- Opowiadanie: aarrttvvrr - Operacja migdałków nożem do krojenia mięsa

Operacja migdałków nożem do krojenia mięsa

To zostało celowo wyjęte z kontekstu, bo lekką ręką może istnieć poza nim. To w końcu takie tagi. Opowiadanie dla opowiadania i choć pływa w nim trochę “mądrości” (przynajmniej we własnej definicji) to nie ukazanie siebie, pouczenie o moralności czy pochwalenie się świadomością nie jest jego celem. Bo to bzdura, bełkot. I te trzy rzeczy przed chwileczką wspomniane, i to opowiadanie. Polecam.

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Operacja migdałków nożem do krojenia mięsa

Po zajściu słońca i zgaszeniu lamp, do mrocznego pokoju prędko dotarły gwiazdy zza okien. Srebrne promienie przeszywały gęste chmury i koronkowe firany, by rozwiać czarną mgłę spowijającą pomieszczenie. Sześć zaciśniętych źrenic odbiło smugi światła. Jedna para oczu lśniła strachem, druga gniewem, a trzecia pełnym spokojem, zakrawającym o znudzenie. Cykady grały swą pieśń, klimatyzacja toczyła prawie niesłyszalną walkę z gorącym powietrzem letniej nocy. Księżyc wychylił się zza framugi i zabłysnęły dwa pistolety. Komar uderzył w szybę.

– Mój drogi – przemówił jeden z cieni. Miał emanujący mocą głos i beznamiętne spojrzenie. Ta mieszanka w sekundę budziła szacunek. – Jesteś teraz więźniem. Więźniem, pamiętaj. Więc więźniu, opowiedz mi swoją historię. Wiesz, spróbuj zawrzeć w niej całe swoje istnienie, dobrze?

– Dobrze – wysapały usta spod przerażonych gałek.

– Nie masz odpowiadać, kiedy twój pan, dobry pan Xon Do, jeszcze mówi! – warknęła kolejna postać. Okna wpuściły więcej światła, ukazując jej pobielałe knykcie na srebrnej rękojeści pistoletu.

– Dobrze – wyszeptał więzień.  

– Dobrze – znów mówił pierwszy z głosów. – Wracając. Krótka historyjka. I niech będzie niezła, mój drogi. Od tego zależy, czy dojdzie do kontynuacji. Zaczynaj.

 

***

 

 Czterech mężczyzn znieruchomiało obok parkingu betonowej restauracji, w środku gorącego miasteczka potu i kurzu. Char Av O’San nosił drogi, czarny garnitur z niedokładnie odciętymi rękawami. Ustawieni za nim Geo i San Mowe dźwigali na barkach ciężkie i grube kamizelki kuloodporne, przeklinając temperaturę i niemiłosierne słońce w zenicie. Przeciwko tej trójce stał łysy człowiek bez koszuli, jedynie w krótkich, szarych spodniach. Pewien siebie, spokojnie kołysał umięśnionym torsem gladiatora. Oprócz Av O’Sana, wszyscy wypluli flegmę i wyciągnęli pistolety. Miasteczko w całej swej historii nie odnotowało tak wielkiej strzelaniny. W końcu przez większą cześć roku samych stopni Celsjusza było w nim więcej niż mieszkańców.

Chwilę czekali, modląc się lub klnąc cicho. Geo splunął i półnagi strzelił. Lecący nabój zdawał się być szybszy od promieni słońca. Gorące powietrze drżało wokół niego, pocisk zaginał rzeczywistość. Bez wahania, litości i emocji pędził na przeciwnika. A umysł jego przyszłej ofiary stał się mu podobnym. Kula mózgu zmieniła się w katanę. W mniej niż sekundę do pewnej śmierci, zaczęła emanować ostrością brzytwy i nagłym oświeceniem, chwilą czystości. To było absurdalne uczucie niezniszczalności chwilę przed końcem. Czas zwolnił, a Char zdołał uniknąć naboju.

– Aaa…! – Geo zwalił się na asfalt. Pech. Trajektoria lotu objęła go, gdy cud uratował Av O’Sana.

Kolejny grom wstrząsnął światem. To była broń San Mowe. Pudło. Kolejna błyskawica i znów pocisk ominął czoło Chara o centymetry, przeleciał nad dachami samochodów i uderzył w betonową ścianę restauracji. Av O’San niemalże słyszał wibracje pistoletu, chętnego do następnej próby zestrzelenia go. Był gotowy.

– Jestem szybszy od kul – pomyślał dygocząc w euforii. – Szybszy od błyskawic.

Nic z tego. Łysy zabójca osunął się na kolana. Z ust wypływało mu życie. Szyję przebijał nóż.

– Panie Char Av O’San! – krzyknął Mowe. – Nic panu nie jest?! Panie Chaar?!

Nic mu nie było. Koniec walki. Ta ambrozja, ta niezwykła adrenalina manipulująca czasem powoli zniknęła. Choć Av O’San był pewien, że wygra, to utrzymanie się przy życiu w tak kryzysowych chwilach zawsze budzi niemalże narkotyczną satysfakcję.

– Zajmij się swoim rannym kolegą. Chyba dostał w głowę.

Char Av O’San spokojnie podszedł do ciała, które jeszcze chwilę wcześniej próbowało go zastrzelić. Jedna z nóg trupa wciąż drgała, pierś ozdabiał krwisty wachlarz. Nad zwłokami stał wysoki mężczyzna w zielonym garniturze i z długimi kucykiem koloru indygo.

– Dori?

 – Tak, panie Char? – odpowiedział Dori. Nie ukrywał pogardliwej nuty w wysokim głosie.

– Dzięki za celne uderzenie, moi ochroniarze, tfu, strażnicy nie byli tacy dobrzy.

– Cała przyjemność po mojej stronie – uśmiechnął się zielononiebieski i wyciągając sztylet z karku zabójcy. Po chwili ostrze wylądowało luzem w jego kieszeni, barwiąc czerwienią szmaragdowe spodnie.

Obie postacie podały sobie dłonie, rozejrzały się krytycznie i odeszły do swoich spraw. Dori w stronę przyjemnie warczącego, sportowego auta z otwartym bagażnikiem. Char w kierunku jednopiętrowej, szarej restauracji. Wrzaski uciekających ludzi rozbrzmiewały w ciężkim gorącym powietrzu, mieszając się z klaksonami samochodów na ulicy i jękami cierpienia na parkingu.  

– Panie Char, on żyje!

Raniony w bitwie syczał przez zaciśnięte zęby, głowę otaczała mu aureola krwi.

– Panie Char, on dostał w bark. Żyje. Uciskaj, Geo, uciskaj!

– Jakim cudem? – Char Av O’San przykląkł obok dwóch ochroniarzy. – Aha! Nieźle! Widzę, że nie tylko pogoda dopisała. Koleś jest wysoki jak żyrafa! Chyba z dwa i pół! Nieźle. Szczęście, że ja byłem trochę niższy. Zadzwoń po karetkę.

Char rzucił San Mowe staromodny telefon pokryty szczerym złotem, z lśniącymi przyciskami i czarnym ekranikiem.

– Dobrze się spisaliście, panowie – rzekł wstając. – Możecie go zatrzymać.  

 

***

 

Cienie przyjmowały najróżniejsze kształty na postaciach, ścianach i meblach w pokoju. Xon Do chrząknął, pospieszając nagle milczącego więźnia. Char Av O’Sana westchnął.

– Tak, przepraszam. No więc… Kto próbował mnie zabić? I jak udało mi się uniknąć dwóch pocisków, pędzących szybciej od promieni słońca? Odpowiedzi skrywa, jak zawsze, przeszłość. Przeszłość spędzona w swej prawdziwej świątyni.

 

***

 

Ceglany budynek przeszedł kilka lat wcześniej restaurację swojej czerwonej skorupy, więc na zewnątrz prezentował się o wiele lepiej niż w środku. W jego podłogach z mlecznych płytek każdego wieczora znajdowano nowe pęknięcia. Zimny, szary kamień ścian wręcz błyszczał brudem i szczelinami. W kilku pokojach stały szklane, porysowane gabloty, skrywające coraz rzadsze zabytki. Ostatnio za sprzedaż kilku okazów udało się kupić dwa ekrany multimedialne. Chciano dopisać nową atrakcję do broszur informacyjnych, sprowadzić więcej zwiedzających. Może coś by z tego było, gdyby nie nagły kryzys w dostawach prądu. Migające, tanie lampy skutecznie odstraszyły większość z tych, którzy zdołali przeboleć dziury w posadzce i spadający tynk z sufitu.

To było zapomniane, umierające muzeum, nadrabiające pomocnymi minami pracowników braki we wszystkim innym.

– Mnichu?

Chłopiec odwrócił się od monitora.

– Podoba się?

Pytała młoda, puszysta i wesoła pani w granatowym stroju obsługi. Na okrągłą twarz opadała jej ciemna grzywka.

– Mnichu? – zapytał chłopiec marszcząc brwi.

– No, tak, heh – zachichotała czarnowłosa, zasłaniając usta dłonią. – Bo jesteś taki, ee, skupiony, rozumiesz? Skupiony na tym filmiku. Co to?

– Druga wojna światowa.

– No, tak. Wiem przecież, pracuję tutaj. Ale jakie zdarzenie?

– Bitwa.

– No, zupełnie jak mnich. Nie jesteś zbyt rozmowny? Chyba nie wziąłeś do siebie tego, ee, przezwiska? Nie jest ci przykro, nie chciałam nic po…

– Nie, nie, nie – przerwał szybko mnich. W trakcie krótkiej ciszy podrapał się po głowie, jakby rozwiązywał jakąś trudną zagadkę. – To, ee, nic takiego, proszę pani.

– Noo! Świetnie – wyraźnie zadowoloną z siebie okrągłą twarz znów ozdobił szeroki uśmiech. – Jak masz na imię, ja jestem…

Kilkanaście metrów od chłopca eksplodował metalowy kosz na śmieci. Nikt nie zdołał nawet westchnąć, gdy odłamki trafiły sześć osób, momentalnie zabijając pięć. Trysnęła krew i jakiś czarny kształt  trafił mnicha w głowę.

Po uderzeniu wszystko ogarnęły chmury i chłopiec przestał istnieć. Zanurzył się w odmęty snu, powoli zacierając granicę wszystkich znanych mu światów.

– Śmietnik historii – zdołał pomyśleć drżąc na cienkiej linie. Na rozpadającym się sznurze rozciągniętym między życiem a śmiercią, tak bliskim bezdennej otchłani poniżej. Aż chciało się zsunąć i zakończyć męczący bój, prosto w uścisk pustki. – To śmietniku historii.  

Stracił świadomość.

W końcu mgła odsłoniła serię operacji, długie okresy leżenia w bandażach i pikanie aparatur medycznych. Po miesiącu, który zdawał się trwać dłużej od tysiąclecia, mnicha położono w fantastycznie miękkim łóżku prywatnego pokoju, bez kłujących igieł w żyłach i bez nieprzerwanego piszczenia w uszach. Chłopiec w końcu odnalazł względny spokój. Więc odleciał. Śpiączkę stwierdzono chwilę później. On nazwał to swoją własną, prywatną ścieżką do odrodzenia. Do zmartwychwstania. Żył, więc to puszyste, piękne łóżko, na którym go położyli, nazwał Łożem Życia.

– Ze śmietnika do pałacu – pomyślał z uśmieszkiem łączącym zadowolenie i pogardę, sztuczkę opanowaną tylko przez nielicznych. – Moje łoże – zanucił. – i mój pałac.

Absolutna biel i czerń wymieniały się w roli całego świata chłopca. Raz unosił się w nieskończonych połaciach bieli, ślizgał się po pierścieniach śnieżnego pyłu i płynął wraz z mlecznymi rybami. Raz latał wśród pustki kosmosu lub chmur najczarniejszej nocy. Raz widział niekończące się pola jasności, raz wszystko skrywał cień. Co kilka godzin drżał, jakby te obrazy wzbudzały w nim jakąś obawę. Coraz częściej otwierał oczy w prawdziwym świecie, lecz wzrok miał nieobecny. Nie zdołał się przebudzić. Dłonie zaciskały mu się w pięści, gotowe do walki, choć ze Śmiercią już zwyciężył. W gorszych chwilach spluwał i warczał jak pies. W lepszych nieruchomiał jak ciało zakonserwowanego mnicha w Himalajach. 

Ukryty przed oczami chłopca kalendarz wskazywał pierwsze dni grudnia. Korytarz błyskał ozdobami.

Kilka tygodni wcześniej słyszał głosy.

– Będzie żył.

– Jako jedyny. Prawdziwy cud, co nie?

– Zasłoniło go ciało innej ofiary, prawda?

– Ta. Niezbadane są wyroki boskie.

Potem znów zapadła cisza, nieprzerwana aż do pierwszej rozmowy z Wielkim Mistrzem.

Chłopiec leżał właśnie we wszechogarniającej bieli, próbując uspokoić zmęczoną duszę tym oceanem mleka. Choć od wielu, wielu dni nie widział realnego świata, wiedział, że ludzie zaraz będą świętować. Że spadła temperatura wraz ze śniegami, tworząc z miast lodowe zamki. Spróbował uśmiechem objąć słone łzy. Dlaczego nie mógł się wydostać, dlaczego nie mógł bawić się z innymi? Dlaczego był skazany na to dziwne miejsce?

Wyczuł czyjąś obecność kilka chwil przed ujrzeniem starca w czerni.

– Kim jesteś? – zapytał mnich głębokim głosem, wypełnionym cierpieniem i smutkiem.

Przybysz nie odpowiedział. Stanęli naprzeciwko siebie, blisko. Długie minuty mierzyli się wzrokiem, oboje pozbawieni strachu. W końcu chłopiec westchnął i pochylił głowę w geście szacunku.

– Kim jesteś?

– Jestem Omegalfov – przemówił starzec, a jego słowa wibrowały mocą. Elektryzowały powietrze odległym bulgotem gotowanej wody i sykiem rozwścieczonego węża. – Jestem Wielkim Mistrzem.

Nosił szatę koloru najstraszniejszej nocy, tej bezgwiezdnej i bezksiężycowej. Wyglądała, jakby utkano ją z zaklętego aksamitu, szeleszczącego złymi, zimnymi pieśniami. Jego długie, siwe włosy kręciły się w nieładzie. Żaden najmniejszy włosek zarostu nie pokrywał chudych policzków. Orli nos komponował się z ostrym podbródkiem i ciasną linią ust, tworząc razem oblicze godne największego faraona lub cesarza. Twarz Wielkiego Mistrza lśniła prawdziwym dostojeństwem, ale była tylko ramą dla bezdennych, złotych oczu. Ciemna żółć tęczówek otaczała ciasne źrenice jak najdroższa ozdoba. Rubinowe nitki przecinały białka niczym ogniste błyskawice. Jego spojrzenie było słońcem zamkniętym w zniczu, gwiazdą w śnieżnej kuli.

– Skąd pochodzisz? – Głos chłopca zaczęła zmieniać niepewność. 

– Jestem tworzony przez każdą sekundę, każdy najmniejszy fragment czasu. Równocześnie istnieje poza nim i gdy wielki zegar wszechświata znieruchomieje, ja wciąż będę istniał.

– Dokąd zmierzasz?

– Jak każdy, kto pojął to, co ja pojąłem, zmierzam nigdzie i wszędzie. Żyję wraz z zasadami życia, działając w sojuszu z czasem. I żyję wraz z zasadami śmierci, działając w sojuszu z pustką. Z pustką, która mieści w sobie wszystko.

Chwilę milczeli. Chłopiec zamrugał, zdawało mu się, że zobaczył coś w oddali. Jakby pęknięcie w powietrzu, drżącą szczelinę muskającą biel półprzezroczystymi językami.

– Widzę ogrom ignorancji i fałszu życia w czasie – kontynuował Omegalfov. – Jestem więc nauczycielem i lekarzem, który chce wyrwać istoty z najstraszliwszej choroby.

– Czym ona jest?

– Niewiedzą, czyli złem.

Znów cisza zagrała bezdźwięczną pieśń wśród bieli świata chłopca i czerni szaty Mistrza. Mleko przybrało ostrzejszy, skwaszony kolor i zaczęli lewitować nad odwilżą. Pierwsze, malutkie kropki zieleni i brązu powróciły jak prawie już martwe wspomnienie.

– Podaruje ci trochę wiedzy –  rzekł Omegalfov nie zwracając najmniejszej uwagi na rosnące wokół niego drzewa i krzewy. – Podaruje ci dar, który uchroni cię przed drogą w stronę pustki. Nie możesz się tam znaleźć, nim nie… poznasz życia. I nim nie wrócisz do mnie.

– Czy stracą twoją wiedzę, gdy do ciebie wrócę?

– Nie możesz nic stracić, bo świat czasu i świat pustki nic nigdy nie traci. Są one wszystkim, co istnieje.

Chłopiec otworzył lekko usta, jego ciałem w szpitalu nagle wstrząsnęły drgawki. Słowa Wielkiego Mistrza rysowały się w umyśle mnicha jak hieroglify na ścianach piramid.

– Gdy wrócisz do mnie, podarujesz mi swoją własną wiedzę. To cena za nowe życie.

– Jak długo istniejesz?

– Mam czternaście lat jak ty. A równocześnie żyję tak długo, jak czas.

– Dlaczego?

– Bo istnieję poza nim.

 

***

 

Nawet mrok pokoju nie zdołał ukryć łez na twarzy Chara.

– To był koniec. Ostatnie słowa i ostatni gest, jaki ten mały chłopiec otrzymał od Wielkiego Mistrza. Takie ciepło czuje tylko nowonarodzony kociak. Lub król świata z mieczem w piersi ostatniego wroga. To ja byłem tym wrogiem, Wielki Mistrz królem. Przybył i narzucił mi swą wolę, kazał zadawać pytania takie, jak sam chciał. Rozumiesz? Nie byłem wart zadawania mu własnych. Podobno świątynie to więzienia dusz. Ale to nie prawda. Jego świątynia zmieniła mnie w wolną istotę, rozumiesz?

– Więzienie tak działa, że gdy wychodzimy z jego najgorszej klatki, myślimy, że jesteśmy wolni – rzekł powoli Xon Do, ważąc słowa i nadając im specjalną siłę. Po krótkiej ciszy skinął dłonią, by Av O’San kontynuował swą historię.

– Dobrze. Tak. I on zrobił to. Zrobił to. Zmienił mnie. Zrobił to i wszystko inne jest nieważne. Zrobił to.

 

***

 

Wielki Mistrz położył dłoń na czole chłopca i wszystko stało się czernią. Siwe włosy Omegalfova zalśniły gwiazdami, ukazując straszliwie stężoną twarz. Jego oczy zapłonęły żywym, złotym płomieniem, a z ust wyleciał gęsty dym.

– Żyyyyyj! – zawył.

Lekarze defibrowali chłopca i ten się przebudził.

 

***

 

Char Av O’San poklepał Geo w zdrowy bark. Przeszedł kilka kroków małym, ale prawie wypełnionym parkingiem tanimi autami i spojrzał na wyjście awaryjne z restauracji. Trzy, pomyślał.

– Dwa – rzekł cicho.

Metalowe drzwi rozwarły się z hukiem i z budynku wypadł prawie tuzin mężczyzn. Wszyscy uzbrojeni, z ognistymi wzrokami i w najróżniejszych strojach. Od śnieżnobiałych garniturów, przez skórzane kurtki i spodnie, po tanie futra lub koszule bez rękawów.

– Panie Char! – zawołał pierwszy. W ciągu kilku sekund zdołał wycelować strzelbą w każdą stronę świata. – Panie Char! Nic panu nie jest?

– Spokojnie, panowie! – zawołał Av O’San, zbliżając się do równie nieprzewidywalnej, co niebezpiecznej grupy. – Spokojnie, moi żołnierze. Nic mi nie jest. Pan Dori już transportuje mojego niedoszłego zabójcę do pięknego bagażnika swojego bolidu. Możecie pomóc panu San Mowe, ma rannego przyjaciela. Mowe może opowiedzieć wam, co się stało. Wiecie, że nie lubię się chwalić.

Co niektórzy zachichotali.

– Na pewno wszystko dobrze, panie?

Char zignorował pytającego. Kiwnął głową i kilku żołnierzy podeszło do coraz szerszej plamy krwi Geo, a reszta wróciła do betonowego budynku. Av O’San ruszył za tą ostatnią grupką.

Restauracja intensywniej od potu pachniała tylko wonią kilkudziesięciu, jeśli nie kilkuset odświeżaczy powietrza do samochodów. Zielone choinki, ludziki i liście wisiały całymi gromadami na firankach otwartych okien, dyndając, gdy nadarzył się któryś z nielicznych podmuchów wiatru. Sosnowa podłoga szczerzyła się pęknięciami, resztkami talerzy i wzgórzami orzeszków. Dało się zauważył nawet banknoty, poniewierające się wśród kurzu i brudu, najwyraźniej przez wszystkich ignorowane.

– Pani Kate? – zapytał głośno jeden z ludzi Chara, gdy ten rozsiadł się już wygodnie przy jednym ze stolików. – Pani Kate? Moglibyśmy poprosić krwistego steka? I jakiś napój, taki, jaki lubi dobry pan Char. Pani pewnie wie.

– Bez frytek, pani Kate!

– Oczywiście, panie Char! Jesteście, jak zwykle, jedynymi gośćmi, więc przyjdzie szybko, dobra?!

– Fantastycznie! Dzięki!

– Maaam! Modro, możesz podejść?

Modro Noso posłusznie zmaterializował się przed panią Kate i wyciągnął dłoń po szklankę wypełnioną jasnożółtym płynem.

– Panowie – zaczął cicho Char Av O’San, gdy do połowy wypił swój napój. Kilkunastu różnorodnie odzianych mężczyzn wyrosło wokół niego jak mur, oddzielając swego przywódcę od niegodnego świata zewnętrznego. – Panowie, muszę dostać zwierciadełko. Na chwilę.

Potężnie zbudowany brodacz w beżowym płaszczu momentalnie podał Charowi lusterko.

– Proszę, mistrzu

– Tak – rzekł Av O’San do swojego odbicia. Pod krótkimi czarnymi włosami i bystrym spojrzeniem pojawił się szeroki uśmiech. Kilka fragmentów muru odetchnęło z ulgą, widząc zadowolenie lidera. – Omegalfov nauczył mnie, podarował mi moją magię, moją moc. I nakazał mi wybrać sobie nowe imię. Stałem się Char Av O’Sanem. – Słuchacze zadrżeli. Mówiący wyjął z kieszeni spodni flamaster i napisał swoje imię na szkle. – Co tu pisze?

– Char – odpowiedział Modro Noso.

– Av – wyszeptał San Mowe, który dopiero teraz dołączył do zgromadzenia.

– O’San – dokończył jakiś blondyn.

– Tak – potwierdził Char Av O’San patrząc na słuchaczy. – To moje imię. Tak jak Wielki Mistrz pozwolił mi wybrać, tak ja pozwoliłem wam. Macie swoje imiona, ale wszyscy jesteśmy jednym.

– Tak! – wyrwało się kilku mimowolnie.

– Tak! – zaśmiał się przez nos lider. – Tak. Pamiętajcie. Omegalfov stworzył Char Av O’Sana i każdy z nas jest Char Av O’Sanem. Dozde. Maho. Modro, Nardo, Tozte, Geo. San Mowe. San Mowe?

– Tak, panie?

– Co dziś widziałeś?  

– Ludzie! – zachłysnął się uwagą przywódcy pytany. – Ludzie! Zabójca strzelał dwa razy! Dwa razy! To był pistolet, kule migały w powietrzu jak… jak…

– Jak błyskawice – pomógł Char. – lub promienie słońca.

– Tak, panie. To były błyskawice. A jednak… A jednak, mistrzu… dwie kule… Nie mogły trafić naszego pana Chara. Nie mogły. Mistrz Char Av O’San pozostał nietrafiony!

– Czyli po prostu chybił? – dopytywał się Av O’San. – Zabójca chybił?

– Nie, panie. Nie, mistrzu. To powinno trafić. Tuż obok pana latały te kule, te błyskawice. Te promienie. A zabójca był blisko. Kilka metrów. Pan po prostu… po prostu…

– Co zrobiłem?

– Uniknął pan kul w locie.

Zapadła cisza. Przysłuchująca się zza lady Kate westchnęła.

– Uniknął kul w locie… – powtórzył Char w zamyśleniu.

Nagle mistrz z mocą rozbił lusterko o kant stolika. Szkło zawyło, rozlatując się po sosnowych deskach i butach zgromadzonych. Imię Char Av O’Sana zniknęło wśród cieni na podłodze.

– To wszystko bez znaczenia – przemówił przywódca wstając. – Dlaczego?

Odpowiedziało mu milczenie.

– Dlaczego? – powtórzył.

– Bo liczy się tylko przyszłość, panie?

– Tak! Dobrze, Modro. Dobrze. – pochwalił ucznia Char i wzniósł ramiona pod brzęczący wiatrakami sufit. Z obu dłoni ciekła mu krew. – Bo liczy się tylko przyszłość. Uniknąłem kul. Ale to już bez znaczenia. Może zabójca nie potrafił strzelać? Może miałem po prostu szczęście? Może ma mnie w opiece jakieś bóstwo? A może nie odważył się on zranić Char Av O’Sana?!

– Tak! – zakrzyknęli mężczyźni.  

– To bez znaczenia, bo mogło stać się cokolwiek. Każde zdarzenie może mieć niekończącą się ilość powodów. Musimy iść naprzód, niszcząc wrogów. Musimy iść naprzód, nie myśląc o przeciwnikach, którzy już polegli na naszej drodze. Nie ma dla nich miejsca w umysłach zwycięzców. Musimy spojrzeć w przyszłość i zbudować świat na nasze podobieństwo.

– Tak!

– Modro

– Panie?

– Możesz zjeść mojego steka. Nie jestem głodny.

– Mogę, panie?

– Nie jestem głodny, bo dziś pożarłem kolejnego wroga!

Mężczyźni eksplodowali radością, szałem i boskim uniesieniem. Char ruszył do toalety, bijąc się w pierś i zostawiając szkarłatne ślady na białej koszuli garnituru.

– Życie – rzekł do lustra w łazience. Wyciągnął kolejny złoty telefon i zadzwonił.

– Tak, panie Char? – Nawet kilkadziesiąt mil dystansu nie zdołało osłabić sarkastycznego głosu, który odezwał się w słuchawce.

– Dori. Co z naszym aktorzyną?

– Wszystko dobrze. Jest szczęśliwy, że wypełnił wolę mistrza.

– Gdzie go wieziesz?

– Coś się znajdzie.

– No dobra. Ta krew wyglądała faktycznie całkiem prawdziwie, muszę przyznać.

– Dziękuje, panie Char.

– Mam teraz trochę na dłoniach, więc mam porównanie.

– A co się stało?

– Rozbiłem lusterko. Podobno nie byłem najpiękniejszy w świecie.

– Co za oszczerstwa.

– Dobra, Dori. Co z policją?

– Już dzwoniłem do chłopaków. Wszystko załatwione. Robiliśmy skecz, przedstawienie. Nasz człowiek dostał przypadkiem. Już się nie powtórzy. Gwarantem było trochę banknotów, jeśli to cię niepokoi, panie Char. 

– Nic mnie nie niepokoi. W końcu unikam kul. Dobra, na razie.

– Do widzenia, mistrzu – Ton Doriego nagle się zmienił, przepełnił go nieudawany szacunek. – Wszystko dla celu.

– Bo cel jest szlachetniejszy od wszelkich innych. Do zobaczenia.

– Czy mam magiczne zdolności? – zapytał swoje myśli Char, patrząc na lustro w łazience. – Nie. Wystarczają mi ludzkie. I głos Boga. Wola. To ona jest wszystkim, co było potrzebne kiedyś i dziś. I tak. Oczywiście, że jestem kłamcą. Ale robię to, jak wszyscy prawdziwi kłamcy. W dobrej wierze.

 

***

 

– To koniec? – zapytał Xon.

– Tak – odpowiedział cicho Char.

– No więc ładna. Ładna, naprawdę ładna. Dori? Co myślisz?

– Tak – rzekł wysoki mężczyzna bawiąc się kucykiem. – To teraz słuchaj tego.

 

***

 

Miasteczko zaczęło się ochładzać wraz z nadejściem różowego światła zachodzącego słońca. Ludzie przestali się przejmować strzelaniną z południa. Ruszyli do barów, by odświeżyć głowy w ognistych napojach i zimnym lodzie. W restauracji Chara przebywali tylko jego ludzie, śpiewając religijne pieśni i tańcząc do najdzikszych rytmów z radia. Przywódca ryczał i wywijał ciałem z największą intensywnością. W końcu purpura nieba zmieniła się w czerń i zza horyzontu wychylił głowę księżyc. Av O’San ułożył się do snu za ladą, większość żołnierzy wyszła do swych mieszkań. Nim lśniące diamenty atramentowego płótna zdążyły ułożyć się w konstelacje, betonowy budynek opustoszał. Ktoś zgasił światło i sosnową podłogę pokryła ciemność.

Brodacz, świecąc sobie telefonem, pozbierał fragmenty swojego lusterka. Na stole ułożył z nich mozaikę, starając się odzyskać imię mistrza. W restauracji przebywała Kate, Char, San Mowe i on, Doz. Wszyscy milczeli, dało się słyszeć tylko monotonną orkiestrę cykad i odległe krzyki wciąż bawiących się ludzi. Kate siedziała w kuchni, za przymkniętymi drzwiami. Mistrz spał, Mowe czytał książkę przy wątłym świetle okna. Doz ze skupieniem maniaka próbował odtworzyć dzieło Av O’Sana. Brakowało kilku liter, gdy zjawił się gość.

Zarówno awaryjne, jak i normalne drzwi strasznie skrzypiały, więc Kate momentalnie wyszła z kuchni z nożem w dłoni.

– Kim pan jest?

– Proszę się nie martwić – rzekł przybysz i strzelił kobiecie w brzuch.

– Kim pan jest?! – zawołał Doz, bezskutecznie próbując pozbyć się z głosu drżenia. Ustawił się w pozycję do walki.

– Przecież mnie znasz, to ja – uśmiechnął się Dori, od niechcenia trafiając San Mowe, wciąż pogrążonego w lekturze.

Pistolet nie miał tłumiku, a pracował prawie bez żadnego dźwięku. Kliknięcia spustu i świsty lufy przynosiły usypiające strzykawki, nie śmiercionośne naboje.

– Dori? – zdziwił się Doz i dostał pociskiem tuż pod swoją długą, kasztanową brodą. Z rąk wypadł mu telefon, przez krótką chwilę ukazując białą mgiełką ciemnoniebieski kucyk i zielony garnitur gościa.

 

***

 

– Ciekawa historia, muszę przyznać.

Char Av O’San siedział jak niegrzeczne dziecko w szkole, na dywaniku przed dyrektorem. W półciemnym pokoju lśniły trzy pary oczu.

– Naprawdę. Cie-ka-wa. Dori, ładna historyjka. Ale nasz gość miał, hmm, chyba lepszą, wiesz? Dobre sztuczki z tym udawaniem proroka. Z tymi magicznymi zdolnościami też, ulululu, ububugu. Naprawdę. Lepsze niż strzałki i kilka, ee, mocno nadużywanych tekścików, jeśli mnie rozumiesz. Dobra mistyfikacja, pierwszorzędne kłamstwo zawsze przewyższa miny i teatrzyk.

– Łzy też symulowałem! – nie wytrzymał Char. – Nie ma żadnego Wielkiego Mistrza, nie ma nic. Rozumiesz?

– Cicho! Nie przerywaj panu! – warknął Dori strzelając w sufit. Strzykawka wbiła się z sykiem w drewno, wypluwając całą zawartość ładunku. Kilka usypiających kropel spadło na podłogę.

Śpiew cykad przemienił się w ryk. Sąsiednie domy i niskie drzewa w końcu odsłoniły całą tarczę księżyca, wpuszczając do pokoju miliony białych strzał. Grad pocisków rozjaśnił pomieszczenie jak wiadro fluorescencyjnej wody czy reflektor samochodu. Pojawiła się obita skórą płyta na ozdobnych nogach, wielki fotel i jakieś krzesełko.

– Jesteś Char Av O’San. Prawda? – potulnie upewnił się siedzący za dębowym biurkiem Xon. Pytany zacisnął palce na swoim miejscu, drewnianym, półmetrowym taborecie. Obaj mężczyźni przyjrzeli się sobie nawzajem, korzystając z krótkotrwałej intensywności światła. Więzień spuścił wzrok.

– Tak

– Czym się zajmujesz?

Księżyc znów skrył się za drewnem mieszkań i roślin, zostawiając pokój w spokojnych ciemnościach. Cykady uspokoiły się nieco.

– Jestem uzdrowicielem

– Ha! – krzyknął Xon Do, podrywając się z fotela. On i Dori stanęli obok siebie, jak kaci nad skurczonym ciałem O’Sana. – Ha! Uzdrowiciel! Dobre. Ale się spasowało. Widzisz, co noszę?

Mężczyzna wyciągnął latarkę i poświecił intensywnym, białym promieniem na swoje ubranie.

– Fartuch lekarza

– Dobrze, mój drogi! – rozradował się Xon. – Słyszałem, że uważasz się za uzdrowiciela dusz, prawda?

– Tak, jestem…

– Nie mów nieproszony! – przerwał Dori, uderzając pięścią w biurko. Światło latarki zgasło.

– Przecież mnie pytał, pytał: „prawda?”. Przecież, to jest py…

– Cicho! To było pytanie…

– Właśnie! Pytanie!

– Milcz! To cholerne pytanie retoryczne, znasz taki termin, burdelmamo kurew modliszek?! Pieprzone szczurze gówno w samojebnej głowie? Jeszcze raz takie coś, a dostaniesz!

– Prawda? – znów przemówił Xon Do i nawet cykady zamilkły. – Bo jesteś oszustem, nie uzdrowicielem. Rozumiesz?

– Nie.

Cios Doriego prawie oderwał głowę Chara od szyi. Lecący ząb zalśnił przez chwilę wśród bieli gwiazd, oblewając krwią okno. Uderzony zdołał utrzymać się na stołku.

– Nie rozumiesz – westchnął Xon. – Nie graj twardziela, wiesz co teraz trzymam w dłoni?

Latarka przez kilka sekund oświetliła srebrny pistolet, potem znów wyłączyła się z cichym pyknięciem.

– Jesteś oszustem, przyjacielu – mruknął Xon. – A ja wierzę, że taki słabeusz jak ty, nie zasługuje by zostać prorokiem tego świata. Prawda?

Spust szczeknął i Av O’San upadł jak porażony. Z szerokiej lufy nie wypadła żadna kula. Po krótkim bezruchu Dori przykląkł przy Charze.

– Chcesz się poddać? – wyszeptał.

– Tak – wyjęczał pokonany.

– Żaden z ciebie chaos, mój drogi – rzekł Xon Do. – Żaden z ciebie prorok. Od dziś masz mi mówić Omegalfov, nawiązanie do tej twojej mitologii.

– Dobrze, mistrzu Omegalfov.

– Wiesz, jak cię pokonałem, Char? Nie?

– Nie, mistrzu Omegalfov.

– Na pewno chcesz wiedzieć? To dłuższa historyjka, choć wciąż krótsza od twojej. Chcesz?

– Chcę, mistrzu Omegalfov.

– Fajnie. Ale na twoją odpowiedzialność, dobra?

– Dobrze, mistrzu Omegalfov.

– Ale szybko z tobą poszło, naprawdę. Fantastycznie. Zaczynam. Wiesz, byłem w kraju, w którym jednemu takiemu, hmm, filozofowi udało się wygrać. Miał za sobą całe masy ludzi, gotowych umrzeć z jego imieniem na ustach. Pokonał rządowe siły i zdobył władzę. I nic z tego nie wyszło, wiesz? Żadnej utopii. Żadnego cudu. Nic. Tylko syf, wszechobecny syf i powoli dogorywająca nadzieja. Nie ma nic gorszego, niż umierająca nadzieja człowieka, który już stracił swoją szansę na zmianę świata. Nie chcę, by to się powtórzyło, dobra? Znalazłem ciebie i twoją wesołą drużynę. Obserwowałem was. Od dwóch tygodni komunikuję się z twoim najlepszym, tu obecnym Dorim. Przekonałem go, żeby postawić cię przed próbą. Czy jesteś wart poprowadzenia waszej rewolucji? Czy może dowództwo powinien przejąć on, tu obecny Dori? Myślisz, że zdałeś?

– Nie

– Na pewno?

– Tak

– Czyli wyrzekasz się swoich pretensji do wielkiego, złocistego tronu, jakim jest fotelik bożka?

– Tak

– Nie zapominasz o czymś?

– Przepraszam, mistrzu Omegalfov.

– Czyli wyrzekasz się siebie? Tak?

– Tak, mistrzu Omegalfov. Nie zasługuje na nic.

– Wiesz, pomyślałem, że warto ci rzec, dlaczego mam na sobie fartuch lekarza. Wiesz dlaczego?

 – Dlaczego, mistrzu Omegalfov?

– Muszę przeprowadzić pewną operację. A to mi się kojarzy ze szpitalem, prawda? Poza tym ty uznajesz się za lekarza. To skomplikowana metafora, wielopoziomowa. Rozumiesz? O, jak miło. Nauczyłeś się rozumieć, kiedy mówić, a kiedy nie. Ładnie. Wiesz, o jaką operację chodzi?

– Nie, mistrzu Omegalfov.

– Chodzi o migdałki, to takie kulki w gębie. Podobno po takiej operacji, możesz jeść tyle lodów, ile tylko zapragniesz. Jeszcze mi podziękujesz, nie? Heh. Wiedziałeś to? Że można jeść tyle lodów, ile się chce? Dobra, nie dajesz się nabrać. Wciąż siedzisz cichutko. To jak, myślisz, że potrzebujesz operacji?

– Nie rozumiem, mistrzu Omegalfov.

– Fakt – parsknął Xon. Wyjął nóż i w jednym skoku był przy Charze.

– Czekaj, on miał żyć! – zdołał krzyknąć Dori, nim ostrze podcięło jego gardło. Av O’San spróbował wstać, ale w ułamku sekundy cień dwukrotnie przebił mu jabłko Adama.

– Zawsze! – zawołał ze śmiechem morderca. Wytarł fartuchem krew z twarzy. – Zawsze ci mali, słabi, nędzni, tchórzliwy zjadają się nawzajem. To aż słodkie, tak piękne.

Omegalfov oblizał schowane w rękawiczkach palce, od niechcenia kopnął Doriego w głowę i wyszedł z pokoju. Jego nóż wciąż drgał wewnątrz szyi Chara, tańcząc wśród wzbierających, szkarłatnych wód.

 

 

Koniec

Komentarze

Po zajściu słońca i zgaszeniu lamp, do mrocznego pokoju prędko dotarły gwiazdy zza okien. Srebrne promienie przeszywały gęste chmury i koronkowe firany, by rozwiać czarną mgłę spowijającą pomieszczenie. Sześć zaciśniętych źrenic odbiło smugi światła. Jedna para oczu lśniła strachem, druga gniewem, a trzecia pełnym spokojem, zakrawającym o znudzenie. Cykady grały swą pieśń, klimatyzacja toczyła prawie niesłyszalną walkę z gorącym powietrzem letniej nocy. Księżyc wychylił się zza framugi i zabłysnęły dwa pistolety. Komar uderzył w szybę.

Moim zdaniem trochę przeginasz z tym opisem. Udziwniłeś tekst, ale nie zbudowałeś klimatu (z wyjątkiem klimatyzatora i komara).

 

  1. To były chmury i jednocześnie było widać gwiazdy? 
  2. Czy “czarna mgła spowijająca pomieszczenie” to po prostu ciemność? Te gwiazdy świeciły specjalnie, by ją rozproszyć? Dodanie “by” w zdaniu sprawia wrażenie, jak by te gwiazdy były jakimś sztucznym tworem, stworzonym w jednym celu.
  3. Źrenice nie odbijają światła. W ogóle nie jestem pewna, czy można o nich napisać, że są zaciśnięte… zwłaszcza że w ciemności powinny być rozszerzone. Fragment o parach oczu jest bardzo odrealniony, przerysowany, nie wiem, jak go skomentować. 
  4. Fragment o klimatyzacji całkiem udany :)
  5. Rozumiem, o co chodzi, ale mam wizję tajniaczącego się księżyca z pistoletami ;) Zmieniłabym to zdanie.
  6. Nieźle budujesz klimat – groźną sytuacje przeciwstawiasz sielskiemu, letniemu wieczorowi. 

– Mój drogi – przemówił jeden z cieni. Miał emanujący mocą głos i beznamiętne spojrzenie. Ta mieszanka w sekundę budziła szacunek. – Jesteś teraz więźniem. Więźniem, pamiętaj. Więc więźniu, opowiedz mi swoją historię. Wiesz, spróbuj zawrzeć w niej całe swoje istnienie, dobrze?

– Dobrze – wysapały usta spod przerażonych gałek.

  1. Czy cień może mieć spojrzenie? ;) Strasznie tu tajemniczo…
  2. Dość hollywoodzka ta scenka. Zwłaszcza postać Tego Głównego Złego
  3. “Usta spod przerażonych gałek wdeptały mnie w ziemię! Unikaj tak anatomicznych określeń, bardzo udziwniają tekst i przeszkadzają w odbiorze. I śmieszą.

 Czterech mężczyzn znieruchomiało obok parkingu betonowej restauracji, w środku gorącego miasteczka potu i kurzu. Char Av O’San nosił drogi, czarny garnitur z niedokładnie odciętymi rękawami. Ustawieni za nim Geo i San Mowe dźwigali na barkach ciężkie i grube kamizelki kuloodporne, przeklinając temperaturę i niemiłosierne słońce w zenicie. Przeciwko tej trójce stał łysy człowiek bez koszuli, jedynie w krótkich, szarych spodniach. Pewien siebie, spokojnie kołysał umięśnionym torsem gladiatora. Oprócz Av O’Sana, wszyscy wypluli flegmę i wyciągnęli pistolety. Miasteczko w całej swej historii nie odnotowało tak wielkiej strzelaniny. W końcu przez większą cześć roku samych stopni Celsjusza było w nim więcej niż mieszkańców

 

  1. Nie jestem pewna, czy można napisać, że restauracja była betonowa… parking raczej.
  2. Jak wygląda “garnitur z niedokładnie odciętymi rękawami”? Nie noszę, więc może się nie znam, ale nie potrafię sobie tego wyobrazić.
  3. Określenie, że jego kumple nosili te kamizelki na barkach brzmi, jakby je właśnie dźwigali, ale ich nie włożyli.
  4. Napisałabym “naprzeciwko”. Wiem, że istnieje określenie “stawać przeciwko komuś”, ale źle brzmi to w tym zdaniu. Ewentualnie “przeciwko nim występował”?
  5. Mam wizje, jak ci gangsterzy symultanicznie wykonują te same te same czynności :) Równocześnie spluwają, wyciągają broń…
  6. Ostanie zdanie według mnie całkiem udane!

Chwilę czekali, modląc się lub klnąc cicho. Geo splunął i półnagi strzelił. Lecący nabój zdawał się być szybszy od promieni słońca. Gorące powietrze drżało wokół niego, pocisk zaginał rzeczywistość. Bez wahania, litości i emocji pędził na przeciwnika. A umysł jego przyszłej ofiary stał się mu podobnym. Kula mózgu zmieniła się w katanę. W mniej niż sekundę do pewnej śmierci, zaczęła emanować ostrością brzytwy i nagłym oświeceniem, chwilą czystości. To było absurdalne uczucie niezniszczalności chwilę przed końcem. Czas zwolnił, a Char zdołał uniknąć naboju.

  1. Nie jestem pewna czy porównanie naboju do promieni jest porównaniem trafionym… Jest raczej mało naturalne.
  2. Niby ten nabój taki szybki jak fotony, a leci, leci i leci przez te zagięte przestrzenie jakby trafił do sceny w slow motion z “Matrixa”.
  3. Reszty akapitu nie pojmuję… Dlaczego umysł stał się podobny do naboju? A potem zmienił się w katanę? Strasznie przegadane i udziwnione.
  4. W tej scenie brak adekwatnej do sytuacji dynamiki. Zabijają ją przede wszystkim opisy i za długie zdania.

– Aaa…! – Geo zwalił się na asfalt. Pech. Trajektoria lotu objęła go, gdy cud uratował Av O’Sana.

Kolejny grom wstrząsnął światem. To była broń San Mowe. Pudło. Kolejna błyskawica i znów pocisk ominął czoło Chara o centymetry, przeleciał nad dachami samochodów i uderzył w betonową ścianę restauracji. Av O’San niemalże słyszał wibracje pistoletu, chętnego do następnej próby zestrzelenia go. Był gotowy.

– Jestem szybszy od kul – pomyślał dygocząc w euforii. – Szybszy od błyskawic.

Nic z tego. Łysy zabójca osunął się na kolana. Z ust wypływało mu życie. Szyję przebijał nóż.

  1. Zupełnie nie rozumiem, co to się dzieje… Kto w kogo celuje, kogo nie trafia, kogo trafia… 
  2. “Matrix”…?
  3. Kim jest Łysy Zabójca? Nie uwzględniłeś go wcześniej. W tym miejscu opis stał się na tyle niejasny, że zupełnie nie rozumiem, co się z nim w ogóle stało – dlaczego się osunął, czy to on strzelał i jaki właściwie nóż.

Wrzaski uciekających ludzi rozbrzmiewały w ciężkim gorącym powietrzu, mieszając się z klaksonami samochodów na ulicy i jękami cierpienia na parkingu.  

– Panie Char, on żyje!

Raniony w bitwie syczał przez zaciśnięte zęby, głowę otaczała mu aureola krwi.

– Panie Char, on dostał w bark. Żyje. Uciskaj, Geo, uciskaj!

– Jakim cudem? – Char Av O’San przykląkł obok dwóch ochroniarzy. – Aha! Nieźle! Widzę, że nie tylko pogoda dopisała. Koleś jest wysoki jak żyrafa! Chyba z dwa i pół! Nieźle. Szczęście, że ja byłem trochę niższy. Zadzwoń po karetkę.

  1. Gdzie wcześniej podziewali się ci ludzie? Dużo miejsca poświęcasz niejasnym opisom lecących pocisków, ale za mało otoczeniu. Twoje ujęcie opisu tych ludzi kojarzy mi się z Simsami – kiedy na przykład wybucha pożar wszyscy simowie na parceli bezsensownie panikują, potem się uspokajają, ale w zasadzie nie robią nic konkretnego i robią za tło.
  2. Niestety, dialogi są bardzo drewniane.
  3. Porównanie do żyrafy brzmi zabawnie w ustach gangstera.

 

Na razie tyle. Na więcej nie mam siły, bo musiałabym komentować prawie każde zdanie. Nie zrozum mnie źle, ten tekst nie jest z gruntu zły (poza tym, ze dość hollywoodzki), ale trzeba by go przepisać od nowa, dodając więcej konstruktywnych opisów i ucinając te przegadane i udziwnione w kosmos. Niestety, nie powodują one, że tekst staje się głęboki… Zdarzają ci się naprawdę udane zdania, choć styl trzeba dopracować. Dopieść też dialogi i bohaterów, bo są dość papierowi (przynajmniej do tego punktu). Spróbuj też w trakcie pisania zastanowić się, jak twoje słowa zinterpretuje czytelnik. Ja na prawdę w wielu miejscach miałam problem, żeby zrozumieć, o co chodzi. Panuj nad słowem.

 

Niestety, tekst mnie nie wciągnął, ale życzę powodzenia :) Myślę, że jak na 17 lat masz potencjał, więc się nie zniechęcaj! Dojrzalsi od ciebie piszą gorsze teksty, masz czas i ćwicz dalej.

 

 

 

 

Odnoszę wrażenie, że tekst jest bardzo chaotyczny. Trudno mi odgadnąć, o co chodzi, nie mam pewności, do kogo należą oczy na początku. Wprowadzasz mnóstwo postaci, ale (oprócz głównego bohatera) nic o nich nie wiadomo, znamy tylko imiona, więc łatwo tych ludzi pomylić. Metaforyka do mnie nie przemawia. Zgadzam się z Mer, że udziwniona. Kiedy czytelnik zastanawia się nad znaczeniem zdania, może jeszcze łatwiej stracić wątek opowieści.

Masz trochę literówek, szczególnie “e” zamiast “ę”.

Sześć zaciśniętych źrenic odbiło smugi światła.

Zgrzytają mi te zaciśnięte źrenice.

Po chwili ostrze wylądowało luzem w jego kieszeni, barwiąc czerwienią szmaragdowe spodnie.

Aua! Kto nosi broń białą luzem w kieszeni? Jeśli to jedna z kieszeni, o których myślę, to w pobliżu są tętnice udowe. Że o klejnotach rodowych nie wspomnę…

– Jak błyskawice – pomógł Char. – lub promienie słońca.

W tym przypadku to wtrącenie, nie zdanie, więc bez kropki.

Babska logika rządzi!

Przykro mi, próbowałam pojąć, o czym jest opowiadanie, ale nie udało mi się dociec, co Autor miał nadzieję przekazać. Podejrzewam, że jest tak, jak napisano w notce odautorskiej: To zostało celowo wyjęte z kontekstu, bo lekką ręką może istnieć poza nim. […] Opowiadanie dla opowiadania i choć pływa w nim trochę “mądrości” (przynajmniej we własnej definicji) to nie ukazanie siebie, pouczenie o moralności czy pochwalenie się świadomością nie jest jego celem. Bo to bzdura, bełkot. I te trzy rzeczy przed chwileczką wspomniane, i to opowiadanie. Polecam. – Tylko nie rozumiem, dlaczego Autor poleca…

Lektury nie ułatwiło nie najlepsze wykonanie – trafiały się osobliwie skonstruowane zdania, których zrozumienie skutecznie utrudniała zlekceważona interpunkcja.

 

Jedna para oczu lśni­ła stra­chem, druga gnie­wem, a trze­cia peł­nym spo­ko­jem, za­kra­wa­ją­cym o znu­dze­nie. – …a trze­cia peł­nym spo­ko­jem, za­kra­wa­ją­cym na znu­dze­nie.

 

Do chrząk­nął, po­spie­sza­jąc nagle mil­czą­ce­go więź­nia. – Czy Do pośpieszał nagle, czy więzień nagle zamilkł?

 

Zimny, szary ka­mień ścian wręcz błysz­czał bru­dem i szcze­li­na­mi. – Brud powoduje raczej matowienie. A jak błyszczą szczeliny?

 

Nie, nie, nie – prze­rwał szyb­ko mnich. – Skoro tym mianem nazywasz chłopca w dalszym ciągu opowiadania, Mnich, pisałabym wielką literą.

 

Dłu­gie mi­nu­ty mie­rzy­li się wzro­kiem, oboje po­zba­wie­ni stra­chu. – Piszesz o starcu i chłopcu, więc: …obaj po­zba­wie­ni stra­chu.

Oboje, to mężczyzna i kobieta.

 

Wy­glą­da­ła, jakby utka­no ją z za­klę­te­go ak­sa­mi­tu, sze­lesz­czą­ce­go złymi, zim­ny­mi pie­śnia­mi. – Aksamit jest tkaniną, więc z aksamitu tkać się nie da. Szatę można uszyć z aksamitu Aksamit jest mięciutki i nie szeleści.

 

Po­da­ru­je ci dar, który uchro­ni cię… – Nie brzmi to najlepiej.

 

Siwe włosy Ome­gal­fo­va za­lśni­ły gwiaz­da­mi, uka­zu­jąc strasz­li­wie stę­żo­ną twarz. – Raczej: …uka­zu­jąc strasz­li­wie stę­żałą twarz.

Sprawdź znaczenie słów stężony i stężały.

 

Prze­szedł kilka kro­ków małym, ale pra­wie wy­peł­nio­nym par­kin­giem ta­ni­mi au­ta­mi… – Co to jest parking tanimi autami?

 

Mó­wią­cy wyjął z kie­sze­ni spodni fla­ma­ster i na­pi­sał swoje imię na szkle. – Co tu pisze? – Char pewnie nie wie, że powinien zapytać: – Co tu jest napisane?

 

– Jak bły­ska­wi­ce – po­mógł Char. – lub pro­mie­nie słoń­ca. – Nowe zdanie rozpoczynamy wielką literą.

 

zo­sta­wia­jąc szkar­łat­ne ślady na bia­łej ko­szu­li gar­ni­tu­ru. – Garnitur nie ma koszuli. Koszulę zakłada się do garnituru. Garnitur składa się z marynarki i spodni, ewentualnie kamizelki.

 

Mowe czy­tał książ­kę przy wą­tłym świe­tle okna. – Okno świeciło???

 

Pi­sto­let nie miał tłu­mi­ku…– Pi­sto­let nie miał tłu­mi­ka

 

Klik­nię­cia spu­stu i świ­sty lufy… – Lufa świszczy???

 

Po­ja­wi­ła się obita skórą płyta na ozdob­nych no­gach… – Czym jest skórzana płyta na nogach?

 

– Far­tuch le­ka­rza – Brak kropki.

 

Le­cą­cy ząb za­lśnił przez chwi­lę wśród bieli gwiazd, ob­le­wa­jąc krwią okno. – W jaki sposób lecący ząb oblał okno krwią?

 

Wyjął nóż i w jed­nym skoku był przy Cha­rze. – Raczej: Wyjął nóż i jed­nym skokiem był przy Cha­rze.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hmmmm…

Bardzo dziwny tekst. Momentami niewiele rozumiałam, w czym, jak widzę powyżej, nie jestem osamotniona. Zwłaszcza scena strzelaniny wywołała u mnie sporą konsternację. Nie rozumiem też pomysłu czy przesłania. Kim właściwie był ten główny zły i o co mu chodziło? Zgadzam się z przedmówczyniami że sporo tu udziwnień i postaci, które potrafią się pomylić (czy są na pewno potrzebne?). Zastanawia mnie kompozycja – po co te opowieści?

Językowo – zauważyłam sporo konstrukcji, które brzmią nienaturalnie albo wyglądają nieudolnie. Z drugiej strony, mimo tego i wszystkich powyższych uwag i zarzutów, czuję, że jest w Twoim pisaniu potencjał. Na pewno jest oryginalne, momentami nawet intrygujące, wśród nieco kulawych zdań zdarzają się całkiem spore fragmenty, które czyta się płynnie, niekiedy w opisach skupiasz się na detalach mało oczywistych, za to zaciekawiających. 

Nie zrozumiałam :(

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka