– Doktor Adam Kracy. – Jej głos przypomina rzężenie umierającej kobyły, a wyłupiaste oczy przewiercają na wskroś. – Wiek: czterdzieści cztery lata. Stan cywilny: wolny. Miejsce urodzenia: nieznane. Imiona rodziców: nieznane – tu robi pauzę i unosi spojrzenie znad papierów. – Profesja: Śmierciodawca.
– Już nie – poprawia ją. – Teraz Odgrzebywacz. Odgrzebuję ludzi z dna. Metaforycznie rzecz ujmując.
– Ach, tak. Oczywiście. A wie pan, że jest to czyn podlegający wysokiej karze?
– Nie można zmieniać pracy?
– Nie można ludziom odmawiać, czy też zniechęcać do śmierci, jeśli wcześniej wyrazili na nią zgodę.
– Jestem tego świadom.
Pomarszczona kobyła wypuszcza głośno powietrze i poprawia okulary.
– Co zmotywowało pana do porzucenia tak szacownej profesji?
Adam Kracy nie zastanawia się choćby przez chwilę.
– Sumienie.
Kobieta robi minę, jak gdyby pierwszy raz słyszała to słowo z ust byłego, ale jednak, Śmierciodawcy.
– Przestudiowałam dokładnie pańską dokumentację i jestem w szoku. Dziesięcioletnia historia kariery bez zarzutu, nigdy nie wpłynęła na pana żadna skarga, nie dostał pan upomnienia. Prawie wszystkie zabiegi wykonane skutecznie i metodycznie. Jest nawet ustęp, że “Doktor Adam Kracy to Śmierciodawca, jakiego ludzie najbardziej potrzebowali: opanowany, niestrzępiący języka, o stalowych nerwach”. – Kobieta zdejmuje okulary i przeciera oczy dłonią. – A tu nagle takie dwa nieudane przypadki… Chyba rozumie pan powód wezwania i nie będzie zdziwiony, jeśli…
– Jeśli opowiem wszystko z własnej perspektywy?
– I możliwie najbardziej bezstronnie – potakuje kobieta.
Mężczyzna rozsiada się wygodnie, zakładając nogę na nogę i kładąc splecione dłonie na brzuchu.
– Słyszała pani o Annie Rosie?
– Ach, o pacjencie dwadzieścia pięć? – Kobieta wyraźnie ożywia się, zapragnąwszy usłyszeć znaną lokalnie historię z nowej perspektywy.
– Ona faktycznie była moim dwudziestym piątym pacjentem tamtego dnia, ale nazywała się Anna Rosa. Może sobie to pani zapisać, żeby przypomnieć o tym przy okazji innym „doktorom”. – Jego przytyk złości kobietę, ale Adam Kracy nie zwraca na to uwagi. Myślami jest już zupełnie gdzieś indziej. Przed sutereną na ulicy Grząskiej.
To był dzień jak każdy poprzedni. Zacinał deszcz, ciemne chmury sprawiały wrażenie późnej nocy, a mroźne powietrze odbierało dech w płucach. Stanąwszy przed drzwiami mojej ostatniej pacjentki, spojrzałem na zegarek: dwadzieścia po ósmej. Za godzinę miałem być w domu. Ta myśl zawsze pomagała mi zwalczyć zmęczenie, które odczuwałem przez żmudność własnej pracy. Kiedyś wydawała się wzniosła – dawała ukojenie prawdziwie cierpiącym. Później wzywany byłem z powodu depresji, amputowanej kończyny, straconej córki czy syna, przewlekłego bólu głowy. Nowatorstwo zmieniło się w monotonię, a niegdyś niedostępna usługa w przelotny kaprys.
Zapukawszy do drzwi, poprawiłem krawat.
– Dobry wieczór – zacząłem, gdy z wnętrza wychyliła się kobieca głowa. – Jestem spodziewany.
– Ach… – stęknęła kobieta, blednąc. – Pan do małej Aneczki? Proszę, proszę za mną.
Podążyłem posłusznie, nie zwracając większej uwagi na wygląd pomieszczeń czy ludzi. Wolałem nie pamiętać. Nigdy nie wracać wspomnieniami.
Mój zawód wymagał pełnego skupienia i obojętności, ponieważ nie można było ulegać błaganiom o darowanie życia bliskim. Aż do momentu przybycia Śmierciodawcy pacjent mógł złożyć podanie o wycofanie “Wniosku Dawania Śmierci”, ale było już na to za późno, kiedy przybywaliśmy.
– Wynajęły małą suterenkę. Wie pan, pani Rosa nie pracuje, bo chora na serce, jej mąż dawno zmarły… – opowiadała gospodyni.
Jednak ja nie słuchałem. Nic mnie to nie obchodziło. Przyszedłem, aby wykonać swoją pracę. Dalszy potok słów utwierdzał jedynie w przekonaniu, że to właśnie gospodyni zapłaciła za usługę. Inaczej by tyle nie gadała, chcąc zagłuszyć poczucie winy lub obarczyć nią mnie. Bo może zrezygnuję? „Pal licho pieniądze, niechże pan po prostu wyjdzie!”, słyszałem nierzadko. Nie odpowiedziawszy, przy wtórze rozkładanej aparatury, zrozpaczeni padali na kolana i chowali twarze w dłoniach, a zdenerwowani wołali, że nie mam sumienia. Że nie jestem człowiekiem. Kilkukrotnie zastanawiałem się, kto jest nim mniej – ten, kto pozbawia kogoś życia bezpośrednio, czy ten, który robi to za pomocą pośrednika. W ogólnym rozrachunku chyba nie ma to znaczenia.
Tymczasem pani Rosa nawet nie drgnęła, gdy cicho stanąłem przed łóżkiem dziewczynki. Anna była trupioblada, jednak lekki uśmiech nie schodził z jej ust. Wyglądała jak słodka laleczka, której ktoś zapomniał namalować kolory. Albo po prostu zindoktrynowana przez psychologów czekała na „akt wyzwolenia”.
Otworzyłem walizkę i wprawnie zacząłem składać miniaturowe, platynowe rurki. Te plastikowe, szpitalne, nigdy się nie nadawały. Poza tym, element dozujący musiał składać się z jedenastu mocno przytwierdzonych części, nie będąc jednolitą całością, i musiał koniecznie składany być przy pacjencie i rodzinie. Dlatego zawsze trochę to trwało. Czasem w kompletnej ciszy, jak wtedy, czasem wśród zawodzeń i jęków. Później wyciągnąłem flakonik z jasnoniebieskim płynem (dla ludzi z chorobą krwi miał kolor jasnofioletowy – zawsze trzeba pilnie przestrzegać sprawdzania dokumentacji pacjenta). Jego wygląd był tak delikatny, jak łagodne było jego działanie. Żadnego bólu, żadnej świadomości, że to „właśnie już”.
Po napełnieniu narzędzia płynem nadeszła część najważniejsza. Odkręciłem zawór.
Nie pamiętam twarzy pani Rosy, ani koloru ścian. Trudno jest mi obecnie przypomnieć sobie czy jedyna lampa stała po prawej, czy po lewej stronie w pokoju. Jak długo schodziłem po schodach. Ile krzeseł było w pomieszczeniu. Co ważniejsze: czy faktycznie w dokumentacji Anny Rosy widniało przeciwwskazanie plotonu?
Jeśli odpowiedź brzmi: tak, to wszystko, co nastąpiło zaledwie dwie sekundy później, zaistniało jedynie jako moja pomyłka.
W świetle dogasającej żarówki Anna wyglądała jak koszmar rodem z najczarniejszych snów kata.
W ciągu uderzenia serca z bladej dziewczynki zamieniła się w monstrum z odchodzącą skórą i z oczami zalanymi krwią. Do niedawna jeszcze tak wątłe rączki, teraz zacisnęły się ze zwierzęcą siłą na pościeli. Ciało wygięło się w idealny łuk, a głowa zaczęła nienaturalnie podrygiwać, rozpryskując naokoło pianę z ust. Stałem i patrzyłem na nią wzrokiem nic nierozumiejącego kocięcia.
– Co to jest? – wycharczała pani Rosa. Poczułem kościste palce zaciśnięte na ramieniu. – Co pan zrobił?
Drżącymi dłońmi wyciągnąłem dokumentację Anny. Pot zasłaniał mi całe pole widzenia, więc nie mogłem przeczytać, czy był tam ten ploton, czy nie. Wtedy dziewczynka zawyła głosem, który w niczym nie przypominał ludzkiego.
– Proszę… POMOCY! – zaskomlała ustami pełnymi już nie piany, a krwi.
– Ja nie… Nic nie rozumiem. Nigdy do niczego takiego nie doszło!
– Niech pan coś zrobi, do diaska! – krzyknęła kobieta.
I zrobiłem. Uciekłem.
– Ha! A więc uciekł pan! – woła tryumfalnie stara kobyła.
Tik-tak. Elektryczny zegar wystukuje kolejne sekundy.
– Tak – odpowiada Adam Kracy po kilku dłuższych chwilach.
– Nie było to dokładnie niezgodne z prawem, bo w końcu w umowie jest przypis, że wykonawca nie ponosi odpowiedzialności za wszelkie efekty uboczne et cetera, et cetera, ale jednak nie podejrzewałam pana o taką impulsywność.
Między rozmówcami zapada cisza. Mężczyzna pochyla w zamyśleniu głowę.
– Proszę mi powiedzieć – zaczyna – czy w przeciwwskazaniach był wpisany ploton?
Kobieta milczy uparcie, uśmiechając się z wyższością.
– Niech pan opowiada dalej. Najlepiej o przypadku dwadzieścia… – poprawia się. – O przypadku Tomasza Osińskiego.
Do pracy wróciłem po dwóch tygodniach. W Kantynie współpracownicy milczeli porozumiewawczo.
– Ech, śliska sprawa. Prawdziwy koszmar Śmierciodawcy – skwitował jeden z nich, kładąc mi dłoń na ramieniu.
Dlaczego wróciłem? Chyba z obowiązku. W końcu to mogło zdarzyć się każdemu i naturalną koleją rzeczy było zaakceptowanie tego, co się stało. Na decyzji zaważyło również skrzywione poczucie moralności – miałem nadzieję naprawić swój błąd przez perfekcyjnie wykonane zabiegi.
Mimo to, odczułem niemałą ulgę, gdy Dyżurna wręczyła mi tamtego dnia listę zawierającą tylko jedno nazwisko: Tomasza Osińskiego z Alei Miedzi.
Znowu deszcz, mróz i słabo zawiązany krawat. Znowu nawiedzające myśli o powrocie do domu. Nie chciałem tam być. Nie chciałem patrzyć w oczy rodziców, w których widniało jedynie martwe ukojenie, na ich usta krzyczące: „Tak będzie dla niego najlepiej“.
Jak w każdym przypadku i tym razem prowadzono mnie do najdalszego pokoju – tak jakby Tomasz był brudną tajemnicą, a nie dzieckiem skazanym na śmierć. Jednak teraz zapamiętałem wszystko. Skromnie, lecz elegancko umeblowaną kuchnię, sosnową meblościankę w salonie, a na niej puste, wolne od kurzu miejsca, na których jeszcze przed chwilą musiały stać zdjęcia rodzinne. Skrzypiącą podłogę. Niski sufit pokryty boazerią. Ściany pomalowane w kolorze umierającego słońca.
Ojciec chłopca, mężczyzna o surowej twarzy, lekko zapukał do pokoju.
– Tomasz… Ach, nie śpisz? Przyszedł do ciebie doktor.
Otworzył drzwi, po czym szybko umknął do salonu. Najwidoczniej wolał nie widzieć.
– Dzień dobry – usłyszałem.
Patrzył na mnie ukryty w cieniu, osiemnastoletni chłopak, sztywno siedzący w fotelu pod zasłoniętym oknem. Chciał sprawiać wrażenie silniejszego, niż pozwalał na to wiek. Mimo mocno uczepionych palców na podłokietnikach i wysoko uniesionej brody, czuć było odeń strach.
– Witaj – odpowiedziałem, patrząc chłopcu prosto w oczy, co okazało się moją zgubą. Jego stalowoniebieski wzrok nieświadomie błagał o litość.
To było tak nienaturalne ze strony pacjenta, że stanąłem jak wrośnięty w ziemię.
– Czy coś się stało?
Właśnie: „czy coś się stało?” To ja powinienem zadać to pytanie. Czy ojciec zmusza cię do zabiegu, czy może dzięki wpływom załatwił go bez twojej woli? A może to psycholog dokonał tak skutecznego procesu indoktrynacji? Czy to była twoja w pełni świadoma decyzja? Jeśli tak to dlaczego…
– Dlaczego chcesz umrzeć?
Zapadła grobowa cisza. Żaden z nas nie spodziewał się tego pytania.
– A dlaczego pan chce żyć?
– Ponieważ… – Próbowałem zebrać myśli. – Nieważne jak bardzo daje nam w kość, życie to jedyna rzecz, która jest naprawdę nasza. Jak można pozwolić odebrać sobie i to? – Zdziwiłem tym i chłopca, i samego siebie.
– Co? Przecież jest pan Śmierciodawcą! Jak pan może tak mówić? – Jego dłonie zaciskały się, to znów otwierały. – Poza tym… życie nie może mi już nic więcej zaoferować. Już od dawna nie jest moje – odpowiedział, podciągając kolana pod brodę. Był taki drobny. Taki niewinny.
Wcześniej tego nie dostrzegłem. Nie zauważyłem bezbronności własnych pacjentów w chwili przed śmiercią. Nieważne czy staruch, czy młodzik. Nawet w oczach celowo zindoktrynowanych błyskał ten nagły cień zwątpienia.
– Naprawdę? Patrzę i widzę chłopca, na którego czeka piękne życie, jeśli po nie sięgnie.
Spod cienia doszedł mnie gardłowy śmiech.
– Piękne życie, tak? – Chłopak wstał i chwiejnie stawiał kolejne kroki. – A co pan powie o tym pięknie?! – krzyknął.
Jego twarz wydawała się rozpadać. Jak gdyby ktoś przyłożył ją do rozpalonego żelaza, bo policzki były zniekształcone, broda wydłużona, a łuki brwiowe zwisały smętnie. Po nosie zostały tylko odpychające resztki. Jedynie oczy zachowały ludzki wyraz – złowrogi, oskarżający wyraz.
– Odebrano mi szansę na wspaniałe życie! Jest zniszczone, podarte, spalone! Nie ma! Nic już nie ma! – wypluł z siebie całą złość. To było tak, jakby temu młodemu, bo przecież zaledwie osiemnastoletniemu chłopcu, tylko ona pozostała.
Usłyszałem kroki zmierzające do pokoju, więc szybko przekręciłem klucz w zamku.
– Kto ci to zrobił? – spytałem, choć znałem odpowiedź. Do dziś nie wiem skąd, ale przeczucie mnie nie myliło. – To on, prawda? To twój ojciec?
Tomasz zaczął się cofać, spuszczając głowę i obejmując się ramionami. To przecież nie pierwszy raz, kiedy ktoś z kieszeniami wypchanymi forsą załatwiał taki „zabieg” dla rodziny. Usługa dawania śmierci stała się legalną i popularną opcją prezentową.
W jednej chwili przypomniałem go sobie dokładnie: wysoki, suchy jak chrust i sztywny jak pień. Małe, czarne oczka. Usta wygięte w dobrotliwym lekceważeniu. W przeciwieństwie do innych ludzi ani trochę nieprzytłoczony sytuacją.
– Zapraszam – mówi. – Pośpiesz się! Chcę mieć to za sobą! Mam lepsze rzeczy do roboty! – myśli.
Od razu coś mi w nim nie pasowało. Ale żeby własne dziecko… Nagle potwór zaczął pukać do drzwi. Nie zwracałem na to uwagi.
– Powiedz mi, Tomku, dlaczego? Dlaczego to zrobił? Przecież to nienormalne.
– A czy potrafi pan zrozumieć, co siedzi w ludzkiej psychice? Kiedyś było inaczej. Spokojnie. Aż pewnego dnia, ponad rok temu, pokłóciliśmy się. Nie byłem takim synem, jakiego chciał. Więc wepchnął moją głowę do rozpalonego kominka. Cudowny ojciec, prawda? Wymierza „sprawiedliwe kary” – jego głos był coraz bardziej cierpki. – Tak to określił. W szpitalu usprawiedliwił to wypadkiem.
Mężczyzna odszedł spod drzwi. Najwyraźniej uznał krzyk syna za nic niewartą błahostkę.
– Zagroził, że jeśli komukolwiek powiem prawdę, to zrobi to ponownie i jeszcze raz i jeszcze raz. Aż do skutku. Później stałem się “politycznie niewygodny”, cokolwiek to znaczy. Psychologom mówiłem, co chcieli usłyszeć. Jakoś odechciało mi się żyć w świecie, w którym śmierć nazywa się „wyzwoleniem”. Do diabła z tym wszystkim! Niechże pan zrobi to, za co panu płacą! – wychrypiał zdławionym od łez głosem i opadł ciężko na łóżko.
– Wszystko będzie dobrze – zdołałem jedynie wyszeptać.
– Wyszedłem i pożegnałem pana Osińskiego słowami, że usługę mi powierzoną wykonałem. Wtedy właśnie postanowiłem porzucić karierę Śmierciodawcy i zająć się czymś kompletnie przeciwnym. Później zostałem wezwany i oto jestem.
Kobieta wstaje powoli, by nacisnąć parę przycisków na konsoli, po kryjomu wycierając oczy.
– Wyłączyłam nagranie. Zamknęłam drzwi. Proszę, czy mógłbyś… – niespodziewanie dla nich dwojga przechodzi na ty. Mówi głosem pełnym emocji, a jej niewypowiedziana prośba spotyka się ze zgodą ze strony Adama Kracego.
Być może nie powinien mówić już nic więcej, ale wydaje się mieć niespotykany talent w ocenie ludzi.
– Tomku – dodałem chwilę później. – Nie mogę spełnić prośby twojego ojca, dopóki nie stanie się ona w pełni twoją własną. Zabrania tego regulamin.
Oczywiście nie ma żadnego pisanego prawa. Chłopak zgodził się będąc w pełni władz umysłowych i żaden urząd nie zagłębia się w podłoże psychologiczne. Ja jednak nie byłem Śmierciodawcą. Już nie.
Tomek uniósł głowę.
– Jak to?
Wstałem i podniosłem walizkę.
– Nie dasz mi śmierci? – spytał.
– Może później, jeśli wciąż będziesz jej pragnął. Proszę cię jednak, żebyś zastanowił się, czy warto odrzucać życie z powodu jednego człowieka.
Tomek zacisnął usta i w świetle, które jakimś cudem przedostało się przez zaciągnięte zasłony, nie wyglądał żałośnie. Wyglądał jak człowiek, który nigdy nie zaznał szczęścia, co było po stokroć gorsze.
– Dobrze. Umówmy się, że przyjdę dzisiaj w nocy i jeśli wciąż będziesz chciał umrzeć, to spełnię twą prośbę bez słowa. W międzyczasie, za każdym razem, gdy usłyszysz kroki na korytarzu, to nieruchomo położysz się na łóżku. Twój ojciec będzie myślał, że jesteś martwy. Powiem mu, że Wywoźnicy przyjadą dopiero jutro. W razie czego jednak, musisz udawać martwego!
Przekręciłem klucz w zamku.
– Ach, jeszcze jedno. Czy pan Osiński jest może na coś chory?
– Eee… tak. Na hemofilię.
– Na hemofilię powiadasz… To akurat świetnie się składa. Słyszałem, że to przykra choroba.
Zostawiłem rozkojarzonego chłopaka, a ojcu powiedziałem prawdę: że jego syn już niedługo będzie w końcu wolny.
Trzy mililitry niebieskiego roztworu. Wystarczająco dużo, żeby zadziałało, ale na tyle mało, żeby móc zastanowić się nad definicją śmierci. To był najdłuższy kwadrans w jego życiu.
Stałem nad łóżkiem pana Osińskiego, szanownego sędziego i najbardziej wpływowego człowieka w mieście, którego nie zdołały ocalić ani pieniądze, ani znajomości. Według oficjalnej dokumentacji syn uczył się w szwedzkim internacie, a żona umarła dziesięć lat temu.
– Współczuję śmierci żony. Rzeczywiście zachorowała czy może przez przypadek zasnęła w kuchni z odkręconym gazem? – zapytałem, nie zwracając uwagi, że adresat wył i rzucał się po pościeli. – Ależ proszę nie krzyczeć. Przecież to nie boli.
Zakręciłem zawór. Mężczyzna zaczął łapać powietrze jak ryba wyrzucona na brzeg.
– Cze-czego chcesz, świrze? – wychrypiał.
– Chyba to jego powinieneś spytać.
Zza moich pleców wychylił się Tomek. Położył dłoń na czole ojca.
– Wszystko będzie dobrze – szepnął, po czym sięgnął ręką do zaworu.
– Nie, nie, nie – mamrotał kręcąc głową – Błagam! NIE!
– Boisz się śmierci, tato? To przecież nic takiego.
Niebieski roztwór znów przelał się przez platynową rurkę wprost do ciała biednego hemofilika. Pan Osiński ukrywał wiele rzeczy w swojej dokumentacji, również własną chorobę. Dlatego nie wiedziałem, iż fiolka, którą powinienem był wyjąć, powinna być fioletowa! Skąd mogłem wiedzieć, że zastosowawszy nie tę, co trzeba, mogę doprowadzić do takiego stanu rzeczy!
– Mam jeszcze jeden roztwór w walizce, jeśli wciąż jesteś chętny – zaproponowałem, gdy razem z Tomkiem przestąpiłem próg domu.
Tym razem mroźne powietrze przyjemnie chłodziło rozemocjonowane twarze.
– Nie. Już nie. Jeszcze nigdy nie było mi lepiej.
Adam Kracy, czterdziestoczteroletni Odgrzebywacz, wstaje i zapina guziki kamizelki. Pod naporem oskarżającego spojrzenia kobiety mówi:
– Pan Osiński nie zginął tamtej nocy. Jak wiadomo, trzy mililitry nie są do tego zdolne.
– Szkoda.
– Szkoda – zgadza się mężczyzna. – Jednak nie byłem już wtedy Śmierciodawcą. Co do chłopca… poszedł swoją drogą. Nie miałem obowiązku go zatrzymywać.
– Rozumiem.
Mężczyzna zakłada kapelusz i cierpliwie czeka, aż kobieta – Najwyższa Sędzia w Komisji Etyki Śmierciodawców – orzeknie wyrok.
– Jesteś wolny. Na mocy nadanych mi uprawnień nie znajduję niczego, co byłoby niezgodne z prawem. W końcu sądzę Śmierciodawców, a ty ewidentnie nigdy nim nie byłeś.
Wydaje się, jak gdyby nagle w pokoju zrobiło się jaśniej. Twarz kobiety nie jest już taka surowa, wręcz można dostrzec w niej radość, która odmładza każdego człowieka.
– Pani Rosa zataiła prawdę – odzywa się jeszcze, zanim mężczyzna otworzy drzwi. Plotonu nie było w dokumentacji.
– Dziękuję. – Jeśli dobrze się przyjrzeć, w kącikach jego ust można dostrzec uśmiech. Taki prawdziwy, taki, który pojawia się pod naporem największej ulgi.
– Nie, to ja dziękuję. Otworzyłeś mi oczy. Do widzenia i… pozdrów chłopca – mruga porozumiewawczo.
*
– Jestem! – woła od progu młody mężczyzna w masce zasłaniającej całą twarz, a wyobrażającej głowę ptaka. Nosi ją raczej dla wygody innych, niż dla własnej, bo jest do swojego kalectwa już przyzwyczajony. Przypomina mu o czymś ważnym.
Po chwili wyjmuje z torby duży plik kartek i po kolei wkłada je do odpowiednich rubryk. Na wierzchu zostawia tylko kilka z nich.
– Coś ciekawego? – pyta drugi mężczyzna, starszy, ale nie mniej podekscytowany.
– Jedna dziewczyna w Wielkiej Brytanii, o dziwo, nikt nie zwrócił uwagi, że ktoś w śpiączce raczej nie jest zdolny do podejmowania jakichkolwiek decyzji, mężczyzna w USA – jawnie sprzeciwiał się zabiegom – i starsza kobieta z Warszawy – kwestia spadku.
– Hm. W takim razie dużo pracy przed tobą.
– Przede mną? – Śmieje się młodszy.
– No tak. W końcu przekonywanie ludzi nie jest łatwe. Wiem to z doświadczenia! Ty będziesz pracował, a ja… – ciągnie, wyjmując z walizki fiolkę o delikatnym, bladoniebieskim odcieniu. – A ja się trochę zabawię.