
Na pewnej lesistej wyspie, której położenie i nazwa nie są już znane ludzkiej pamięci, istniała pewna bardzo malutka wioska – ot, ledwie kilka domków z bali, a w nich trzy czy cztery wielodzietne rodziny mieszkające tu od pokoleń. Wśród nich żył umiejętny kowal w kwiecie wieku, którego imię brzmiało Karol – proste imię dla prostego człowieka o prostej robocie – jednak znajomi żartobliwie skracali je do „Kari”, czemu kowal nie miał nic przeciwko. Z sąsiadami żył w jak najlepszych stosunkach. Doceniali go za jego pracę, gdyż jedynie on potrafił na wyspie obrabiać żelazo, a w zamian dostawał on od reszty wszelkie rzeczy niezbędne do życia dla jego rodziny.
Karol niezwykle dbał o zdrowie i utrzymywał krzepkość, wigor i siłę, jednak mimo swego kowalskiego geniuszu nie potrafił ochronić się przed nieubłaganym czasem; w miarę upływu lat jego praca stawała się coraz trudniejsza. Starzał się, a mieszkańcy, którym powodziło się na wyspie lepiej i lepiej, potrzebowali coraz to nowych i lepszych narzędzi, które tylko Karol potrafił wykonywać. Musiał wreszcie stanąć twarzą w twarz z prawdą: nie mógł już dłużej porządnie wykonywać swojej ukochanej pracy.
– Jestem zmęczony – rzekł pewnego razu do siebie, ocierając pot przy kuciu nożyc. – Moje ręce już nie wytrzymują. To żelazo, które kuję, to ma dobrze! Jest twarde samo z siebie i wytrzyma o wiele więcej, niż słabnące mięśnie. Gdyby tylko moje ramiona były z żelaza…
– Ależ mogą być!
Karol odwrócił się gwałtownie i ujrzał, że w jego warsztacie zawitał niespodziewany gość, który w dodatku w tajemniczy sposób podkradł się do niego bez szmeru. Był to człowiek znany w wiosce, choć nieczęsto widywany – profesor Delta, iście genialny naukowiec, a według niektórych czarownik, mieszkający w głębi wyspy, gdzie nieustannie pracował nad nowymi wynalazkami. Do wioski przychodził – a raczej przyjeżdżał swym wehikułem – raz na miesiąc, by kupić nieco świeżych ryb, które tak uwielbiał. Mało powiedzieć, że Karol zdziwił się jego widokiem; co taki wielki wynalazca robił w jego prostym warsztacie?
– Ależ mogą być z żelaza! – powtórzył profesor.
– W jaki sposób? Bardzo by mi pomogły – przyznał Karol, unosząc swe pokryte marszczącą się skórą ręce.
– Pójdź ze mną! Pokażę ci!
Profesor Delta odwrócił się z dramatyzmem i zaczął dziarskim krokiem iść poza wioskę, dając Karolowi gestem do zrozumienia, że ma podążyć za nim. Myśląc, że nie może z tego przecież przyjść nic złego, kowal zostawił swój warsztat i pozwolił wynalazcy się prowadzić.
Jakież było jego zdziwienie, gdy okazało się, że Delta zaprowadził go nigdzie indziej, jak do swej wielkiej, tajemnej pracowni, gdzie miały miejsce wszystkie jego eksperymenty i gdzie konstruował swoje wynalazki. Tam pokrótce wyjaśnił Karolowi szczegóły swojego nowego, wielkiego eksperymentu, do którego szukał właśnie ochotnika. Słysząc, jaki to eksperyment, Karol zgodził się wręcz natychmiast.
Gdy godzinę, a może dwie później obudził się w łóżku w pracowni Delty, spojrzał na swe dłonie. Wedle obietnicy naukowca, składały się teraz z czystego żelaza, zamiast ciała – tak samo reszta rąk, w tym ramiona, na których tak mu zależało. Mógł poruszać żelazną masą jak mięśniami – i choćby najmocniej je wysilał, nie odczuwał bólu ani zmęczenia! Okrzyknął profesora cudotwórcą; a ów jedynie się uśmiechnął tajemniczo i rzekł, że planuje kolejne eksperymenty, jeśli jeszcze kiedyś Karol będzie potrzebował podobnej pomocy. Uradowany kowal wrócił do swojej wioski, gdzie opowiedział o wszystkim rodzinie, która z początku patrzyła nieufnie na nowe ręce Karola, ale zdecydowała, że jeśli uczynią go szczęśliwym, to mogą być. Karol musiał być bardzo ostrożny ze swoją nową ręką. Profesor przestrzegł go, że nie może się ona zbytnio zamoczyć, gdyż wtedy się zepsuje. Kowal od tamtego dnia mył się bardzo ostrożnie.
Mijały dni, a sytuacja tylko się polepszała. Karol ze swoimi żelaznymi ramionami mógł teraz nie tylko kuć szybciej, sprawniej i więcej, ale też zaczął udzielać się w budowaniu nowych domów, ogrodzeń i pracy tragarza. Jego żelazne ręce sprawiały, że nawet się przy tym nie pocił, a wiosce powodziło się coraz lepiej. Wreszcie Karol postanowił, że skoro kowalstwo zajmuje mu teraz tak mało czasu, to może powinien zająć się czymś jeszcze innym dla dobra swoich przyjaciół – i tak oto kowal stał się również łowczym. Leśna wyspa obfitowała w zwierzęta, ale lud wioski, nawykły do łowienia ryb, nie znał się na łowiectwie. Karol uznał, że czas to zmienić.
Na drodze stanęła mu jednak przeszkoda. Przez jego wiek, nogi – które były dla myśliwego ważną częścią ciała, gdyż zwierzynę trzeba długo tropić, a czasem nawet gonić – również odmawiały mu czasem posłuszeństwa, jak wcześniej ramiona. Zaczynały go boleć stawy, a od zbyt długiego chodzenia na stopach pojawiały mu się okrutne odciski.
Niewiele myśląc, Karol znów zwrócił się do profesora Delty, który był wręcz uradowany, że ma ochotnika do swego nowego eksperymentu. Nie minęło pięć pacierzy, a Karol chodził na całkiem nowych, żelaznych nogach. Teraz na całą zwierzynę z lasów wyspy padł blady strach – pojawił się myśliwy, którego nogi nigdy się nie męczyły, który potrafił bez wysiłku tropić je godzinami, a ścigać je jeszcze dłużej. Karol stał się źródłem nowego, lepszego jedzenia dla wioski. Mógł być z siebie naprawdę dumny.
Lata jednak mijały dalej, a ręce i nogi przestawały być jedynym problemem starego kowala-tragarza-myśliwego. Dawał o sobie znać jego wiek – coraz częściej zawodził go wzrok, słuch, a nawet pamięć. Karol przywykł już, przez swoje żelazne ręce i nogi, do własnej niezawodności. Te nagłe, nowe wady przerażały go, więc pewnej nocy zerwał się nagle z łóżka i, zdecydowany już, poszedł prosto do profesora Delty, ufny w intelekt wynalazcy. On by na pewno wiedział, co z tym zrobić. I rzeczywiście, wiedział – za sprawą kolejnego, iście szalonego eksperymentu, Karol udał się do domu ucieszony ze swej nowej, żelaznej głowy, z mechanicznymi oczami, uszami i mózgownicą. Wyglądał nieco jak dziwoląg, ale z pewnością się tak nie czuł.
Choć jego rodzina zaczęła na niego dziwnie spoglądać, Karol czuł się wspaniale, jak nigdy dotąd. Poczuł, że dostrzega wszystko prędzej, słyszy lepiej i myśli szybciej. Zajrzał nawet do starej biblioteki jego pradziadka i w miesiąc pochłonął wszystkie książki. Potrafił lepiej obliczyć, ile mu zajmie wykucie narzędzi, przeniesienie ładunku, oraz trafniej domyślał się, gdzie może znaleźć kolejnego jelenia do upolowania. Przez to ulepszenie wioska żyła dostatniej i spokojniej, ba – zaczęła się nawet rozrastać!
Minęły jednak kolejne lata. Karol zestarzał się coraz bardziej – gdyby nie żelazne ulepszenia, można by śmiało powiedzieć, że jest już starcem, choć na metalowej głowie nie mogła, oczywiście, wyrosnąć siwa broda, jak u każdego szanującego się starca. Karol zaczynał czuć, że nawet te czynności, które dzięki profesorowi przychodziły mu z taką łatwością, stają się coraz trudniejsze. Tracił siły nawet mimo swego żelaznego ciała – po prostu męczył się, gdy musiał długo kuć, dźwigać, biegać. Sądząc, jak każdy dobry kowal, że to jakaś „usterka sprzętu” – Karol udał się znów do profesora Delty. Musiał iść wolno, bo podróż w jego wieku była już męcząca.
Profesor postawił diagnozę od razu – Karol po prostu za bardzo się zestarzał, jego serce nie wytrzymywało takiego wysiłku. Musiał przestać wykonywać swoją pracę i przejść wreszcie na zasłużoną emeryturę, pozwolić któremuś z synów przejąć warsztat i kuźnię. Karol przeraził się jak nigdy. Jak to – przerywać pracę dla wioski, gdy ma się takie świetne możliwości, takie niezmordowane ciało, które jeszcze mogło wiele zrobić? Nie, na to stary kowal nie mógł pozwolić. Wiedział, że to kwestia naprawienia jakiejś usterki… lub wprowadzenia nowego ulepszenia. Choć profesor tym razem wydawał się być targany wątpliwościami, zgodził się jednak spełnić prośbę Karola, który w ciągu jednego dnia stał się pierwszym na świecie człowiekiem z żelaznym sercem.
Nie miał już kłopotów ze zmęczeniem. Nowe serce pracowało wielokrotnie lepiej, niż stare. Nie tylko wrócił do poprzedniego tempa pracy, ale nawet przyspieszył! Żaden żyjący na Ziemi człowiek nie wyprzedzał go wtedy w kowalstwie i łowiectwie. Poruszał się energiczniej, zdawał się być jeszcze bardziej pełen werwy, niż przed laty. Mógł bez fałszu powiedzieć, że nigdy w życiu nie czuł się tak wspaniale.
A jednak… coś było nie tak.
Jego żona, starsza już pani, rozmawiała z nim coraz mniej. Tak samo jego synowie i córki. Tak samo wnuki. Tak samo starzy i młodzi znajomi z wioski. Gdy patrzał na małe dzieci, te odwracały wzrok lub nawet uciekały bez słowa do rodziców. Przy rodzinnym stole od tamtej pory zawsze panowała cisza, a młodzi rzucali Karolowi dziwne spojrzenia. Niewielu z nim rozmawiało. Zupełnie jakby nagle stał się obcy w swojej wiosce.
Kowal starał się jakoś temu przeciwdziałać – częściej starał się spotykać z ludźmi, choćby na ulicy lub w gospodzie… Ci jednak tak samo częściej nagle zaczęli zawsze mieć coś ważnego do roboty w innym miejscu, aż w końcu doszło do tego, że właściciel karczmy – jego stary znajomek – zabronił mu wchodzić do lokalu, gdyż rzekomo Karol odstraszał klientów. Oburzony tym kowal wrócił szybko do domu, gotów przysiąc, że więcej jego żelazna noga w tej gospodzie nie postanie.
Zastał jednak dom zamknięty na cztery spusty. Ale przecież wiedział, że wszyscy są w środku! Wiedział, że ktoś tam czeka! Dlaczego więc nie otwierali? Dlaczego nie pozwalali mu wejść? Nie mogąc znaleźć odpowiedzi na te pytania, Karol obruszył się nie na żarty i, złorzecząc wszem i wobec, udał się „zaczerpnąć powietrza” poza wioską.
Szedł i szedł, nie wiedząc nawet, dokąd chce iść. Nie chciał zmierzać do profesora Delty – bo po co? Czy może zrobić coś, co naprawiłoby to, co stało się między nim a ludźmi? W głębi duszy Karol czuł, że profesor w pewien sposób jest sprawcą tej niedoli, ale zaraz odrzucił to jako niedorzeczność. Co biedny, stary jak sam kowal wynalazca miał z tym wspólnego?
Pochłonięty rozmyślaniami o profesorze, Karol nie zauważył na swej drodze pewnej bardzo niebezpiecznej przeszkody. Nim zdążył cokolwiek zrobić, już runął w dół po nieopatrznym postawieniu stopy, prosto w objęcia zimnej wody w ukrytym grubą warstwą rzęsy stawiku. Nie utonął – wszak jego ramiona, choć ciężkie, miały dość siły, by wypłynąć na powierzchnię, a jego nogi mogły bez problemu wygramolić się na suchy ląd. Jednak zaraz po wyjściu i otrzepaniu się z rzęsy, Karol zaczął czuć w swych metalowych częściach ciała swędzenie. Nasilało się ono, a żadne drapanie nie mogło pomóc, wszak skóra również składała się z żelaza i była odporna na takie rzeczy. Potem swędzenie przerodziło się w pieczenie, pieczenie z kolei w ból…
…A ból w zrozumienie! Przecież profesor Delta go przestrzegał! Mówił wyraźnie, że nie można moczyć żelaznych ulepszeń! Inaczej mogą przestać działać. Woda! Tego się nie spodziewał. Coś tak zwyczajnego…
Najpierw Karol stracił czucie w rękach, które były najstarsze i najbardziej zużyte. Próbował je rozruszać – na próżno. Oklapły, po czym nie wykonały już ani jednego ruchu. Potem wyłączyły się nogi. Karol upadł jakby składały się z galarety, gdyż mechaniczne stawy nie były w stanie utrzymać jego wagi. Nie mógł nawet poruszyć palcami.
Karol czuł, jak zanikają mu zmysły w mechanicznych oczach i uszach. Z przesiąkniętego wilgocią mózgu odpływały myśli, pozostawiając w głowie kowala dziwaczne obrazy. Wydawało mu się, że prastary dąb, pod którym upadł, pochylił się nad nim i spytał:
– Kim jesteś?
Karol z pełnym przekonaniem odpowiedział:
– Jestem Kari.
Żelazne serce wyłączyło się ostatnie.
Przesłanie dość proste do odczytania, a samo prowadzenie narracji trochę w stylu opowieści dla dzieci lub młodzieży. Możliwe, iż taki był zamysł, niemniej jednak opowiadanie czytało się całkiem przyjemnie.
Przede mną ugnie się każdy smok, bo w moich żyłach pomarańczowy sok!
Ładna bajka, choć na początku styl wydaje się sztywny i nieciekawy. Potem jest już lepiej, ale też wydaje mi się, że tekst jest nieco niedopracowany.
"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.
Bajka mnie nie urzekła, choć jakiś pomysł był, a i morał dość czytelny. Zawiodło wykonanie – sporo usterek i nie najlepiej skonstruowanych zdań skutecznie przeszkadzało w lekturze. Nadużywasz zaimków.
Sugeruję, byś zajrzał do tego wątku: http://www.fantastyka.pl/loza/17
Wśród nich żył umiejętny kowal w kwiecie wieku… – Co to znaczy, że kowal był umiejętny?
Kowal mógł mieć pewne umiejętności/ zdolności, ale nie wydaje mi się, by mógł być umiejętny.
…proste imię dla prostego człowieka o prostej robocie… – …proste imię dla prostego człowieka, wykonującego prostą robotę.
Można wykonywać jakąś pracę, ale nie można być o pracy/ robocie.
…znajomi żartobliwie skracali je do „Kari”, czemu kowal nie miał nic przeciwko. – …znajomi żartobliwie skracali je do „Kari”, a kowal nie miał nic przeciw temu.
Doceniali go za jego pracę, gdyż jedynie on potrafił na wyspie obrabiać żelazo, a w zamian dostawał on od reszty wszelkie rzeczy niezbędne do życia dla jego rodziny. – Nadmiar zaimków, właściwie to już zaimkoza.
Może: Doceniali go za pracę, gdyż, jako jedyny na wyspie, potrafił obrabiać żelazo. W zamian dostawał różne rzeczy, niezbędne jemu i rodzinie.
…w miarę upływu lat jego praca stawała się coraz trudniejsza. – Praca nie była trudniejsza, była taka sama, ale: …w miarę upływu lat, praca sprawiała mu coraz większa trudność.
Starzał się, a mieszkańcy, którym powodziło się na wyspie lepiej i lepiej, potrzebowali coraz to nowych i lepszych narzędzi… – Nie brzmi to zbyt dobrze.
…które tylko Karol potrafił wykonywać. Musiał wreszcie stanąć twarzą w twarz z prawdą: nie mógł już dłużej porządnie wykonywać swojej ukochanej pracy. – Powtórzenie.
…ujrzał, że w jego warsztacie zawitał niespodziewany gość… – …ujrzał, że do warsztatu/ kuźni zawitał niespodziewany gość…
Zbędny zaimek, wszak wiemy do kogo należy kuźnia.
…przyznał Karol, unosząc swe pokryte marszczącą się skórą ręce. – Zbędny zaimek. Czy mógł podnieść cudze ręce?
…nigdzie indziej, jak do swej wielkiej, tajemnej pracowni, gdzie miały miejsce wszystkie jego eksperymenty i gdzie konstruował swoje wynalazki. – Powtórzenia.
Karol musiał być bardzo ostrożny ze swoją nową ręką. – Jedną ręką?
…i tak oto kowal stał się również łowczy. – …i tak oto kowal stał się również łowczym.
…a od zbyt długiego chodzenia na stopach pojawiały mu się okrutne odciski. – Odciski mogą pojawić się niezależnie od wieku, a powodem ich nie jest długie chodzenie, a raczej niewygodne obuwie.
Nie minęło pięć pacierzy, a Karol chodził na całkiem nowych, żelaznych nogach. – Błyskawiczny ten eksperyment.
Karol stał się źródłem nowego, lepszego jedzenia dla wioski. – Raczej: Karol stał się dostawcą nowego, lepszego jedzenia dla wioski.
…poszedł prosto do profesora Delty, ufny w intelekt wynalazcy. – Raczej: …poszedł prosto do profesora Delty, wierząc w możliwości wynalazcy.
Poczuł, że dostrzega wszystko prędzej, słyszy lepiej i myśli szybciej. – Raczej: Poczuł, że dostrzega wszystko wyraźniej, słyszy lepiej i myśli szybciej.
Zajrzał nawet do starej biblioteki jego pradziadka i w miesiąc pochłonął wszystkie książki. – Czyjego pradziadka?
Pewnie miało być: Zajrzał nawet do starej biblioteki swojego pradziadka…
Potrafił lepiej obliczyć, ile mu zajmie wykucie narzędzi… – Potrafił lepiej obliczyć, ile czasu zajmie mu wykucie narzędzi…
Nim zdążył cokolwiek zrobić, już runął w dół… – Masło maślane. Czy można runąć w górę?
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Na początku trochę zgrzytało, później się jakbyś się rozkręcił. A jeszcze później zaczęłam mieć wrażenie, że niepotrzebnie przeciągasz. No, wiadomo było, jakie będą następne etapy (chociaż niekoniecznie, w jakiej kolejności nastąpią i bez szczegółów).
Jeśli to miała być bajka, to zabrakło mi morału. Nie ma zła, które zostałoby ukarane. Kowal podejmuje decyzje, w ich wyniku coś zyskuje, coś traci i tyle.
Babska logika rządzi!
jedynie on potrafił na wyspie obrabiać żelazo, a w zamian dostawał on
Niepotrzebnie powtarzasz zaimki
Jeśli już nazwałeś Karola Karim, to dlaczego by nie stosować obydwu imion zamiennie? Myślę, że estetyka tekstu by na tym zyskała.
gdzie miały miejsce wszystkie jego eksperymenty i gdzie konstruował swoje wynalazki.
Tam pokrótce wyjaśnił Karolowi szczegóły swojego nowego, wielkiego eksperymentu,
do którego szukał właśnie ochotnika. Słysząc, jaki to eksperyment
Powtórzenia nie brzmią dobrze. Sugeruję zamienić środkowy eksperyment na projekt.
Nie minęło pięć pacierzy, a Karol chodził na całkiem nowych, żelaznych nogach.
Trochę przegiąłeś z tymi pięcioma pacierzami ;). Trudno było mi to sobie wyobrazić.
Ci jednak tak samo częściej nagle zaczęli zawsze mieć coś ważnego do roboty
Częściej nagle zawsze :D ? Rozumiem sens zdania, ale brzmi to dość dziwnie.
Mała edycja:
Widzę, że autor już tu chyba nie bywa, więc pozwolę sobie obdarzyć tekst jeszcze ostatnią, ogólną opinią – spodobał mi się pomysł na bajkę i jej myśl przewodnia. Całokształt może trochę rozciągnięty no i warsztatowo dałoby się lepiej, ale nie znudziłem się ;). Plus dość luźne skojarzenia z Bajkami Robotów.
Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem
Przeczytałem z wielką przyjemnością i chciałbym podziękować Autorowi za miłą lekturę. Nie uważam tekstu za sztucznie przedłużony, był, w mojej opinii, akurat. Przyjemna forma, ciekawa fabuła, lektura naprawdę sprawia radochę, czyli dla mnie sukces, jak się patrzy. Dzięki!
Zaskakująco udana baśń. Przesłanie proste i jasne, co – biorąc pod uwagę gatunek – generalnie nie jest wadą. Przeczytałem zdecydowanie bez przykrości.