj cie­płym gło­sem.

Rysiu wszedł do środ­ka, a Mo­ni­ka ob­ję­ła go jedną ręką, drugą za­my­ka­jąc drzwi.

– Na­pi­jesz się her­bat­ki albo cie­płe­go socz­ku? – za­py­ta­ła chłop­ca, igno­ru­jąc zu­peł­nie do­ro­słych.

Mały spoj­rzał na tatę py­ta­ją­co.

– Napraw­dę mu­si­my le­cieć – nie­cier­pli­wie i po­ucza­ją­co wtrą­cił oj­ciec, pa­trząc na syna.

– Niech pań­stwo od­pocz­ną, prze­by­li pań­stwo długą drogę. Pro­szę dać mi płaszcz – po­de­szła do Henry'ego, uty­ka­jąc lekko. Henry chciał ją uprze­dzić, ale nie udało mu się. Za­bra­ła odzie­nie z jego ra­mion, w mię­dzy­cza­sie chwy­ta­jąc wie­szak. Oddał płaszcz w jej ręce i w tym mo­men­cie na pod­ło­gę wy­padł duży nóż ku­chen­ny. Stali wszy­scy przez chwi­lę skon­ster­no­wa­ni w zu­peł­nej ciszy. Mo­ni­ka schy­li­ła się, trzy­ma­jąc za bio­dro i pod­nio­sła go. Wsa­dzi­ła nóż z po­wro­tem do we­wnętrz­nej kie­sze­ni płasz­cza, po czym od­wie­si­ła okry­cie do za­my­ka­nej na klucz szafy.

– Pro­szę usiądź­cie – po­wie­dzia­ła.

W ro­gach ko­ry­ta­rza Henry do­strzegł pa­ję­czy­ny. W po­ko­ju było czy­sto, ale półki po­kry­wa­ła war­stew­ka kurzu. Kich­nął lekko, ręką za­sła­nia­jąc twarz. 

Na ko­mo­dzie w rogu po­ko­ju stał model ża­glow­ca. Gdy Rysiu go spo­strzegł, otwo­rzył sze­ro­ko buzię i pod­biegł, by przyj­rzeć się z bli­ska.

Model robił wra­że­nie. Był mi­ster­ny. Gęsta, do­kład­nie od­wzo­ro­wa­na sieć linek zdo­bi­ła masz­ty. Po­kład po­kry­ty był ręcz­nie wy­ci­na­ny­mi za­pał­ka­mi. Ma­lut­ki ster, rów­nież zro­bio­ny ręcz­nie, miał nawet oku­cia na­ma­lo­wa­ne srebr­ną farbą uda­ją­cą metal. Po obu bur­tach, na wy­się­gni­kach, wi­sia­ły ma­lut­kie sza­lu­py ra­tun­ko­we.

– Zbie­racz kurzu – oznaj­mi­ła Mo­ni­ka – mój syn go zro­bił. 

Uśmiech­nę­ła się, pa­trząc na chłop­ca.

– Po­do­ba ci się? – za­py­ta­ła.

– Bar­dzo! – od­po­wie­dział pod­eks­cy­to­wa­ny Rysiu.

– Je­że­li chcesz, po­ka­żę ci wię­cej w jego po­ko­ju.

– Nie nie, na­praw­dę, pro­szę go nie bu­dzić, już wy­cho­dzi­my – za­re­ago­wał Henry.

– Pro­szę się nie mar­twić, nie ma go. Po­ka­żę mu te mo­de­le i zaraz przy­go­tu­ję coś na roz­grza­nie.

Wzię­ła Rysia za rącz­kę i kuś­ty­ka­jąc po­pro­wa­dzi­ła do dru­gie­go po­ko­ju. Henry spoj­rzał py­ta­ją­co na sie­dzą­cą na ka­na­pie Annę.

– Jej syn nie żyje, jej dzie­ci zgi­nę­ły w wy­pad­ku. Nie wie­dzia­łeś? – prze­rwa­ła w końcu nie­zręcz­ną ciszę.

Henry mil­czał.

– Nie ska­no­wa­ła dzie­ci. W ogóle była temu prze­ciw­na, aż do wy­pad­ku – mó­wi­ła dalej lekko ści­szo­nym gło­sem.

Nie­świa­do­mie pod­nio­sła ze stołu pustą fi­li­żan­kę i ner­wo­wo ob­ra­ca­ła ją w dło­niach.

– Po ich śmier­ci udo­stęp­ni­ła swój skan do badań, by przy­czy­nić się jakoś do roz­wo­ju tej tech­no­lo­gii – kon­ty­nu­owa­ła po krót­kiej prze­rwie.

Henry usiadł obok niej. Pa­trząc na ten dom, zda­wał sobie spra­wę, że teraz dla Mo­ni­ki jest on wszyst­kim. Wspo­mnie­nia­mi szczę­śli­wych lat, syna, całego życia. Jest jej je­dy­nym punk­tem od­nie­sie­nia na tym świe­cie.

Na­sta­ła cisza, z dru­gie­go po­ko­ju do­bie­ga­ły od­gło­sy za­chwy­tu ich syna nad mo­de­la­mi. Z kuch­ni na­to­miast brzdęk czaj­ni­ka, sy­gna­li­zu­ją­cy, że woda już się za­go­to­wa­ła. Po chwi­li do po­ko­ju we­szła Mo­ni­ka, nio­sąc na tacy trzy pa­ru­ją­ce fi­li­żan­ki z pu­deł­kiem her­ba­ty eks­pre­so­wej, so­kiem i cu­kier­ni­cą pośrod­ku. Po­sta­wi­ła je na ławie przed go­ść­mi. Ob­ró­ci­ła się i po­de­szła do ko­mo­dy, na któ­rej stał za­ku­rzo­ny ża­glo­wiec. Wy­ję­ła z niej ciast­ka ko­rzen­ne. Zdą­ży­ła po­ło­żyć je na stole, gdy roz­legł się dzwo­nek do drzwi.

– Duży ruch jak na tę porę – za­żar­to­wa­ła, kuś­ty­ka­jąc w kie­run­ku drzwi – za­zwy­czaj nawet za dnia nikt tu nie przy­cho­dzi.

Henry wstał ner­wo­wo, prze­bie­ra­jąc pal­ca­mi. Anna wzię­ła fi­li­żan­kę ze świe­żą her­ba­tą, którą miała teraz przed sobą i na­pi­ła się. Henry wyj­rzał na ulicę przez okno, od­suwa­jąc za­sło­ny. Ciem­ny sa­mo­chód stał na swoim miej­scu tam gdzie wcze­śniej. Po prze­tar­ciu szyby, Henry wy­tę­żył wzrok. Na cien­kiej war­stwie śnie­gu do­strzegł świe­że ślady pro­wa­dzą­ce z za­par­ko­wa­ne­go po­jaz­du do wej­ścia, przy któ­rym Mo­ni­ka od­pi­na­ła już łań­cuch an­tyw­ła­ma­nio­wy.

– Stój! – wy­szep­tał gło­śno Henry. Mo­ni­ka spoj­rza­ła w jego kie­run­ku.

– Nie otwie­raj – dodał.

– Dla­cze­go? – zdzi­wi­ła się, spoj­rza­ła przez wi­zjer, a póź­niej po­now­nie na Henry’ego.

– To pań­ski brat – po­wie­dzia­ła i chwy­ci­ła za klam­kę, gdy ta sama po­ru­szy­ła się i sto­ją­cy na ganku męż­czy­zna ode­pchnął drzwi.

– Nie mam brata – wy­szep­tał Henry, kiedy do domu wdarł się już drugi za­ro­śnię­ty i nie­chluj­ny Henry. Mo­ni­ka od­su­nę­ła się w kie­run­ku, w któ­rym wi­siał płaszcz z istot­ną za­war­to­ścią w we­wnętrz­nej kie­sze­ni. Sto­jąc tyłem do szafy, po­wo­li i bez­gło­śnie ją otwo­rzy­ła.

Męż­czy­zna, który wła­śnie wdarł się do środ­ka, bę­dą­cy nie­chluj­ną i za­ro­śnię­tą wer­sją Henry'ego, trzy­mał w ręku nie­wiel­ki, stary re­wol­wer pię­cio­strza­ło­wy smith&we­sson z krót­ką lufą. Henry stał onie­mia­ły, pa­trząc na swo­je­go so­bo­wtó­ra, o któ­rym to za­pew­ne wcze­śniej opo­wia­dał mu syn.

Wie­dział, że praw­do­po­dob­nie jest to inny wy­druk z jego za­pi­su. Udało mu się ja­kimś cudem zbiec z tam­te­go nie­szczę­sne­go la­bo­ra­to­rium. Może zo­stał wy­dru­ko­wa­ny jako inny pa­sa­żer w którejś przy­pad­ko­wej pla­ców­ce LST i ja­kimś szczę­śli­wym tra­fem udało mu się wy­do­stać. Może uni­kał ob­ła­wy i ukry­wał się nawet la­ta­mi? Nie wia­do­mo, kiedy i w któ­rym cyklu udało mu się zbiec.

Anna upu­ści­ła fi­li­żan­kę na pod­ło­gę. Zde­spe­ro­wa­ny za­ro­śnię­ty męż­czy­zna, bę­dą­cy kopią Henry'ego, pa­trzył teraz na jej męża swo­imi sza­lo­ny­mi ocza­mi i drżą­cą ręką po­wo­li uno­sił re­wol­wer. Henry zda­wał sobie spra­wę jak wiel­ki gniew mu­siał nosić w sobie ten za­szczu­ty jak bez­dom­ne zwie­rzę czło­wiek, który teraz nie mógł nawet wy­du­sić słowa i łkał, wy­da­jąc z sie­bie tylko po­je­dyn­cze dźwię­ki, jakby wal­czył z kne­blem. Sam, podobnie jak sto­ją­cy przed nim de­spe­rat, nie raz bił się z my­śla­mi. W duchu cie­szył się z wy­pad­ku, w któ­rym zgi­nął jego po­przed­nik. Wcze­śniej źle ży­czył Mo­ni­ce i wy­obra­że­nie ze­msty za­wi­ta­ło już w jego umy­śle, a nawet zdą­ży­ło się roz­go­ścić. Jed­nak miał Annę i syna, czyli wszyst­ko, o czym za­wsze ma­rzył i co sku­tecz­nie od­gra­dza­ło go od roz­le­głych pust­ko­wi sza­leń­stwa.

Facet, sto­ją­cy przed nim, nie miał nic. Miał tylko re­wol­wer, który ści­skał teraz mocno swo­imi drżą­cy­mi, zmę­czo­ny­mi rę­ka­mi. Ten po­twor­nie sa­mot­ny gość z pew­no­ścią nie był już ugo­do­wym pa­cy­fi­stą, któ­re­mu obo­jęt­na była wła­sna ma­te­ria i to czy oto­cze­nie zwra­ca na niego uwagę. Nie był już ła­god­nym, bez­kon­flik­to­wym czło­wie­kiem jak kie­dyś. Tam­ten czło­wiek nadal sie­dział na wy­god­nym, ma­syw­nym, drew­nia­nym krze­śle, pa­trząc z ta­ra­su la­bo­ra­to­rium na czer­wo­ny ocean liści. Ten stał wła­śnie na progu dra­stycz­nych zmian z sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi.

Mo­ni­ka, trzy­ma­jąc się za bio­dro, stała przy sza­fie bli­sko na­past­ni­ka. Miała już w ręku nóż.

– Za­cze­kaj, to nie może się tak skoń­czyć! – krzyk­nął Henry. Wy­da­wa­ło mu się, że w jed­nym mo­men­cie zro­zu­miał isto­tę obłę­du sy­tu­acji, w ja­kiej się wszy­scy zna­leź­li – ja też ucie­kłem z tego la­bo­ra­to­rium.

W tym mo­men­cie Mo­ni­ka wy­ko­na­ła ruch w kie­run­ku na­past­ni­ka.

Rysio sie­dział w po­ko­ju obok. Pokój był tro­chę za­ku­rzo­ny i sta­ro­mod­ny, ale pięk­ny i bar­dzo po­do­bał się chłop­cu. Na pół­kach stały licz­ne mo­de­le stat­ków. Fa­scy­no­wa­ło go, jakie miały roz­ma­ite kon­struk­cje i roz­mia­ry. Przy­glą­dał się z za­in­te­re­so­wa­niem krę­pym lo­do­ła­ma­czom, po­dłuż­nym kon­te­ne­row­com, opły­wo­wej łodzi pod­wod­nej oraz nie­sa­mo­wi­tym, w oczach dziec­ka, pan­cer­ni­kom na­szpi­ko­wa­nym nie­zli­czo­ną ilo­ścią luf prze­ciw­lot­ni­czych. W środ­ku stał lot­ni­sko­wiec, na któ­re­go po­kła­dzie znaj­do­wa­ły się szcze­gó­ło­wo wy­ko­na­ne małe sa­mo­lo­ty, a w ich prze­zro­czy­stych ka­bi­nach sie­dzie­li pi­lo­ci. Kiedy mały to zo­ba­czył, bez­wied­nie otwo­rzył buzię z za­chwy­tu. Pod su­fi­tem, na lin­kach wi­sia­ły roz­ma­ite ma­szy­ny. My­śliw­ce, bom­bow­ce, sta­ro­daw­ne dwu­pła­tow­ce, a nawet nie­sa­mo­wi­ty trój­płat z czer­wo­nym śmi­głem na prze­dzie. Mo­de­le miały flagi ja­poń­skie, ame­ry­kań­skie, bry­tyj­skie i nie­miec­kie. 

Wszyst­ko to po­bu­dza­ło jego wy­obraź­nię. Chło­piec był pod­eks­cy­to­wa­ny, gdy za­uwa­żył, że wieże dział okrę­tu ob­ra­ca­ły się, a lufy pod­no­si­ły ku jego ucie­sze.

Roz­po­czę­ła się bitwa mor­ska. Po­usta­wiał okrę­ty po swo­ich dwóch stro­nach, wy­ce­lo­wał lufy od­po­wied­nio wzglę­dem sie­bie i za­czął za­ba­wę. Wziął do rąk sa­mo­lo­ty. Zwinny my­śli­wiec za­ta­czał sze­ro­kie koła wokół ma­syw­ne­go, po­wol­ne­go, dwu­sil­ni­ko­we­go bom­bow­ca, wy­da­jąc przy tym nieco cień­szy dźwięk przez nos dziec­ka. Bom­bo­wiec wy­da­wał niski po­mruk i po­sia­dał trzy ka­ra­bi­ny. Wszyst­kie się ob­ra­ca­ły. 

Na twa­rzy Rysia po­ja­wił się sze­ro­ki uśmiech za­do­wo­le­nia. My­śli­wiec za­to­czył koło, a dzia­ło cały czas po­dą­ża­ło za nim, ste­ro­wa­ne zręcz­nie je­dy­nym wol­nym, małym pal­cem u ręki pod­trzy­mu­ją­cej ka­dłub bom­bow­ca. 

Do­stał. Seria po­ci­sków prze­szy­ła ka­dłub my­śliw­ca. Z sil­ni­ka po­le­ciał czar­nym dym i sa­mo­lot za­czął spa­dać. Na skrzy­dłach po­ja­wi­ły się pło­mie­nie. Dziel­ny pilot szyb­ko otwo­rzył ka­bi­nę i wy­sko­czył na spa­do­chro­nie, który otwo­rzył się w samą porę i ura­to­wał go. 

Bom­bo­wiec w tym cza­sie przy­go­to­wy­wał się do zrzu­tu ła­dun­ku na okręt pan­cer­ny. W ogniu dział prze­ciw­lot­ni­czych trząsł się na lewo i prawo. Wtedy do po­ko­ju we­szła pani i na jed­nej z półek po­sta­wi­ła kubek ciepłego soku.

– Dzię­ku­ję – po­wie­dział do niej grzecz­nie.

– Nie ma za co – mru­gnę­ła, uśmiech­nę­ła się i wy­szła.

Ko­mo­ra ła­dun­ko­wa otwo­rzy­ła się i z sa­mo­lo­tu wy­le­cia­ły bomby. Pilot nie­zwłocz­nie przy­cią­gnął ster do sie­bie z ca­łych sił, by unieść cięż­ki sa­mo­lot z pię­cio­oso­bo­wą za­ło­gą na po­kła­dzie i wy­pro­wa­dzić go ze stre­fy ostrza­łu. Sa­mo­lot ocię­ża­le i z wiel­kim tru­dem dźwi­gał się. Ostrzał był in­ten­syw­ny i nie­prze­rwa­ny, ale bomby w końcu do­się­gnę­ły celu, nisz­cząc dzia­ła prze­ciw­lot­ni­cze umiesz­czo­ne na okrę­cie. Sa­mo­lot był lekko uszko­dzo­ny, ale po­de­rwał się wyżej. Pilot i jego to­wa­rzy­sze byli ura­to­wa­ni. 

Bomby wy­bu­cha­ły na po­kła­dzie pan­cer­ni­ka, nisz­cząc wie­życz­ki cięż­kich ka­ra­bi­nów prze­ciw­lot­ni­czych. Jedna z nich wleciała przez komin do ko­tłow­ni, co unie­ru­cho­mi­ło sta­tek. Na szczę­ście ostat­nia wpa­dła do wody tuż za burtą, bo ona na pewno prze­po­ło­wi­ła­by okręt. Ma­ry­na­rze ode­tchnę­li z ulgą. Mieli ran­nych w swo­ich sze­re­gach, ale nikt jesz­cze nie zgi­nął. 

Rysiu usły­szał od­głos dzwon­ka do drzwi do­cho­dzą­cy z po­ko­ju, w któ­rym byli mama i tata.

Okręt pło­nął, ale sza­lu­py ra­tun­ko­we były całe. Ka­pi­tan sto­ją­cy na most­ku wi­dział już nad­pły­wa­ją­ce tor­pe­dy. Za­rzą­dził na­tych­mia­sto­we opusz­cze­nie po­kła­du. Wszy­scy ma­ry­na­rze rzu­ci­li się do łodzi ra­tun­ko­wych. Za­bra­li ze sobą ran­nych. Za­czę­li opusz­czać ło­dzie, gdy pierw­sza z tor­ped mi­nę­ła o włos dziób okrę­tu. Ode­tchnę­li z ulgą. Wszy­scy byli już w sza­lu­pach i cze­ka­li na ka­pi­ta­na, gdy ko­lej­na tor­pe­da tra­fi­ła w sam śro­dek okrę­tu i rozerwała go na dwie części. Sta­tek po­szedł pod wodę, a dziel­ny ka­pi­tan razem z nim. Ma­ry­na­rze gapili się w fale, wy­pa­tru­jąc z na­dzie­ją, czy nie wy­pły­nie z głę­bin na po­wierzch­nię, gdy roz­le­gły się strza­ły.

Praw­dzi­we strza­ły. Chło­piec drgnął, upusz­cza­jąc z ręki ma­lut­kie koło ra­tun­ko­we. Wstał po­wo­li, gdy usły­szał trzy ko­lej­ne gło­śne huk­nię­cia, do­cho­dzą­ce z dru­gie­go po­ko­ju. Stał w miej­scu i bał się. Usły­szał kroki. Ktoś cho­dził szyb­ko po miesz­ka­niu, mocno tu­piąc. Chciał się scho­wać, ale ze stra­chu nie mógł się ru­szyć, gdy do po­ko­ju wszedł tata, pod­biegł do niego, zła­pał i szyb­ko wziął na ręce. Za­sło­nił mu oczy i wy­bie­gli razem. Nagle zro­bi­ło mu się zimno, po­czuł na sobie śnieg i mroź­ny wiatr. Tata trzy­mał go bli­sko, Rysiu czuł jego nie­przy­jem­ny kłu­ją­cy za­rost i dość nie­ład­ny za­pach.

Oj­ciec wsa­dził malca do sa­mo­cho­du, szyb­ko obiegł auto i wsiadł od stro­ny kie­row­cy. Roz­trzę­sio­ną ręką wyjął klu­czy­ki. Zaklął nie mogąc wło­żyć ich do sta­cyj­ki, ale po chwi­li od­pa­lił i ru­szył.

Koła mie­li­ły w miej­scu, z tru­dem ła­piąc przy­czep­ność, ale wresz­cie sa­mo­chód prze­su­nął się do przo­du. Do­sta­li się na śro­dek ulicy i od­je­cha­li. Oj­ciec zła­pał za te­le­fon, wy­krę­cił numer i przy­ło­żył słu­chaw­kę do ucha.

– Chciał­bym zgło­sić napad z bro­nią – po­wie­dział Henry.

 

*Epi­log*

 

Anna obu­dzi­ła się i otwo­rzy­ła oczy. Była przy­kry­ta lekką szpi­tal­ną koł­drą. Przy jej łóżku stał Henry z synem. Uśmie­cha­li się do niej. Przed­sta­wi­ciel firmy ubez­pie­cze­nio­wej pod­szedł bli­żej. 

– Pra­gnę po­in­for­mo­wać panią, że zo­sta­ła pani wy­dru­ko­wa­na z ostat­nie­go do­stęp­ne­go za­pi­su pani osoby zgod­nie z umową ubez­pie­cze­nio­wą. Po­nio­sła pani śmierć, w wy­ni­ku od­nie­sio­nych ran po­strza­ło­wych, w trak­cie na­pa­du. Ostat­ni skan ak­tu­ali­zo­wa­ła pani 74 go­dzi­ny temu, dla­te­go nie bę­dzie pani pa­mię­tać tylko ostat­nich 3 dni i dwóch go­dzin.

Ostat­nim, co pa­mię­ta­ła Anna był zakup ze­sta­wu ko­man­do­sa dla Rysia, a potem udali się, by ak­tu­ali­zo­wać ubez­pie­cze­nie. „Na całe szczę­ście”, po­my­śla­ła.

– Znaj­du­je się pani w sie­dzi­bie firmy ubez­pie­cze­nio­wej Ne­ve­ren­ding Life. Pro­szę na­cie­szyć się ro­dzi­ną, a potem za­pra­szam do sie­bie na pro­ce­du­rę syn­chro­ni­za­cyj­ną – za­koń­czył pra­cow­nik.

– Dzię­ku­ję – po­wie­dzia­ła do nie­zna­jo­me­go i spoj­rza­ła na Henry'ego – co się stało? 

Henry od­pro­wa­dził wzro­kiem wy­cho­dzą­ce­go przed­sta­wi­cie­la ubez­pie­cze­nio­we­go.

– Dostaniemy spore odszkodowanie od linii LST kochanie.

Wynikająca z błędów i zaniedbań korporacji śmierć Anny, jako osoby postronnej, dawała im podstawy do roszczeń.

– O ile niczego z nimi nie podpisywałaś.

Spojrzał na nią i uśmiechnął się lekko. Jed­nak jego twarz wy­glą­da­ła smut­no, uśmiech był na­pię­ty, a oczy miał szkla­ne, jakby zbie­ra­ło mu się na łzy. Nie wie­dzia­ła, czy by­ły­by to łzy szczę­ścia czy smut­ku, gdyby po­ja­wi­ły się w końcu w jego oczach. Jed­nak nic ta­kie­go się nie stało. Za­ło­ży­ła, że z pew­no­ścią by­ły­by to łzy szczę­ścia.

 

Ko­niec

Koniec

Komentarze

Hmmm. Przeczytałam na razie pierwszy rozdział. Jeszcze do tekstu wrócę. W międzyczasie możesz poprawić rzeczy, które już znalazłam.

Długo każesz czytelnikom czekać, aż zacznie się coś dziać. Na początku facet wypełnia ankietę, bujając w obłokach. Zgoda, sporo się o nim dowiadujemy, ale nie rodzi to zainteresowania, jak się opowieść skończy. IMO, spokojnie można tu skracać.

ujrzał 40 kilkuletniego mężczyznę z lekką nadwagą.

Liczby w beletrystyce raczej piszemy słownie, a “czterdziestokilkuletni” napisałabym łącznie.

Zdrowy tryb życia nie był jego najmocniejszą stroną, podkrążone zmęczone oczy, blada cera. Nie lubił tego widoku,

Tryb nie lubił? Uważaj na podmioty domyślne.

Z resztą, sanki, na których jechał również zrobił tata.

Jest różnica między “z resztą” a “zresztą”. Tu pasuje druga opcja. Przy okazji – przecinek po “jechał”.

Babska logika rządzi!

Dziękuję za korektę. Po tym rozdziale zdecydowanie więcej się dzieje. Mam nadzieję, że zaciekawi w końcu.

Przeczytałam całość. Przypomina mi jeden z odcinków ‘Outer Limits’, gdzie był bardzo podobny, motyw – dziewczyna leciała na inną planetę, tam ją odtwarzali a ‘starą’ kasowali. Ty rozwinąłeś temat bardziej :) Opowiadanie na pewno wciągnęło, bo przeczytałam za jednym posiedzeniem. Trochę było zgrzytów – dziwne mi się wydało, że Henry wrócił do budynku, zamiast wiać, że tak razem z Moniką siedzieli w ewakuowanym budynku i sprawdzali dane. Ze złamaniem hasła poszło stanowczo zbyt prosto. No i dziwne, że w dobie takiej hi-tech bateria laptopa się tak szybko rozładowała – już dziś lecą reklamy o laptopach, które nie wymagają pamiętania o ładowaniu. Najsłabiej moim zdaniem wypadła konfrontacja i końcówka. Skąd ‘ten trzeci’ wiedział, gdzie ich szukać? No i kobieta, która jedzie do domniemanej kochanki męża *prosić* to nie mieści mi się w głowie. Zrozumiałabym, jeśli w szale Anna by ją zabiła, ale kulturalna rozmowa przy herbatce to chyba za duże sci-fi ;)

Nie zrozumiałam też, dlaczego firma ma płacić odszkodowanie. Toż klient podpisał zgodę.

Fajnie wyszedł fragment, gdy pokazujesz, skąd się wziął ‘instynkt’ Henrego i w ogóle opis ucieczki, w szczególności to, co zrobiłeś z Moniką – nie spodziewałam się.

Masz parę błędów i niezręczności, nie wypisywałam wszystkiego, ale:

– nieszczęsna ‘stróżka’ – to znaczenie, które miałeś na myśli, piszemy przez ‘u’.

– Mamy 15 styczeń 2045 roku – liczby słownie, w datach nie ‘styczeń’ tylko ‘stycznia’

– Monika odwróciła się teraz, trzymając w ręce najszerszy z kuchennych noży. – chyba miała tu być Anna

– nieprzyjemny kujący zarost – kłujący

 

A tak ogólnie, to kawał fajnego s-f. Masz klik do biblioteki :)

Dziękuję bardzo za komentarz i uwagi. Poprawiłem i dodałem jedno zdanie, chociaż pewnie niewiele to zmieni:

Przez mgłę zauważył światła samochodu jadącego w tym kierunku krętą droga dojazdową. Był jeszcze daleko. Kto to mógł być o tej porze? Czyżby już dogadały się, wszystko odkryły i wezwały pomoc? Właściwie od początku trasy miał wrażenie, że ktoś za nimi jedzie.

 

Dziękuję za ocenę poszczególnych elementów. Sam troszkę straciłem już dystans i ciężko mi było się do tego odnieść. Z hasłem też czułem, że mocno to naciągane i za szybko, ale nie mając pomysłu, nie chciałem skupiać uwagi  na tym i rozwijać tego fragmentu, dlatego zostawiłem w takiej formie.

Bardzo się cieszę, że ogólnie na plus! :)

Dodałem też taki fragment przed powrotem do laboratorium, żeby nie było zgrzytu:

 

Patrząc na ścianę lasu, Henry miał wrażenie, że krew spływa z każdego drzewa, a ocean czerwieni wylewa się na plac. Nie wiedział, co na nich tam czyhało i skąd wziął się w nim ten pierwotny lęk, ale w jego głowie ucieczka do lasu równała się uderzeniu z ogromną prędkością w betonową ścianę lub upadkowi na płytę chodnika z dziesiątego pietra wieżowca. Wydawało mu się, że zginął w tym lesie już setki razy. W końcu podczołgał się powoli w kierunku Moniki na tyle blisko, że usłyszała jego szept:

 

Na końcu dałem też coś takiego:

 

– Dostaniemy spore odszkodowanie od linii LST kochanie.

Wynikająca z błędów i zaniedbań korporacji śmierć Anny, jako osoby postronnej, dawała im podstawy do roszczeń.

– O ile niczego z nimi nie podpisywałaś.

Spojrzał na nią i uśmiechnął się lekko.

Przeczytałam. Bardzo podobny pomysł tworzenia kopii był u Lema (nie pamiętam, w którym opowiadaniu), ale poprowadziłeś sprawę w innym, ciekawym kierunku. Ogólnie dzieje się sporo, ale akcja jest poprzedzielana dłużyznami. Ale ja się na tym nie znam, a budowanie nastroju na mnie nie działa. Może one właśnie budują.

Gorzej z wykonaniem. Masz sporo zgrzytających konstrukcji. Liczby w tekście nadal nie poprawione.

Miała nie wiele czasu.

Niewiele.

Henry wiedział, że znając te informacje ich los jest przesądzony.

W zdaniach tego typu nie wolno zmieniać podmiotu, bo wychodzą bzdury.

– Niestety Pani mąż nie żyje

W dialogach ty, twój, pan itp. piszemy małą literą. W listach dużą.

Babska logika rządzi!

Drogi Autorze, opowiadanie przeczytałem. 

Ogólne wrażenie jest dobre. Tekst podoba mi się głównie z dwóch powodów. Po pierwsze, chciałeś przedstawić ciekawą, zaskakująca koncepcję i to jest dla mnie ogromnym plusem. Miałeś pomysł. Po drugie, tekst był obszerny. Jestem na tym portalu od niedawna, ale zdążyłem zaobserwować pewną tendencję – mianowicie oczekuje się tu tektów krótkich. Nie wiem do końca czym jest to spowodowane, ale ciesze się, że nie poddałeś sie tej modzie. 

Z rzeczy, które mi się podobały: 

– koncepcja wydruku

– konflikt głównego bohatera z żoną

– niepewność i zagubienie po powrocie do domu

Te rzeczy stanowiły, dla mnie, o klimacie tekstu. Są jednak minusy. Bardzo wybijały mnie z rytmu dziwne porównania, które wprowadzałeś w narracji. Pojawił się taki o ku klux klanie, który wydawał mi się zupełnie nieprzystający. Albo ten, w którym Henry, w akcie bezsilności rzucił krzesłem w okno, a za chwilę był porównywany do małpy w zoo. Małpa kojarzy się raczej z czymś zabawnym, a zaszczuty, zdesperowany człowiek raczej taki nie jest. 

Były też literówki i błędy, które sprawiały, że potykałem się w trakcie czytania, np. zdarzało ci się “przepołowić coś na pół”, nie docisnąć altu przy ć, ą itd. 

 

Mimo to, przeczytałem z przyjemnością, a to czy lektura sprawiła mi przyjemność, czy też nie, jest dla mnie najważniejszym kryterium. 

 

Dzięki!

 

Dziękuję! Poprawiłem wskazane błędy. Tym razem też cyfry ;) Porównanie z ku klux klanem wywaliłem, a przy małpce dodałem, ze bohater wyglądał zabawnie  :)

 

Oczywiście zdaję sobie sprawę, ze motyw kopiowania i drukowania nie jest nowy. Zdaje się, że pojawił się również w serialu “Doctor Who”. Ja próbowałem odpowiedzieć na pytanie, jaki wpływ na życie ludzi mógłby mieć taki wynalazek. Inspirowałem się serialem “Black Mirror”, w którym to właśnie autorzy fajnie podejmują rozważania na rozmaite tematy s-f z perspektywy jednostek. Same motywy często nie są  tam specjalnie odkrywcze, ale pokazanie ich wpływu na świat i ludzi bardzo ekscytujące i inspirujące.

Mnie tam porównania się podobały. I z KKK, i z małpami. One wcale nie muszą być śmieszne. Tylko używają mniej skomplikowanych narzędzi, więc potrzebują większej siły i sprawności fizycznej.

Babska logika rządzi!

Przerażam sam siebie :D ponownie wstawiłem to porównanie z KKK.

Nie kieruj się zdaniem każdego jednego czytelnika. Gdzie nie masz racji – tam poprawiaj. Gdzie masz – tam broń swojego. Tak, wiem, cała sztuka w tym, żeby jedno od drugiego odróżnić. :-)

Babska logika rządzi!

Również uważam, że nie powinieneś tego zmieniać. Dla mnie te porównania były zgrzytem, wytrącały mnie z klimatu, ale jak widać, komuś innemu mogą nie przeszkadzać. Sam, pisząc je, uznałeś  za dobre :). 

Są takie teksty na portalu, które moim zdaniem w całości nadają się do śmietnika, a mimo to, ktoś je popełnił. I pewnie jeszcze jest z siebie dumny. 

Są takie teksty na portalu, które moim zdaniem w całości nadają się do śmietnika, a mimo to, ktoś je popełnił. I pewnie jeszcze jest z siebie dumny.

Są też tacy, którzy je przeczytali. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Trochę trudno o pewność siebie w moim przypadku ;), ale też przed podjęciem decyzji o wrzuceniu swojej twórczości tutaj, zapoznałem się co nieco z poziomem zamieszczanych tekstów i komentarzami do nich.  Także ten… :)

Przeczytałam bez większej przykrości, jednak nie mogę powiedzieć, że z przyjemnością. Opowiadanie jest straszliwie przegadane. W części dziejącej się w laboratorium, która zdała mi się najciekawsza, miałam nadzieję na coś naprawdę zajmującego, ale skończyło się na opisie ucieczki bohatera i dziewczyny. Owszem los Moniki zaskoczył, ale wkurzało mnie, że jestem wciąż i wszędzie zasypywana stertami czerwono-żółtych liści.

Kolejna część, dotycząca spraw rodzinnych, nużyła ciągłym nawiązywaniem do kwestii posiadania dziecka. Jak na mój gust, było tego za dużo.

Część ostatnia wypadła, moim zdaniem, niezbyt wiarygodnie. Nie tak wyobrażam sobie rozwiązywanie dramatów rodzinnych – tu w pełni zgadzam się Ballatrix.

Wykonanie pozostawia bardzo wiele do życzenia. Opowiadanie zawiera całą masę błędów, usterek, powtórzeń, literówek, zbędnych zaimków i fatalnie skonstruowanych zdań, że o zlekceważonej interpunkcji nie wspomnę.

Może przyda się ten wątek: http://www.fantastyka.pl/loza/17

Mam nadzieję, Ostry-haszu, że Twoje kolejne opowiadania będą ciekawe i napisane znacznie lepiej. 

 

– Jak się pan czuje? – usły­szał ko­bie­cy głos, do­cho­dzą­cy z we­wnątrz po­ko­ju. – Raczej: – Jak się pan czuje? – Usły­szał ko­bie­cy głos, do­cho­dzą­cy z wnętrza po­ko­ju. Lub: – Jak się pan czuje? – Usły­szał ko­bie­cy głos, do­cho­dzą­cy z po­ko­ju.

Jeśli głos dochodził z pokoju, to zrozumiałe, że nie z zewnątrz.

Nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi. Może przyda się ten wątek: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

 

Zmru­żył oczy, by le­piej uj­rzeć swo­je­go roz­mów­cę. – Wspomniałeś o kobiecym głosie, więc chyba: Zmru­żył oczy, by le­piej uj­rzeć swo­ją roz­mów­czynię.

 

Była nim zgrab­na ko­bie­ca syl­wet­ka ubra­na naj­praw­do­po­dob­niej w ele­ganc­ki biu­ro­wy ża­kiet lub uni­form oraz buty na lek­kim ob­ca­sie. – Widział sylwetkę, ale ubrana była kobieta. Myślę, że miała na sobie także spódnicę. O obcasach nie mówi się lekkie.

Proponuję: Zobaczył sylwetkę zgrab­nej ko­bie­ty, ubra­nej w ele­ganc­ką, biu­ro­wą garsonkę oraz buty na niewysokich ob­ca­sach.

 

Mru­gnę­ła ocza­mi, jakby wła­śnie prze­mó­wił do niej eks­pres do kawy. – Oczy nie mrugają, mrugają powieki.

 

Z Emily, którą miał przed ocza­mi nie łą­czy­ło go wła­ści­wie nic. Znał ją z cza­sów szkol­nych, a wła­ści­wie nie znał, tylko pa­mię­tał. – Powtórzenie.

 

Nie była nawet jego ko­le­żan­ką. Cho­dzi­ła do innej klasy. Nie za­mie­nił z nią nawet słowa, ale za­pa­mię­tał, bo wtedy za­pa­da­ła jesz­cze w pa­mięć. Wtedy, gdy żyli jesz­cze jego ro­dzi­ce. – Czy to celowe powtórzenia?

 

Nie ważne, prze­pra­szam – nie kon­ty­nu­ował wątku Henry.Nieważne, prze­pra­szam.  – Henry nie kon­ty­nu­ował wątku.

 

mimo że ich zwią­zek był o wiele dłuż­szy. Był to ty­po­wy zwią­zek pra­co­ho­li­ków. – Powtórzenia.

 

Nie­ty­po­we przy­pad­ki są zwy­kle poza ob­sza­rem za­in­te­re­so­wa­nia sys­te­mu, jak i co za tym idzie – fi­nan­so­wa­nia. – …a co za tym idzie – fi­nan­so­wa­nia.

 

Wy­czu­wa­jąc jed­nak pod­skór­nie nie­chęć ko­bie­ty, czuł… – Nie brzmi to zbyt dobrze.

 

Prze­ciw­nie, były ho­len­der­nie dro­gie. – Podejrzewam, że tu miało być: Prze­ciw­nie, były horrendalnie dro­gie.

 

Więk­szość ludzi nadal po­dró­żo­wa­ła tra­dy­cyj­ny­mi środ­ka­mi po­dró­ży… – Brzydkie powtórzenie.

 

zła­pa­ła się za język. Czuła, że nieco się za­ga­lo­po­wa­ła.– Co to znaczy?

Czy nie powinno być: …ugryzła się w język.

 

Znacz­kiem pocz­to­wym na sta­rej, po­żół­kłej ko­per­cie, na któ­re­go trze­ba długo chu­chać… – Znacz­kiem pocz­to­wym na sta­rej, po­żół­kłej ko­per­cie, na któ­ry trze­ba długo chu­chać

 

Strach przed dez­in­te­gra­cją i przy­wią­za­nie do ciała było głów­ną przy­czy­ną braku po­pu­lar­no­ści tego spo­so­bu te­le­por­ta­cji. – Piszesz o dwóch czynnikach, więc: Strach przed dez­in­te­gra­cją i przy­wią­za­nie do ciała były głów­nymi przy­czy­nami braku po­pu­lar­no­ści tego spo­so­bu te­le­por­ta­cji.

 

cho­ciaż wy­dru­ko­wa­ni nie spe­cjal­nie lu­bi­li się tym chwa­lić. – …cho­ciaż wy­dru­ko­wa­ni niespe­cjal­nie lu­bi­li się tym chwa­lić.

 

jesz­cze przed swoim po­przed­nim po­wro­tem na matkę zie­mię. – …jesz­cze przed swoim po­przed­nim po­wro­tem na matkę Zie­mię.

 

Sama z resz­tą szko­li­ła no­wych pra­cow­ni­ków.Sama zresz­tą szko­li­ła no­wych pra­cow­ni­ków.

 

wie­lo­let­nia part­ner­ka, a od 2 lat żona, Anna. – …wie­lo­let­nia part­ner­ka, a od dwóch lat żona, Anna.

Liczebniki zapisujemy słownie. Ten błąd występuje w opowiadaniu wielokrotnie.

 

– Ucie­kaj – usły­szał ir­ra­cjo­nal­ny głos w swo­jej gło­wie… – Czy istniała możliwość, by usłyszał coś w cudzej głowie?

 

Przy­kuc­nął i od­ha­czył swój szla­frok z me­ta­lo­we­go zwień­cze­nia. – Raczej: Przy­kuc­nął i odczepił szla­frok od me­ta­lo­we­go zwień­cze­nia.

 

Przy­go­to­wał się do star­tu ni­czym uczeń na wu­efie… – Przy­go­to­wał się do star­tu ni­czym uczeń na WF-ie

 

Prze­bie­rał no­ga­mi coraz szyb­ciej, wiatr pchał go w plecy. Nie wie­dział, że po­tra­fi tak szyb­ko biec. Po­czuł pa­le­nie w pier­si od szyb­kie­go głę­bo­kie­go od­de­chu. – Powtórzenia.

 

-Stój! – usły­szał głos in­stynk­tu… – Brak spacji po dywizie, zamiast którego powinna być półpauza. Ten błąd pojawia się jeszcze w dalszej części opowiadania.

 

Chwy­cił się, ale nie utrzy­mał swo­je­go cię­ża­ru, bo resz­ta jego ciała, całą masą… – Czy zaimki są niezbędne?

 

resz­ta jego ciała, całą masą, bez­wład­nie i z hu­kiem, po­le­cia­ła na sko­śny dach ta­ra­su. Po­czuł jed­nak mocne szarp­nię­cie i za­trzy­mał się w miej­scu, po­now­nie przy­le­ga­jąc, tym razem tyłem, do mo­krej, po­chy­łej płasz­czy­zny za­da­sze­nia. – Powtarzasz informacje. O tym, że dach jest skośny, pisałeś już kilkakrotnie.

 

szla­frok, na któ­rym teraz wi­siał za­cze­pił się w miej­scu, w któ­rym wcze­śniej ocza­mi wy­obraź­ni wi­dział wi­szą­cy skra­wek ma­te­ria­łu. – Powtórzenia.

 

…po­now­nie przy­jął rolę ro­ba­ka, która wy­cho­dzi­ła mu do tej pory naj­le­piej. Gdy po­now­nie… – Powtórzenie.

 

Cała ob­dra­pa­na, ob­le­pio­na li­ść­mi… – Raczej: Cała po­dra­pa­na, ob­le­pio­na li­ść­mi

 

Miała nie wiele czasu.Miała niewiele czasu.

 

Prze­by­wa­jąc na ze­wnątrz, za­mknię­ty za oknem… – Raczej: Prze­by­wa­jąc na ze­wnątrz, za za­mknię­tym oknem

 

zwin­nie ni­czym na wpół zdep­nię­ty pająk. – …zwin­nie, ni­czym na wpół nadep­nię­ty/ przydepnięty pająk.

 

Mo­ni­ka wy­bie­gła na ko­ry­tarz. Po­bie­gła w kie­run­ku windy… – Powtórzenie.

 

buty na lek­kim ob­ca­sie. – …buty na niewysokich obcasach.

 

Obej­rza­ła się za sie­bie w kie­run­ku ko­ry­ta­rza. – Masło maślane. Czy można obejrzeć się przed siebie?

Wystarczy: Obej­rza­ła się w kie­run­ku ko­ry­ta­rza. Lub: Spojrzała za sie­bie w kie­run­ku ko­ry­ta­rza.

 

W ta­kiej sy­tu­acji ona po­nio­sła­by naj­cięż­sze kon­se­kwen­cje… – W ta­kiej sy­tu­acji ona po­nio­sła­by największe kon­se­kwen­cje

 

Brak moż­li­wo­ści po­sia­da­nia po­tom­stwa, nie spra­wi­ła, że nie po­sia­dał in­stynk­tu oj­cow­skie­go… – Literówka.

 

Gdy jed­nak Henry z roz­dzia­wio­ny­mi ocza­mi zła­pał ją za rękę… – Można rozdziawić usta, ale jak rozdziawia się oczy?

 

Stan­ley Bar­tuś. Wiek 45 lat – Wiek czterdzieści pięć lat.

Brak kropki na końcu zdania.

 

jak na człon­ka ku klux klanu… – …jak na człon­ka Ku Klux Klanu

 

Pod­pi­sa­no: Mo­ni­ka No­wic­ka-Bar­tuś.” – Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu.

Ten błąd pojawia się także w dalszej części opowiadania.

 

Jej szczę­ka nie­świa­do­mie osu­nę­ła się w dół. – Masło maślane. Czy coś może osunąć się w górę?

 

Henry wie­dział, że zna­jąc te in­for­ma­cje ich los jest prze­są­dzo­ny. – Ze zdania wynika, że informacje zna ich los.

Pewnie miało być: Henry, zna­jąc te in­for­ma­cje, wiedział że ich los jest prze­są­dzo­ny.

 

Nikt z pra­cow­ni­ków tej pla­ców­ki nie miał do­stę­pu do tych in­for­ma­cji. Włą­czy­ła głów­ne pro­ce­du­ry, cele i pro­jek­ty pla­ców­ki. – Powtórzenia.

 

ude­rzał nim w szybę z ca­łych sił, aż za­dy­szał się i za­sa­pał. – Zadyszeć się i zasapać, to synonimy, znaczą to samo.

 

Sie­dział bez­rad­nie na ziemi opar­ty o drzwi… – Sie­dział bez­rad­nie na podłodze, opar­ty o drzwi

 

Henry wy­padł na ze­wnątrz. Wiatr wpadł do środ­ka… – Powtórzenie.

 

Po­czu­ła się jakby wresz­cie ktoś do­ce­nił, jakby wła­śnie z po­dzi­wem pa­trzy­ła na nią jej mama. – Czy wszystkie zaimki są konieczne?

 

Henry ro­zej­rzał się do­oko­ła. Wokół bu­dyn­ku… – Nie brzmi to najlepiej.

 

które pło­nę­ły ni­czym żar w piecu lo­ko­mo­ty­wy. – Żar nie płonie, żar się żarzy.

 

Obej­rzał się za sie­bie. – Kolejne masło maślane.

 

Z od­da­li, z za­ta­cza­nych przez wiatr krę­gów za­czę­ła wy­ła­niać się syl­wet­ka. – W jaki sposób można wyłonić się z kręgów wiatru?

 

bie­gną­ca nie­zgrab­nie w bu­tach na lek­kim ob­ca­sie… – Nie ma lekkich obcasów.

 

Mo­ni­ka była już zde­cy­do­wa­nie bli­żej fe­ler­ne­go miej­sca. – Pewnie miało być: Mo­ni­ka była już zde­cy­do­wa­nie bli­żej feralnego miej­sca.

 

Pie­przyc in­stynkt, tym razem nic mnie nie po­wstrzy­ma” – Literówka.

 

Upa­dli, tur­la­jąc się przez kilka na­stęp­nych me­trów. – Ze zdania wynika, że upadli, kiedy się turlali.

 

przy fron­to­wym wej­ściu bu­dyn­ku. Nic, ani żywej duszy, tylko wiatr hulał po placu przed bu­dyn­kiem… – Powtórzenie.

 

Szyb­ko mru­ga­ją­ca, czer­wo­na lamp­ka na obu­do­wie sy­gna­li­zo­wa­ła, że ba­te­ria jej kom­pu­te­ra jest na wy­czer­pa­niu. – T nie był jej komputer.

 

pro-sz…szę – wy­jęk­nął w ogrom­nym sku­pie­niu, uno­sząc swe ciało na rę­kach.  – – Pro-sz-szę – wy­jęk­nął w ogrom­nym sku­pie­niu, uno­sząc ciało na rę­kach.

 

Nie wie­dzia­ła czy coś jej się nie prze­wi­dzia­ło… – Nie wie­dzia­ła czy coś jej się nie prze­wi­dzia­ło

Poznaj różnicę znaczeń słów przewidziećprzywidzieć.

 

Po­szedł ocię­ża­le, nio­sąc na rę­kach po­wy­krę­ca­ne ciało we wska­za­nym kie­run­ku. – Ze zdania wynika, że ciało było powykręcane we wskazanym kierunku.

Pewnie miało być: Po­szedł ocię­ża­le we wska­za­nym kie­run­ku, nio­sąc na rę­kach po­wy­krę­ca­ne ciało.

 

zo­ba­czył kilka wy­ce­lo­wa­nych w sie­bie ce­low­ni­ków ich broni. – Brzmi to fatalnie.

Może: …zo­ba­czył kilka wymierzonych w sie­bie ce­low­ni­ków broni.

 

czas spę­dzo­ny w kor­kach. Po takim dniu sta­nie w kor­kach… – Powtórzenie.

 

Anna za­ję­ła miej­sce przy stole na prze­ciw nich.Anna za­ję­ła miej­sce przy stole naprze­ciw nich.

 

jed­nak pra­gnę po­in­for­mo­wać Pana, że tak się nie stało. – …jed­nak pra­gnę po­in­for­mo­wać pana, że tak się nie stało.

Formy grzecznościowe piszemy wielka literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

 

Wie­dział, że czeka ich cięż­ka roz­mo­wa.Wie­dział, że czeka ich trudna roz­mo­wa.

 

Po­ro­stu omi­nął jego frag­ment i teraz w nie po­now­nie wsko­czył. – Pewnie miało być: Po p­ro­stu omi­nął

 

za­uwa­żył młodą ko­bie­tę, idącą po­wo­li na czwo­ra­ka. – …za­uwa­żył młodą ko­bie­tę, idącą po­wo­li na czwo­ra­kach.

 

która z resz­tą była Henry'emu na rękę. – …która zresz­tą była Henry'emu na rękę.

 

– Chęt­nie – uśmiech­nął się do niej z pełną buzią. – Buzię mają dzieci. Proponuję: – Chęt­nie – uśmiech­nął się do niej z pełnymi ustami.

 

Wziął łyka z go­rą­ce­go na­czy­nia.Upił łyk z go­rą­ce­go na­czy­nia.

 

Był bez­piecz­ny…. praw­do­po­dob­nie.Był bez­piecz­ny praw­do­po­dob­nie.

Wielokropek ma zawsze trzy kropki.

 

Jego oczy prze­my­ka­ły jesz­cze po ko­lej­nych li­nij­kach tek­stu i na pewno nie po­tra­fi­ły­by ich ode­rwać… – Litrówka.

 

Przed jego nie­ru­cho­mym wzro­kiem wid­niał teraz czar­ny ekran, w któ­rym nie­wy­raź­nie od­bi­jał się zarys jego twa­rzy. – Czy oba zaimki są niezbędne?

 

stali su­per­bo­ha­te­ro­wie, prę­żąc swoje mu­sku­ły. – …stali su­per­bo­ha­te­ro­wie, prę­żąc mu­sku­ły.

Zbędny zaimek. Czy mogli prężyć cudze muskuły?

 

stali ramię w ramię, pa­trząc na przód w peł­nej go­to­wo­ści. – …stali ramię w ramię, pa­trząc naprzód w peł­nej go­to­wo­ści.

 

zbu­do­wa­ne z róż­nych ze­sta­wów lega tech­nik. – Literówka.

 

mru­gał jed­nym okiem z czer­wo­no­żół­te­go tła. – …mru­gał jed­nym okiem z czer­wo­no­-żół­te­go tła.

 

– To tata Julii – po­wie­dział Rysiu.– To tata Julii – po­wie­dział Rysio.

Ten błąd występuje w opowiadaniu wielokrotnie.

Poznaj prawidłową odmianę imienia Rysio: https://pl.wiktionary.org/wiki/Rysio

 

Się­gnął kro­jo­ny chleb z po­jem­ni­ka na pie­czy­wo… – Raczej: Wziął/ Wyjął pokro­jo­ny chleb z po­jem­ni­ka na pie­czy­wo

 

Anna za­ci­snę­ła moc­niej rę­ko­jeść. – Rękojeści nie można zacisnąć.

Proponuję: Anna mocniej za­ci­snę­ła dłoń na rę­ko­jeści.

 

że we­so­ła żaba z bajki nie zo­sta­ła jed­nak zdep­nię­ta… – Raczej: …że we­so­ła żaba z bajki nie zo­sta­ła jed­nak nadep­nię­ta/ zdeptana

 

Się­gnę­ła z gór­nej półki trzy­gło­we­go smoka.Zdjęła/ Wzięła z gór­nej półki trzy­gło­we­go smoka.

 

Chcia­ła go zgnieść, mię­to­sić w pal­cach, aż za­mie­ni się w bez­kształt­ną breję… – Jak wiemy, smok jest z plasteliny, a ta nigdy nie miała półpłynnej konsystencji brei.

 

po czym zo­rien­tu­je się, że jej mąż kła­mie, a póź­niej po­wę­szy i zo­rien­tu­je się… – Powtórzenie.

 

Pew­nie coś jej się prze­wi­dzia­ło, prze­cież była w stre­sie. Pew­nie coś jej się przy­wi­dzia­ło, prze­cież była w stre­sie.

 

Kie­dyś cał­kiem nieźle tań­czy­ła, a Henry lubił spo­sób, w jaki się po­ru­sza­ła. Cał­kiem nie­źle. Wszyst­ko, co ro­bi­ła, ro­bi­ła cał­kiem nie­źle. W pracy szło jej cał­kiem nie­źle. Była cał­kiem nie­złą matką. – Czy to celowe powtórzenia?

 

Willa po­ło­żo­na była na wznie­sie­niu u pod­nó­ża wy­so­kich gór. Roz­po­ście­rał się z niej prze­pięk­ny widok na po­ło­żo­ne niżej je­zio­ro… – Powtórzenie.

 

W radiu ze sta­ro­cia­mi The Rol­ling Sto­nes grało wła­śnie… – The Rol­ling Sto­nes to zespół, więc: …The Rol­ling Sto­nes grał/ grali wła­śnie

 

W gó­rach o wy­pa­dek nie trud­no… – W gó­rach o wy­pa­dek nietrud­no

 

pierw­szy raz usły­szał jej grę na skrzyp­cach. Na­igry­wał się z niej, lecz gdy za­gra­ła po­czuł się ma­lut­ki. – Nie brzmi to najlepiej.

 

Od­wró­cił się w kie­run­ku bla­sku świa­teł. Wi­dział jesz­cze w od­da­li syl­wet­kę taty i po­biegł w jego kie­run­ku. – Powtórzenie.

 

Ką­ci­ki jej oczu zwę­zi­ły się… – W jaki sposób zwężają się kąciki oczu?

 

Choć do środ­ka jest tutaj… – Chodź/ Wejdź do środ­ka, jest tutaj

 

Na praw­dę mu­si­my le­cieć… – Napraw­dę mu­si­my le­cieć

 

po czym wło­ży­ła okry­cie na wie­szakod­wie­si­ła do za­my­ka­nej na klucz szafy. – Nie brzmi to zbyt dobrze.

Może: …po czym wło­ży­ła okry­cie na ramiączko i od­wie­si­ła do za­my­ka­nej na klucz szafy.

 

Wspo­mnie­nia­mi jej szczę­śli­wych lat, jej syna jej życia. Jest jej je­dy­nym punk­tem od­nie­sie­nia na tym świe­cie. – Czy wszystkie zaimki są niezbędne?

 

z pu­deł­kiem her­ba­ty eks­pre­so­wej, so­kiem i cu­kier­ni­cą po środ­ku. – …z pu­deł­kiem her­ba­ty eks­pre­so­wej, so­kiem i cu­kier­ni­cą pośrod­ku.

 

Henry wyj­rzał na ulicę przez okno, od­sła­nia­jąc za­sło­ny. – Powtórzenie.

Proponuję: Henry wyj­rzał na ulicę przez okno, odsuwając za­sło­ny.

 

chwy­ci­ła za klam­kę, gdy ta sama po­ru­szy­ła się i sto­ją­cy za nią męż­czy­zna ode­pchnął drzwi. – Mężczyzna stał za klamką?

 

ja­kiejś przy­pad­ko­wej pla­ców­ce LST i ja­kimś szczę­śli­wym tra­fem udało mu się wy­do­stać. – Powtórzenie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Łapanka nie zmieściła się w jednym poście. Oto dokończenie:

 

Sam, tak samo jak sto­ją­cy przed nim de­spe­rat… – Źle to brzmi.

 

jak sto­ją­cy przed nim de­spe­rat, nie raz bił się z my­śla­mi. – …jak sto­ją­cy przed nim de­spe­rat, nieraz bił się z my­śla­mi.

 

Naj­pierw my­śliw­cabom­bow­ca.Naj­pierw my­śliw­iec bom­bow­iec.

 

na jed­nej z półek po­sta­wi­ła cie­pły kubek soku. – …na jed­nej z półek po­sta­wi­ła kubek ciepłego soku.

 

Jedna z nich wpa­dła przez komin do ko­tłow­ni, co unie­ru­cho­mi­ło sta­tek. Na szczę­ście ostat­nia wpa­dła do wody… – Powtórzenie.

 

bo ona na pewno prze­po­ło­wi­ła­by okręt na pół. – Masło maślane. Czy można coś przepołowić inaczej, nie na pół?

 

tor­pe­da tra­fi­ła w sam śro­dek okrę­tu i prze­po­ło­wi­ła go na pół. – Jak wyżej.

 

Ma­ry­na­rze wpa­try­wa­li się w fale, wy­pa­tru­jąc z na­dzie­ją… – Powtórzenie.

 

pod­biegł do niego, zła­pał i szyb­ko pod­niósł na ręce. – Raczej: …pod­biegł do niego, zła­pał i szyb­ko wziął na ręce.

 

Przez chwi­le nie mógł wło­żyć ich do sta­cyj­ki, ale po chwi­li od­pa­lił i ru­szył. – Literówka. Powtórzenie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję za poświęcony czas i wskazówki! Pisania ciekawszych opowiadań obiecać nie mogę, ale z pewnością nie będę nikomu marnował czasu. Mam jeszcze tylko jedno pytanie “regulatorzy”, czy nick  na tym forum odmieniamy?

Bardzo się cieszę, że mogłam pomóc. ;-)

 

czy nick na tym forum odmieniamy?

Nicki są tutaj naszymi imionami i tak na tym forum, jak i na innych, odmieniają się.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję za odpowiedź, ale to było tylko mrugnięcie powieką w Twoim kierunku Regulatorko ;)

Peace&love

Tak po prawdzie, to mrugamy do kogoś, nie w czyimś kierunku. Ale samo mrugnięcie jest prawidłowe. ;-D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Plus za obecność fabuły. Autor się napracował, bo opowiadanie jest długie, ale pożądane "frezowanie" przydałoby się tekstowi, żeby nabrał wyglądu. O kwestii kopiowania człowieka i implikacjach istnienia czy nieistnienia oryginału pisał już Lem (ale w innym kontekście) w Summa Technologiae.

Hmm… ogólnie nie podeszło, ale nie każdemu musi.

Tak po prawdzie to w tym zdaniu :Mam nadzieję, Ostry-haszu, że Twoje kolejne opowiadania będą ciekawe i napisane znacznie lepiej. Użycie mojego nicku pochodzącego od nazwiska jest niefoortunne. Lepiej wypadałoby zwrócenie się do mnie autorze, tak jak to robisz zazwyczaj ;-) Blackburn: Dziękuję za poświęcony czas i komentarz.

Tak po prawdzie to w tym zdaniu :Mam nadzieję, Ostry-haszu, że Twoje kolejne opowiadania będą ciekawe i napisane znacznie lepiej. Użycie mojego nicku pochodzącego od nazwiska jest niefoortunne. Lepiej wypadałoby zwrócenie się do mnie autorze, tak jak to robisz zazwyczaj ;-)

Przykro mi, że poczułeś się niekomfortowo, bo odmieniłam Twój nick.

Wyznam, że jestem nieco zdumiona prośbą, ale jeśli od tego ma zależeć Twoje dobre samopoczucie, mogę zrezygnować z używania nicka i zwracać się do Ciebie tak, jak sobie życzysz.

Jestem przekonana, że odmienienie nicka nie było niefortunne, bo błędu nie popełniłam, tym bardziej, że nazwiska również podlegają odmianie. Podeprę się opiniami: profesora Mirosława Bańkowskiego  http://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Odmieniac-nicki;11683.html i profesora Jana Miodka Czytaj więcej: http://www.nto.pl/magazyn/reportaz/art/4161843,prof-jan-miodek-nazwiska-trzeba-odmieniac,id,t.html

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

whatever. Sorry prawdopodobnie czepiam się, ponieważ jest to zwykła frustracja w zetknięciu z prawdą. Żeby się wytłumaczyć, to nad poprawkami i skracaniem tekstu spędziłem sporo (za dużo)czasu, by nie pokazać nikomu lekceważenia. Niestety nie udało się, za duże braki i nie moja dziedzina. Nie ma potrzeby kontynuować tego tematu. 

Pozdrawiam

Wojtek

Nie ma sprawy i nie ma potrzeby tłumaczenia się. Mnie także czasami zdarza się czepiać – ot, taka wrodzona czepliwość Regulatorki. ;-)

Życzę Ci szybkiego pozbycia się frustracji, wręcz uwolnienia się od niej na zawsze.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Podobał mi się pomysł i, jak już wspomniał Blackburn, duży plus za sporą dawkę fabuły. Zakończenie również przypadło mnie do gustu, ale ja często lubię zakończenia, na które inni narzekają :P Na pewno są momenty, gdzie przydałoby się przyciąć to i owo. Scena finałowej zabawy modelami chyba najbardziej rzuca się w oczy – za długa. Scena, gdy ma paść finałowy strzał, a następuje bardzo długa analiza myśli i postępowań, również mocno wybija z rytmu. Ciekawie przedstawiłeś za to tych “złych” z korporacji, wciąż Henry o nich wspominał, bardzo się ich bał, a przez cały tekst siedzą w cieniu, co jest dość przerażające.

zygfryd89: Bardzo dziękuję za komentarz i poświęcony czas. Cieszę się, że Ci się podobało. Po czasie tez bardziej dostrzegam te dłużyzny, więc może w przyszłości uda mi się tego uniknąć. Pozdrawiam.

W kilku miejscach wpadło mi w oko parę przecinków, na przykład:

– Wiek[-,] pana dyrektora? – z wyraźną nutą złośliwości kontynuowała Monika.

Brak możliwości posiadania potomstwa[-,] nie sprawiał, że nie posiadał instynktu ojcowskiego czy jakiegokolwiek ludzkiego odruchu.

– Musimy się śpieszyć[+,] panie dyrektorze – powiedziała Monika, uśmiechając się szczerze do Henry’ego.

I kilka literówek, jak tutaj: 

– Zezwalam na dematerializacje źródła! – wykrzyczał i zemdlał.

Przez chwile wydawało mu się, że w szybie auta, które stoi na równoległym pasie, widzi swoje odbicie.

 

Mnie się podobało :)

Myślę, że bohaterowie nie do końca (albo wcale) przemyśleli konsekwencje, które poniosą (lub mogą ponieść) i oni sami, i ich kopie, które nie do końca muszą się zgodzić na taki los.

Ogólnie lubię pętle i fajnie, że znalazłeś sposób na uniknięcie powtarzania sytuacji bez możliwości ingerowania w schemat. Zdaję sobie sprawę, że gdyby nie to, nie byłoby (takiego) opowiadania ;)

Dobrze mi się czytało.

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka