
Jest to pierwsze opowiadanie, jakie zamieszczam na tym forum, dlatego proszę o wyrozumiałość. Mam nadzieję, że się państwu spodoba. Życzę miłej lektury.
Jest to pierwsze opowiadanie, jakie zamieszczam na tym forum, dlatego proszę o wyrozumiałość. Mam nadzieję, że się państwu spodoba. Życzę miłej lektury.
"Druk biologiczny"
Wojciech Ostrycharz
*Ankieta*
W środku niekończącego się lasu stał osamotniony kilkupiętrowy blok. Wokół niego, jak okiem sięgnąć, nie było nic oprócz drzew. Brzozy, sosny, dęby, lipy, świerki, bezkresne morze igieł, patyków i liści. O tej porze roku głęboka żółć i czerwień wypełniały krajobraz po sam horyzont. Na tarasie umiejscowionym z tyłu budynku znajdowało się jedno masywne i wygodne krzesło. Zajmował je Henry.
Było ciepło, ale po ostatniej fali upałów delikatny jesienny powiew sprawiał, że dało się wreszcie oddychać. Wiatr gwizdał gdzieś w oddali jakąś niezbyt znaną, ponurą melodię. Krople uderzały w drewniane zadaszenie, w szerokie liście, rynnę, parapety, wybijając chaotyczny, ale wyraźnie odczuwalny rytm. Henry słuchał tego koncertu z tym samym uczuciem, które co rano wywoływał w nim dźwięk alarmu, wyciągający go z sennej otchłani do płytkiej rzeczywistości. Burza nieistotnych informacji docierała do niego z wysoką częstotliwością, a wszystkie składały się w nudny, ale przyzwoity wniosek: pada deszcz.
„To jeszcze nie jest moment na otwarcie, mam czas”, pomyślał i jego oczy pozostały zamknięte. Czuł już na sobie promienie słońca. Deszcz powoli ustępował.
– Jak się pan czuje? – Usłyszał kobiecy głos, dochodzący z pokoju.
Henry poprawił szlafrok, odwrócił się i w odbiciu szyby ujrzał czterdziestokilkuletniego mężczyznę z lekką nadwagą. Zdrowy tryb życia nie był jego najmocniejszą stroną, podkrążone zmęczone oczy, blada cera. Nie lubił swojego widoku, ale na lepszym mu nie zależało. Czuł lekką pogardę dla własnej materii i jej wygląd nie miał specjalnie znaczenia w jego egzystencji. Zmrużył oczy, by lepiej ujrzeć swoją rozmówczynię.
Zobaczył sylwetkę zgrabnej kobiety, ubranej w elegancki, oficjalny uniform. Miała buty na niewysokich obcasach, spięte włosy i trzymała w rękach coś wyglądającego na plik dokumentów.
– W porządku – odpowiedział z wyczuwalną obojętnością w głosie.
Podszedł do drzwi okiennych, przez które rozmawiali i odsunął je zdecydowanym ruchem na bok, by pozbyć się z pola widzenia nieprzyjemnego gościa i lepiej przyjrzeć się komuś wartemu uwagi.
– Czy pańskie samopoczucie przed skokiem było podobne? – zapytała kobieta.
Henry ujrzał wyraźniej jej twarz. Prawdopodobnie była pracownicą drukarni, czy może raczej kimś w rodzaju stewardessy. Odhaczyła coś na kartce, po czym spojrzała na niego z takim samym zainteresowaniem, z jakim wcześniej patrzyła na ankietę.
Była to zadbana kobieta o klasycznej, ale niezbyt zapadającej w pamięć urodzie, wyglądająca na trzydzieści parę lat, chociaż Henry wiedział już, że jest starsza.
– Emily? – zapytał nieśmiało, z niepewnością w głosie.
Na twarzy Emily pojawiło się lekkie zmieszanie. Mrugnęła powiekami, jakby właśnie przemówił do niej ekspres do kawy.
Twarz Henry'ego promieniała, a oczy błyszczały i śmiały się. Głupio szczerzył krzywe zęby w niepohamowanym uśmiechu. Z Emily, którą miał przed oczami nie łączyło go kompletnie nic. Znał ją z czasów szkolnych, a właściwie nie znał, tylko pamiętał. Nie była nawet jego koleżanką. Chodziła do innej klasy. Nie zamienił z nią nawet słowa, ale zapamiętał, bo wtedy zapadała jeszcze w pamięć. Wtedy, gdy żyli jeszcze jego rodzice. Śmiał się, bo dzięki jej twarzy wrócił do czasów, gdy mama pakowała mu kanapki, a nadchodzące wakacje były znacznie bardziej ekscytujące niż przyszłość czterdziestoparolatka.
– Mam na imię Monika.
Wakacje zleciały równie szybko, jak się pojawiły. Jego myśli błyskawicznie spakowały się i odbyły podróż powrotną z odległych obszarów pamięci do teraźniejszości, a mina Henry'ego w mgnieniu oka wróciła do poprzedniego wyrazu nicości. Prawdopodobnie pomylił imiona, ale wiedział, że to była ona. Ta dziewczyna ze szkoły, z którą nic go nie łączyło i której imienia nawet nie znał. Nie było sensu drążyć tematu, gdyż z pewnością go nie pamiętała. On od zawsze miał zdolność do bycia niezauważalnym. Wtapiał się w otoczenie w szkole, w pracy, po pracy, w domu i na spotkaniach towarzyskich. Nie miał cech szczególnych i był raczej przeciętny. Ludzie go omijali, jakby był po prostu częścią przestrzeni, jak filar, latarnia albo wieszak. Pozwoliło mu to doskonalić ważną umiejętność akceptacji własnego położenia.
– Nieważne, przepraszam – Henry nie kontynuował wątku .
Na twarzy Emily, a raczej Moniki, pojawił się typowy uśmiech pracownika działu obsługi klienta, po czym wróciła do dalszych czynności.
– Potwierdzę teraz pańską tożsamość. Imię?
– Henry.
– Nazwisko?
– Kowalski.
– Imię ojca?
Mały Henry trzymał się kurczowo sanek. Śnieg sypał po raz pierwszy tej zimy, ale biały puch pokrył już dokładnie mało ruchliwą ulicę z domu do przedszkola. Około 600 metrów wspaniałej zabawy. Sunął przez biel za cieniem swojego ojca. Ubrany w grubą kurtkę z kapturem, pod którym miał jeszcze grubszą czapkę, czuł się jak kosmonauta ze znaczków pocztowych z klasera taty. Klasery taty były w tamtym czasie kopalnią przygód. Stare znaczki zawierały w sobie postacie, historie, zwierzęta, pojazdy, pejzaże i ciekawostki, których nigdy nie widział i być może już nie zobaczy, bo przeminęły i istniały już tylko na znaczkach. Dla niego wszystko to było nowe i ciekawe, a najciekawsze były te najstarsze i najrzadsze, unikatowe.
Tata potrafił wszystko. Tak przynajmniej wydawało się chłopcu. W jego oczach, ojcu wychodziła każda rzecz, za którą się zabrał. Tata naprawił pralkę, zrobił meble, latawce, modele statków i samolotów, umiał nawet zrobić trzygłowego smoka z plasteliny. Tak… Tę umiejętność mały Henry podziwiał najbardziej. Zresztą, sanki, na których jechał, również zrobił tata. Tata nie miał imienia. Był tatą. Tato, a co to? Tato, a mogę? Tato, nie tak szybko! Tato, boję się! Tata zyskał imię, gdy Henry wypełniał papiery po jego odejściu.
– Ryszard.
– Adres zamieszkania?
Tak, imię matki w dokumentach jest pomijane, jak nieistotna informacja. Jakby była przypisana jak oczywistość do ojca albo adresu zamieszkania. Pusta luka pomiędzy tymi informacjami przypomniała mu, jaką lukę pozostawiła po sobie. Zawsze było jej pełno, tuliła, krzyczała i głaskała. Miała wpływ na wszystko, pełna kontrola, jakby wszystko, co się działo było powodowane przez nią, zarówno w domu, w szkole, jak i na podwórku. Mamo, pomóż! Mamo, patrz! W pewnym sensie bez matki dom staje się tylko adresem zamieszkania.
– Al. Kosmonautów 106, dystrykt 48.
Dla niektórych osób, dom czy też adres zamieszkania, jest punktem odniesienia w świecie, niczym własne ciało. Wszystko płynie, świat leci do przodu na łeb na szyję, a oni wracają do tego samego miejsca, żeby poczuć się bezpiecznie, dla psychicznego komfortu. Podróżują, odkrywają nowe miejsca, poznają ludzi, ale zawsze wracają. Wracanie to dla ludzi cecha, która ich identyfikuje. "Jestem, bo wracam" powinien był rzec Kartezjusz. „Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej”, mówią, wracając, jakby po zbombardowaniu nowymi informacjami człowiek potrzebował buforu bezpieczeństwa, momentu, gdy wszystko wokół jest stare, znajome i niezmienne. Henry miał adres zamieszkania, bo takie było prawo, jednak nie mieszkał tam nigdy.
– Numer identyfikacyjny?
– 0812205001395.
– Hasło wyjścia?
– Merkury268e500.
Obydwoje zdawali sobie sprawę, że to była najistotniejsza informacja w tej ankiecie.
– Zajmę panu jeszcze kilka minut, żeby potwierdzić dodatkowe dane do celów marketingowych, na co wyraził pan zgodę, podpisując umowę startu, która jest częścią procedury wyjścia.
Henry skinął głową.
– Stan cywilny? – kontynuowała.
Anna wyszła za Henry'ego 2 lata temu, mimo że ich związek był o wiele dłuższy. Było to typowe małżeństwo pracoholików. Obydwoje większość czasu spędzali poza domem, żyli pracą. To ich łączyło. Mało się widywali i pasowało to obydwojgu. Szanowali wzajemnie swój czas i przestrzeń osobistą. Częste podróże i zmiany miejsc, związane ze specyfiką pracy, sprawiały jednak, że byli dla siebie czymś więcej. Byli dla siebie buforem bezpieczeństwa, domem. Dla analitycznego umysłu punkt odniesienia brzmi zdecydowanie lepiej niż nieprecyzyjne słowo miłość.
– Żonaty – odpowiedział.
– Czy posiada pan potomstwo?
Nie mieli dzieci. Nie z braku czasu, bo Henry potrafił dobrze zarządzać czasem, podobnie jak Anna. Przyczyną była niepłodność wynikająca z wady genetycznej, zwyczajna choroba cywilizacyjna. Rozwój genetyki, komputery kwantowe, skanowanie ludzi i bio-druk medyczny nic tu nie pomogły. Nietypowe przypadki są zwykle poza obszarem zainteresowania systemu, a co za tym idzie – finansowania. Próbowali różnych, nierzadko drogich metod, nie udało się. Do programu adopcyjnego nie łapali się z powodu wieku i braku obecności, którą można by uznać za stałą, w miejscu zamieszkania.
– Brak – wydusił z siebie po krótkiej chwili nieco słabszym tonem.
– Bez-dziet-ny – przesylabizowała, wpisując do formularza, jakby akurat to słowo spośród wszystkich okazało się dla niej problematyczne albo wkład długopisu zaczął się właśnie wypisywać. Wolał myśleć, że to wkład. Tak jak niezauważalny, zawsze był też niekonfliktowy. Pacyfista… lubił myśleć o sobie. Wyczuwał jednak podskórnie niechęć kobiety i wzmagała w nim potrzeba jej odwzajemnienia.
„Niewiarygodne”, pomyślał. „Po tym, co naukowcy, inżynierowie i ludzie postępu zrobili dla rozwinięcia przepływu informacji, baba nadal używa długopisu. Po tylu latach rozwoju”. Patrząc na nią, czuł się, jakby patrzył na małpę bawiącą się patykiem, co sprawiło mu krótkotrwałą przyjemność. Jego niechęć do ankieterki rosła. Tak, Emily, a raczej Monika, błyskawicznie „awansowała” w jego oczach z posiadającego certyfikację medyczno-prawniczą, oficjalnego przedstawiciela linii LST na… ankieterkę.
– Branża? – zadała kolejne pytanie.
– Zasoby ludzkie.
Henry miał spore rozeznanie w kwalifikacjach wymaganych na odpowiednich szczeblach struktur organizacyjnych. Domyślał się, że na ankieterkę po czterdziestce nie czeka zawrotna kariera naukowa. Widywał o wiele młodsze osoby na tym stanowisku, dla których był to zwykle tylko etap, krok w dalszej karierze, a z linii LST korzystał często. Wiedział, że dla niej to już prawdopodobnie ostatni szczebel, a dalej napotka mur. Może jeszcze senior w tytule, o ile już go nie miała. Młodzi utalentowani będą ją mijać jak przyczepę kampingową, pozostawioną na postoju przy autostradzie. „No cóż”, pomyślał. Dostrzegł obrączkę na jej palcu. „Pewnie ma męża, dziecko, może dwójkę”, przeszło mu przez głowę. Ma dla kogo tyrać. Ładnie wypełni puste miejsce między imieniem ojca, a adresem zamieszkania w psychice kolejnych pokoleń zasobów ludzkich.
– Wykonywany zawód, stanowisko?
– Human resources director.
Częste podróże to część tej pracy, dlatego był jednym ze stałych klientów linii LST, a te nie należały do najtańszych. Przeciwnie, były horrendalnie drogie. Z tego sposobu przemieszczania korzystał tylko ułamek społeczeństwa. Mimo że branża istniała od wielu lat i zrewolucjonizowała transport i gospodarkę, nadal korzystali z niej nieliczni i nic nie wskazywało na to, by miało się to szybko zmienić. Przyczyną jednak nie była astronomiczna cena, będąca daleko poza zasięgiem zwykłych ludzi, a nawet mocno odczuwalna dla elit. Cena mogła wpływać na niski popyt, jednak głównym powodem była niechęć przeciętnych konsumentów. Mimo powszechnej dostępności, głównymi klientami nadal były korporacje kosmiczne, instytucje naukowe i wojsko. W mniejszym stopniu aparat państwa, politycy i wysoka kadra zarządzająca, do której właśnie należał Henry.
Większość ludzi nadal używała tradycyjnych środków podróży, mimo że Linie LST były zdecydowanie najbezpieczniejszym, najszybszym i najwygodniejszym z istniejących sposobów przemieszczania się. Żadnych ofiar w ludziach od początku działalności. Tyczyło się to również zwierząt. Całkowita nieszkodliwość dla środowiska, co było od kilkunastu lat hasłem przewodnim linii, mającym budować pozytywną aurę wokół branży, zyskującej w ten sposób przychylność populacji ludzkiej, mającej teraz fioła na punkcie zdrowia i długiego życia.
– Wiek, pana dyrektora? – z wyraźną nutą złośliwości kontynuowała Monika.
Henry zdawał sobie sprawę, dlaczego to pytanie znajduje się w tym miejscu. Wiedział jak projektuje się takie ankiety.
– A na ile wyglądam? – zapytał chłodno i spokojnie, patrząc na nią z góry. Spodziewał się uszczypliwej odpowiedzi, ale mimo to dał jej możliwość zaprzestania bycia robotem i odstąpienia od standardowej procedury. Czuł się dzięki temu jakby był właścicielem jej czasu, zarządcą, który pozwolił jej się odezwać.
Monika postanowiła nie obdarzyć go nawet spojrzeniem. Nie odrywając wzroku od ankiety, odpowiedziała z pogardą w głosie.
– Dla mnie ma pan kilkanaście minut. Jest pan tylko wydrukiem, panie dyrektorze Kowalski – ugryzła się w język. Czuła, że nieco się zagalopowała.
Monika była najprawdopodobniej religijna, przywiązana do teorii duszy powiązanej z ciałem. Wnioskując z tonu głosu, sama nie podróżowała LST. Prawdopodobnie moralnie się z tym nie zgadzała, jednak nie przeszkadzało jej to pracować w tej branży. Henry domyślał się już, dlaczego nie awansowała wyżej. „Ale trafiłem…”, pomyślał.
Inżynieria genetyczna i druk biologiczny był już od dawna moralnie akceptowany przez ogół społeczeństwa. Szczególnie, jeżeli chodziło o zastosowania medyczne, jak drukowanie organów, krwi czy też połączeń nerwowych. Podróżowanie tą metodą budziło jednak przez długi czas kontrowersje. Narosła wokół tego cała masa mitów i plotek, z którymi korporacja musiała użerać się w pierwszych latach działalności. Oczywiście ze skanowaniem, a następnie drukowaniem u adresata przedmiotów czy nawet zwierząt nie było takich problemów. Ale człowiek? Człowiek to trudna sprawa.
– Pani natomiast jest reliktem, pani Moniko. Znaczkiem pocztowym na starej, pożółkłej kopercie, na którego trzeba długo chuchać, żeby się raczył odkleić i być delikatnym, żeby go przypadkiem nie zniszczyć, wkładając do klasera.
Monika poczerwieniała, zaciskając zęby.
Kiedyś mówiono, że żołnierz przesyłany w obszar działań za pomocą druku biologicznego traci duszę, której nie da się zeskanować, bo nic o niej nie wiemy i w związku z tym będzie zdolny do bestialstwa. Jednak nie znalazło to potwierdzenia w rzeczywistości. Statystyka nieubłaganie stała po stronie naukowców, a druk dawał przewagę zarówno logistyczną, jak i taktyczną na polu bitwy. Wielu ludziom uratował życie, więc spotkał się z powszechną akceptacją w środowiskach wojskowych. To było bardzo ważne dla przełamania nastrojów i myślenia o druku biologicznym jako formie transportu. Ludzie inaczej patrzą na przypadki ekstremalne czy tragiczne, niemieszczące się w normach. Henry był pacyfistą, ale dopuszczał do siebie myśl, że wojna, jako doświadczenie ekstremalne, może być katalizatorem zmian w sposobie rozumowania. Niestety… czasem człowiek potrzebuje tragedii, by zacząć myśleć.
– Może i jestem reliktem, ale przynajmniej w oryginale. Pan skakał wielokrotnie, więc jest pan już kopią kopii swojej kopii, kalką samego siebie, na której dopisuje się kolejne notatki i ponownie kopiuje. Oryginalny Henry Kowalski został zdematerializowany przy pierwszym skoku. Poszedł na materiały i atrament do druku kopii przychodzących.
Strach przed dezintegracją i przywiązanie do ciała były głównymi przyczynami braku popularności tego sposobu teleportacji. Ludzie nauczyli się żyć wśród wydrukowanych, chociaż wydrukowani niespecjalnie lubili się tym chwalić. Linie Light Speed Travel przykładały szczególną uwagę do ochrony danych osobowych klientów.
– Czy pani ma dzieci?
– Moje dzieci nigdy nie zostaną zeskanowane – oświadczyła zdecydowanym tonem.
– Moje również – odparł cynicznie.
– Czy wydruk w ogóle może mieć prawdziwe dzieci? – zapytała złośliwie, wiedząc, że Henry nie ma potomstwa.
– Gdzie pracuje pani mąż?
– Nie mam męża, bo jestem rozwiedziona. Pracował tutaj. On też skakał. Po tym już nigdy nie był taki sam.
Henry zdał sobie sprawę, że dość pochopnie ocenił swoją rozmówczynię.
– Jest pani pewna, że nie był wydrukiem zanim urodziły wam się dzieci?
Rzuciła mu milczące spojrzenie.
– Czy jest pani pewna, że to on się zmienił? A może to pani się zmieniła? Świat idzie do przodu, stojąc w miejscu cofa się pani, zmienia położenie względem niego. Wszystko zależy od punktu odniesienia obserwującego.
– Dziękuję. Pańskie odpowiedzi są adekwatne do rozmowy sprzed procedury wejścia. Na tym możemy zakończyć procedurę synchronizacji. Gratuluję, wypadła pomyślnie – powiedziała spokojnie Monika.
– Musi pan teraz autoryzować upoważnienie do dezintegracji materiału źródłowego.
Henry miał wrażenie déjà vu. Pamiętał już tę rozmowę. Znał dobrze procedurę wyjścia, którą przechodził nie raz. Jednak tę decyzję podjął już dużo wcześniej. Myślał o tym od dawna, można powiedzieć od dobrych kilku skoków, jeszcze przed swoim poprzednim powrotem na matkę Ziemię. Wiedział, że czeka go długi proces sądowy z liniami LST, który zakończy się najprawdopodobniej jego własną dezintegracją, przywróceniem źródła i ponowną procedurą skoku, ale podjął konfrontację. Stał się śmiertelny. Nie wiedział jak to się skończy i to było nowe, ekscytujące.
– Odmawiam autoryzacji.
*Dach*
Reprezentantka linii znieruchomiała. Kartki, które trzymała w ręku rozsypały się po podłodze, a zaraz potem dołączył do nich długopis, trochę wolniej wysuwający się z ręki. Stała jak sparaliżowana. Nie była na to przygotowana i nie wiedziała jak powinna zareagować. Od początku jej pracy w zawodzie taka sytuacja nie miała jeszcze miejsca, zresztą od początku istnienia firmy nic takiego nigdy się nie wydarzyło. Autoryzacja była tylko formalnością, by w świetle aktualnego prawa wszystko się zgadzało. To, co teraz zaszło, było precedensem. Wydruk odmówił zniszczenia oryginału, a przecież istnienie tego samego człowieka, z tymi samymi wspomnieniami, myślami, wiedzą i planami, było wielce niedopuszczalne, tak ze względów etycznych, jak i bezpieczeństwa. Na jej twarzy malowało się przerażenie. W głowie miała jedno słowo… „anomalia”. To nie wróżyło nic dobrego i nasuwało jej niezliczone pytania. Jakie będą konsekwencje? Czy osoba stojąca przed nią zostanie usunięta, wrzucona do niszczarki niczym źle wydrukowana kartka? Pierwsza ofiara linii LST? „To będzie sensacja w mediach ziemskich i nie tylko. Przełożeni na pewno nie będą zadowoleni”, pomyślała. Od lat postępowała zgodnie z procedurą i miała wgrany zestaw reakcji na każdą możliwą sytuację. Zżerała ją rutyna. W tej pracy nie było niespodzianek. Sama zresztą szkoliła nowych pracowników. Teraz jednak czuła strach. Jeżeli wydruk zachował się nieprzewidywalnie, to może zaszedł jakiś błąd? Pierwszy raz. Czy jest nieobliczalny? Do czego jest zdolny? Przecież procedura synchronizacji zakończyła się sukcesem.
Kobieta ocknęła się i przykucnęła w pośpiechu, zbierając kartki. Ręce jej drżały. Henry stał nad nią, obserwując z góry. Powoli zrobił krok w jej kierunku. Monika znowu znieruchomiała. Wstrzymała nerwowy oddech. Miała gęsią skórkę, a na jej skroni pojawiła się kropelka potu.
– Proszę zakończyć procedurę wyjścia – powiedział Henry zdecydowanym tonem.
Kobieta nie zdążyła zebrać z ziemi wszystkich dokumentów. W milczeniu wstała, cofając się powoli z twarzą skierowaną w kierunku pasażera, jakby miała przed sobą niebezpieczne, drapieżne zwierzę, które tylko czeka na to, aż jego ofiara się odwróci, by zaatakować.
Henry czuł jej strach. Spanikowana kobieta mogła zniweczyć jego plan. Dlaczego trafił akurat na nią? Pomyślał nawet, że być może wierzyła w to, co mówiła o wydrukach, że nie są to prawdziwi ludzie.
– Proszę dokończ procedurę – powtórzył pełen obaw.
Odkąd sam w swojej firmie odkrył drobne przesunięcia czasowe niezgodne z umową o transporcie ludzi, miał wątpliwości. Był skłonny uwierzyć w teorie spiskowe, rodzące się w jego umyśle. Nigdy wcześniej nie dawał dojść do głosu absurdalnym pomysłom w swojej głowie, że być może jest oszukiwany, przez kogoś lub przez system, którego przecież jest częścią. Nie dopuszczał do siebie myśli, że być może jakaś nieznana nieprzychylna siła steruje jego losem wedle swoich potrzeb. Uważał to za typowe dla ludzi prostych z niskim poziomem świadomości, wynikającym z braku wiedzy i znajomości zasad funkcjonowania systemu.
– Dokończ procedurę wyjścia – szepnął.
Nieczęsto nachodziły go wątpliwości, a gdy tak było z pomocą przychodziła mu jego wieloletnia partnerka, a od dwóch lat żona, Anna. Otwarta, mądra i inteligentna osoba, dławiąca w zalążku wszelkie absurdy, przychodzące mu do głowy. Była trochę jak dobra dusza, potrafiąca zjednać sobie każdego. Miała cenną zdolność zachowywania dystansu i obiektywnej oceny, dlatego ufał jej całkowicie. Pragnął się z nią zestarzeć, cokolwiek to znaczyło. Teraz nie było jej w pobliżu.
– Zaczekaj – powiedział spokojnie do wycofującej się Moniki, co wystraszyło ją jeszcze bardziej i sprawiło, że wybiegła z pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi.
Wiedział, że procedura wyjścia była formalnie zakończona, brakowało jednak autoryzacji spanikowanej ankieterki, na którą był teraz wściekły. Wiedział, że to w sądzie powinno wystarczyć. On zakończył przecież procedurę ze swojej strony. Wszystkie synchronizacje są też nagrywane. Co, jeżeli ktoś zostawił sobie furtkę prawną i spróbuje udowodnić błąd transferu danych? Nie, to niedorzeczne, przecież był żywym dowodem i miał prawo się bronić, a nawet jeśliby nie miał, to nie dał autoryzacji na dematerializację, więc pozwie ich z bazy, gdy tylko go odhibernują. W końcu miał to zaplanowane. W zaistniałej sytuacji miałby pełen pakiet i rozdawałby karty. Ale czy na pewno? Czekał już zbyt długo, obsługa, medycy i prawnicy powinni pojawić się minutę temu. „Co oni kombi…?” Włosy zjeżyły mu się na całym ciele, chociaż w pokoju było ciepło.
– Uciekaj – usłyszał irracjonalny, wewnętrzny głos, wydobywający się z głębokiej podświadomości. Nigdy nie ufał przeczuciom, zawsze miał wszystko pod kontrolą, przemyślane i zaplanowane.
– Uciekaj!
Jego instynkt był kompletnie uśpiony i nie używał go od lat, ale teraz odczuwał go i słyszał wyraźnie jak nigdy przedtem.
– Na co czekasz?!
Ogarnął go strach przed samym sobą. Nigdy nie działał w ten sposób, tym bardziej czuł, że coś jest nie tak. Co, jeżeli naprawdę zaszedł jakiś błąd?
Rozejrzał się panicznie po pokoju. Był w samym szlafroku, na boso, a tuż obok drzwi stały buty.
– Zostaw to, biegnij!
Zerwał się z miejsca. Wybiegł na taras. Zawahał się. Na skok było zdecydowanie za wysoko. Śmierć na miejscu lub trwałe kalectwo. Zsuwanie się w dół po gzymsach – zbyt powolne. Spojrzał na pobliskie drzewo. Ponownie się zawahał.
– Na dach! – podpowiedział instynkt.
Wszedł na barierkę, stanął na palcach i z trudem złapał się krawędzi dachu. Nie było gdzie postawić nogi, więc musiał się podciągnąć. Z mozołem wgramolił swe ciało na tyle, żeby złapać się idących po ścianie przewodów, a potem wsadził jedną nogę na dach.
Usłyszał otwieranie drzwi pokoju. Szybko wsunął się na lekko spadzistą powierzchnię zadaszenia i przylgnął do niej. Nie słyszał kroków, ale wiedział, że ktoś tam jest.
Dach był mokry, woda spływała z niego strużkami. Ostrożnie zaczął przesuwać się, a właściwie pełznąć niczym robak pod górę. Nie miał żadnego doświadczenia w czołganiu się po dachu skośnym, jednak miał wrażenie, że idzie mu całkiem nieźle. Powierzchnia brzucha dawała całkiem dobrą przyczepność, gdy przesuwał dłonie i stopy. Na wystającym metalowym obiciu, wieńczącym spadzistą część, zobaczył wiszący skrawek białego materiału. Dotarł tam i zaczął wstawać dość nieudolnie. Już miał się wyprostować, ale instynktownie zatrzymał się. Przykucnął i odhaczył swój szlafrok od metalowego zwieńczenia. Był z siebie dumny, że przewidział zagrożenie. Mimo brudu, przemoczenia i wielu zadrapań, na jego twarzy pojawił się lekki uśmiech satysfakcji. Wstał pewnie, a wtedy porywisty podmuch wiatru zaczął napierać na niego z impetem. Szlafrok powiewał jak peleryna superbohatera. Z trudem łapał równowagę, zasłaniając przy tym chaotycznie rękami to, co nie powinno zostać odsłonięte. Z powierzchni dachu poderwały się mokre, żółtoczerwone jesienne liście i po chwili wyglądał równie dumnie, jak lodówka kolekcjonera magnesów. Pochylił się wreszcie do przodu, pokonując opór wiatru i w ślimaczym tempie „pędził” co sił na drugi koniec budynku. Gdy tam dotarł, zauważył, że jego sytuacja specjalnie się nie poprawiła. Nadal za wysoko na skok, złażenie po gzymsie zbyt ryzykowne, a drzewa wcale nie było. Zamknął oczy i wsłuchał się w głos instynktu.
Cisza… Jakby kolega w jego głowie znudził się imprezą i zmył się wcześniej, zanim zrobi się dziwnie. Nie miał już odwrotu. Przecież nie wróci i nie powie: witam państwa, byłem na dachu, strasznie tam wieje, mam nadzieję, że długo państwo nie czekali, nie traćmy czasu i przejdźmy do wypełniania dokumentów. Nawet jego szeroki, urzekający uśmiech, którego używał niezwykle rzadko i tylko na specjalne okazje, mógłby tutaj nie pomóc.
Spojrzał za siebie w stronę, z której przyszedł. Zobaczył drzewo, a właściwie górną część jego korony. Z tarasu by nie doskoczył, ale tu było wyżej, a do tego miał rozbieg i leciałby z wiatrem. Przygotował się do startu niczym uczeń na WF-ie, ten uczeń, który ma piątki z reszty przedmiotów.
Zaczął rozbieg. Mierzył każdy krok, jakby przynajmniej skakał tam codziennie. Przebierał nogami coraz szybciej, wiatr pchał go w plecy. Nie wiedział, że potrafi biec z taką prędkością. Poczuł palenie w piersi od częstego, głębokiego oddechu. Serce waliło mu jak szalone. Krawędź dachu zbliżała się w zawrotnym tempie. Skoncentrował wzrok na czubku drzewa.
-Stój! – usłyszał głos instynktu, jak gdyby tamten nie opuścił imprezy, a tylko przysnął z nudów.
„Chyba żartujesz” pomyślał i zaczął gwałtownie hamować, a właściwie kłaść się na podłożu, by w ostatnim momencie podjąć próbę złapania się czegokolwiek. Chwycił się, ale nie utrzymał ciężaru, bo reszta ciała, całą masą, bezwładnie poleciała dalej i upadła z hukiem. Poczuł mocne szarpnięcie i zatrzymał się w miejscu, ponownie przylegając, tym razem tyłem, do mokrego zadaszenia. Adrenalina działała, ale mimo to odczuwał już skutki swojej akrobacji. Spojrzał na swoje ciało. Był cały nagi i podrapany, na szczęście wszystko było na swoim miejscu.
Zerknął w górę i zorientował się, że jego szlafrok, na którym teraz wisiał zaczepił się w miejscu, gdzie wcześniej oczami wyobraźni widział urwany skrawek materiału.
Przeszło mu przez głowę coś, co szybko odrzucił, mówiąc do siebie:
„Myśl pozytywnie, nie myśl o upadku… nie spadnę, nie spadnę. W obliczu upadku myślenie – nie spadnę – jest w gruncie rzeczy wciąż myśleniem o spadaniu”, filozofował, gdy szlafrok rozpruł się, pozostawiając ciężar jego osoby plecom, piętom i pośladkom. Nie udźwignęły. Zsuwał się nieubłaganie w kierunku tarasu. „Może jednak powrót nie był takim złym pomysłem?” Poczuł uderzenie w pięty na krawędzi dachu, jęknął i zatrzymał się.
Otworzył oczy, spokojnie przeturlał się na brzuch, po czym w ciszy, z pełną akceptacją własnej sytuacji, kolejny raz przyjął rolę robaka, która wychodziła mu do tej pory najlepiej. Gdy ponownie, tym razem bez satysfakcji, wpełznął na górę, głos w jego głowie przywitał go słowem:
– Okno.
Monika chodziła po pustym biurze, próbując ochłonąć i zebrać myśli. Większość personelu wyszła szukać zaginionego pasażera. Coś się działo i nikt nie chciał przegapić takiej hecy. Linie właściwie nie były przygotowane na taką ewentualność. Była oczywiście ochrona, ale główna jej część składała się z sektora zabezpieczeń sieciowych w postaci kilku informatyków i administratora. Byli też strażnicy uzbrojeni w paralizatory, ale to jednak nie było typowe lotnisko. Żeby coś tu wnieść, trzeba by pokonać zaporę sieciową oraz dodatkową drobiazgową kontrolę danych. W podstawowym pakiecie ludzie drukowani byli nago. Bagaż drukowany był w zupełnie innym dziale, o ile w ogóle, bo pasażerowie zwykli przesyłać swoje graty bezpośrednio na drukarki domowe. Oczywiście można by przesłać nawet żołnierza w pełnym ekwipunku, ale do tego potrzebne były odpowiednie dyrektywy i musiałyby zostać spełnione specjalne warunki, jak chociażby stan wyjątkowy lub alert terrorystyczny. W takim wypadku wojsko mogło interweniować nawet w ciągu 15 minut. Tak przynajmniej wynikało z oficjalnych danych. To, co mógł zainicjować dany pracownik, zależało od jego pozycji i uprawnień.
Monika myślała o swojej rodzinie. W końcu wadliwy wydruk pytał ją o dzieci. Z trudem łapała oddech. Podeszła do okna, by wpuścić trochę powietrza. Gdy rozchyliła rolety, jej oczom ukazał się koszmar. Za oknem ostatniego piętra budynku, na którym znajdowało się biuro, na parapecie stała ludzka postać. Cała podrapana, oblepiona liśćmi, pomazana brudem i zaschniętą krwią. Postać ta, zawinięta niezgrabnie w podarty, brudny szlafrok, który kiedyś prawdopodobnie był biały, wyglądała jak męczennik, który właśnie postanowił objawić się pracownikom biurowym niższego szczebla. Przyjrzała mu się i oniemiała.
Henry z błagalnym wzrokiem pukał w dźwiękoszczelną szybę i wskazywał na klamkę okna, mówiąc coś, czego nie mogła usłyszeć. Bała się, że skoro znalazł ją tutaj, to prawdopodobnie znajdzie ją wszędzie. Miała niewiele czasu. Wybiegła i zatrzasnęła za sobą drzwi.
Henry stał na parapecie. Wiatr wiał w kierunku fasady budynku i przypierał go do szyby. Cieszył się, że wieje. Tkwił tak w bezsensownej, patowej sytuacji, do której zaprowadził go instynkt, ale przynajmniej czuł, że żyje. Wyglądał prawdopodobnie jak inwestor giełdowy po wielkim krachu, który stracił wszystko i skończył na ulicy, a teraz wjechał na ostatnie piętro, by świat sobie o nim przypomniał. Jednak świat miał to gdzieś, a przynajmniej nikt go nie widział, oprócz Moniki, która właśnie uciekła.
Stał tak na parapecie i nie wiedział, co zrobić. Czuł się kompletnie bezradny. Zupełnie jak kiedyś, gdy lekarz oznajmił jemu i jego żonie, że pomimo ich wieloletnich starań nigdy nie będą mieli dzieci. Nie stworzą rodziny. Popadł w rezygnację i w tym momencie nigdzie mu się już nie spieszyło. Przebywając na zewnątrz, za zamkniętym oknem, poczuł się jak szary gołąb, który wylądował właśnie obok niego, z równie bystrym co on wyrazem na swojej ptasiej twarzy.
– Idź w bok.
W tym momencie pomyślał, że jego instynkt, jest jednak kompletnym idiotą. Przesuwał się małymi krokami po parapecie. Okna ciągnęły się przez całą elewację, nie było tarasu jak po drugiej stronie budynku. Nie patrząc w dół, minął opustoszałe biuro, a potem narożnik.
– Spójrz w dół – usłyszał wewnętrzny głos.
Nie chciał tego robić. Wiedział, że jego lęk wysokości spotęguje się. Spojrzał jednak, bezgranicznie ufając instynktowi, który do tej pory zawiódł go tylko 5 razy. Zakręciło mu się w głowie, ale kątem oka zauważył rusztowanie, sięgające piętra niżej. Zsunął się na nie zwinnie niczym na wpół nadepnięty pająk. Był bezpieczny.
*Winda*
Monika wypadła na korytarz. Pobiegła w kierunku windy z prędkością, jaką umożliwiają kobiecie w obowiązującym stroju biurowym buty na niewysokich obcasach. Wcisnęła przycisk przywołujący windę i tu było gorzej. Winda nadal stała na parterze. Prawdopodobnie jej drzwi na dole wciąż były otwarte. Patrzyła błagalnym wzrokiem na cyfrę zero, oznaczającą parter. Wciskała nerwowo przycisk w sposób, w jaki używało się telegrafu, by alfabetem morsa przekazać komuś na drugim końcu świata pilną, priorytetową informację wagi państwowej o treści "puść tę windę".
Ktoś tę wiadomość odebrał, zero zmieniło się w jedynkę. Monika poczuła ulgę, ale to tylko jeden drobny sukces na drodze do jej wielkiej ucieczki. Potrzebowała jeszcze minimum pięciu takich sukcesów. Pięć pięter, tyle dzieliło ją od psychicznego komfortu. Sekundy dłużyły się jak na porannym zebraniu w pracy, na którym zabrakło kawy, wody i paluszków. Była przerażona, bo wyświetlało się dopiero piętro pierwsze.
„Jest!”. Drugie piętro. "Udało się", pomyślała, jakby właśnie przetrwała najcięższy poniedziałek w swojej pracy.
Jej praca nie była lekka, ale na to nigdy nie narzekała. Najbardziej dobijający był głos niespełnienia, głos zawodu dochodzący z głębi niczym głos jej matki, która liczyła na to, że Monika, jako pierwsza kobieta w rodzinie osiągnie sukces, o którym nie marzyli mężczyźni, ba, który nawet nie przeszedł im przez głowę, bo mieli za mało ambicji i za niskie aspiracje.
Teraz na widok cyfry 2 poczuła to, co pracownik korporacyjny czuje we wtorek, czyli „błagam, niech już będzie środa”.
Trzecie piętro. Nie do wiary, że środa to dopiero połowa tygodnia.
Monika była dobrze zapowiadającą się programistką podobnie jak jej mąż, którego poznała na studiach. Wówczas pomagała mu w nauce. Była od niego zdolniejsza i lepsza, ale potem się pobrali, pojawiły się dzieci, on poszedł do przodu, a ona została w miejscu. W końcu odszedł i zostawił ją z dwójką maluchów i tyle. Mama raczej nie była dumna.
Obejrzała się w kierunku korytarza. Cisza… Żałowała, że szefostwo nie ogłosiło stanu alarmowego. Prawdopodobnie chcieli zatuszować sprawę i pozamiatać wszystko pod dywan. W takiej sytuacji ona poniosłaby największe konsekwencje, oprócz błędnie wydrukowanego pasażera oczywiście.
Spojrzała na windę, czwarte piętro. W czwartek pracownik biurowy myśli już tylko o piątku.
Piąte piętro, patrzyła z niedowierzaniem. Udało się. Wbiegła do windy i odetchnęła z ulgą, jakby była po całym tygodniu pracy. Jej służbowy komunikator zawibrował, przypominając o nieprzeczytanym zarządzeniu. Spojrzała na niego. Natychmiastowa ewakuacja. A jednak, stan alarmowy został ogłoszony. Wejście zamknęło się za nią. Była bezpieczna. Winda mozolnie przesuwała się w dół. Na 3 piętrze zatrzymała się. Drzwi powoli zaczęły się otwierać, ujawniając za nimi przerażające oblicze człowieka oblepionego liściem jesiennym. Nie widział jej jeszcze. Rozglądał się dookoła, jak człowiek szukający toalety.
Monika rzuciła się do wejścia windy, próbując je powstrzymać i zamknąć płasko rozłożonymi dłońmi. Nic z tego. Drzwi niczym bezduszny biurokrata powoli, jednostajnie wykonywały założony z góry proces.
Henry zobaczył ją. Cofnęła się i przylgnęła do lustra w głębi kabiny. On wyprostował się elegancko w stylu dyrektora spotykającego w biurze świeżo zatrudnioną pracownicę. Wszedł, winda zamknęła się za nim, po czym zapytał.
– Na które piętro?
Nie odpowiedziała.
*Odkrycie*
Wysiadł ostrożnie. Budynek był opustoszały. Nie było żywej duszy, jakby wszyscy zostawili to, czym aktualnie się zajmowali i wybiegli w pośpiechu. Na frontdesku stała jeszcze gorąca kawa. Henry domyślał się, że prawdopodobnie uruchomiona została jakaś wyjątkowa procedura. Szarpnął Monikę za ramię i szepnął:
– Co tu się dzieje? Chcecie mnie usunąć?
Jej wargi drżały, a w oczach pojawiły się łzy.
– Ja tu tylko pracuję, nic nie wiem, mam tylko dostęp do podstawowych informacji o pasażerach. – Po jej poliku spłynęła łza. Jeżeli była aktorką, to naprawdę niezłą.
– Ja nic nie wiem, puść mnie… proszę – jęknęła.
– Gdzie reszta personelu?
– Ewakuacja, wszyscy udali się do komór ewakuacyjnych.
– Zostajesz ze mną.
Milczała przytakując, a z jej mokrych od łez oczu biło kompletne zagubienie. Teraz Henry był jeszcze bardziej pewny, że to właśnie ją pamiętał ze szkoły. Miał nawet wrażenie, że stoi przed nim mała zapłakana dziewczynka, która zgubiła mamę, a do tego ktoś właśnie ukradł jej ulubioną lalkę, do której zwykle przytula się, gdy się boi. Spojrzał na nią jak na córkę, której nigdy nie miał i mieć nie będzie. Brak możliwości posiadania potomstwa, nie sprawiał, że nie posiadał instynktu ojcowskiego czy jakiegokolwiek ludzkiego odruchu. Objął ją ramieniem i powiedział spokojnie:
– Nie martw się… wszy… wszystko będzie dobrze.
Jego głos zadrżał. Mimo to Monika wciąż przytakująco kiwała głową. Prawdopodobnie gdyby w tym momencie powiedział "pociąg pośpieszny wjedzie na peron trzeci, prosimy o odsunięcie się od torów" lub cokolwiek innego, zachowywałaby się tak samo. Bała się go i nie traktowała jak człowieka. Był przecież wydrukiem. Równie dobrze mógłby pocieszać ją robot kuchenny. Nie miała wobec niego współczucia, a już na pewno nie byłaby mu w stanie zaufać. Gdy jednak Henry z wytrzeszczonymi oczami złapał ją za rękę i wymamrotał „musimy się szybko schować”, bez większego oporu dała się wciągnąć pod blat masywnego biurka frontdesku.
Siedzieli skuleni w sobie, jak gdyby chcieli stać się niewidzialni. Oczywiście Henry miał pewne predyspozycje w byciu niezauważanym, więc skulał się w sobie prawdopodobnie w nieco mniejszym stopniu niż Monika. Wstrzymali oddech i wytężyli słuch. Nie słyszeli nic. Żadnych odgłosów, jakby nikogo tam nie było.
Po chwili zaczęli płytko oddychać, mając wrażenie, że odgłos ich powolnego oddechu jest jedynym dźwiękiem, jaki niesie się po pomieszczeniu. Henry przyglądał się teraz z bliska skulonej obok niego kobiecie. Wyglądała zadziwiająco młodo jak na swój wiek. Na jej twarzy nie było jeszcze widocznych zmarszczek, tak jak u niego.
– Ile masz lat? – szepnął, powątpiewając, czy to ta sama osoba, którą pamiętał.
– Trzydzieści jeden.
Henry zdziwił się. Wyglądało na to, że nie wiedziała ile lat ma naprawdę. Musiała być co najmniej w jego wieku, przecież pamiętał ją z równoległej klasy. Jak to możliwe, czyżby kłamała? A może to nie ona?
– Jesteś w moim wieku, pamiętam cię ze szkoły – postanowił skonfrontować swoje przypuszczenia. Monika wciąż zaciskała pięści. Oczy nadal miała zamknięte niczym chowające się dziecko, które myśli, że jest niewidoczne dla innych, gdy samo nie patrzy.
– Nie znaliśmy się, ale byłaś w moim roczniku. Nie pojechałaś na wycieczkę szkolną i dlatego przez pewien czas chodziłaś na zajęcia do mojej klasy.
Otworzyła oczy.
– Pamiętam jak wybiegłaś ze łzami w oczach z lekcji historii, kiedy nauczyciel przedstawiał rzekome dowody na to, że holokaust nie miał miejsca – westchnął cicho.
– Myślałem, że płaczesz z powodu wycieczki. Dopiero jakiś czas później zrozumiałem, dlaczego naprawdę wtedy wyszłaś – dodał.
Monika momentalnie przestała płakać, opanowała się i spojrzała na Henry'ego, jakby próbowała sobie coś przypomnieć.
– Przecież ty jesteś po czterdzie… – urwała.
Wyjrzała spod biurka. Sięgnęła mały, cienki jak zeszyt laptop, znajdujący się na blacie nad nimi. Był wciąż włączony. Uniosła ekran i zalogowała się w pośpiechu.
Henry wyszedł spod biurka. Rozejrzał się i podszedł ostrożnie do głównego wejścia. Bez skutku nacisnął na klamkę. Drzwi były zamknięte, znajdowali się w pułapce. Na zewnątrz wiatr zabawiał się stertami liści, jakby jesień trwała tam od zawsze.
Monika siedziała już przy biurku i pospiesznie przeglądała dane pasażerów. Ułamek populacji korzystającej z LST to jednak nadal spora liczba, biorąc pod uwagę, że ilość ludzi na ziemi i poza nią nieustannie rosła. Wprowadziła imię i nazwisko swojego byłego męża. Jego dane widniały teraz na ekranie.
Stanley Bartuś. Wiek czterdzieści pięć lat.
Oparła się na krześle, odsuwając głowę z niedowierzaniem. Henry stał za nią, dla niego już wcześniej było jasne, że Monika musi być co najmniej w jego wieku. Kto wie, być może również ona, tak jak on, jest wydrukiem, kopią samej siebie. Zastanawiał się przez chwilę czy jest możliwe, że zeskanowano ją bez jej wiedzy lub skasowano jej pamięć. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że nie znała swego prawdziwego wieku. Prawdopodobnie myślała teraz o tym samym. Podziwiał z jakim spokojem akceptowała kim jest. Patrzył na nią z pewną satysfakcją, jak na członka Ku Klux Klanu, który właśnie dowiedział się, że też jest czarny.
– Czy możesz zobaczyć dane wyższego poziomu? – zapytał, chociaż znał odpowiedź. Monika wpisała komendę, by wejść w system zarządu, jednak przywitało ich oczywiste pole z hasłem, którego nie znali. Gapili się na nie i migający w nim kursor w milczeniu, jakby właśnie godzili się z losem laboratoryjnej myszy. Monika wyprostowała się na krześle, a jej ręce wróciły wolno do panelu.
– Mój były mąż. On też tu pracował. Był jednym z architektów systemu LST.
Nie znała wszystkich haseł swojego męża, ale to jedno zapamiętała, bo zawierało imię kobiety, dla której ją zostawił.
N9A8T7A6L5I4A3 – wpisała. Ich oczom ukazał się komunikat, który przyspieszył bicie serca… Pełny dostęp.
– Sprawdź umowy – wyszeptał podekscytowany Henry. Dla niego było to źródło informacji, które znał i rozumiał najlepiej. Monika weszła w dział umów. Pierwsze znalazła umowy pracownicze, dlatego szybko odszukała swoje nazwisko i otworzyła plik. Zaczęli czytać.
Po minięciu standardowej formuły ich uwagę przykuło zdanie: „Wyrażam zgodę na użycie wydruku kopii mojej osoby w celach zawodowych na rzecz linii Light Speed Travel za wynagrodzeniem ustalonym w załączniku nr1 umowy. Podpisano: Monika Nowicka-Bartuś”.
Jej szczęka nieświadomie osunęła się. Nabrała powietrza do krzyku, ale żaden dźwięk nie przechodził jej przez gardło. Czuła jakby ktoś ją złapał za szyję i dusił. Z trudem przełknęła ślinę i nadal milczała. Życie przeleciało jej przed oczami. Miała swoje wspomnienia, ale ona, tu i teraz, istniała tylko po to, żeby pracować na jakąś inną nią, żyjącą gdzieś tam, która prawdopodobnie leży i odpoczywa albo realizuje się i spełnia swoje marzenia. O czym marzyła? Nie umiała sobie przypomnieć, już dawno pogodziła się z losem i przyzwyczaiła do codziennej rutyny. Jak mogła sobie to zrobić?
Henry wiedział, że ich los został przesądzony, w momencie, w którym poznali te informacje. Nikt z odrobiną rozumu nie pozostawi ich przy życiu. Wychylił lekko głowę ponad blat i rozejrzał się. Było pusto. Za oknami liście co jakiś czas uderzały w szybę, przyklejając się do niej na krótka chwilę, a następnie opadając bezwładnie.
Monika zaczęła wyświetlać umowy wszystkich pracowników placówki z zawrotną prędkością, by potwierdzić swoje przypuszczenia.
– Wszyscy… – wydobyła z siebie wreszcie, jakby poczuła niewielką ulgę, że nie jest sama, a tragedia dotyczy również jej niczego nieświadomych kolegów i koleżanek.
– Wszyscy pracujący tutaj ludzie to nieświadome wydruki – Tym razem powiedziała to tonem wskazującym na to, że dotarło do niej, że to jednak nie jest dobra wiadomość.
Zanim Henry zdążył poprosić, by wyświetliła dane klientów, Monika przeskoczyła folder danych personalnych i włączyła panel zarządzania. Żaden z pracowników nie miał dostępu do tych informacji. Włączyła główne procedury, cele i projekty placówki. Widniał tam tylko jeden tytuł: Projekt: AUTORYZACJA Henry Kowalski.
Patrzyli teraz na zapis procedury, a także skomplikowane schematy blokowe algorytmu analizy i skamienieli. Ich oczom ukazała się zawiła struktura, z której wynikało, że zarówno personel, do którego należała Monika, jak i obiekt badań, którym był Henry, są skanowani, drukowani, a następnie usuwani. Wszystko powtarzane jest nieustannie w wielokrotnych cyklach. Bóg jeden wie, jakie badania i manipulacje przeprowadzali na mózgu i pamięci Henry'ego.
– Jak to możliwe, że używają mojego skanu? – zapytał Henry.
Monika otworzyła dane i umowy klienta.
„Wyrażam zgodę na użycie wydruku kopii mojej osoby w celu badania jakości usług i zadowolenia klienta na rzecz linii Light Speed Travel za wynagrodzeniem ustalonym w załączniku nr1 umowy. Podpisano: Henry Kowalski.”
Henry zamknął oczy. Próbował, ale nie umiał nic sobie przypomnieć. Domyślał się, że prawdopodobnie zrealizował swój plan i wyciągnął od linii LST niemałą sumkę. Poszedł na ugodę i podpisał to, co teraz mieli przed oczami. Do badań wykorzystali jego zapis sprzed skoku. „Jak mogłem sobie to zrobić” pomyślał.
Obydwoje milczeli. Zdawali sobie sprawę, co to oznacza. Zostali uwięzieni w pętli programu badań, a ich życie trwało dokładnie jeden cykl. Dla tego systemu byli tylko podstawionymi danymi. Celem ich życia było wypełnienie ankiety, a właściwie ostatniej decyzji w niej zawartej. Złej decyzji. Odmowy autoryzacji, oznaczającej powtórzenie cyklu. Zrozumieli, że Linie LST przygotowały tę procedurę, by znaleźć metodę na nielegalne wpływanie na decyzje klientów i by zachowywać czyste konto bez niepotrzebnego rozgłosu. Drukowali tu swojego klienta wielokrotnie, do testów.
Henry w milczeniu chwycił stojące obok krzesło. Stanął naprzeciw szklanych drzwi, za którymi szalał wiatr, porywający w górę sterty kolorowych liści. Zamknął oczy, jakby modlił się lub rozmawiał ze swoim przeznaczeniem. Wziął duży zamach i z całej siły cisnął krzesłem w kierunku szyby. Krzesło leciało przez całe pomieszczenie i obracało się w powietrzu powolnie. Miał wrażenie, że trwało to niezwykle długo. Gdy uderzyło w powierzchnię szyby, nogi krzesła wygięły się, jakby były z plasteliny. Rozległ się głośny huk. Krzesło odbiło się i upadło na podłogę z mniejszym już trzaskiem.
Nic. Mały ślad na szybie. Czekał z nadzieją, że być może z niemal niewidocznej rysy pojawi się za chwilę małe pęknięcie, luka w strukturze, która powiększy się, a następnie zamieni w pajęczynę. Ta natomiast pokryje całą powierzchnię i z hukiem rozwali szkło na miliony kawałków, ofiarując im wolność. Niestety. Nic takiego się nie stało. W złości zaczął rzucać w drzwi przedmiotami, które miał pod ręką. Ponownie chwycił krzesło i używając go jak narzędzia, uderzał nim w szybę z całych sił, aż zmęczył się i zasapał.
Monika nie odeszła w tym czasie od komputera. Zerknęła przez chwilę na opętanego dzikim szałem Henry'ego. Wyglądał zabawnie i tym razem to ona miała wrażenie, że patrzy na małpę w zoo, bawiącą się patykiem, którym raz po raz rzuca w szybę klatki oddzielającej zwierzę od obserwatora. Sprawiło jej to krótkotrwałą przyjemność.
Sama, mimo tego małpiego hałasu, skupiona była na rozpoznaniu możliwości. Nie mogła zmienić procedury, która przesądzała o ich losie. Przejrzała algorytm analizy i manipulacji. Na danych mózgu i pamięci Henry'ego z ostatniego skanu wykonywany był kolejny proces, więc nie miała dostępu, by go zmienić, sprawić, by w kolejnym cyklu pamiętał cokolwiek z tego, co zaszło w poprzednim. Czy istniała jakaś możliwość zachwiania stabilnością tego procesu? W końcu byli już tu na dole, więc coś do tej pory poszło nie tak.
„Instynkt?”, przemknęło jej przez głowę.
Szybko przełączyła się na zapis splotu słonecznego, który odpowiedzialny jest za podświadomość. Na tym obszarze nie były aktualnie wykonywane żadne analizy, ani procedury manipulacyjne. Monika dopisała kilka krótkich komend i wymusiła w ten sposób aktualizację splotu słonecznego na ostatnim dostępnym skanie Henry'ego. Patrząc na zapis kodu miała wrażenie, że ktoś wcześniej już próbował to zrobić.
Prawdopodobnie nie miało to żadnego znaczenia, jednak dawało im cień szansy, że w kolejnym cyklu lub cyklach, podświadomość coś mu podpowie, o ile w ogóle ktoś taki jak on posłucha głosu instynktu.
Henry w tym czasie ucichł już. Siedział bezradnie na podłodze oparty o drzwi, które przed chwilą próbował sforsować. Obserwował krzesło leżące teraz naprzeciw niego, jakby próbował wymyślić, jak jeszcze można posłużyć się tym wspaniałym narzędziem.
Monika zalogowała się do systemu zarządzania budynku i otworzyła drzwi. Rozsunęły się, a opierający się o nie Henry wypadł na zewnątrz. Wiatr wtargnął do środka z impetem, wmiatając ze sobą tyle liści, że nagle w pomieszczeniu zrobiło się kolorowo. Henry podniósł się i spojrzał na Monikę ze zdziwieniem i podziwem, z którym kiedyś patrzył na swojego ojca lepiącego z plasteliny trzygłowego smoka. Włosy Moniki powiewały na wietrze. Widząc minę Henry'ego, uśmiechnęła się szczerze. Poczuła się wreszcie doceniona, jakby właśnie z podziwem patrzyła na nią mama.
*Ucieczka*
Patrzyli na siebie z radością, Henry zatopił się w jej oczach, które przywiodły mu na myśl Annę. W jednej chwili wyobraził sobie, że jest w domu z żoną, w końcu mają dziecko, którego pragnęli, a ich życie toczy się dalej, bez żadnych komplikacji.
– Uciekaj! – głos jego podświadomości wyrwał go z tego pięknego snu i jego uśmiech nagle zniknął.
– Uciekaj!
Henry rozejrzał się. Wokół budynku rozciągał się pusty plac, a za nim ściana lasu, same drzewa. Wiatr przesuwał niezliczoną ilość liści po mokrej powierzchni betonu.
Spojrzał na Monikę, która była jeszcze w środku.
– Zostaw ją, uciekaj!
Henry zaczął biec w kierunku lasu. Monika widząc to, zadrżała. Chwyciła laptopa i skierowała się ku wyjściu. Henry poruszał się szybciej od niej. Zaczął znikać jej z pola widzenia za kłębami porywanych przez wiatr liści. Opuściła budynek, biegnąc teraz pod wiatr. Mrużyła oczy, ale już nic nie dostrzegała. Była zupełnie sama. Podążała w kierunku, w którym ostatni raz widziała jego oddalającą się sylwetkę.
Henry pędził co tchu, odpierał myśli o tym, co może spotkać Monikę. Pomogła mu i być może zawdzięczał jej życie, ale musiał ją zostawić, bo tak kazał mu instynkt i wszechogarniający strach. Czuł jak jego serce silnymi uderzeniami pompuje krew do mięśni, które nagrzewały się niczym żar w piecu lokomotywy. Wtedy pomiędzy liśćmi ujrzał damski but na niskim obcasie, a za chwile strzaskany laptop. Biegł dalej, gdy na ziemi przed sobą zobaczył podłużną plamę krwi, ciągnącą się w kierunku gąszczu, zaczął zwalniać. To był but Moniki i laptop z frontdesku, wiedział to. „Czyja to krew?” Stanął. Patrzył przed siebie na sterty żółtych i krwawo czerwonych liści. Spojrzał się za siebie. Jak przez mgłę widział opustoszały budynek w środku lasu. Raz po raz przesłaniały go lecące z wiatrem drobinki, patyki i liście. Dyszał.
Z oddali, wyłoniła się sylwetka kobiety, biegnąca niezgrabnie w niewygodnych butach na obcasach. Pod pachą trzymała laptopa. Spojrzał na plamę krwi i but, znajdujący się teraz mniej więcej w połowie odległości między nimi.
– Stóóóój!!! – rozdarł się na całe gardło, ale jego krzyk zlał się, z mocnym szumem i gwizdem wiatru.
Ruszył w jej kierunku. Pędził jak wariat. Zbliżał się jednak zbyt wolno. Monika była już zdecydowanie bliżej felarnego miejsca. Miał wrażenie, że w jego krwi brakuje tlenu, a mięśnie nie mają więcej mocy. Tym razem biegł jednak z wiatrem, jak na dachu, kiedy głos instynktu powstrzymał go od skoku. Zmniejszał dystans do Moniki, krzycząc by się zatrzymała. Była już prawie przy swoim bucie leżącym pomiędzy liśćmi. Monika, słysząc go niewyraźnie, nieco zwolniła. Zbliżał się do niej już bardzo szybko, skupił wzrok na jej sylwetce.
„Pieprzyć instynkt, tym razem nic mnie nie powstrzyma”, pomyślał, na wypadek, gdyby głos w jego głowie kazał mu się niespodziewanie zatrzymać, ale ten głos wciąż milczał.
Henry rzucił się, porywając w locie Monikę, dosłownie wyrywając ją z butów. Upadli i turlali się przez kilka następnych metrów. Monika obolała otworzyła oczy. Henry spojrzał na nią, była cała.
– Nie wstawaj – powiedział głos w jego głowie, który słyszał tylko on sam.
Chciał powtórzyć to Monice, ale gdy otworzył usta…
– Cicho! – nakazał mu instynkt.
Monika rozejrzała się, chciała się podnieść, ale dostała lekko patykiem w głowę. Obejrzała się na Henry'ego i zobaczyła, że na migi pokazuje jej otwartą dłonią, by się nie ruszała. Palec drugiej dłoni przyłożył do ust, sygnalizując, by zachowała ciszę.
Została na ziemi, leżąc w kałuży. Mokre liście oblepiały jej ciało. Wytężała słuch. Próbowała zorientować się, co się dzieje, ale nie słyszała nic poza szumem i gwizdami wiatru, nikogo też nie widziała. Leżeli tak przez kilka następnych minut, które dłużyły się w nieskończoność. Patrząc na ścianę lasu, Henry miał wrażenie, że krew spływa z każdego drzewa, a ocean czerwieni wylewa się na plac. Nie wiedział, co na nich tam czyhało i skąd wziął się w nim ten pierwotny lęk, ale w jego głowie ucieczka do lasu równała się uderzeniu z ogromną prędkością w betonową ścianę lub upadkowi na płytę chodnika z dziesiątego pietra wieżowca. Wydawało mu się, że zginął w tym lesie już setki razy. W końcu podczołgał się powoli w kierunku Moniki na tyle blisko, że usłyszała jego szept:
– Wracamy.
– Moje buty – odszeptała, patrząc w kierunku zgubionych w trakcie lotu pantofli.
– Zostaw.
Zauważył, że Monika sięgnęła po laptop, który leżał najbliżej. Nie był strzaskany. Odczołgali się kawałek w kierunku budynku, po czym przyjęli pochyloną postawę, jakby obawiali się, że ktoś ich zauważy i biegiem zaczęli wracać. „Jestem, bo wracam”, pomyślał Henry. Zbliżali się w kierunku drzwi frontowych, które pozostawili otwarte po panicznej ucieczce. Zdawało im się, że w środku zauważyli ruch.
– Rusztowanie – podpowiedział mu instynkt.
Skierował się na rusztowanie znajdujące się przy bocznej ścianie, wskazując je także Monice. Gdy dobiegli, podsadził ją, by złapała się konstrukcji i weszła na pierwszy poziom. Sam wskoczył i podciągnął się na tyle, że Monika zdołała złapać go za ramiona i pomóc mu wdrapać się na górę. Gdy to się udało, padł obok niej i leżeli tak przez chwilę.
-Nie wstawać? – wyszeptała.
– Chwila, muszę odpocząć.
Monika włączyła laptopa i zaczęła w nim grzebać, podczas gdy Henry nadal z trudem łapał powietrze. Po chwili jego oddech unormował się nieco. Podniósł się ociężale i wskazał palcem swój ulubiony kierunek, w którym poruszał się od lat podczas swojej kariery w korporacji: góra.
Pomagając sobie wzajemnie, pokonali kilka pierwszych szczebli rusztowania i wdrapali się na wysokość trzeciego piętra, gdzie okno było otwarte.
– Padnij – podpowiedział mu instynkt i momentalnie położyli się na platformie, jakby wykonywali rozkaz niewidzialnego dowódcy. Monika szybko się uczyła, bez zastanowienia powtarzała ruchy Henry’ego, jakby miało jej to uratować życie. Prawdopodobnie, gdyby potknął się lub poślizgnął na mokrym liściu, też błyskawicznie znalazłaby się w pozycji leżącej. Henry patrzył na nią z niedowierzaniem, ponieważ znowu korzystając z chwili, zaczęła klepać coś w zabranym na wspinaczkę komputerze.
Wstał i wychylił się lekko, by spojrzeć, co dzieje się przed budynkiem. Nic, ani żywej duszy, tylko wiatr hulał po placu, rozgarniając liście. Przez jednostajny szum do jego uszu przedarły się jakieś dźwięki. Jakby wołanie, które zlewało się z gwizdem wiatru. Dochodziło z oddali, a po chwili ustało. Rozejrzał się ponownie. Na dole nic nie zauważył. Spojrzał na górną część elewacji i zamarł.
Na ostatnim piętrze po drugiej stronie fasady, na parapecie stał mężczyzna w szlafroku oblepiony liśćmi, uderzał ręką w zamknięte okno. Zobaczył siebie.
Spojrzał na Monikę, która kompletnie nieobecna pochłonięta była pośpiesznym pisaniem na laptopie. Szybko mrugająca, czerwona lampka na obudowie sygnalizowała, że bateria komputera jest na wyczerpaniu. Postanowił nie zawracać jej głowy bzdurami. Ruszył w kierunku okna, ale jego głos wewnętrzny zatrzymał go słowami:
– Do góry, na taras.
Wspinali się dalej. Na wysokości czwartej kondygnacji, gdy byli już mocno zmęczeni, zorientowali się, że czeka ich jeszcze trudniejsze wyzwanie. Musieli wspiąć się na gzyms ostatniego piętra. Henry podsadził Monikę, która najpierw położyła na gzymsie laptopa, a później dość sprytnie, ale z trudem utrzymując równowagę, podparła się gołą stopą o jego głowę i wciągnęła zgrabny tyłek do góry, siadając na gzymsie. Kucnęła, przytrzymując się obydwiema rękami, powoli wstała i przylgnęła do ściany budynku, trzymając już w ręku laptopa.
– Chodź – powiedziała zachęcająco do Henry’ego, jakby chciała przekonać dziecko do wejścia na drabinki na placu zabaw. Nie wiedział, w jaki niby sposób miał to powtórzyć. Na szczęście jeden ze słupków konstrukcyjnych rusztowania sięgał dość wysoko ponad najwyższą jego platformę. Podszedł do niego i przymierzył osadzenie nogi. Zaparł się i podskoczył, chwytając się gzymsu. Obawiał się, że jego ręce nie wytrzymają i z hukiem spadnie na sam dół, prawdopodobnie zahaczając nogami o rusztowanie, co wprawiłoby jego ciało w makabryczne piruety. Miał zdecydowanie dosyć akrobacji jak na jeden dzień. „Jak na jedną pętlę”, pomyślał. Z wielkim trudem udało mu się wsadzić łokieć na gzyms, podczas gdy reszta jego ciała wciąż jeszcze dyndała poniżej. Wisiał tak dłuższą chwilę, aż jego twarz zrobiła się zupełnie czerwona i zlana potem. Prawie nie oddychał z wysiłku.
Monika przyglądała mu się, jak wisi w tej dziwnej pozycji. Wyglądał jak kompletnie zalany, stały bywalec monopolowego, uwieszający się jedną ręką, a podpierający łokciem drugiej ręki o ladę, żeby nie zaliczyć gleby i nie pogrzebać swoich szans na zakupienie flaszki.
– Co robisz? – zapytała.
Chciał odpowiedzieć sarkastycznie, ale nie dał rady. Odczuwał zbyt wysokie ciśnienie w górnej części ciała. Jego noga po omacku wyszukała oparcie w wystającym z rusztowania słupku, co dało mu trochę oddechu i dzięki temu poczuł, że krew znowu płynie w jego żyłach. Udało mu się wsadzić drugi łokieć. Teraz poczuł ulgę, niczym trzęsący się alkoholik, który jednak zamówi dziś upragnioną wódkę. Nabrał dużo powietrza i chuchnął, przygotowując na kolejny niebywały wysiłek swój umysł i ciało.
– pro-sz-szę – wyjęknął w ogromnym skupieniu, unosząc swe ciało na rękach.
Jego twarz w tym momencie dotykała już ściany, a właściwie przykleiła się do niej dla równowagi. Udało się. Siedział kantem dupy na gzymsie. Prawie płakał. W rzeczywistości wspinaczka po budynkach jest nieco trudniejsza niż pokazują to gry czy filmy. Dźwignięcie się do pozycji pionowej zajęło mu kolejną dłuższą chwilę i pomyślał już, że pewnie zaraz na tym gzymsie oprócz niego i Moniki pojawi się jego kolejna kopia. „To się pani ankieterka zdziwi”, pomyślał, patrząc na wyrażający zupełny brak zrozumienia wyraz jej twarzy.
– Nie patrz w dół, idziemy – powiedział Henry i zaczęli przesuwać się w kierunku tylnej ściany, na której znajdował się taras. Minęli narożnik i byli już na tyłach budynku. Już widzieli balustradę tarasu, gdy ich uwagę przykuła wisząca z daszku nad tarasem bosa stopa i fragment białego materiału najprawdopodobniej czystego jeszcze szlafroka. Pięta Moniki osunęła się lekko ze zdziwienia, ale szybko przylgnęła do ściany, łapiąc równowagę. Gdy ponownie spojrzała w kierunku tarasu, zarówno nogi jak i szlafroka już nie było. Nie wiedziała czy coś jej się nie przywidziało, zerknęła pytająco na Henry'ego.
– Później ci wyjaśnię – powiedział.
Po chwili byli już na tarasie. Spojrzał na miejsce, na którym siedział zrelaksowany jeszcze jakiś czas temu i wsłuchiwał się w szum deszczu, czy coś w ten deseń.
– Musimy się śpieszyć panie dyrektorze – powiedziała Monika, uśmiechając się szczerze do Henry’ego. Obydwoje patrzyli teraz na miejsce, w którym przeprowadzała z nim ankietę i wiedzieli, że wkrótce znowu będą ją tu wypełniać.
– Prawdopodobnie algorytm stracił stabilność. Myślę, że będą chcieli wszystko skasować lub zatuszować. Nie wiem w jaki sposób, może zrzucą jakiś ładunek albo wyślą posiłki. Ale mam pewien pomysł. Przygotowałam nam drogę ucieczki.
– Kiedy? – patrzył na nią z niedowierzaniem.
– Na rusztowaniu, jak się tak gramoliłeś. Szybko do skanera – popędzała Monika.
– Jaki jest plan? – zapytał krótko.
– Zeskanuję nas i wyślę transfer, który podpięłam pod wszystkie oficjalne adresy linii LST. To jest adres wewnętrzny firmy, więc jest szansa, że wydrukujemy się automatycznie, w którejś publicznej jednostce, o ile firewall nas nie zablokuje. Można powiedzieć załatwiłam nam darmowe bilety.
Mrugnęła do niego. Włączyła laptopa i uruchomiła procedurę wyjścia.
– Wybacz, że nie przeprowadzę z tobą ankiety, powie mi pan po wszystkim, czy jest pan zadowolony – powiedziała z uśmiechem i pewnością w głosie, której wcześniej nie miała.
Położyli się obok siebie na zimnym blacie skanera. Zasypiali. W pokoju obok drukował się już kolejny egzemplarz Kowalskiego, który zaraz wstanie i wyjdzie na taras pooddychać lasem. Mglisty wzrok Henry'ego przykuła migająca, czerwona dioda baterii laptopa. Low battery, low battery, low battery. Zasnął.
*Pasażer*
Henry otworzył oczy gwałtownie, jakby przebudził się po bardzo złym śnie. Był cały spocony. Spojrzał na siebie. Jego ciało pokryte było zadrapaniami i siniakami.
„To nie sen”, pomyślał, gdy chwilę po obudzeniu przypomniał sobie koszmar, który właśnie go spotkał.
– Moniko, udało nam się! – krzyknął i odwrócił się w jej kierunku. Nie było nikogo. Zerwał się z komory druku na nogi, które odmówiły mu posłuszeństwa. Było za wcześnie, ciało po wydruku nie działało jeszcze w pełni. Czołgał się po pokoju w poszukiwaniu innych komór. Zobaczył drugą maszynę, która właśnie kończyła proces. Ucieszył się i krew w jego żyłach zaczęła płynąć szybciej. Czołgał się teraz w jej kierunku.
– Moniko! – zawołał – Moniko! Udało nam się!
Usłyszał jęknięcie. Złapał się górnej części komory drukującej i podciągając na rękach, stanął na nogi. Jego oczom ukazał się widok, który chętnie zamieniłby na własną śmierć, gdyby tylko mógł. Niestety nie miał tej możliwości. Przerażająco zdeformowane ciało Moniki wiło się w męczarniach po komorze drukującej. Zapis Moniki nie został poprawnie przesłany. Albo siadła bateria albo ochrona przerwała transfer. Kod genetyczny był prawdopodobnie niepełny, a wydruk jej osoby okrutnie zniekształcony. Nie mogła mówić, jęczała z bólu, który toczył każdą część jej ciała, skórę, kości i organy wewnętrzne. Krew sączyła się powoli z jej wygiętych w cierpieniu ust i nosa. Patrzył na nią, a do jego oczu napływały łzy. Nagle znieruchomiała, napięła się, jakby stało się coś ważnego i z wielkim wysiłkiem spojrzała na niego.
Czy coś pamiętała? Czy to coś przed nim było świadome i mogło myśleć? Po jego polikach spływały łzy. Jej źrenice rozszerzyły się i zaczęła krzyczeć w przerażeniu, jakby zobaczyła swojego odwiecznego prześladowcę. Krzyk sprawiał jej ból i co chwila przeplatał się z kaszlem i odkrztuszaniem. Henry, nie mogąc na to patrzeć, chwycił ją. Próbowała drapać go swoimi nie w pełni wykształconymi palcami i odpychała nieudolnie. Wziął ją na ręce, trzymając, krępował jej ruchy. Zdawał sobie sprawę, że to sprawia jej dodatkowe cierpienie. Niósł ją przez cały pokój. Zza drzwi dobiegał go szum kroków i rozmów ludzi.
Kopnął w nie i wyszedł na korytarz. Były na nim tłumy. Personel, pasażerowie witający się ze swoimi rodzinami, ankieterzy. Wszyscy powoli ucichli.
– Gdzie jest komora dematerializacji?! – wydarł się na całe gardło.
Jedna z ankieterek, ubrana w typowy uniform, taki sam, jaki nosiła Monika, podniosła powoli rękę i nie ruszając się z miejsca, wskazała drzwi na końcu korytarza. Poszedł ociężale we wskazanym kierunku, niosąc na rękach powykręcane ciało. Bosymi stopami zostawiał za sobą ślady świeżej krwi Moniki, która ściekała po jego nogach. Jęki powoli oddalały się od ludzi zgromadzonych w korytarzu, aż w końcu całkiem ucichły za zamykającymi się drzwiami oddziału piątego Terminalu B z wyraźnym znakiem zakazu wstępu dla osób nieupoważnionych. Delikatnie położył Monikę w komorze. Gdy się odsunął, cały czas patrzyła na niego błagalnym wzrokiem, jakby chciała żyć, pomimo cierpienia. Zamknął komorę i bez wahania włączył ją. Widział jak powoli zasypia, w końcu jej oczy zamknęły się na zawsze.
Nie wiedział jak długo tam stał, kompletnie stracił poczucie czasu. Zastanawiał się czy jest jeszcze człowiekiem. Słyszał kroki biegnących żołnierzy. Stał nieruchomo. Wiedział, że powinien stamtąd wiać, ale nie potrafił tego zrobić. Już nie uciekał. Żołnierze wbiegli do pomieszczenia, wykopując drzwi. Obrócił się powoli i zobaczył kilka wymierzonych w siebie celowników ich broni.
– Zezwalam na dematerializacje źródła! – wykrzyczał i zemdlał.
*Ubezpieczenie*
Henry był zmęczony po ciężkim dniu. Pogłośnił nieco samochodowe radio, w którym nadawali właśnie bardzo starą wersję utworu "Jesienny liść" w wykonaniu Joe Passa. W pracy restrukturyzacja, przez co wypłynęło sporo dodatkowej roboty. Musiał zwolnić kilka osób ze swojego działu, a takie rozmowy nigdy nie są przyjemne. Szczególnie, że niektórych z tych ludzi naprawdę darzył sympatią. Jakby tego było mało, po robocie musiał odebrać dzieciaka ze szkoły, co po męczących godzinach pracy oznaczało dodatkowy czas spędzony w korkach. Po takim dniu stanie na zatłoczonej ulicy jest jeszcze bardziej frustrujące, bo człowiek ma za dużo czasu, żeby myśleć.
Kierowca jadący za nim miał chyba jednak jeszcze gorszy dzień, gdyż używał klaksonu równie często, co hamulca, pedału gazu i kierunkowskazu razem wziętych. Jakby przynajmniej fala dźwiękowa miała sprawić, że ocean samochodów przed nim rozstąpi się, a może po prostu chciał zagłuszyć swoje myśli.
Mimo wszystko Henry starał się mieć pozytywne nastawienie. Spojrzał w lusterko na swojego syna, siedzącego na tylnym siedzeniu. Junior patrzył w ekran, będąc właściwie nieobecny, pochłonięty grą lub jakąś konwersacją na swoim tablecie. Henry uśmiechnął się do siebie, był zadowolony z ugody, jaką udało mu się podpisać z liniami LST po tym, jak odmówił autoryzacji. Może i oddał swoją kopię do badań, ale nieźle na tym zarobił i dzięki temu wreszcie było ich stać na najnowsze technologie medyczne. Razem z Anną dopięli swego i mieli potomstwo.
Siedział teraz z synem w starym rodzinnym wanie. Tapicerka powyklejana była naklejkami z setnej już chyba części Star Warsów, Batmana i innych komiksowych bohaterów, mniej lub bardziej super. W duchu lubił ten wózek bardziej niż swoje poprzednie, zazwyczaj wyższej klasy, nowoczesne sportowe samochody z dużą mocą i z tapicerką z prawdziwej skóry.
Wszystko miało swoją cenę, teraz nie należeli już do elity finansowej, ale za niektóre sprawy warto było zapłacić. Tak naprawdę był w pełni sił witalnych, szczęśliwy.
Poprawił nowo kupiony garnitur i spojrzał w lusterko, tym razem na siebie. Wyglądał świetnie, przynajmniej kilka lat młodziej, jak nie więcej. Zadowolony uśmiechnął się. Obrócił się, spoglądając przez boczne okno pojazdu na innych uczestników ruchu drogowego. Przez chwile wydawało mu się, że w szybie auta, które stoi na równoległym pasie, widzi swoje odbicie. Jednak nie uśmiechał się w nim. Zorientował się, że nie patrzy na siebie, a na swój wydruk. Na czterdziestoparolatka, bladego, z podkrążonymi oczami, który siedział w samochodzie obok i był w nim sam. Przyglądali się sobie wzajemnie.
Czerwone światła tylnych lamp pojazdów stojących w korku nie zmieniały się. Gdy zgasły, Henry nie zarejestrował tego, nadal patrzył jak zahipnotyzowany na swój wydruk, który też stał jeszcze w miejscu. Miał wrażenie, że cofają się, a cały świat przesuwa się do przodu. Po chwili zorientował się, że wszyscy oprócz nich ruszyli. Facet za nim nacisnął szczodrze na klakson. Henry w pośpiechu wdepnął pedał gazu, samochód ruszył z piskiem opon i rozpędził się. Spojrzał przez boczne okno, ale nie widział już swojego wydruku, który ewidentnie został z tyłu. Zerknął w lusterko, ale nie zdążył nic zobaczyć, bo kątem oka zauważył przed sobą czerwone światła stopu. Gwałtownie zahamował, jednak samochód ślizgał się z piskiem na mokrej od deszczu powierzchni. Rozległ się huk. Przednia szyba pokryła się gęstą siecią pęknięć, po czym wyleciała z trzaskiem, rozbijając się na miliony cząstek. Poduszka powietrzna uderzyła go z impetem w twarz. Stracił przytomność.
Anna dotarła do szpitala jakąś godzinę po wypadku. Wtargnęła na oddział, nie zważając na nikogo. Podbiegła do recepcji, krzycząc drżącym głosem:
– Gdzie moje dziecko, gdzie jest mój mąż?!
Jeden ze stojących w pobliżu sanitariuszy zapytał ją o nazwisko.
– Kowalska – odpowiedziała w pośpiechu.
– Pani synowi nic się nie stało, ale proszę usiąść – mężczyzna wskazał na rząd krzeseł w poczekalni.
– Mąż odzyskał na chwilę przytomność w karetce. Pytał o syna, czy żyje. Zdążyłem odpowiedzieć, że dziecku nic się nie stało. Potem nie odzyskał już przytomności – zrobił krótką pauzę, po czym zapytał, patrząc na Annę ze współczuciem – Czy byli państwo ubezpieczeni?
– Tak, mamy ubezpieczenie – odpowiedziała apatycznie.
Sanitariusz położył jej rękę na ramieniu i dodał.
– W takim razie proszę się nie martwić, za chwilę porozmawia pani, z lekarzem i ubezpieczycielem.
Weszła do gabinetu, w którym znajdowała się, już lekarka i przedstawiciel firmy ubezpieczeniowej.
– Proszę usiąść – usłyszała, nie bardzo wiedząc od kogo.
Anna zajęła miejsce przy stole naprzeciw nich. Minęła krótka chwila zanim przeglądający coś w podręcznych komputerach rozmówcy spojrzeli na nią.
– Niestety pani mąż nie żyje – zaczęła niezbyt przyjemną rozmowę lekarka – umarł w karetce, na miejscu w szpitalu stwierdziliśmy zgon.
– Jednak posiadają państwo bardzo dobre ubezpieczenie, dlatego mąż zostanie wydrukowany z ostatniego możliwego zapisu swojej osoby – wtrącił uspokajająco ubezpieczyciel – Niestety jest mały problem – dodał nieco zatroskany.
– Dziesięć lat temu zrezygnowali państwo z rozszerzonego pakietu, który obejmował regularne skanowanie osoby ubezpieczonej. W takim wypadku ubezpieczyciel korzysta z ostatniego dostępnego zapisu, który w przypadku pani męża pochodzi z bazy danych linii LST.
Anna wiedziała, że obcięli pakiet ubezpieczenia dawno temu, gdy oszczędzali, starając się o dziecko. Nie przypominała sobie, żeby jej mąż podróżował tymi liniami od czasu ugody, którą z nimi podpisał, co oznaczało, że w ogóle nie będzie pamiętał dzieciństwa swych dzieci. Do jej oczu napłynęły łzy.
– Proszę się nie martwić, zapis nie jest taki stary. Pochodzi zaledwie sprzed 2 miesięcy, więc mąż aż tak dużo nie straci. Opowie mu pani co trzeba, a i w pracy z pewnością bez problemu nadrobi. Będzie o czym gadać – powiedział przedstawiciel i westchnął lekko.
Anna spojrzała na niego, nieco skonfundowana. Czyżby jej mąż podróżował LST bez jej wiedzy? Przecież to kosztowało krocie, a w obecnej sytuacji…
– Więc nie ma się czym martwić, wszystko będzie dobrze. Przezorny zawsze ubezpieczony – dodał ubezpieczyciel i uśmiechnął się szeroko.
Henry obudził się i gwałtownie otworzył oczy, jakby właśnie przyśnił mu się bardzo realny koszmar.
– Moniko, udało nam się! – krzyknął i spojrzał w bok, ale nie było tam Moniki. Była za to jego żona Anna, z uśmiechającym się do niego chłopcem. Spojrzał na siebie. Leżał przykryty lekką, szpitalną kołdrą.
– Tato, nic ci nie jest? – chłopiec przytulił się do ojca.
– Nic, nic mi nie jest – odpowiedział Henry.
– Może być pan zdezorientowany, jestem tu, by powiadomić pana o zaistniałej sytuacji – powiedział mężczyzna, stojący w cieniu metr dalej. Podszedł bliżej i stanął w świetle, by być lepiej widocznym.
– Nie będzie pan przechodził typowej procedury synchronizacji, jaką powinien pan przejść, podróżując liniami LST. Spodziewa się pan zapewne, że dotarł do celu swojej podróży zgodnie z planem, jednak pragnę poinformować pana, że tak się nie stało. Został pan odtworzony zgodnie z umową ubezpieczeniową, z ostatniego aktualnego zapisu i znajduje się pan w centrum ubezpieczeniowym Neverending Life.
Przyczyną użycia pańskiego zapisu z linii LST do tego procesu była pańska nagła śmierć, w związku z czym autoryzacja dematerializacji źródła jest w tym przypadku zbędna.
Mamy 15 stycznia 2045 roku, co oznacza, że stracił pan 2 miesiące pamięci. Po tym, jak przywita się pan z rodziną, zapraszam do swojego gabinetu na procedurę wyjścia, na której pozna pan wszystkie niezbędne szczegóły, podpiszemy dokumenty i zostaną panu przedstawione najważniejsze informacje potrzebne do funkcjonowania z 3 miesięczną luką pamięci – przerwał na chwilę i zadał pytanie:
– Czy rozumie pan zaistniałą sytuację?
Henry milczał około dwóch sekund. Dość szybko pojął, co się stało. Prawdopodobnie po ostatnim skanie w laboratorium jego zapis w systemie zaktualizował się automatycznie lub tę aktualizację wymusiła Monika. Tak czy owak nikt nie zdawał sobie sprawy, że jest on wydrukowany z zapisu używanego do badań i testów, który nielegalnie posiadł tajne, niewygodne informacje i na pewno nie powinien był się tu pojawić. Wiedział, że w tym momencie lepiej to ukryć.
– Tak… Rozumiem, dziękuję – odrzekł Henry spokojnym tonem.
– Również dziękuję. Proszę nacieszyć się rodziną, a potem zapraszam do siebie – dodał mężczyzna, po czym wyszedł.
– Tato, tato, mieliśmy wypadek, wypadła zupełnie przednia szyba i wystrzeliły poduszki. Ty się nie ruszałeś i zabrała cię karetka.
Henry uścisnął chłopca, wciąż leżąc na łóżku i spojrzał na Annę. Miała łzy w oczach.
– Gdzie byłeś? Dokąd leciałeś tymi liniami? Przecież nas na to nie stać – powiedziała drżącym głosem.
Wiedział, że czeka ich trudna rozmowa. Henry odsunął od siebie chłopca, jak się domyślał swojego syna, spojrzał na niego i zapytał.
– Tobie nic nie jest?
– Nic tato, samochód był cały zgnieciony z przodu, ale mi z tyłu nic się nie stało, bałem się, ale później tacy panowie pomogli mi wyjść. Bardzo się o ciebie bałem, tato.
Anna wzięła chłopca za rękę, obejmując go.
– Kim jest ta Monika? – pytała dalej
– Później kochanie. Porozmawiamy później. Proszę – spojrzał na nią, nie mając jeszcze żadnego planu, jak zachować się w rzeczywistości, którą zastał. Cieszył się, że ją widzi. Postarzała się trochę od ostatniego czasu, gdy ją pamiętał. W firmie ubezpieczeniowej myśleli, że stracił 3 miesiące, ale on wiedział, że było to osiem lat lub więcej. Wiedział to od razu, patrząc na dziecko.
„Czyli udało nam się”, pomyślał. Zawsze pragnął mieć syna, a teraz patrzył na niego, nic o nim nie wiedząc. Nie pamiętał ani jednej chwili z nim spędzonej. Właściwie był dla niego obcy. Ten Henry był kopią do badań i jego pamięć sięgała tylko do wydarzeń z laboratorium. Nie mógł i nie powinien był się dowiedzieć jak układał sobie życie oryginalny Henry. Na szczęście lub niestety zaszedł potężny błąd.
Żona patrzyła na niego z wyraźnymi pretensjami. Spojrzała na jego podrapane dłonie – co ci się stało?
– W domu, w domu ci wszystko… – nie skończył zdania. Anna obróciła się i wyszła, ciągnąc za rękę chłopca, który nieco zdezorientowany machał do niego na do widzenia.
Jak mógł mieć na imię jego syn? Prawdopodobnie zapytają go o to za chwilę w gabinecie. „Ryszard, po dziadku”, przecież tak planowali. Jeżeli nic się nie zmieniło, powinien mieć na imię Ryszard.
Złapał się za głowę w skupieniu. To nie linie LST, jeżeli coś pójdzie nie tak, to jest szansa, że go nie skasują. Przynajmniej nie od razu. Co jeśli wyjdzie, że jest wydrukiem przeznaczonym do badań? Jego wcześniejsza wersja dogadała się z liniami, więc może to było legalne? Oryginał Moniki też pobierał pensję za pracę swojego wydruku, więc z pewnością było to legalne. Skoro to było legalne, to z pewnością wymażą go i wezmą wcześniejszy zapis. Może to nie takie złe? Nie wiedzieć tego, co się wie aktualnie i żyć w zgodzie z systemem, ze światem i ze wszystkimi. Nie musiałby prowadzić czekającej go trudnej rozmowy z żoną i okłamywać syna, że go zna. Po co mu to. Po co mu ta niewygodna pamięć z tamtego strasznego laboratorium? „Wezmą wcześniejszy zapis i wszystko będzie dobrze, nie będę nic pamiętał”, myślał, masując sobie czoło palcami. „Chyba, że… nie ma wcześniejszych zapisów lub Monika je skasowała.”
Po chwili namysłu zrozumiał, że musiał istnieć i chciał tego. Musiał ukryć to, co wie i mieć jakiś plan, a najlepiej mieć też plan awaryjny. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Na półce przy swoim łóżku zauważył torebkę. Los się do niego uśmiechnął i to szeroko. Anna zostawiła ją w roztargnieniu, spowodowanym całym zajściem. Zajrzał do środka. Portfel, zdjęcia, komórka i… druga komórka. Miała w torebce komórkę męża, którą dostała po wypadku. Baza danych, którą musiał teraz błyskawicznie przestudiować zanim uda się na procedurę wyjścia. Jeżeli jej nie przejdzie, pozostanie nie najlepszy plan B, czyli improwizacja, ucieczka albo improwizowana ucieczka. Ubrał się i poszedł do gabinetu.
Pracownik firmy ubezpieczeniowej przywitał go sympatycznie.
– Zapraszam, niech się pan nie denerwuje. To tylko formalność. Odpowie pan na kilka prostych pytań, a następnie przedstawię najistotniejsze informacje ze świata. Trzy miesiące w 10 minut – uśmiechnął się sztucznie, jakby reklamował pastę do zębów.
„Osiem lat w pięć minut, tyle właśnie przerobiłem”, pomyślał Henry. Po piętnastu minutach opuścił gabinet i odetchnął z ulgą. Był wolny. Właśnie wskoczył w bardzo wygodne buty gościa, który miał trochę mniej szczęścia od niego. Właściwie to w swoje buty. Przecież nadal był sobą. Nie pamiętał ostatnich ośmiu lat, ale to nadal był on i czuł pełne prawo do swojego życia. Po prostu ominął jego fragment i teraz w nie ponownie wskoczył. W życie, którego zawsze pragnął i do którego dążył. Wreszcie miał syna z Anną. Wystarczyło cicho przeczekać i wymyślić jakąś bajkę dla żony. Kilka małych kłamstw dla dobra wszystkich. W końcu lepiej, by mały miał ojca. A o tym wszystkim, co nieistotne pewnie sam z czasem zapomni, a przynajmniej się postara.
Tak postanowił i wyszedł z budynku, trzymając w rękach torebkę żony.
Aleja, przy której znajdowała się siedziba towarzystwa ubezpieczeniowego była jedną z głównych i bardziej zatłoczonych ulic miasta. Była to dzielnica biznesowa położona blisko centrum. Wysokie szklane wieżowce i drapacze chmur zatapiały się w gęstym smogu, a ich szczyty były zupełnie niewidoczne. Wielu ludzi nosiło na twarzy maseczki, zapewne w celu ochrony dróg oddechowych przed szkodliwym pyłem. Wielopoziomowa komunikacja miasta przytłaczała ilością świateł i hałasu. Stare graty i nowoczesne limuzyny tłoczyły się na ulicach tuż pod liniami superszybkich pociągów. Pośpiech był mocno odczuwalny na każdym kroku. Ludzie poruszali się prędko, nie oglądając się na atakujące ich wściekle reklamy i neony, jakby mieli już dokładnie zaprogramowaną trasę i cel. Miasto tętniło życiem albo jakąś inną bardziej złowrogą energią.
„Świat poszedł do przodu”, pomyślał Henry, patrząc na mijające go tłumy. Kilkanaście metrów dalej, pośród pędzących z siatkami zakupów ludzi, zauważył młodą kobietę, idącą powoli na czworakach. W zębach trzymała pasek wózka dziecięcego, który ciągnęła pół metra za sobą. W wózku leżało niemowlę. Kobieta nie miała dłoni ani stóp. Mała dziewczynka, idąca metr przed nią, trzymała w ręku pusty kubek na jałmużnę. Ludzie mijali ich, patrząc w tablety i komórki, nawet nie zauważając.
Henry zastanawiał się, jak bardzo do przodu poszła już cywilizacja. Jak daleko za sobą pozostawiła „zbędny” ciężar opieki nad słabszymi. Nie miał pojęcia, co właściwie spotkało tę kobietę i w głowie miał mętlik. Czy jej kończyny zostały odcięte? Może nigdy się nie wykształciły? A może był to błąd wydruku?
Ponoć człowiek potrafi szybko przywyknąć… Być może następnym razem na jej widok nie będzie już się zastanawiał, a w końcu przestanie ją zauważać, tak jak reszta społeczeństwa.
Anna z synem jechała już taksówką, gdy zauważyła, że nie ma przy sobie pieniędzy. Kazała kierowcy zawrócić i ponownie podjechała pod siedzibę ubezpieczyciela. Tam czekał już na nią Henry. Dosiadł się i podał żonie jej zgubę. Następnie pewnym głosem wyrecytował adres, który poznał z dokumentów Anny zaledwie chwilę przed wejściem do gabinetu.
– Wracamy do domu – powiedział, mrugając do syna, który spojrzał na niego ze zdziwieniem, lekko unosząc brew.
„O nie…Jedziemy pod jakiś adres, pod którym aktualnie mieszkamy, ja ten chłopiec i wściekła Anna” pomyślał Henry, spojrzawszy w okno na migające światła miejskiej dżungli. Kompletnie nic nie wiedział o miejscu, do którego właśnie wracali. Przez chwilę miał ochotę zrealizować plan B, czyli improwizowaną ucieczkę, ale ponownie zerknął na Annę i swojego syna. Był do niego podobny. Przypomniał sobie jak bardzo chcieli mieć dziecko. Jak wspólnie marzyli o tym, by mieć dla kogo żyć i tworzyć dom. Tak, z pewnością dla ich syna i Anny miejsce, do którego jechali było domem i musiało nim pozostać. Nie mógł się po prostu zwinąć. Musiał zostać i improwizować.
*Dom*
Przyjechali pod blok. Nie było to już ekskluzywne osiedle domków, na którym mieszkali wcześniej. Gdy weszli do domu, Anna rozpłakała się. Odezwała się wreszcie po długiej wymownej ciszy w taksówce, która zresztą była Henry'emu na rękę.
– Dobrze, że jesteś… że korzystałeś z tego całego LST i nie straciłeś ostatnich lat.
Nie chciała przy dziecku mówić o ich sytuacji finansowej. Obarczać malucha tym jak to ich drogo kosztowało, by mógł przyjść na świat. Zresztą i tak mały to wiedział, mimo to postanowiła nigdy o tym przy nim nie rozmawiać.
Henry stał w progu i patrzył na nią, gdy zapytała.
– Nie ściągasz płaszcza i butów? Wychodzisz gdzieś?
Ocknął się i zaczął się rozbierać. Zaobserwował w międzyczasie gdzie Anna schowała swoją kurtkę i zrobił to samo, jakby był u siebie. Podszedł do niej i przytulił ją oraz syna, którego przyciągnął do siebie ramieniem. Trzymał ich w uścisku, rozglądając się w międzyczasie po mieszkaniu, próbując zorientować się w jego układzie. Poznawał niektóre przedmioty, ale większość była dla niego zupełnie nowa. Puścił ich po chwili i powiedział.
– Też się cieszę.
Syn rzucił w kąt kurtkę i poleciał do swojego pokoju.
– Kurtka! – zawołała do niego mama.
– Ale mamo – odpowiedział, wracając niechętnie, by również odwiesić ubranie.
– Nawet tata o dziwo pamiętał dziś, by odwiesić płaszcz do szafy, a ty zawsze swoje – powiedziała do syna, mierząc Henry'ego wzrokiem od stóp do głów. Henry wiedział już, który pokój jest dziecka. Udało mu się też namierzyć kuchnię widoczną z przedpokoju i prawdopodobnie salon. W końcu korytarza były jeszcze dwa pomieszczenia. Domyślał się, że prawdopodobnie były to łazienka i sypialnia. Poszedł w ich kierunku pewnym krokiem. Wszedł do łazienki, zamknął drzwi i odetchnął z ulgą. Odkręcił wodę, patrzył w lustro i myślał.
– Nie lej tyle wody! – usłyszał głos żony z korytarza.
– Robię kolację, co zjesz?
Był głodny jak wilk, ale nie sprawdził jeszcze lodówki. Nie miał pewności czy czasem nie został już wegetarianinem.
– Nie dziękuję, nie jestem głodny. Chyba położę się dziś wcześniej. Przepraszam, padam z nóg – zawołał z łazienki, nie otwierając jej.
Umył się, przemknął z łazienki do sypialni i padł na łóżko. Po chwili zasnął.
Rano obudziły go typowe odgłosy radia lub telewizora oraz rozmowy matki z dzieckiem przy śniadaniu:
– Tata jeszcze śpi?
– Tak. Chcesz płatki, czy naleśniki?
– Mogą być płatki.
– Mamo? Z tatą jest coś nie tak?
– Wszystko w porządku, ale może nie pamiętać ostatnich 3 miesięcy.
– Czy to znaczy, że pójdziemy jeszcze raz do kina na Niesamowitą Trójkę?
– Się zobaczy.
Henry wszedł do kuchni, ucałował siedzącą przy stole żonę, usiadł i zaczął jeść łapczywie.
– Chcesz kawy? – zapytała Anna.
– Chętnie – uśmiechnął się do niej z pełnymi ustami.
Włączyła ekspres. Po chwili mielenia ziarenek, syku pary i towarzyszącego mu lekkiego bzyczenia, ekspres zatrzymał się. Usłyszeli kapnięcie ostatniej kropli, po czym żona podała mu filiżankę. W kuchni rozchodził się przyjemny zapach świeżo mielonej kawy. Jedli razem śniadanie. Jak we śnie, jak prawdziwa rodzina. Upił łyk z gorącego naczynia. Poczuł, że kawa jest gorzka. Osiem lat temu słodził. Teraz nie wiedział.
– Dlaczego spałeś w gościnnym, tato?
Henry prychnął jakby się oparzył i polał sobie spodnie.
– O cholera… by… byłem zmęczony, padłem jak stałem, najbliżej łazienki. Muszę to zaprać.
Wstał i wyszedł do łazienki. Gdy wrócił oznajmił.
– Chyba wezmę kilka dni urlopu.
– Pewnie wypocznij sobie w końcu, byle nie na wieczność – powiedziała Anna
– Poukładam sobie to wszystko – skwitował.
– No to układaj, a ja zawiozę Rysia do szkoły. Teraz będę go również odbierać. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko?
– Masz rację – przyznał po chwili i zamilkł.
Kiedy wyszli, zamknął za nimi drzwi. Pośpiesznie zaczął zwiedzanie mieszkania. Odnalazł sypialnie, znajdującą się jednak za salonem. Sprawdził każdy kąt. Rozpracował działanie sprzętów domowych, następnie usiadł na kanapie i spojrzał na tablet leżący na stole. Wziął go do ręki i uruchomił przeglądarkę internetową. Wpisał w wyszukiwarce linie LST. Jego oczom ukazały się kolejno odnośniki do największych serwisów informacyjnych.
"Pierwszy taki incydent w LST"
"Napastnik, który zabił stewardessę zabity przez brygadę antyterrorystyczną."
"Pomimo ataku, linie zapewniają, że całkowicie kontrolują sytuacje i ich pasażerom nic nie zagraża."
"Był to pojedynczy incydent, a człowiek, który zaatakował obsługę był psychicznie chory."
"Służby dementują doniesienia o rzekomym ataku terrorystycznym."
"Ofiara to trzydziestojedno letnia kobieta, pracowała w LST od lat, napastnik lat czterdzieści trzy nie był pasażerem, miał zdiagnozowaną chorobę psychiczną i był znajomym stewardessy."
Był pewny, to byli oni wydrukowani w innym miejscu. Złapali ich i zatuszowali sprawę. Jednak skoro nie było u niego jeszcze brygady antyterrorystycznej, to najprawdopodobniej nie wiedzieli o wydruku z ubezpieczenia. Był bezpieczny… prawdopodobnie. „Wystarczy siedzieć cicho i wygodnie sobie żyć”, pomyślał. Po prostu zachować spokój i zapomnieć o tym, co zbędne, nieistotne dla dalszego życia.
Proces zapominania rozpoczął od razu. Patrzył jeszcze w ekran, wczytując się w kolejne strony informacji. Jego oczy przemykały jeszcze po kolejnych linijkach tekstu i na pewno nie potrafiłby ich oderwać, gdyby ręka sama nie wyłączyła zasilania. Przed jego nieruchomym wzrokiem widniał teraz czarny ekran, w którym niewyraźnie odbijał się zarys twarzy. Pusty ciemny obszar. Równie pusty i ciemny, jak obszar pamięci z ostatnich ośmiu lat.
Wstał ociężale niczym starzec i poszedł powoli do pokoju syna. Usiadł na dziecięcym łóżku, na którego przodzie jak na masce samochodu, przyczepiona była tablica rejestracyjna. Boki poobklejane były naklejkami z autem Zygzak Mcqueen 8 oraz supernowoczesnymi formułami, nad łóżkiem, na ścianie wisiał duży plakat z kultowym, zabytkowym już sportowym modelem Dog'ea z 1970 roku w kolorze czerwonym.
Syn ewidentnie interesował się motoryzacją i lubił stare auta. Henry spojrzał na półki obok łóżka. W morzu resoraków, w równych odstępach, stali superbohaterowie, prężąc muskuły. Zarówno ci dobrzy, jak i źli stali ramię w ramię, patrząc naprzód w pełnej gotowości. Na półce wyżej leżały duże skomplikowane konstrukcje. Skrzynia biegów, sprzęgło oraz drukarka zbudowane z różnych zestawów lego technik. Henry nie miał wątpliwości, że działają. Na najwyższej półce, jakby na honorowym miejscu, stał trzygłowy smok z plasteliny. Mógł się tylko domyślać, jaki jest jego syn.
Wziął do ręki bajki, leżące przy łóżku. Uśmiechnięte samochodziki na okładce w napięciu gotowały się do startu. "Drwal Hieronim" uśmiechał się do niego, stojąc na tle gęstego lasu. "Sprytny pan lis" z puchatym, rudym ogonem mrugał jednym okiem z czerwono-żółtego tła. „Kasztanowy ludzik” z patyków i zapałek chował się przed deszczem pod rdzawym jesiennym liściem. "Żaba… Monika"
Odłożył książeczki. Nagle zrobiło mu się gorąco. Poszedł do kuchni, by napić się czegoś chłodnego. Przystanął naprzeciw lodówki z poprzyczepianymi magnesami pochodzącymi z różnych turystycznych miejsc. Przyglądał się im i zastanawiał się czy wszędzie tam byli razem we trójkę. Zdał sobie sprawę, że jego na pewno tam nie było, mimo że prawdopodobnie widnieje na wspólnych fotkach.
Wziął butelkę wody lekko gazowanej i udał się z powrotem do salonu, by prześledzić zdjęcia rodzinne. W tym celu ponownie włączył tablet. Zapatrzył się chwilę w wyskakujące okienka reklamowe z najnowszymi gadżetami, po czym jego wzrok wrócił na okno wyszukiwarki, w którym nieświadomie wpisał już hasło: Monika Nowicka Bartu… Spojrzał na klawiaturę. Palec jego ręki wisiał nad literą s, a po chwili opadł. Wcisnął przycisk „Search”.
Kiedy Anna odbierała Rysia ze szkoły, nie była w najlepszym humorze.
– Zapnij pasy – powiedziała, gdy tylko chłopiec zatrzasnął drzwi samochodu.
– A czemu tata po mnie nie przyjechał?
– Od dzisiaj ja będę cię też odbierać.
Wyjeżdżała ze szkolnego parkingu, wcześniej otrąbiając źle zaparkowane auto jakiegoś faceta, który pakował do bagażnika tornister swojej pociechy. Stał przy tym na środku przejazdu, jak gdyby był jedynym uczestnikiem ruchu.
– Baran – szepnęła pod nosem.
– To tata Julii – powiedział Rysio.
Po chwili skręcili, zjeżdżając na dwupasmówkę i Anna mocno przycisnęła gaz. Silnik zawył, a wskazówka prędkościomierza przemieściła się gwałtownie. Chłopiec spojrzał na mamę.
– Mamo przekraczasz prędkość.
– Wiem – odrzekła z nieruchomym wzrokiem skierowanym przed siebie.
Chłopiec nie był pewny czy patrzyła na drogę. Oczy miała otwarte, ale myślami była gdzieś daleko.
Henry siedział teraz nieruchomo na kanapie w swoim salonie z oczami wbitymi w drzwi wejściowe mieszkania, które widział stąd częściowo na przestrzał korytarza. Powinni wrócić godzinę temu. Nie mógł się dodzwonić i był teraz zaniepokojony.
„Co, jeżeli…?” Nie, nie dopuszczał do siebie tych myśli. Nie mógłby zostać sam. Nie mógłby żyć bez Anny. Była jego punktem odniesienia. Gdyby coś im się stało, nie wiedziałby, co robić. Nie miałby pojęcia, co począć ze swoim żałosnym bytem, równie bezsensownym, co byt Moniki, którą przed godziną odnalazł na portalu społecznościowym. Pławiła się teraz w luksusach. Spędzała beztrosko czas na pierdołach, drogich wycieczkach, bujając się po najlepszych hotelach i salonach piękności. Podczas gdy jej niczego nieświadoma kopia, gdzieś tam w środku lasu, jak zwierzę laboratoryjne, haruje na nią. Kopia, która poświęciła życie, żeby on mógł uciec i zakończyć ten obłęd, żeby świat dowiedział się, co tam zaszło.
Naprawdę nie miał pojęcia, co by zrobił, gdyby teraz coś stało się jego żonie i dziecku. Co powinien zrobić, gdyby nie musiał dbać o dobro rodziny? Co z tymi, którzy byli odpowiedzialni za to, co działo się w laboratorium? Po prostu podpisali umowę. Dokument, wirtualny kawałek papieru, który przesądził o losie innych ludzi. Takich samych, ale innych. Bo nie zdecydowali o swojej przyszłości. Ktoś to zrobił za nich i nie miał do tego prawa. Ci, którzy udostępniali swoje kopie nie decydowali tak naprawdę o swoim przyszłym losie, ale o życiu innych. Jaka była teraz przyszłość tych bestii w ludzkiej skórze, podpisujących umowy lekką ręką w zamian za dobre zarobki, spokój, dobrobyt i… dziecko. Dobrze, że Henry Kowalski, który podpisał umowę z LST zginął w wypadku. Należało mu się. Powinien był cierpieć.
Drzwi wejściowe otworzyły się i wyrwały Henry'ego z głębokiego zamyślenia jak ze snu, w którym z ochotą robił coś złego, niezgodnego z prawem, coś niemoralnego. Siedząc wciąż na kanapie, odwrócił wzrok od wchodzącej żony i dziecka. Spojrzał w przeciwnym kierunku w stronę uchylonego okna.
– Co tak późno? – zapytał.
– Były korki – odpowiedziała Anna.
– Spójrz tato, mama kupiła mi zestaw komandosa! – wykrzyczał uradowany synek, podbiegając do taty z wielkim pudełkiem w kolorach moro. Za przezroczystą osłonką widniał plastikowy pistolet, karabin z tłumikiem, noktowizor, duży zabawkowy nóż i kajdanki.
Henry nie widział wcześniej tego typu zabawek w jego pokoju. Poklepał syna po ramieniu, mówiąc.
– Naprawdę robi wrażenie.
Mały zaczął z entuzjazmem rozpakowywać sprzęt.
– Najpierw kolacja – zawołała Anna.
– Ale mamo!
– Żadne ale – ucięła.
– Nie jestem głodny! – zawołał chłopak, trzymając w rękach karabin, jakby znajdował się już daleko na polu bitwy.
Gdy zasiedli do kolacji, Henry wziął od rozpromienionego zabawą synka plastikową kosę komandosa. Wyjął pokrojony chleb z pojemnika na pieczywo, po czym udał, że kroi małemu kromkę jego wielkim plastikowym ostrzem.
Chłopiec wpatrywał się w to z lekko otwartą w uśmiechu buzią. Po chwili na kanapce znalazło się masło i plaster sera.
– Masz zuchu – podał kromkę dziecku.
Mały zjadł kanapkę ochoczo i atmosfera rozluźniła się. Na twarzy Anny pojawił się uśmiech, mówiła o cenach zabawek w różnych sieciach sklepów. Rozmawiali o tym, które zabawki właściwie są lepsze i dlaczego dzieciaki najbardziej kochają właśnie te, a nie inne. Po kolacji włączyli bajkę i zasiedli razem przed telewizorem. Anna zasnęła szybciej z głową na ramieniu Henry'ego, a Rysiu trochę później oparty o jego brzuch. Henry nie zmrużył oka, wpatrując się nieprzytomnie w ciemny ekran telewizora, w którym bajka już dawno się skończyła. Myślał czy śni, mimo że oczy ma otwarte, a jeżeli śni, to czy ten sen jest dobry? Czy powinien tu być? Czy może powinien ratować Monikę z laboratorium?
Ostrożnie podniósł śpiącego chłopca i zaniósł go do jego pokoju. Gdy wrócił, położył głowę Anny na poduszce, a ciało nakrył kołdrą.
Następnego dnia Henry zerwał się zlany zimnym potem zaskoczony, że jego budzik nie zadzwonił wcześniej. Było późno, prawie środek dnia. Kiedy do sypialni weszła jego żona, wystraszył się, jakby nie spodziewał się jej obecności.
– Czy coś się stało? – zapytała, przynosząc mu kawę.
– Nie, nic – przeciągnął się, przecierając twarz dłońmi, jak gdyby chciał się za nimi ukryć.
– Mówiłeś przez sen.
Spojrzał na nią, marszcząc czoło oraz brwi i mrugając, jakby coś wpadło mu do oka.
– Co mówiłem?
– Mamrotałeś coś – odpowiedziała i uśmiechnęła się – dobrzy ludzie mają dobre sny – mrugnęła do niego.
Henry zaniepokojony jej dziwnym żartem i przenikliwym spojrzeniem, niepewnie i w sztuczny sposób odwzajemnił uśmiech. Milczał, wciąż przecierając twarz dłonią.
– Twoja kawa, rozpuszczalna z 2 łyżeczek z mlekiem, ale bez cukru – powiedziała uśmiechnięta wesołym i energicznym głosem, stawiając gorącą filiżankę na korkowej podkładce z formułą leżącej na stoliku obok łóżka. Zapach rozchodził się po sypialni i wzmagał tkwiące w Henrym poczucie niepokoju i osaczenia, które dopadło go we śnie. Pozostawało w nim od przebudzenia i narastało, zamiast zanikać z czasem funkcjonowania w rzeczywistości. Pozostało nawet, gdy Anna opuściła pokój. Henry wstał, w jednej ręce trzymając gorącą kawę, podniósł telefon i spojrzał na zegarek.
– Nie idziesz dziś do pracy? – Zawołał tak, by usłyszała go z drugiego pomieszczenia.
– Nie, dziś pracuję z domu. Zawiozłam tylko Ryśka do szkoły.
Henry stanął na progu kuchni i spojrzał na świeżo otwarte pudełko z kawą rozpuszczalną, a potem na ekspres. Anna wyciągała właśnie świeżo umyte naczynia ze zmywarki. Filiżanki wędrowały na górną półkę, talerze na dolną, a noże na szeroki drewniany stojak, który teraz powoli zapełniał się ostrzami.
„Wczoraj rano zrobiła mi kawę z ekspresu. Czyżby mnie sprawdzała?” – pomyślał. Na szczęście jeszcze się nie napił.
– Chyba jednak zrobię sobie z ekspresu – wymamrotał, wylewając kawę do zlewu.
– Mogłeś zostawić, ja bym wypiła – odparsknęła, układając noże, nawet nie odwracając się w jego kierunku.
– Przepraszam, nie pomyślałem – ściszył swój i tak już ledwie słyszalny głos.
Anna płynnym ruchem wsunęła kolejne ostrze w drewniany stojak.
– Nie pomyślałem… pff! – przedrzeźniła go pretensjonalnym tonem.
Henry postawił pustą filiżankę na ekspresie i nacisnął włącznik. Postanowił wreszcie odkryć karty.
– O co ci chodzi? – warknął krótko.
Ekspres chrupnął głośniej i zaczął wydawać długi niski i jednostajny dźwięk.
– Kim jest Monika? – zapytała z udawaną obojętnością. – Tylko proszę cię nie opowiadaj mi bajek – dodała stanowczo po tym, gdy odpowiedziała jej cisza.
Kawa kapała do pełnej już filiżanki. Henry wahał się przez chwilę czy nie powiedzieć Annie prawdy. Właściwie nie chwilę. Wahał się od momentu, gdy pierwszy raz zobaczył ją z synem. Chciał jej powiedzieć i zrzucić z siebie ten ciężar. Jednak bał się. Bał się, że ona nie pogodzi się z jego wieloletnią luką w pamięci i będzie to dla niej gorsze niż zdrada. Może nawet szukałaby wcześniejszych zapisów jego osoby z jakichś innych źródeł niż linie LST. Co, gdyby takie znalazła i jak w ogóle zareagowałaby na jego historię?
„Kochanie jestem tą kopią Henry'ego, którą sprzedaliście do tajnych badań w lesie, żeby pozyskać fundusze na urodzenie syna, którego właściwie teraz nie znam, bo zamiast ostatnich ośmiu wspólnych lat, pamiętam tylko włóczenie się po parapetach laboratorium.” Mogłaby tego nie przetrawić.
Anna odwróciła się teraz, trzymając w ręce najszerszy z kuchennych noży.
– Mam nadzieję, że jest bogata i to ona płaciła za wasze wspólne podróże LST.
– Tak. Jest bogata – warknął z pogardą.
Anna mocniej zacisnęła dłoń na rękojeści.
– Chcę wiedzieć o niej wszystko, żadnych tajemnic – oznajmiła sucho odkładają nóż zdecydowanym ruchem na blat.
Henry nie znał Anny od tej strony. Nic dziwnego, nigdy wcześniej nie postawił jej w takiej sytuacji. Zawsze była pogodną dobrą i uczynną osobą, potrafiącą zachować dystans. Miała w sobie mądrość życiową i umiała zjednać sobie każdego, ale teraz pokazała drugie oblicze. W jej oku pojawił się dziwny błysk. Jaka była ta nowa Anna?
– Dobrze, powiem ci o niej wszystko – oświadczył Henry z wyrafinowanym spokojem, który zaskoczył również jego samego. Nie spodziewał się, że gniew Anny na pławiącą się w luksusach Monikę przyniesie mu taką ulgę, a nawet sprawi przyjemność. Przez moment czuł się, jakby zrzucił z pleców ciężki bagaż i dał go ponieść swojej drobnej żonie, tylko skłamał w sprawie jego zawartości i ciężaru, by niosło jej się lżej. Po chwili posmutniał. Nie chciał ranić najbliższej sobie osoby. Kochał ją i wiedział, że każde kolejne słowo wypala lukę w jej sercu. Niszczy wzajemne zaufanie, którym kiedyś odgrodzili się od drapieżnego świata. Zmienia ją. Nie chciał tego i bał się, że nic już nie będzie takie jak wcześniej. Nie poznawał swojego syna, domu, a teraz straciłby też Annę.
Nie uroniła nawet łzy. Henry spodziewał się, że prawdopodobnie będzie płakała albo krzyczała, bo raczej nie tłumiła emocji odkąd ją znał. Jednak to była już inna kobieta. Przyjęła wszystko w milczeniu, ale czuł wzbierający w niej wielki gniew, który zaczynał się od małego zatrzęsienia gdzieś w głębi, na samym dnie serca. To uczucie było, niewidoczną na powierzchni, potężną falą, której cała siła tkwiła jeszcze w głębinach, ale już niedługo wypiętrzy się na ogromną wysokość i pokaże swą niszczycielską moc, niczym fala tsunami, wdzierająca się z impetem na brzeg, by stratować wszystko na swojej drodze.
Anna patrzyła w ekran laptopa, myślami będąc zupełnie gdzie indziej. Poznała nazwisko rzekomej kochanki swojego męża. Miała imię jak żaba z książeczki syna, którą niedawno czytała małemu na dobranoc. Teraz żałowała, że wesoła żaba z bajki nie została jednak zdeptana, a zamiast tego zamieniła się w księżniczkę i… i ukradła jej męża. To wszystko było dla niej nierealne jak niezabawny żart albo nudna czytanka. Mały zawsze wolał, gdy czytał mu tata. Ona robiła to codziennie, ale jak tata od święta mu poczytał na dobranoc, to Rysiu był wniebowzięty. Następnego dnia rozpromieniony opowiadał jej czytankę, którą znała już na pamięć.
Wyświetliła profil zawodowy Moniki i stronę firmy, która była jej własnością.
Zawsze Anna kupowała małemu prezenty, wiedziała, o czym marzy i co chciałby dostać, a ten ze wszystkimi zabawkami leciał do ojca. Tato, ale super! Patrz jak to złożyłem. I zatapiał się w zabawie, kompletnie odrywając się od realnego świata.
Wyświetliła prywatny profil Moniki. Zdjęcia pięknego domu w górach, nowego samochodu, modnych ubrań i zgrabnej figury.
To mama kupiła Rysiowi plastelinę. No, ale później tata zrobił smoka.
Zalogowała się do systemu firmy zajmującej się płatnościami, w której sama pracowała. W bazie danych odnalazła adres kochanki męża. Zapamiętała go.
Wstała i poszła do pokoju syna. Zdjęła z górnej półki trzygłowego smoka. Chciała go zgnieść, miętosić w palcach, aż zamieni się w bezkształtną masę, tak samo jak przyszłe relacje ojca z synem, gdy ich małżeństwo się rozsypie. Jednak nie mogła tego zrobić. Nadal trzymała go delikatnie, myśląc o swoim dziecku.
Patrzyła teraz w gadzie ślepia każdej ze smoczych głów. Ile twarzy miał jej mąż? Nie wiedziała, ale jedną na pewno trzeba było odrąbać. Musiała spotkać się z Moniką twarzą w twarz i prosić, by nie rozbijała jej rodziny. Odłożyła smoka na miejsce zdecydowanym ruchem tak, że jego grube, pokryte łuskami nogi ugięły się. Została upokorzona, a teraz jeszcze musiała prosić.
Anna w milczeniu wstała ubrała się i wyszła z mieszkania. Gdy zamykała drzwi Henry poczuł na sobie lekki powiew samotności. Nie trzasnęła nawet, ale po jej wyjściu w mieszkaniu zrobiło się naprawdę pusto. Zostawiła go… Zaczynał żałować, że nie powiedział prawdy. Tylko czy prawda mogłaby im pomóc? Jak zareagowałaby na wieść, że jest produktem laboratoryjnym. Jeżeli nie wiedziała o tym, że jej mąż udostępnił swoją kopię do badań, to mogłaby mu uwierzyć we wszystko. Jeżeli jednak wiedziała o tym, to prawdopodobnie też była uwikłana w sprawę i mogłoby to jej się nie spodobać. Może uznałaby to za coś niedopuszczalnego i potraktowała go jak zagrożenie, którym przecież nie był. Może i cieszył się w duchu z wypadku oryginalnego Harry’ego i z tego, że zajął jego miejsce, ale nie był przecież zagrożeniem dla rodziny. Tamten Henry zasłużył sobie na swój los, podpisując tę nieuczciwą umowę. Monika też powinna dostać nauczkę, ale Anna i ich syn musieli pozostać bezpieczni, w żadnym wypadku nie pozwoliłby sobie, żeby włos spadł im z głowy. Nie miał pewności czy Anna coś podpisała, ale nawet jeżeli, to mógłby jej to wybaczyć. Nie żywiłby najmniejszej urazy, gdyby wyraziła skruchę i współczucie. Na pewno kiedy usłyszałaby, co go spotkało, zrozumiałaby na czym polegał błąd. Ale nie było jej, uciekła.
Podszedł do włączonego wciąż laptopa żony. Na ekranie widniał jeszcze adres. Nie wiedział, do czego zdolna była teraz jego żona. Czy mogłaby wyrządzić jakąś krzywdę Monice? Jeżeli pojechała się z nią spotkać, to może usłyszy od niej coś, po czym zorientuje się, że jej mąż kłamie, a później powęszy i dowie się, że jej mężczyzna jest wydrukiem do badań i łże, bo boi się wykrycia. Czy mogłaby skrzywdzić jego lub wydać go odpowiednim służbom? Pozbyć się ojca swoich dzieci, niczym złej, obarczonej błędem kopii, po czym sięgnąć po jakiś wcześniejszy zapis od ubezpieczyciela? Wierzył, że ich więź i zaufanie jest zbyt mocne i nie mogłaby tak po prostu wymienić go, zgłosić do reklamacji jak wadliwy dysk magazynujący, kość pamięci lub odkurzacz. Jednak właśnie solidnie podkopał fundamenty jej zaufania.
Poza tym był problemem również w szerszym porządku społecznym. Sprzedane kopie nie powinny przecież znać swojej sytuacji i rościć sobie praw do swojego życia. Czuł się bezbronny i był przekonany, że jeżeli prawda wypłynie, znajdą go i usuną.
Wziął kuchenny nóż pozostawiony przez żonę na blacie. „Na wszelki wypadek”, pomyślał. Wsunął go do wewnętrznej kieszeni płaszcza i opuścił mieszkanie.
*Podróż*
Rysiu cieszył się, że tego dnia został zwolniony z lekcji wcześniej na prośbę rodziców. Zdziwił się nieco, gdy tata podjechał po niego wypożyczonym samochodem.
– Tato, mama mówiła, że teraz ona będzie mnie wszędzie wozić.
Ojciec przewrócił oczami jak rozkapryszone dziecko.
– Pewnie miała na myśli, że do momentu, aż się lepiej poczuję – odpowiedział synkowi, powstrzymując nerwy.
– A czujesz się już lepiej? – zapytał chłopiec, zapinając pasy.
– Oczywiście – uciął temat uspokajająco, przymykając powieki.
Syn wyciągnął tablet.
– Tato, a wiesz, że masz sobowtóra?
– Jak to? – zaciekawił się Henry, zwolnił i spojrzał na syna w lusterku.
Mały mówił pod nosem, nie odrywając wzroku od ekranu tabletu
– Wtedy jak mieliśmy ten wypadek, to w aucie obok był taki sam pan. Wyglądał identycznie jak ty tato. Nawet też cię zobaczył, ale chyba mu się to nie spodobało. – przerwał, rozglądając się teraz przez okno.
– Tato, a gdzie my jedziemy? To nie jest droga do domu.
Anna wybiegła z domu bez słowa po tym, jak dowiedziała się o romansie męża. Myśli plątały się w jej głowie. Dlaczego to zrobił? Teraz mieli w końcu rodzinę, o którą tyle walczyli. To nie miało sensu. Przecież rodzina była dla niego najcenniejsza. Czyż nie?
Zbiegła po schodach i wyszła na ulicę. Szybkim krokiem dotarła do swojego służbowego samochodu. Na drogę spadały już pierwsze płatki śniegu i zaraz znikały na czarnej, mokrej powierzchni asfaltu. Podała głosowo adres do nawigacji i ruszyła.
Po drugiej stronie ulicy jej uwagę przykuł zaparkowany ciemny samochód z mężczyzną w środku. Przejeżdżając, patrzyła z niedowierzaniem. Kierowca do złudzenia przypominał Henry'ego. Odwrócił głowę, kiedy spostrzegł, że jest obserwowany. Pewnie coś jej się przywidziało, przecież była w stresie. Gdy go minęła, ciemny samochód ruszył w przeciwnym kierunku. Odprowadziła go wzrokiem.
Opuściła osiedle i wyjechała na krajową jedenastkę. Kontrolka ostrzegająca o możliwym oblodzeniu drogi zaświeciła się, mimo to zwiększyła prędkość. Miała przed sobą długą podróż, a chciała zdążyć przed nocą. Silnik wył na wysokich obrotach, wycieraczki poruszały się cyklicznie w górę i w dół.
Pierwszy raz od ponad dziesięciu lat miała ochotę zapalić. Co takiego miała tamta kobieta, czego jej brakowało? Jasne, nie była już najmłodsza i czasem przynudzała, opowiadając o swojej pracy. Kiedyś był to dobry wspólny temat, ale z czasem się wypalił, gdy kariera wyhamowała.
Anna wrzuciła wyższy bieg i dodała gazu, zostawiając w tyle innych uczestników ruchu.
Kiedyś lubiła czytać, grać na skrzypcach, śpiewać. Teraz nie miała na nic czasu, ani siły. Czytała tylko książeczki dla najmłodszych, za to codziennie. Kiedyś całkiem nieźle tańczyła, a Henry lubił sposób, w jaki się poruszała. Całkiem nieźle. Wszystko, co robiła, robiła całkiem nieźle. W pracy szło jej całkiem nieźle. Była całkiem niezłą matką. Za to Henry był wspaniałym ojcem. Zawsze wspaniały i zabawny. Łza pojawiła się w kąciku jej oka. Wycieraczki poruszały się coraz szybciej. Zwiększyła prędkość.
Rezydencja, do której zmierzała teraz Anna znajdowała się w górach. Monika kochała je od zawsze i gdy tylko pojawiła się możliwość nabycia pięknej willi z wysokim spadzistym dachem, grubym kamiennym kominem, stylizowanej na dawną górską zabudowę, skakała z radości. Willa umiejscowiona była na wzniesieniu u podnóża wysokich gór. Rozpościerał się z niej przepiękny widok na położone niżej jezioro otoczone świerkowymi lasami oraz na krętą drogę dojazdową, momentami prowadzącą tuż przy stromych urwiskach, na których drzewa rosły praktycznie na pionowej ścianie. Duże płatki śniegu spadały wolno, unosząc się na wietrze. Zachodzące słońce odbijało się jeszcze w tafli wody, kiedy powoli zaczęły zasłaniać je potężne cumulusy. Kłębiące się chmury zaczęły owijać szczyty gór ciasnym uściskiem, by po chwili przysłonić je całkowicie. Nisko nad willą rozpościerał się teraz płaski, szary sufit szczelnie zasłaniający niebo. Atmosfera gęstniała. Mgła spowijała okolicę niemal nieprzeniknioną bielą. Widoczność zmniejszała się w oczach. Słońce zaszło i nastała ciemność.
Henry spojrzał na syna siedzącego z tyłu, który spał jak suseł. Ten widok uspokoił go na krótką chwilę. Niepokój był jednak silniejszy i wzrastał w nim powoli i nieustannie.
Czy uda mu się zdążyć przed Anną, by powstrzymać ją przed rozmową z Moniką? Marne szanse. Miał do niej sporą stratę, a do tego wypożyczony samochód rzęził jak stary gruchot.
Zastanawiał się, co powinien zrobić, gdy dojedzie na miejsce. Zabierze stamtąd Annę i porozmawia z nią na spokojnie, na osobności. Powie jej o wszystkim i ona wróci do niego. Otwierając się przed nią, odbuduje wzajemne zaufanie. Co jeżeli ona uzna go za niebezpiecznego i zgłosi to komuś? Ale czemu miałaby uznać go za niebezpiecznego?
Pogłośnił wiadomości pogodowe. W górach obfite opady śniegu, ruch może być utrudniony, a drogi mogą być oblodzone i nieprzejezdne, więc może jest szansa, że Anna nie dojedzie. W razie gdyby coś jej się przytrafiło, mógłby zawsze wydrukować ją z ubezpieczenia, które zaktualizowała zaraz po ostatnim wypadku. Może to by nie było takie złe… Gdyby tak się stało, na pewno drugi raz nie popełniłby tego błędu i nie powiedziałby jej o romansie, bo to z pewnością nie był najlepszy pomysł.
To niedorzeczne. Dlaczego miałaby nie dojechać?
Może lepiej, gdy już będzie na miejscu, zostawi syna w samochodzie, a sam pójdzie, wygarnie wszystko jak jest i postawi sprawę na ostrzu noża. Jeżeli przejdzie jej przez myśl, żeby go wydać, to pożałuje… Jednak nie może szantażować żony, to absurdalne. Poza tym jest możliwość, że będą musieli rozmawiać przy Monice.
W radiu ze starociami The Rolling Stones grał właśnie kawałek "Time is on my side".
Jeśli zdążyłby na miejsce przed Anną, do jej spotkania z Moniką mogłoby w ogóle nie dojść, gdyby… Moniki się pozbył. I tak zasłużyła sobie na zemstę za podpisanie umowy z LST. W górach o wypadek nietrudno, one nie wybaczają błędów. Ludzie zresztą też tego nie robią… Niby wybaczają, ale jednak pamiętają. Nie mógł powiedzieć Annie prawdy, na pewno nie teraz, nie przy Monice. Musiał wymyślić jakąś bajkę. Coś tymczasowego, a później jej wszystko wyjaśni. Skłamał, że ma romans z Moniką, bo… Ponieważ… Kompletnie nic nie przychodziło mu do głowy. Jeżeli one będą razem, to pójdzie po Annę z Rysiem. Przy dziecku nie podejmą niewygodnej konfrontacji. A co jeżeli coś potoczy się nieprzewidywalnie? Może lepiej, żeby dziecka tam jednak nie było.
Wjeżdżali już pod górę krętymi drogami. Henry spojrzał ponownie na śpiącego syna. Zaczął przypominać sobie miłe chwile, kiedy starali się z Anną o dziecko. Wspólny czas, podróże, rozmowy, plany. Przypomniał sobie, jak pierwszy raz usłyszał jej poczynania na skrzypcach. Naigrywał się z niej, lecz gdy odłożyła smyczek poczuł się malutki. Przypomniał sobie to uczucie, gdy cały świat stawał się niesamowity u jej boku. Bez niej był nikim.
Zgasił silnik i ponownie spojrzał na Rysia. Spał jak zabity. Nie chciał go budzić. Pójdzie tylko po Annę i zaraz wrócą. Po cichu wyszedł z samochodu.
*Konfrontacja*
Rysiu obudził się chwilę po tym, gdy ustał przyjemny, kołyszący go do snu, dźwięk silnika. Gdy silnik działał, potrafił przespać nawet najdłuższą podróż. Przetarł oczy i spojrzał z niedowierzaniem. Odpiął pasy i wyszedł z auta.
Biały puch pokrył już dokładnie mało ruchliwą górską ulicę. Powierzchnia była idealnie biała, a on, jako pierwszy zostawiał na niej swoje czarne ślady. Nabrał śniegu w małe rączki, zlepił go w kulkę i cisnął przed siebie. Nie widział nawet gdzie upadła.
Odwrócił się w stronę blasku świateł. Widział jeszcze w oddali sylwetkę taty i pobiegł w jego kierunku. Mgła była gęsta, a wiatr zawodził tak głośno, że nie słyszał własnych kroków. Podążał teraz za oddalającym się cieniem swojego ojca.
Henry stanął przed wejściem do willi. Spojrzał na zegarek, była pierwsza w nocy, jednak w środku paliło się światło. W oknie widział zarys poruszających się postaci, co oznaczało, że mieszkańcy jeszcze nie śpią. Puste auto Anny zaparkowane było przed domem. Przyjechała wcześniej i śnieg zdążył zasypać już ślady opon. Przez mgłę zauważył światła samochodu jadącego w tym kierunku krętą droga dojazdową. Był jeszcze daleko. Kto to mógł być o tej porze? Czyżby już dogadały się, wszystko odkryły i wezwały pomoc? Właściwie od początku trasy miał wrażenie, że ktoś za nimi jedzie.
Nadjeżdżający samochód zatrzymał się na końcu ulicy i zgasił światła. Henry w pośpiechu podszedł do drzwi i zadzwonił. Z wnętrza dobiegały dźwięki zbliżających się kroków. Spojrzał jeszcze raz na samochód, który stał w oddali. Nikt z niego nie wysiadał.
Drzwi domu otworzyła Monika. Spodziewał się jej, ale gdy zobaczył jej twarz, był zaskoczony i nie mógł się odezwać. Była w jego wieku, ale mocno się postarzała. Kąciki oczu spowijały zmarszczki, a w jej wzroku nie było już tej arogancji i energii, którą dostrzegał wcześniej, gdy spotkał jej kopię w laboratorium. Widział w niej za to coś innego, jakby smutek i… cierpienie. Stała przed nim niezbyt atrakcyjna, nieco skurczona w sobie kobieta, niemająca nic wspólnego z tym, co zobaczył wcześniej w sieci na jej profilach i nie była to kwestia makijażu, którego teraz nie miała.
Uśmiechnął się nieśmiało. Nie w ten sposób jak wtedy, gdy przywitała go w laboratorium. Tym razem jego uśmiech był lekko wymuszony i udawany. Monika nie odwzajemniła go.
– Jest pan mężem Anny? – zadała ozięble pytanie.
– Tak – odparł równie chłodno.
– Proszę – zaprosiła go do środka, wskazując kierunek ręką. Odsunęła się przy tym, lekko kulejąc. Gdy wszedł, z korytarza zobaczył Annę siedzącą w pokoju. Patrzyła na niego w milczeniu.
– My tylko na chwilę, syn śpi w samochodzie, a jest zimno – powiedział Henry, uśmiechając się sztucznie. Monika, patrząc ciągle w kierunku otwartych jeszcze drzwi wejściowych, tym razem uśmiechnęła się szczerze, pokazując wyraźniej gęstą siatkę zmarszczek wokół oczu. Pochyliła się lekko.
– Jak masz na imię? – zapytała.
Zza drzwi dobiegł cichy głosik.
– Rysiu, szukam taty.
Chłopiec drżał lekko z zimna.
– Wejdź do środka jest tutaj – tym razem mówiła nadzwyczaj ciepłym głosem.
Rysiu wszedł do środka, a Monika objęła go jedną ręką, drugą zamykając drzwi.
– Napijesz się herbatki albo ciepłego soczku? – zapytała chłopca, ignorując zupełnie dorosłych.
Mały spojrzał na tatę pytająco.
– Naprawdę musimy lecieć – niecierpliwie i pouczająco wtrącił ojciec, patrząc na syna.
– Niech państwo odpoczną, przebyli państwo długą drogę. Proszę dać mi płaszcz – podeszła do Henry'ego, utykając lekko. Henry chciał ją uprzedzić, ale nie udało mu się. Zabrała odzienie z jego ramion, w międzyczasie chwytając wieszak. Oddał płaszcz w jej ręce i w tym momencie na podłogę wypadł duży nóż kuchenny. Stali wszyscy przez chwilę skonsternowani w zupełnej ciszy. Monika schyliła się, trzymając za biodro i podniosła go. Wsadziła nóż z powrotem do wewnętrznej kieszeni płaszcza, po czym odwiesiła okrycie do zamykanej na klucz szafy.
– Proszę usiądźcie – powiedziała.
W rogach korytarza Henry dostrzegł pajęczyny. W pokoju było czysto, ale półki pokrywała warstewka kurzu. Kichnął lekko, ręką zasłaniając twarz.
Na komodzie w rogu pokoju stał model żaglowca. Gdy Rysiu go spostrzegł, otworzył szeroko buzię i podbiegł, by przyjrzeć się z bliska.
Model robił wrażenie. Był misterny. Gęsta, dokładnie odwzorowana sieć linek zdobiła maszty. Pokład pokryty był ręcznie wycinanymi zapałkami. Malutki ster, również zrobiony ręcznie, miał nawet okucia namalowane srebrną farbą udającą metal. Po obu burtach, na wysięgnikach, wisiały malutkie szalupy ratunkowe.
– Zbieracz kurzu – oznajmiła Monika – mój syn go zrobił.
Uśmiechnęła się, patrząc na chłopca.
– Podoba ci się? – zapytała.
– Bardzo! – odpowiedział podekscytowany Rysiu.
– Jeżeli chcesz, pokażę ci więcej w jego pokoju.
– Nie nie, naprawdę, proszę go nie budzić, już wychodzimy – zareagował Henry.
– Proszę się nie martwić, nie ma go. Pokażę mu te modele i zaraz przygotuję coś na rozgrzanie.
Wzięła Rysia za rączkę i kuśtykając poprowadziła do drugiego pokoju. Henry spojrzał pytająco na siedzącą na kanapie Annę.
– Jej syn nie żyje, jej dzieci zginęły w wypadku. Nie wiedziałeś? – przerwała w końcu niezręczną ciszę.
Henry milczał.
– Nie skanowała dzieci. W ogóle była temu przeciwna, aż do wypadku – mówiła dalej lekko ściszonym głosem.
Nieświadomie podniosła ze stołu pustą filiżankę i nerwowo obracała ją w dłoniach.
– Po ich śmierci udostępniła swój skan do badań, by przyczynić się jakoś do rozwoju tej technologii – kontynuowała po krótkiej przerwie.
Henry usiadł obok niej. Patrząc na ten dom, zdawał sobie sprawę, że teraz dla Moniki jest on wszystkim. Wspomnieniami szczęśliwych lat, syna, całego życia. Jest jej jedynym punktem odniesienia na tym świecie.
Nastała cisza, z drugiego pokoju dobiegały odgłosy zachwytu ich syna nad modelami. Z kuchni natomiast brzdęk czajnika, sygnalizujący, że woda już się zagotowała. Po chwili do pokoju weszła Monika, niosąc na tacy trzy parujące filiżanki z pudełkiem herbaty ekspresowej, sokiem i cukiernicą pośrodku. Postawiła je na ławie przed gośćmi. Obróciła się i podeszła do komody, na której stał zakurzony żaglowiec. Wyjęła z niej ciastka korzenne. Zdążyła położyć je na stole, gdy rozległ się dzwonek do drzwi.
– Duży ruch jak na tę porę – zażartowała, kuśtykając w kierunku drzwi – zazwyczaj nawet za dnia nikt tu nie przychodzi.
Henry wstał nerwowo, przebierając palcami. Anna wzięła filiżankę ze świeżą herbatą, którą miała teraz przed sobą i napiła się. Henry wyjrzał na ulicę przez okno, odsuwając zasłony. Ciemny samochód stał na swoim miejscu tam gdzie wcześniej. Po przetarciu szyby, Henry wytężył wzrok. Na cienkiej warstwie śniegu dostrzegł świeże ślady prowadzące z zaparkowanego pojazdu do wejścia, przy którym Monika odpinała już łańcuch antywłamaniowy.
– Stój! – wyszeptał głośno Henry. Monika spojrzała w jego kierunku.
– Nie otwieraj – dodał.
– Dlaczego? – zdziwiła się, spojrzała przez wizjer, a później ponownie na Henry’ego.
– To pański brat – powiedziała i chwyciła za klamkę, gdy ta sama poruszyła się i stojący na ganku mężczyzna odepchnął drzwi.
– Nie mam brata – wyszeptał Henry, kiedy do domu wdarł się już drugi zarośnięty i niechlujny Henry. Monika odsunęła się w kierunku, w którym wisiał płaszcz z istotną zawartością w wewnętrznej kieszeni. Stojąc tyłem do szafy, powoli i bezgłośnie ją otworzyła.
Mężczyzna, który właśnie wdarł się do środka, będący niechlujną i zarośniętą wersją Henry'ego, trzymał w ręku niewielki, stary rewolwer pięciostrzałowy smith&wesson z krótką lufą. Henry stał oniemiały, patrząc na swojego sobowtóra, o którym to zapewne wcześniej opowiadał mu syn.
Wiedział, że prawdopodobnie jest to inny wydruk z jego zapisu. Udało mu się jakimś cudem zbiec z tamtego nieszczęsnego laboratorium. Może został wydrukowany jako inny pasażer w którejś przypadkowej placówce LST i jakimś szczęśliwym trafem udało mu się wydostać. Może unikał obławy i ukrywał się nawet latami? Nie wiadomo, kiedy i w którym cyklu udało mu się zbiec.
Anna upuściła filiżankę na podłogę. Zdesperowany zarośnięty mężczyzna, będący kopią Henry'ego, patrzył teraz na jej męża swoimi szalonymi oczami i drżącą ręką powoli unosił rewolwer. Henry zdawał sobie sprawę jak wielki gniew musiał nosić w sobie ten zaszczuty jak bezdomne zwierzę człowiek, który teraz nie mógł nawet wydusić słowa i łkał, wydając z siebie tylko pojedyncze dźwięki, jakby walczył z kneblem. Sam, podobnie jak stojący przed nim desperat, nie raz bił się z myślami. W duchu cieszył się z wypadku, w którym zginął jego poprzednik. Wcześniej źle życzył Monice i wyobrażenie zemsty zawitało już w jego umyśle, a nawet zdążyło się rozgościć. Jednak miał Annę i syna, czyli wszystko, o czym zawsze marzył i co skutecznie odgradzało go od rozległych pustkowi szaleństwa.
Facet, stojący przed nim, nie miał nic. Miał tylko rewolwer, który ściskał teraz mocno swoimi drżącymi, zmęczonymi rękami. Ten potwornie samotny gość z pewnością nie był już ugodowym pacyfistą, któremu obojętna była własna materia i to czy otoczenie zwraca na niego uwagę. Nie był już łagodnym, bezkonfliktowym człowiekiem jak kiedyś. Tamten człowiek nadal siedział na wygodnym, masywnym, drewnianym krześle, patrząc z tarasu laboratorium na czerwony ocean liści. Ten stał właśnie na progu drastycznych zmian z szeroko otwartymi oczami.
Monika, trzymając się za biodro, stała przy szafie blisko napastnika. Miała już w ręku nóż.
– Zaczekaj, to nie może się tak skończyć! – krzyknął Henry. Wydawało mu się, że w jednym momencie zrozumiał istotę obłędu sytuacji, w jakiej się wszyscy znaleźli – ja też uciekłem z tego laboratorium.
W tym momencie Monika wykonała ruch w kierunku napastnika.
Rysio siedział w pokoju obok. Pokój był trochę zakurzony i staromodny, ale piękny i bardzo podobał się chłopcu. Na półkach stały liczne modele statków. Fascynowało go, jakie miały rozmaite konstrukcje i rozmiary. Przyglądał się z zainteresowaniem krępym lodołamaczom, podłużnym kontenerowcom, opływowej łodzi podwodnej oraz niesamowitym, w oczach dziecka, pancernikom naszpikowanym niezliczoną ilością luf przeciwlotniczych. W środku stał lotniskowiec, na którego pokładzie znajdowały się szczegółowo wykonane małe samoloty, a w ich przezroczystych kabinach siedzieli piloci. Kiedy mały to zobaczył, bezwiednie otworzył buzię z zachwytu. Pod sufitem, na linkach wisiały rozmaite maszyny. Myśliwce, bombowce, starodawne dwupłatowce, a nawet niesamowity trójpłat z czerwonym śmigłem na przedzie. Modele miały flagi japońskie, amerykańskie, brytyjskie i niemieckie.
Wszystko to pobudzało jego wyobraźnię. Chłopiec był podekscytowany, gdy zauważył, że wieże dział okrętu obracały się, a lufy podnosiły ku jego uciesze.
Rozpoczęła się bitwa morska. Poustawiał okręty po swoich dwóch stronach, wycelował lufy odpowiednio względem siebie i zaczął zabawę. Wziął do rąk samoloty. Zwinny myśliwiec zataczał szerokie koła wokół masywnego, powolnego, dwusilnikowego bombowca, wydając przy tym nieco cieńszy dźwięk przez nos dziecka. Bombowiec wydawał niski pomruk i posiadał trzy karabiny. Wszystkie się obracały.
Na twarzy Rysia pojawił się szeroki uśmiech zadowolenia. Myśliwiec zatoczył koło, a działo cały czas podążało za nim, sterowane zręcznie jedynym wolnym, małym palcem u ręki podtrzymującej kadłub bombowca.
Dostał. Seria pocisków przeszyła kadłub myśliwca. Z silnika poleciał czarnym dym i samolot zaczął spadać. Na skrzydłach pojawiły się płomienie. Dzielny pilot szybko otworzył kabinę i wyskoczył na spadochronie, który otworzył się w samą porę i uratował go.
Bombowiec w tym czasie przygotowywał się do zrzutu ładunku na okręt pancerny. W ogniu dział przeciwlotniczych trząsł się na lewo i prawo. Wtedy do pokoju weszła pani i na jednej z półek postawiła kubek ciepłego soku.
– Dziękuję – powiedział do niej grzecznie.
– Nie ma za co – mrugnęła, uśmiechnęła się i wyszła.
Komora ładunkowa otworzyła się i z samolotu wyleciały bomby. Pilot niezwłocznie przyciągnął ster do siebie z całych sił, by unieść ciężki samolot z pięcioosobową załogą na pokładzie i wyprowadzić go ze strefy ostrzału. Samolot ociężale i z wielkim trudem dźwigał się. Ostrzał był intensywny i nieprzerwany, ale bomby w końcu dosięgnęły celu, niszcząc działa przeciwlotnicze umieszczone na okręcie. Samolot był lekko uszkodzony, ale poderwał się wyżej. Pilot i jego towarzysze byli uratowani.
Bomby wybuchały na pokładzie pancernika, niszcząc wieżyczki ciężkich karabinów przeciwlotniczych. Jedna z nich wleciała przez komin do kotłowni, co unieruchomiło statek. Na szczęście ostatnia wpadła do wody tuż za burtą, bo ona na pewno przepołowiłaby okręt. Marynarze odetchnęli z ulgą. Mieli rannych w swoich szeregach, ale nikt jeszcze nie zginął.
Rysiu usłyszał odgłos dzwonka do drzwi dochodzący z pokoju, w którym byli mama i tata.
Okręt płonął, ale szalupy ratunkowe były całe. Kapitan stojący na mostku widział już nadpływające torpedy. Zarządził natychmiastowe opuszczenie pokładu. Wszyscy marynarze rzucili się do łodzi ratunkowych. Zabrali ze sobą rannych. Zaczęli opuszczać łodzie, gdy pierwsza z torped minęła o włos dziób okrętu. Odetchnęli z ulgą. Wszyscy byli już w szalupach i czekali na kapitana, gdy kolejna torpeda trafiła w sam środek okrętu i rozerwała go na dwie części. Statek poszedł pod wodę, a dzielny kapitan razem z nim. Marynarze gapili się w fale, wypatrując z nadzieją, czy nie wypłynie z głębin na powierzchnię, gdy rozległy się strzały.
Prawdziwe strzały. Chłopiec drgnął, upuszczając z ręki malutkie koło ratunkowe. Wstał powoli, gdy usłyszał trzy kolejne głośne huknięcia, dochodzące z drugiego pokoju. Stał w miejscu i bał się. Usłyszał kroki. Ktoś chodził szybko po mieszkaniu, mocno tupiąc. Chciał się schować, ale ze strachu nie mógł się ruszyć, gdy do pokoju wszedł tata, podbiegł do niego, złapał i szybko wziął na ręce. Zasłonił mu oczy i wybiegli razem. Nagle zrobiło mu się zimno, poczuł na sobie śnieg i mroźny wiatr. Tata trzymał go blisko, Rysiu czuł jego nieprzyjemny kłujący zarost i dość nieładny zapach.
Ojciec wsadził malca do samochodu, szybko obiegł auto i wsiadł od strony kierowcy. Roztrzęsioną ręką wyjął kluczyki. Zaklął nie mogąc włożyć ich do stacyjki, ale po chwili odpalił i ruszył.
Koła mieliły w miejscu, z trudem łapiąc przyczepność, ale wreszcie samochód przesunął się do przodu. Dostali się na środek ulicy i odjechali. Ojciec złapał za telefon, wykręcił numer i przyłożył słuchawkę do ucha.
– Chciałbym zgłosić napad z bronią – powiedział Henry.
*Epilog*
Anna obudziła się i otworzyła oczy. Była przykryta lekką szpitalną kołdrą. Przy jej łóżku stał Henry z synem. Uśmiechali się do niej. Przedstawiciel firmy ubezpieczeniowej podszedł bliżej.
– Pragnę poinformować panią, że została pani wydrukowana z ostatniego dostępnego zapisu pani osoby zgodnie z umową ubezpieczeniową. Poniosła pani śmierć, w wyniku odniesionych ran postrzałowych, w trakcie napadu. Ostatni skan aktualizowała pani 74 godziny temu, dlatego nie będzie pani pamiętać tylko ostatnich 3 dni i dwóch godzin.
Ostatnim, co pamiętała Anna był zakup zestawu komandosa dla Rysia, a potem udali się, by aktualizować ubezpieczenie. „Na całe szczęście”, pomyślała.
– Znajduje się pani w siedzibie firmy ubezpieczeniowej Neverending Life. Proszę nacieszyć się rodziną, a potem zapraszam do siebie na procedurę synchronizacyjną – zakończył pracownik.
– Dziękuję – powiedziała do nieznajomego i spojrzała na Henry'ego – co się stało?
Henry odprowadził wzrokiem wychodzącego przedstawiciela ubezpieczeniowego.
– Dostaniemy spore odszkodowanie od linii LST kochanie.
Wynikająca z błędów i zaniedbań korporacji śmierć Anny, jako osoby postronnej, dawała im podstawy do roszczeń.
– O ile niczego z nimi nie podpisywałaś.
Spojrzał na nią i uśmiechnął się lekko. Jednak jego twarz wyglądała smutno, uśmiech był napięty, a oczy miał szklane, jakby zbierało mu się na łzy. Nie wiedziała, czy byłyby to łzy szczęścia czy smutku, gdyby pojawiły się w końcu w jego oczach. Jednak nic takiego się nie stało. Założyła, że z pewnością byłyby to łzy szczęścia.
Koniec
Hmmm. Przeczytałam na razie pierwszy rozdział. Jeszcze do tekstu wrócę. W międzyczasie możesz poprawić rzeczy, które już znalazłam.
Długo każesz czytelnikom czekać, aż zacznie się coś dziać. Na początku facet wypełnia ankietę, bujając w obłokach. Zgoda, sporo się o nim dowiadujemy, ale nie rodzi to zainteresowania, jak się opowieść skończy. IMO, spokojnie można tu skracać.
ujrzał 40 kilkuletniego mężczyznę z lekką nadwagą.
Liczby w beletrystyce raczej piszemy słownie, a “czterdziestokilkuletni” napisałabym łącznie.
Zdrowy tryb życia nie był jego najmocniejszą stroną, podkrążone zmęczone oczy, blada cera. Nie lubił tego widoku,
Tryb nie lubił? Uważaj na podmioty domyślne.
Z resztą, sanki, na których jechał również zrobił tata.
Jest różnica między “z resztą” a “zresztą”. Tu pasuje druga opcja. Przy okazji – przecinek po “jechał”.
Babska logika rządzi!
Dziękuję za korektę. Po tym rozdziale zdecydowanie więcej się dzieje. Mam nadzieję, że zaciekawi w końcu.
Przeczytałam całość. Przypomina mi jeden z odcinków ‘Outer Limits’, gdzie był bardzo podobny, motyw – dziewczyna leciała na inną planetę, tam ją odtwarzali a ‘starą’ kasowali. Ty rozwinąłeś temat bardziej :) Opowiadanie na pewno wciągnęło, bo przeczytałam za jednym posiedzeniem. Trochę było zgrzytów – dziwne mi się wydało, że Henry wrócił do budynku, zamiast wiać, że tak razem z Moniką siedzieli w ewakuowanym budynku i sprawdzali dane. Ze złamaniem hasła poszło stanowczo zbyt prosto. No i dziwne, że w dobie takiej hi-tech bateria laptopa się tak szybko rozładowała – już dziś lecą reklamy o laptopach, które nie wymagają pamiętania o ładowaniu. Najsłabiej moim zdaniem wypadła konfrontacja i końcówka. Skąd ‘ten trzeci’ wiedział, gdzie ich szukać? No i kobieta, która jedzie do domniemanej kochanki męża *prosić* to nie mieści mi się w głowie. Zrozumiałabym, jeśli w szale Anna by ją zabiła, ale kulturalna rozmowa przy herbatce to chyba za duże sci-fi ;)
Nie zrozumiałam też, dlaczego firma ma płacić odszkodowanie. Toż klient podpisał zgodę.
Fajnie wyszedł fragment, gdy pokazujesz, skąd się wziął ‘instynkt’ Henrego i w ogóle opis ucieczki, w szczególności to, co zrobiłeś z Moniką – nie spodziewałam się.
Masz parę błędów i niezręczności, nie wypisywałam wszystkiego, ale:
– nieszczęsna ‘stróżka’ – to znaczenie, które miałeś na myśli, piszemy przez ‘u’.
– Mamy 15 styczeń 2045 roku – liczby słownie, w datach nie ‘styczeń’ tylko ‘stycznia’
– Monika odwróciła się teraz, trzymając w ręce najszerszy z kuchennych noży. – chyba miała tu być Anna
– nieprzyjemny kujący zarost – kłujący
A tak ogólnie, to kawał fajnego s-f. Masz klik do biblioteki :)
Dziękuję bardzo za komentarz i uwagi. Poprawiłem i dodałem jedno zdanie, chociaż pewnie niewiele to zmieni:
Przez mgłę zauważył światła samochodu jadącego w tym kierunku krętą droga dojazdową. Był jeszcze daleko. Kto to mógł być o tej porze? Czyżby już dogadały się, wszystko odkryły i wezwały pomoc? Właściwie od początku trasy miał wrażenie, że ktoś za nimi jedzie.
Dziękuję za ocenę poszczególnych elementów. Sam troszkę straciłem już dystans i ciężko mi było się do tego odnieść. Z hasłem też czułem, że mocno to naciągane i za szybko, ale nie mając pomysłu, nie chciałem skupiać uwagi na tym i rozwijać tego fragmentu, dlatego zostawiłem w takiej formie.
Bardzo się cieszę, że ogólnie na plus! :)
Dodałem też taki fragment przed powrotem do laboratorium, żeby nie było zgrzytu:
Patrząc na ścianę lasu, Henry miał wrażenie, że krew spływa z każdego drzewa, a ocean czerwieni wylewa się na plac. Nie wiedział, co na nich tam czyhało i skąd wziął się w nim ten pierwotny lęk, ale w jego głowie ucieczka do lasu równała się uderzeniu z ogromną prędkością w betonową ścianę lub upadkowi na płytę chodnika z dziesiątego pietra wieżowca. Wydawało mu się, że zginął w tym lesie już setki razy. W końcu podczołgał się powoli w kierunku Moniki na tyle blisko, że usłyszała jego szept:
Na końcu dałem też coś takiego:
– Dostaniemy spore odszkodowanie od linii LST kochanie.
Wynikająca z błędów i zaniedbań korporacji śmierć Anny, jako osoby postronnej, dawała im podstawy do roszczeń.
– O ile niczego z nimi nie podpisywałaś.
Spojrzał na nią i uśmiechnął się lekko.
Przeczytałam. Bardzo podobny pomysł tworzenia kopii był u Lema (nie pamiętam, w którym opowiadaniu), ale poprowadziłeś sprawę w innym, ciekawym kierunku. Ogólnie dzieje się sporo, ale akcja jest poprzedzielana dłużyznami. Ale ja się na tym nie znam, a budowanie nastroju na mnie nie działa. Może one właśnie budują.
Gorzej z wykonaniem. Masz sporo zgrzytających konstrukcji. Liczby w tekście nadal nie poprawione.
Miała nie wiele czasu.
Niewiele.
Henry wiedział, że znając te informacje ich los jest przesądzony.
W zdaniach tego typu nie wolno zmieniać podmiotu, bo wychodzą bzdury.
– Niestety Pani mąż nie żyje
W dialogach ty, twój, pan itp. piszemy małą literą. W listach dużą.
Babska logika rządzi!
Drogi Autorze, opowiadanie przeczytałem.
Ogólne wrażenie jest dobre. Tekst podoba mi się głównie z dwóch powodów. Po pierwsze, chciałeś przedstawić ciekawą, zaskakująca koncepcję i to jest dla mnie ogromnym plusem. Miałeś pomysł. Po drugie, tekst był obszerny. Jestem na tym portalu od niedawna, ale zdążyłem zaobserwować pewną tendencję – mianowicie oczekuje się tu tektów krótkich. Nie wiem do końca czym jest to spowodowane, ale ciesze się, że nie poddałeś sie tej modzie.
Z rzeczy, które mi się podobały:
– koncepcja wydruku
– konflikt głównego bohatera z żoną
– niepewność i zagubienie po powrocie do domu
Te rzeczy stanowiły, dla mnie, o klimacie tekstu. Są jednak minusy. Bardzo wybijały mnie z rytmu dziwne porównania, które wprowadzałeś w narracji. Pojawił się taki o ku klux klanie, który wydawał mi się zupełnie nieprzystający. Albo ten, w którym Henry, w akcie bezsilności rzucił krzesłem w okno, a za chwilę był porównywany do małpy w zoo. Małpa kojarzy się raczej z czymś zabawnym, a zaszczuty, zdesperowany człowiek raczej taki nie jest.
Były też literówki i błędy, które sprawiały, że potykałem się w trakcie czytania, np. zdarzało ci się “przepołowić coś na pół”, nie docisnąć altu przy ć, ą itd.
Mimo to, przeczytałem z przyjemnością, a to czy lektura sprawiła mi przyjemność, czy też nie, jest dla mnie najważniejszym kryterium.
Dzięki!
Dziękuję! Poprawiłem wskazane błędy. Tym razem też cyfry ;) Porównanie z ku klux klanem wywaliłem, a przy małpce dodałem, ze bohater wyglądał zabawnie :)
Oczywiście zdaję sobie sprawę, ze motyw kopiowania i drukowania nie jest nowy. Zdaje się, że pojawił się również w serialu “Doctor Who”. Ja próbowałem odpowiedzieć na pytanie, jaki wpływ na życie ludzi mógłby mieć taki wynalazek. Inspirowałem się serialem “Black Mirror”, w którym to właśnie autorzy fajnie podejmują rozważania na rozmaite tematy s-f z perspektywy jednostek. Same motywy często nie są tam specjalnie odkrywcze, ale pokazanie ich wpływu na świat i ludzi bardzo ekscytujące i inspirujące.
Mnie tam porównania się podobały. I z KKK, i z małpami. One wcale nie muszą być śmieszne. Tylko używają mniej skomplikowanych narzędzi, więc potrzebują większej siły i sprawności fizycznej.
Babska logika rządzi!
Przerażam sam siebie :D ponownie wstawiłem to porównanie z KKK.
Nie kieruj się zdaniem każdego jednego czytelnika. Gdzie nie masz racji – tam poprawiaj. Gdzie masz – tam broń swojego. Tak, wiem, cała sztuka w tym, żeby jedno od drugiego odróżnić. :-)
Babska logika rządzi!
Również uważam, że nie powinieneś tego zmieniać. Dla mnie te porównania były zgrzytem, wytrącały mnie z klimatu, ale jak widać, komuś innemu mogą nie przeszkadzać. Sam, pisząc je, uznałeś za dobre :).
Są takie teksty na portalu, które moim zdaniem w całości nadają się do śmietnika, a mimo to, ktoś je popełnił. I pewnie jeszcze jest z siebie dumny.
Są takie teksty na portalu, które moim zdaniem w całości nadają się do śmietnika, a mimo to, ktoś je popełnił. I pewnie jeszcze jest z siebie dumny.
Są też tacy, którzy je przeczytali. ;-)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Trochę trudno o pewność siebie w moim przypadku ;), ale też przed podjęciem decyzji o wrzuceniu swojej twórczości tutaj, zapoznałem się co nieco z poziomem zamieszczanych tekstów i komentarzami do nich. Także ten… :)
Przeczytałam bez większej przykrości, jednak nie mogę powiedzieć, że z przyjemnością. Opowiadanie jest straszliwie przegadane. W części dziejącej się w laboratorium, która zdała mi się najciekawsza, miałam nadzieję na coś naprawdę zajmującego, ale skończyło się na opisie ucieczki bohatera i dziewczyny. Owszem los Moniki zaskoczył, ale wkurzało mnie, że jestem wciąż i wszędzie zasypywana stertami czerwono-żółtych liści.
Kolejna część, dotycząca spraw rodzinnych, nużyła ciągłym nawiązywaniem do kwestii posiadania dziecka. Jak na mój gust, było tego za dużo.
Część ostatnia wypadła, moim zdaniem, niezbyt wiarygodnie. Nie tak wyobrażam sobie rozwiązywanie dramatów rodzinnych – tu w pełni zgadzam się Ballatrix.
Wykonanie pozostawia bardzo wiele do życzenia. Opowiadanie zawiera całą masę błędów, usterek, powtórzeń, literówek, zbędnych zaimków i fatalnie skonstruowanych zdań, że o zlekceważonej interpunkcji nie wspomnę.
Może przyda się ten wątek: http://www.fantastyka.pl/loza/17
Mam nadzieję, Ostry-haszu, że Twoje kolejne opowiadania będą ciekawe i napisane znacznie lepiej.
– Jak się pan czuje? – usłyszał kobiecy głos, dochodzący z wewnątrz pokoju. – Raczej: – Jak się pan czuje? – Usłyszał kobiecy głos, dochodzący z wnętrza pokoju. Lub: – Jak się pan czuje? – Usłyszał kobiecy głos, dochodzący z pokoju.
Jeśli głos dochodził z pokoju, to zrozumiałe, że nie z zewnątrz.
Nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi. Może przyda się ten wątek: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550
Zmrużył oczy, by lepiej ujrzeć swojego rozmówcę. – Wspomniałeś o kobiecym głosie, więc chyba: Zmrużył oczy, by lepiej ujrzeć swoją rozmówczynię.
Była nim zgrabna kobieca sylwetka ubrana najprawdopodobniej w elegancki biurowy żakiet lub uniform oraz buty na lekkim obcasie. – Widział sylwetkę, ale ubrana była kobieta. Myślę, że miała na sobie także spódnicę. O obcasach nie mówi się lekkie.
Proponuję: Zobaczył sylwetkę zgrabnej kobiety, ubranej w elegancką, biurową garsonkę oraz buty na niewysokich obcasach.
Mrugnęła oczami, jakby właśnie przemówił do niej ekspres do kawy. – Oczy nie mrugają, mrugają powieki.
Z Emily, którą miał przed oczami nie łączyło go właściwie nic. Znał ją z czasów szkolnych, a właściwie nie znał, tylko pamiętał. – Powtórzenie.
Nie była nawet jego koleżanką. Chodziła do innej klasy. Nie zamienił z nią nawet słowa, ale zapamiętał, bo wtedy zapadała jeszcze w pamięć. Wtedy, gdy żyli jeszcze jego rodzice. – Czy to celowe powtórzenia?
– Nie ważne, przepraszam – nie kontynuował wątku Henry. – – Nieważne, przepraszam. – Henry nie kontynuował wątku.
…mimo że ich związek był o wiele dłuższy. Był to typowy związek pracoholików. – Powtórzenia.
Nietypowe przypadki są zwykle poza obszarem zainteresowania systemu, jak i co za tym idzie – finansowania. – …a co za tym idzie – finansowania.
Wyczuwając jednak podskórnie niechęć kobiety, czuł… – Nie brzmi to zbyt dobrze.
Przeciwnie, były holendernie drogie. – Podejrzewam, że tu miało być: Przeciwnie, były horrendalnie drogie.
Większość ludzi nadal podróżowała tradycyjnymi środkami podróży… – Brzydkie powtórzenie.
…złapała się za język. Czuła, że nieco się zagalopowała.– Co to znaczy?
Czy nie powinno być: …ugryzła się w język.
Znaczkiem pocztowym na starej, pożółkłej kopercie, na którego trzeba długo chuchać… – Znaczkiem pocztowym na starej, pożółkłej kopercie, na który trzeba długo chuchać…
Strach przed dezintegracją i przywiązanie do ciała było główną przyczyną braku popularności tego sposobu teleportacji. – Piszesz o dwóch czynnikach, więc: Strach przed dezintegracją i przywiązanie do ciała były głównymi przyczynami braku popularności tego sposobu teleportacji.
…chociaż wydrukowani nie specjalnie lubili się tym chwalić. – …chociaż wydrukowani niespecjalnie lubili się tym chwalić.
…jeszcze przed swoim poprzednim powrotem na matkę ziemię. – …jeszcze przed swoim poprzednim powrotem na matkę Ziemię.
Sama z resztą szkoliła nowych pracowników. – Sama zresztą szkoliła nowych pracowników.
…wieloletnia partnerka, a od 2 lat żona, Anna. – …wieloletnia partnerka, a od dwóch lat żona, Anna.
Liczebniki zapisujemy słownie. Ten błąd występuje w opowiadaniu wielokrotnie.
– Uciekaj – usłyszał irracjonalny głos w swojej głowie… – Czy istniała możliwość, by usłyszał coś w cudzej głowie?
Przykucnął i odhaczył swój szlafrok z metalowego zwieńczenia. – Raczej: Przykucnął i odczepił szlafrok od metalowego zwieńczenia.
Przygotował się do startu niczym uczeń na wuefie… – Przygotował się do startu niczym uczeń na WF-ie…
Przebierał nogami coraz szybciej, wiatr pchał go w plecy. Nie wiedział, że potrafi tak szybko biec. Poczuł palenie w piersi od szybkiego głębokiego oddechu. – Powtórzenia.
-Stój! – usłyszał głos instynktu… – Brak spacji po dywizie, zamiast którego powinna być półpauza. Ten błąd pojawia się jeszcze w dalszej części opowiadania.
Chwycił się, ale nie utrzymał swojego ciężaru, bo reszta jego ciała, całą masą… – Czy zaimki są niezbędne?
…reszta jego ciała, całą masą, bezwładnie i z hukiem, poleciała na skośny dach tarasu. Poczuł jednak mocne szarpnięcie i zatrzymał się w miejscu, ponownie przylegając, tym razem tyłem, do mokrej, pochyłej płaszczyzny zadaszenia. – Powtarzasz informacje. O tym, że dach jest skośny, pisałeś już kilkakrotnie.
…szlafrok, na którym teraz wisiał zaczepił się w miejscu, w którym wcześniej oczami wyobraźni widział wiszący skrawek materiału. – Powtórzenia.
…ponownie przyjął rolę robaka, która wychodziła mu do tej pory najlepiej. Gdy ponownie… – Powtórzenie.
Cała obdrapana, oblepiona liśćmi… – Raczej: Cała podrapana, oblepiona liśćmi…
Miała nie wiele czasu. – Miała niewiele czasu.
Przebywając na zewnątrz, zamknięty za oknem… – Raczej: Przebywając na zewnątrz, za zamkniętym oknem…
…zwinnie niczym na wpół zdepnięty pająk. – …zwinnie, niczym na wpół nadepnięty/ przydepnięty pająk.
Monika wybiegła na korytarz. Pobiegła w kierunku windy… – Powtórzenie.
…buty na lekkim obcasie. – …buty na niewysokich obcasach.
Obejrzała się za siebie w kierunku korytarza. – Masło maślane. Czy można obejrzeć się przed siebie?
Wystarczy: Obejrzała się w kierunku korytarza. Lub: Spojrzała za siebie w kierunku korytarza.
W takiej sytuacji ona poniosłaby najcięższe konsekwencje… – W takiej sytuacji ona poniosłaby największe konsekwencje…
Brak możliwości posiadania potomstwa, nie sprawiła, że nie posiadał instynktu ojcowskiego… – Literówka.
Gdy jednak Henry z rozdziawionymi oczami złapał ją za rękę… – Można rozdziawić usta, ale jak rozdziawia się oczy?
Stanley Bartuś. Wiek 45 lat – Wiek czterdzieści pięć lat.
Brak kropki na końcu zdania.
…jak na członka ku klux klanu… – …jak na członka Ku Klux Klanu…
Podpisano: Monika Nowicka-Bartuś.” – Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu.
Ten błąd pojawia się także w dalszej części opowiadania.
Jej szczęka nieświadomie osunęła się w dół. – Masło maślane. Czy coś może osunąć się w górę?
Henry wiedział, że znając te informacje ich los jest przesądzony. – Ze zdania wynika, że informacje zna ich los.
Pewnie miało być: Henry, znając te informacje, wiedział że ich los jest przesądzony.
Nikt z pracowników tej placówki nie miał dostępu do tych informacji. Włączyła główne procedury, cele i projekty placówki. – Powtórzenia.
…uderzał nim w szybę z całych sił, aż zadyszał się i zasapał. – Zadyszeć się i zasapać, to synonimy, znaczą to samo.
Siedział bezradnie na ziemi oparty o drzwi… – Siedział bezradnie na podłodze, oparty o drzwi…
…Henry wypadł na zewnątrz. Wiatr wpadł do środka… – Powtórzenie.
Poczuła się jakby wreszcie ktoś ją docenił, jakby właśnie z podziwem patrzyła na nią jej mama. – Czy wszystkie zaimki są konieczne?
Henry rozejrzał się dookoła. Wokół budynku… – Nie brzmi to najlepiej.
…które płonęły niczym żar w piecu lokomotywy. – Żar nie płonie, żar się żarzy.
Obejrzał się za siebie. – Kolejne masło maślane.
Z oddali, z zataczanych przez wiatr kręgów zaczęła wyłaniać się sylwetka. – W jaki sposób można wyłonić się z kręgów wiatru?
…biegnąca niezgrabnie w butach na lekkim obcasie… – Nie ma lekkich obcasów.
Monika była już zdecydowanie bliżej felernego miejsca. – Pewnie miało być: Monika była już zdecydowanie bliżej feralnego miejsca.
„Pieprzyc instynkt, tym razem nic mnie nie powstrzyma” – Literówka.
Upadli, turlając się przez kilka następnych metrów. – Ze zdania wynika, że upadli, kiedy się turlali.
…przy frontowym wejściu budynku. Nic, ani żywej duszy, tylko wiatr hulał po placu przed budynkiem… – Powtórzenie.
Szybko mrugająca, czerwona lampka na obudowie sygnalizowała, że bateria jej komputera jest na wyczerpaniu. – T nie był jej komputer.
– pro-sz…szę – wyjęknął w ogromnym skupieniu, unosząc swe ciało na rękach. – – Pro-sz-szę – wyjęknął w ogromnym skupieniu, unosząc ciało na rękach.
Nie wiedziała czy coś jej się nie przewidziało… – Nie wiedziała czy coś jej się nie przewidziało…
Poznaj różnicę znaczeń słów przewidzieć i przywidzieć.
Poszedł ociężale, niosąc na rękach powykręcane ciało we wskazanym kierunku. – Ze zdania wynika, że ciało było powykręcane we wskazanym kierunku.
Pewnie miało być: Poszedł ociężale we wskazanym kierunku, niosąc na rękach powykręcane ciało.
…zobaczył kilka wycelowanych w siebie celowników ich broni. – Brzmi to fatalnie.
Może: …zobaczył kilka wymierzonych w siebie celowników broni.
…czas spędzony w korkach. Po takim dniu stanie w korkach… – Powtórzenie.
Anna zajęła miejsce przy stole na przeciw nich. – Anna zajęła miejsce przy stole naprzeciw nich.
…jednak pragnę poinformować Pana, że tak się nie stało. – …jednak pragnę poinformować pana, że tak się nie stało.
Formy grzecznościowe piszemy wielka literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.
Wiedział, że czeka ich ciężka rozmowa. – Wiedział, że czeka ich trudna rozmowa.
Porostu ominął jego fragment i teraz w nie ponownie wskoczył. – Pewnie miało być: Po prostu ominął…
…zauważył młodą kobietę, idącą powoli na czworaka. – …zauważył młodą kobietę, idącą powoli na czworakach.
…która z resztą była Henry'emu na rękę. – …która zresztą była Henry'emu na rękę.
– Chętnie – uśmiechnął się do niej z pełną buzią. – Buzię mają dzieci. Proponuję: – Chętnie – uśmiechnął się do niej z pełnymi ustami.
Wziął łyka z gorącego naczynia. – Upił łyk z gorącego naczynia.
Był bezpieczny…. prawdopodobnie. – Był bezpieczny… prawdopodobnie.
Wielokropek ma zawsze trzy kropki.
Jego oczy przemykały jeszcze po kolejnych linijkach tekstu i na pewno nie potrafiłyby ich oderwać… – Litrówka.
Przed jego nieruchomym wzrokiem widniał teraz czarny ekran, w którym niewyraźnie odbijał się zarys jego twarzy. – Czy oba zaimki są niezbędne?
…stali superbohaterowie, prężąc swoje muskuły. – …stali superbohaterowie, prężąc muskuły.
Zbędny zaimek. Czy mogli prężyć cudze muskuły?
…stali ramię w ramię, patrząc na przód w pełnej gotowości. – …stali ramię w ramię, patrząc naprzód w pełnej gotowości.
…zbudowane z różnych zestawów lega technik. – Literówka.
…mrugał jednym okiem z czerwonożółtego tła. – …mrugał jednym okiem z czerwono-żółtego tła.
– To tata Julii – powiedział Rysiu. – – To tata Julii – powiedział Rysio.
Ten błąd występuje w opowiadaniu wielokrotnie.
Poznaj prawidłową odmianę imienia Rysio: https://pl.wiktionary.org/wiki/Rysio
Sięgnął krojony chleb z pojemnika na pieczywo… – Raczej: Wziął/ Wyjął pokrojony chleb z pojemnika na pieczywo…
Anna zacisnęła mocniej rękojeść. – Rękojeści nie można zacisnąć.
Proponuję: Anna mocniej zacisnęła dłoń na rękojeści.
…że wesoła żaba z bajki nie została jednak zdepnięta… – Raczej: …że wesoła żaba z bajki nie została jednak nadepnięta/ zdeptana…
Sięgnęła z górnej półki trzygłowego smoka. – Zdjęła/ Wzięła z górnej półki trzygłowego smoka.
Chciała go zgnieść, miętosić w palcach, aż zamieni się w bezkształtną breję… – Jak wiemy, smok jest z plasteliny, a ta nigdy nie miała półpłynnej konsystencji brei.
…po czym zorientuje się, że jej mąż kłamie, a później powęszy i zorientuje się… – Powtórzenie.
Pewnie coś jej się przewidziało, przecież była w stresie. – Pewnie coś jej się przywidziało, przecież była w stresie.
Kiedyś całkiem nieźle tańczyła, a Henry lubił sposób, w jaki się poruszała. Całkiem nieźle. Wszystko, co robiła, robiła całkiem nieźle. W pracy szło jej całkiem nieźle. Była całkiem niezłą matką. – Czy to celowe powtórzenia?
Willa położona była na wzniesieniu u podnóża wysokich gór. Rozpościerał się z niej przepiękny widok na położone niżej jezioro… – Powtórzenie.
W radiu ze starociami The Rolling Stones grało właśnie… – The Rolling Stones to zespół, więc: …The Rolling Stones grał/ grali właśnie…
W górach o wypadek nie trudno… – W górach o wypadek nietrudno…
…pierwszy raz usłyszał jej grę na skrzypcach. Naigrywał się z niej, lecz gdy zagrała poczuł się malutki. – Nie brzmi to najlepiej.
Odwrócił się w kierunku blasku świateł. Widział jeszcze w oddali sylwetkę taty i pobiegł w jego kierunku. – Powtórzenie.
Kąciki jej oczu zwęziły się… – W jaki sposób zwężają się kąciki oczu?
– Choć do środka jest tutaj… – – Chodź/ Wejdź do środka, jest tutaj…
– Na prawdę musimy lecieć… – – Naprawdę musimy lecieć…
…po czym włożyła okrycie na wieszak i odwiesiła do zamykanej na klucz szafy. – Nie brzmi to zbyt dobrze.
Może: …po czym włożyła okrycie na ramiączko i odwiesiła do zamykanej na klucz szafy.
Wspomnieniami jej szczęśliwych lat, jej syna jej życia. Jest jej jedynym punktem odniesienia na tym świecie. – Czy wszystkie zaimki są niezbędne?
…z pudełkiem herbaty ekspresowej, sokiem i cukiernicą po środku. – …z pudełkiem herbaty ekspresowej, sokiem i cukiernicą pośrodku.
Henry wyjrzał na ulicę przez okno, odsłaniając zasłony. – Powtórzenie.
Proponuję: Henry wyjrzał na ulicę przez okno, odsuwając zasłony.
…chwyciła za klamkę, gdy ta sama poruszyła się i stojący za nią mężczyzna odepchnął drzwi. – Mężczyzna stał za klamką?
…w jakiejś przypadkowej placówce LST i jakimś szczęśliwym trafem udało mu się wydostać. – Powtórzenie.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Łapanka nie zmieściła się w jednym poście. Oto dokończenie:
Sam, tak samo jak stojący przed nim desperat… – Źle to brzmi.
…jak stojący przed nim desperat, nie raz bił się z myślami. – …jak stojący przed nim desperat, nieraz bił się z myślami.
Najpierw myśliwca i bombowca. – Najpierw myśliwiec i bombowiec.
…na jednej z półek postawiła ciepły kubek soku. – …na jednej z półek postawiła kubek ciepłego soku.
Jedna z nich wpadła przez komin do kotłowni, co unieruchomiło statek. Na szczęście ostatnia wpadła do wody… – Powtórzenie.
…bo ona na pewno przepołowiłaby okręt na pół. – Masło maślane. Czy można coś przepołowić inaczej, nie na pół?
…torpeda trafiła w sam środek okrętu i przepołowiła go na pół. – Jak wyżej.
Marynarze wpatrywali się w fale, wypatrując z nadzieją… – Powtórzenie.
…podbiegł do niego, złapał i szybko podniósł na ręce. – Raczej: …podbiegł do niego, złapał i szybko wziął na ręce.
Przez chwile nie mógł włożyć ich do stacyjki, ale po chwili odpalił i ruszył. – Literówka. Powtórzenie.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Dziękuję za poświęcony czas i wskazówki! Pisania ciekawszych opowiadań obiecać nie mogę, ale z pewnością nie będę nikomu marnował czasu. Mam jeszcze tylko jedno pytanie “regulatorzy”, czy nick na tym forum odmieniamy?
Bardzo się cieszę, że mogłam pomóc. ;-)
czy nick na tym forum odmieniamy?
Nicki są tutaj naszymi imionami i tak na tym forum, jak i na innych, odmieniają się.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Dziękuję za odpowiedź, ale to było tylko mrugnięcie powieką w Twoim kierunku Regulatorko ;)
Peace&love
Tak po prawdzie, to mrugamy do kogoś, nie w czyimś kierunku. Ale samo mrugnięcie jest prawidłowe. ;-D
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Plus za obecność fabuły. Autor się napracował, bo opowiadanie jest długie, ale pożądane "frezowanie" przydałoby się tekstowi, żeby nabrał wyglądu. O kwestii kopiowania człowieka i implikacjach istnienia czy nieistnienia oryginału pisał już Lem (ale w innym kontekście) w Summa Technologiae.
Hmm… ogólnie nie podeszło, ale nie każdemu musi.
Tak po prawdzie to w tym zdaniu :Mam nadzieję, Ostry-haszu, że Twoje kolejne opowiadania będą ciekawe i napisane znacznie lepiej. Użycie mojego nicku pochodzącego od nazwiska jest niefoortunne. Lepiej wypadałoby zwrócenie się do mnie autorze, tak jak to robisz zazwyczaj ;-) Blackburn: Dziękuję za poświęcony czas i komentarz.
Tak po prawdzie to w tym zdaniu :Mam nadzieję, Ostry-haszu, że Twoje kolejne opowiadania będą ciekawe i napisane znacznie lepiej. Użycie mojego nicku pochodzącego od nazwiska jest niefoortunne. Lepiej wypadałoby zwrócenie się do mnie autorze, tak jak to robisz zazwyczaj ;-)
Przykro mi, że poczułeś się niekomfortowo, bo odmieniłam Twój nick.
Wyznam, że jestem nieco zdumiona prośbą, ale jeśli od tego ma zależeć Twoje dobre samopoczucie, mogę zrezygnować z używania nicka i zwracać się do Ciebie tak, jak sobie życzysz.
Jestem przekonana, że odmienienie nicka nie było niefortunne, bo błędu nie popełniłam, tym bardziej, że nazwiska również podlegają odmianie. Podeprę się opiniami: profesora Mirosława Bańkowskiego http://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Odmieniac-nicki;11683.html i profesora Jana Miodka Czytaj więcej: http://www.nto.pl/magazyn/reportaz/art/4161843,prof-jan-miodek-nazwiska-trzeba-odmieniac,id,t.html
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
whatever. Sorry prawdopodobnie czepiam się, ponieważ jest to zwykła frustracja w zetknięciu z prawdą. Żeby się wytłumaczyć, to nad poprawkami i skracaniem tekstu spędziłem sporo (za dużo)czasu, by nie pokazać nikomu lekceważenia. Niestety nie udało się, za duże braki i nie moja dziedzina. Nie ma potrzeby kontynuować tego tematu.
Pozdrawiam
Wojtek
Nie ma sprawy i nie ma potrzeby tłumaczenia się. Mnie także czasami zdarza się czepiać – ot, taka wrodzona czepliwość Regulatorki. ;-)
Życzę Ci szybkiego pozbycia się frustracji, wręcz uwolnienia się od niej na zawsze.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Podobał mi się pomysł i, jak już wspomniał Blackburn, duży plus za sporą dawkę fabuły. Zakończenie również przypadło mnie do gustu, ale ja często lubię zakończenia, na które inni narzekają :P Na pewno są momenty, gdzie przydałoby się przyciąć to i owo. Scena finałowej zabawy modelami chyba najbardziej rzuca się w oczy – za długa. Scena, gdy ma paść finałowy strzał, a następuje bardzo długa analiza myśli i postępowań, również mocno wybija z rytmu. Ciekawie przedstawiłeś za to tych “złych” z korporacji, wciąż Henry o nich wspominał, bardzo się ich bał, a przez cały tekst siedzą w cieniu, co jest dość przerażające.
zygfryd89: Bardzo dziękuję za komentarz i poświęcony czas. Cieszę się, że Ci się podobało. Po czasie tez bardziej dostrzegam te dłużyzny, więc może w przyszłości uda mi się tego uniknąć. Pozdrawiam.
W kilku miejscach wpadło mi w oko parę przecinków, na przykład:
– Wiek[-,] pana dyrektora? – z wyraźną nutą złośliwości kontynuowała Monika.
Brak możliwości posiadania potomstwa[-,] nie sprawiał, że nie posiadał instynktu ojcowskiego czy jakiegokolwiek ludzkiego odruchu.
– Musimy się śpieszyć[+,] panie dyrektorze – powiedziała Monika, uśmiechając się szczerze do Henry’ego.
I kilka literówek, jak tutaj:
– Zezwalam na dematerializacje źródła! – wykrzyczał i zemdlał.
Przez chwile wydawało mu się, że w szybie auta, które stoi na równoległym pasie, widzi swoje odbicie.
Mnie się podobało :)
Myślę, że bohaterowie nie do końca (albo wcale) przemyśleli konsekwencje, które poniosą (lub mogą ponieść) i oni sami, i ich kopie, które nie do końca muszą się zgodzić na taki los.
Ogólnie lubię pętle i fajnie, że znalazłeś sposób na uniknięcie powtarzania sytuacji bez możliwości ingerowania w schemat. Zdaję sobie sprawę, że gdyby nie to, nie byłoby (takiego) opowiadania ;)
Dobrze mi się czytało.
Fajne :)
Przynoszę radość :)