- Opowiadanie: Blue_Ice - Upadek heliosa

Upadek heliosa

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Upadek heliosa

Pewnego brzydkiego dnia mieszkańcy Słonecznego Stoku zauważyli, że nazwa ich miasteczka rozmija się z rzeczywistością. Szarą jak deszcz, szarą jak deszczowe chmury, szarą jak deszczowy dzień, tydzień, miesiąc. Zebrania rady miejskiej o nazwie „Akurat” niepostrzeżenie zeszły na psy, służąc do zgłaszania nawracających katarów, łamań w kościach czy obniżeń nastroju. Sprzedaż parasoli, parasolek biła rekordy. Jan Bobkonter stworzył pierwszy projekt kalosza na wysokim obcasie.

Honor Słonecznemu Stokowi postanowiono przywrócić poprzez zasianie w sercu miasta wielkiego kwiatu o dumnej nazwie helios. Miał on kilka odmian, mniej lub bardziej przypominających zwyczajny słonecznik. Cechą szczególną tych roślin było to, że zamiast zapachu wydzielały światło. Poza tym różniły się rozmiarami oraz proporcjami tarczy i płatków. Któż podjąłby właściwą decyzję, jaką odmianę wybrać, jeśli nie ogrodnik Filip Ziemo?

Albo jego syn, Gerbert.

W dniu zakupu szesnastoletni Gerbert Ziemo żałował, że jego samochód nie jest zakochany tak, jak on i nie potrafi mknąć nad ziemią. Chłopak czuł się jak pod wpływem silnego narkotyku, ale nic z tym nie potrafił zrobić, nawet nie chciał. W dodatku kiedy grzebał w koszu z nasionami kwiatów, zabrzęczała komórka i ekran rozjaśniła twarz ukochanej Malinki. Rozmawiali co prawda tylko moment, ale i tak zdążył się całkowicie rozanielić. Z trudem znów skupił myśli na nasionach. Szperał, szperał, aż w końcu wyciągnął małą, szarą torebkę z napisem 'helios hegemoniczny'. W miejscu „wymiary” napisano odręcznie: ogromny, w miejscu „kolor”: jaśniejszy od Słońca – plus instrukcje siewu, również zapisane odręcznie. Zadowolony, wyleciał ze sklepu, machając niewidzialnymi skrzydłami. W drzwiach potrącił staruszkę, która pogroziła mu laską.

 

Sercem miasta był Ryneczek, a centralnym punktem Ryneczku – stożkowaty klomb, porośnięty różami, wybujałymi pod wpływem częstych deszczy. – Te piękne kolory bez słońca się jakby marnują – marudziła sprzedawczyni ze sklepu mięsnego. Kiedyś na środku klombu znajdowała się fontanna, ale wkurzony burmistrz zarządził jej likwidację. – Chyba nie trzeba nam jeszcze więcej wilgoci – stwierdził. Klomb zaczął przypominać wielki tort bez wisienki na szczycie, a ławki rozmieszczone dookoła odwrócono tyłem. Jako żelazne leżaki miały służyć do wydzierania ochłapów słonecznych z nieba, kiedy się dało.

Natychmiast po powrocie ze sklepu, Gerbert wraz z kilkoma kumplami rozkopał szczyt stożka, wetknął weń ziarno heliosa i pobiegł na randkę, kradnąc po drodze różę bez kolców.

Nikt nie wiedział, że wrzucone na dwadzieścia centymetrów pod ziemię nasionko w ciągu godziny napuchło, a następnie pękło i wydało na świat pęd, który natychmiast zaczął się piąć. Co więcej, nie wszyscy zauważyli, że helios wykiełkował już następnego ranka. Zainteresowanie wzbudziła dopiero bezlistna łodyga, w południe osiągając wysokość zwykłego słonecznika. Wszystkie róże na klombie zwiędły, za to słonecznik z minuty na minutę rósł w siłę. Napęczniały pąk odpowiadał wielkością trzem ludzkim głowom.

Pod wieczór roślina dorównała drzewom na Ryneczku, te zaś zaczęły gubić liście. Pod stopami mieszkańców Słonecznego Stoku u progu lata rozpoczęła się jesień.

Na oczach miasta rosła katastrofa.

 

Tego samego wieczoru Gerbert został odwołany z randki prosto na dywanik rady „Akurat”. – I proszę nie zapomnieć torebki po nasionku – przypomniała lodowatym tonem pani Linne, sekretarka. Chłopak pobiegł do domu, wyjął papierową torebkę z kieszeni dżinsów w ostatniej chwili przed włożeniem do pralki i w drodze na zebranie obejrzał ją, tym razem dokładnie. Helios Hegemoniczny. Hegemoniczny? Usiłował sobie przypomnieć, co to znaczy. Chyba coś z królem. “Roślina potrzebuje dużo przestrzeni. Kiedy zakwitnie, rozjaśni każdą duszę. Jest piękny krótko, ale zostanie z wami na długo” – przeczytał. Brzmiało jak poezja. Co to jest, do cholery, kto to pisał? Gerbert czuł narastający niepokój. Przechodząc przez most w odruchu desperacji przechylił się przez barierkę i wyrzucił dowód rzeczowy do rzeki Onej.

Spotkanie Akuratnych tym razem polegało na męczeniu kozła ofiarnego tysiącem pytań. Ziemo senior, skarbnik rady, milczał i tylko patrzył na syna spod ściągniętych brwi, obracając w palcach wyschniętą pieczątkę. Wiejskie śledztwo jakieś, pomyślał Gerbert, wzburzony. Jak miał im wytłumaczyć? Czy da się wytłumaczyć z choroby? Czy z miłości może wyniknąć coś złego?

Ano, może.

 

Nazajutrz stocczanie zebrani wokół heliosa do bólu szyi wpatrywali się w niebo. Bohater przerósł już najwyższy dom w mieście, a jego łeb wyglądał jak kropa przyrośnięta do gigantycznego „i”. Gapie po trupach róż podchodzili do grubej łodygi, a właściwie już bardziej pnia, porośniętego czymś w rodzaju siwego puchu. Dotykali, głaskali, wąchali, robili zdjęcia. Starsza Prądnicka rwała owe siwe włosy heliosa i wpychała do plastikowej torby. – To do stroju Świętego Mikołaja – mówiła zdziwionym gapiom. – Ależ pani Prądnicka, na Miłość Boską, Mikołaj za pół roku! – protestowali. – Czas galopuje, kochaniutki! Już jesień! – upierała się przedsiębiorcza kobiecina, rozgniatając obcasem kupkę wyschłych liści. Sprzedawczyni w mięsnym zaś chwaliła słonecznik z dystansu – patrząc nań przez okno i jednocześnie tnąc na pamięć tasakiem połeć wołowiny. – Nasza Wieża Eiffla! – zachwycała się. Faktycznie, słoneczny tuz najwyraźniej chciał dogonić francuską gwiazdę architektury. Tyle, że wieża Eiffla to stabilna konstrukcja, a helios hegemoniczny właśnie zaczynał odbijać od pionu. Delikatnie, ale wyraźnie bujał zieloną dyńkę, która lada moment miała pęknąć.

Z twarzy stocczan powoli znikał uśmiech.

Z twarzy Antona Wiltosa znikł już dawno. Ów emerytowany nauczyciel matematyki i astronomii mieszkał przy Ryneczku, na najwyższym, czwartym piętrze kamienicy Niebieskiej. Odkąd owdowiał, żył tylko po to, żeby wynotowywać co ciekawsze zjawiska z otaczającego świata w swoim „Bezsenniku”. Skórzana oprawa dziennika pękała już w szwach, bo jegomość cierpiał na łagodną, ale ustawiczną insomnię, którą pokonywał właśnie pisaniem. Oraz spacerowaniem.

Straszy pan wiedział, że helios hegemoniczny to legendarny kwiat, którego od dawien dawna Ziemia nie nosiła. Odgadł również, w jaki sposób ten biały kruk zawędrował między nasiona zwykłych kwiatów. Wiedział sporo jeszcze innych rzeczy na jego temat, ale nie zamierzał się wychylać. Nie został zaproszony do grona rady miejskiej, nie przepadał też za niektórymi jej członkami. Czy cokolwiek był winien tym ludziom? Nie. Jego los nikogo nie obchodził, chociaż profesor Anton Wiltos przysłużył się nauce jak mało kto. Nie wręczono mu nawet honorowej karty miasta, pozwalającej za darmo jeździć trolejbusami.

Kiedy w nocy wyszedł na spacer, ciepły wiatr rozdmuchiwał pustkę na ulicach. Dżentelmen uderzał laską w płyty chodnika, jakby pukał do wnętrza Ziemi. Podeschnięte drzewa i wyliniała trawa sprawiały wrażenie, jakby miasto zaatakował jakiś chlorofilożerczy bakcyl.

Stanął u podnóża giganta. Na bezksiężycowym niebie kiwał się powoli ogromny pąk. Przez ostatnie kilka godzin znacznie powiększył średnicę. Wyglądał jak gigantyczna pięść wygrażająca niebu. 

Wiltos spojrzał na to chybotliwe berło i wzruszył ramionami. – Kwiat zbyt absolutny, żeby znieść własne liście – pomyślał, po czym odwrócił się na pięcie, chcąc odejść. I wtedy rozległ się potężny huk. Profesor obejrzał się, przestraszony – i zamarł.

Na niebie widniał ogromny, jasnożółty pióropusz, a nad nim słup światła celujący w kosmos. Helios zakwitł! Otwarty kielich, z którego wystrzeliło kilkadziesiąt jaskrawych płatów, buchał światłem, przerażając i hipnotyzując zarazem.

Anton Wiltos był jedynym świadkiem narodzin nowego słońca dla Słonecznego Stoku.

 

Następnego ranka miasto obudziło się w potwornym harmidrze. Na niebie światło heliosa walczyło z wędrującym cieniem, chmurami stworzonymi przez miliony ciem. Za owadami uganiały się zaś stada ptaków, wrzeszcząc wniebogłosy.

Dla pana Antona był to dzień pieczonych gołąbków. Karina, jego córka, dwa razy w tygodniu przynosiła mu obiad. Dbała też o wizerunek ojca, co miesiąc przycinając mu włosy, żeby nie wyglądał na samotnego. To by godziło w jej córczyne ambicje.

– Chcieli słońca, mają słonia – zadrwił pan Anton, układając jedzenie w rondelku. – Ten kwiat może osiągnąć trzydziestokrotną wielkość zwykłego słonecznika. Rozwija się w gigantycznym przyśpieszeniu, w trymiga przechodzi fazy od ziarna do kwiatu kopalnego, włóknieje, drewnieje, kamienieje. Poza tym, niszczy wszystko wokół, bo jest roślinnym wampirem i nie znosi konkurencji. A czy wiedziałaś, kochana, że wszystkie heliosy po przekwitnięciu tracą głowę? – ciągnął, przyklepując gołąbki drewnianą łyżką. – Najpierw, za sprawą właściwego swemu gatunkowi heliotropizmu, nasz kwiatuszek będzie obracać się za słońcem, później zastygnie, ściemnieje, zacznie się chylić ku upadkowi – aż w końcu: bęc!… co powinien przewidzieć skarbnik rady „Akurat”, ogrodnik Ziemo. A przynajmniej jego syn – dodał Anton cierpko, po czym sięgnął po leżący na parapecie Bezsennik. Spomiędzy gęsto zapisanych stron wyjął luźną kartkę i podał córce. Była to mapa pokazująca obszar zagrożony przez upadek heliosa. – Zobacz, jakie są efekty działań Bobkontera. To wszystko jego wina! To on podrzucił do sklepu to szatańskie nasienie, jak bum-cyk-cyk! – W profesorze aż się zagotowało, jak w garnku, nad którym stał.

Karina usiadła przy stole i obejrzała mapę, czując gulę w gardle.

– Miasto latami usiłowało nakłonić faceta do zaprzestania tych swoich eksperymentów w piwnicy. Po dobroci, bo przecież prawo tego nie zabrania. Jan Bobkonter ma jednak kompleks wiekopomnego wynalazku. No, ale skoro przez lata nie wydumał nic niebezpiecznego, to burmistrz odpuścił. Błąd! – To mówiąc, Anton chlapnął sobie na talerz cztery gołąbki w sosie pomidorowym. – Ani przez chwilę nie ufaj nawiedzonym naukowcom, kochanie. Chyba, że takim, jak ja.

Karina wiedziała, że nie ma sensu prosić ojca, aby wziął udział w spotkaniu rady. Wyciągnęła jednak od niego mapkę oraz rozpisany na odwrocie, przewidywany rozwój wydarzeń. Według tych szacunków, w ciągu najbliższych kilkunastu godzin helios zacznie się przeginać.

 

Filip Ziemo wyciągnął piersiówkę z wewnętrznej kieszeni przybrudzonej marynarki, pociągnął łyk i zmęczonym wzrokiem powiódł po zebranych. Sprawa dotyczyła tego, co zielone, więc to on prowadził ostatnie zebrania.

– Jakieś pomysły? – zapytał i beknął dyskretnie w rękaw. Nie był przyzwyczajony do przewodzenia, tylko do pracy z roślinami i dolarami. A te przeważnie milczały. Mało nie wypuścił buteleczki z ręki, kiedy na salę wpadła Karina Wiltos. Podbiegła prosto do ogrodnika i zaczęła szeptać mu do owłosionego ucha. Brwi Ziemo seniora sięgnęły nasady włosów i tak zostały na dłużej. Karina zrobiła swoje i pożegnała się. Nie zamierzała dyskutować z gronem ludzi nie doceniających jej ojca. Niedługo po tym, jak zamknęła za sobą drzwi, zapanowały chaos i panika. Miastu nigdy do tej pory nie groziło żadne poważniejsze niebezpieczeństwo. Jedyny problem, poza osobistymi niesnaskami, zatargami czy niepowodzeniami, to nieszczodrobliwość słońca. Nie grasował tu nigdy żaden morderca, kradzieże wprawdzie się zdarzały, ale tylko drobne, a karane bezwzględnie. Żadnego skandalu finansowego, trzęsienia ziemi, tsunami czy zarazy. Toteż policja miała na stanie tylko jedno auto, jedną łódź oraz jeden helikopter, wykorzystywany również do organizowania płatnych lotów nad miastem i morzem.

Dopiero kiedy Akuratni przestali przekrzykiwać się wzajemnie, coś ustalono. Zagrożone domy nazwano umownie „Linią Heliosa”, następnie wyznaczono panią Linne, żeby poinformowała zainteresowanych o możliwej ewakuacji. Najmłodszych członków rady, braci Kruc, wysłano z wizytą do wynalazcy Bobkontera. Niech ten, który podrzucił miastu kukułcze jajo radzi teraz, jak uniknąć ruiny.

Krucowie pojechali do niego wozem policyjnym, żeby groźniej to wyglądało. Pukanie do drzwi i okien nie odniosło skutku, ale z tyłu domu znaleźli drugie drzwi, niedomknięte, zza których z trzepotem skrzydeł wyleciała piękna ara i zniknęła wśród drzew. Weszli do ciemnego salonu. Pod ścianą stało łóżko, ale Bobkonter leżał pod nim, na dywanie, z twarzą w tureckich esach-floresach. Baro ostrożnie podszedł i ujął go za przegub.

– Nie żyje – powiedział drżącym głosem. – Nie ma pulsu. – Chłopak cofnął się i stanął obok brata.

– Wyprodukował dzieło swojego życia i umarł. – Leno nakreślił w powietrzu znak krzyża.

Zanim zadzwonili na policję, stali jeszcze chwilę w ciemności. Śmierć gęstniała w powietrzu z minuty na minutę, zawłaszczając coraz więcej przestrzeni.

 

Tymczasem od kakofonii ptasich głosów coraz więcej stocczan cierpiało na migrenę. Wyjątkowo hałaśliwe zebranie rady nie polepszyło sprawy. Pani Linne ze złością zatrzasnęła okno wychodzące na Ryneczek i wmasowała olejek lawendowy w obolałe skronie. Ponad biurkiem, przez zabrudzoną owadami szybę, widziała obrzmiały pień mutanta. Niechętnie przysunęła sobie kartkę z listą nazwisk i numerów wypisanych z zabytkowej księgi. Wzdychając ciężko sięgnęła po telefon, brudząc go przy okazji lawendową mazią. Ludzie od pokoleń mieszkają tam, gdzie mieszkali. Przez lata nikt tu niczego nie zmieniał. Jeśli zaczną się wewnętrzne migracje, będzie zamęt. Nie mówiąc o upadku morale i zniszczeniach mienia. To myśląc, wybrała pierwszy z dwunastu numerów i zamknęła oczy. Huczało jej w głowie.

 

O godzinie trzeciej po południu, na oczach tłumu, helios hegemoniczny z chrzęstem opuścił głowę i miasteczko oblało się światłem. Środek kwiatu jaśniał i mrugał milionami skrzydeł ciem. Ludzie wpatrywali się weń jak w boga, urzeczeni. Helios Wspaniały! Od lat dzień nie był tak słoneczny! Kogo obchodziło, co potem?

 Rodziny mieszkające na Linii Heliosa się jednak nie cieszyły.

Na przykład Braniccy. Małżonkowie siedzieli przy stole nad talerzami z nietkniętym lunchem. On z twarzą w dłoniach, ona ze wzrokiem wbitym w rozbabraną wątróbkę. Kawa wystygła, butelka po whisky świeciła pustką, wyparowały też pomysły na plan B, C, czy D. Dzieci snuły się po domu, osowiałe i smutne. Groziły im przenosiny do babki Molendy, zrzędliwej staruszki, wyrabiającej smalec z kotów. Obrażała każdego rozmówcę najpóźniej w trzecim wyszczekanym zdaniu. Każdy Branicki miał co najmniej jeden powód, żeby za nią nie tęsknić. Czy ona w ogóle jeszcze żyje?

Żona przechyliła się do męża i pocieszająco ścisnęła jego ramię. – W końcu to matka. – wymamrotał. – A ja nie zadzwoniłem nawet w jej setne urodziny. – Cóż na to odpowiedzieć? Branicka usiadła z powrotem i wbiła wzrok w stół. W zamyśleniu wzięła do ręki widelec, po czym włożyła sobie do ust kawałek zimnego kartofla. Zaraz potem wstała, żeby go wypluć do toalety.

Nie tylko Braniccy byli w kropce. Enta Lichoń, zatwardziała stara panna, miała w perspektywie proszenie matki o gościnę, chociaż kobiety wojowały ze sobą na śmierć i życie. Małżonkowie Kleppe, rozwiedzeni, on mieszkający z kochanką, ona – z dziesięcioma kotami poza miastem, również musieliby zakopać wojenny topór. To samo z kilkoma innymi porozrywanymi więzami. Były i gorsze sprawy. A wszystko musiało się przewartościować najpóźniej do jutra.

 

Do jutra, czyli dnia pogrzebu Bobkontera. Znacznie przekrzywiony helios już nie świecił (słońce oczywiście też nie). Ćmy i ptaki zniknęły. Płatki kwiatu przykleiły się do tarczy, sczerniały, zdębiały. Od czasu do czasu spadały zeń grudki, przypominające węgiel. Jakby zwęglone łzy.

Wiltos zanotował w Bezsenniku obecny kąt odchylenia kwiatu od pionu. – Teraz będzie się coraz bardziej pochylał…– mruknął pod nosem – …a potem…

Na szczęście rada „Akurat” nie próżnowała. Po wysłaniu reprezentacji na pogrzeb, uruchomiła miastu gorącą linię, którą nazwała Eureką. Umysły mieszkańców Słonecznego Stoku nigdy przedtem nie pracowały tak intensywnie. Wszyscy dumali, co robić.

Co robić?!

Malinka właśnie zażywała kąpieli, kiedy złota myśl wpadła jej do głowy, czy raczej do wanny z gorącą wodą i bąbelkami. Prawdziwa eureka ! Czyż miłość nie przenosi gór?… Czy raczej planet.

Mokra, wyleciała z łazienki w ogromnym ręczniku, przemknęła przed oczami zdumionej mamy i dopadła telefonu. A miała dziewczyna gadane! Po podzieleniu się swoim genialnym pomysłem z dyżurną akcji Eureka, weszła na strych i z pomalowanej na ludowo skrzyni wyjęła złoty kombinezon i bawoli róg. Ubrała się, wzięła róg pod pachę i wybiegła z domu, rzucając oniemiałym rodzicom: – Wszystko będzie dobrze! – Jak na skrzydłach popędziła w kierunku kościelnego pagórka. Kiedy zziajana stanęła na jego szczycie, uspokoiła oddech i odgarnęła włosy z czoła. – Kiedy robiłam to ostatni raz? – pomyślała, po czym podniosła róg i z całej siły weń zadęła.

Później wszystko potoczyło się błyskawicznie. Całe miasto pomagało organizować akcję obalania heliosa. Policja, środki transportu (darmowe przejazdy dla widzów spektaklu), zwykli ludzie – każdy chciał pomagać. A najbardziej gorliwymi okazały się rodziny zagrożone przeprowadzką.

Najpierw z piwnicy nieboszczyka Bobkontera wywleczono dziwaczną, elektryczną pompę i kolorowe balony. Takie same, w jakich wynalazca wysyłał szczury w powietrze, żeby zobaczyć, jak sobie radzą w nietypowych sytuacjach. Jednocześnie przygotowano do lotu główny, a zarazem jeden jedyny, helikopter miasta Słoneczny Stok. Pilot, Krucowie i dwaj odważni ochotnicy podlecieli do zaskorupiałego kwiatu. Bracia zeszli po drabinie na łodygę i przy pomocy sprzętu do wspinaczki wysokogórskiej, własnej odwagi i sporej dawki kaskaderskiej ekwilibrystyki podwiązali mu i napompowali cztery balony Bobkontera, które miały utrzymać go w powietrzu. Następnie całość przymocowano liną holowniczą do helikoptera, który powoli się oddalił na całą jej długość, naprężył ją, po czym oderwał kielich od łodygi. – Coś jak wyrywanie zęba czasu – pomyślał filozoficznie profesor Anton Wiltos, wyglądając z okna swojej kamienicy. I tak heliosa przetransportowano drogą powietrzną nad Lityński Klif – tam, gdzie miasteczko stykało się z morzem – nie gubiąc nawet jednego okruszka.

Kiedy zawisł nad wodą niczym chmura gradowa, na skraju klifu drużyna łuczniczek juniorek naprężyła łuki. Dwadzieścia złotych kombinezonów, opinających ciała nastolatek, zalśniło w słońcu, które z ciekawości wreszcie się pokazało. Na jeden balon przypadało pięć precyzyjnie celujących łuczniczek. Taka siła przedziurawi nawet pancerne balony z piwnicy Bobkontera!

– Raz, dwa i – pal! – krzyknęła gromko Malinka, dumna przywódczyni zespołu.

Strzały poleciały, balony pękły – a głowa heliosa wpadła do morza, wzbudzając pióropusz fal i wiwaty publiczności.

 

Zmęczeni natłokiem wrażeń stocczanie wrócili do domów i położyli się spać.

W ten sposób przespali rewolucję, albowiem przegięta łodyga heliosa w samotności zrobiła niespodziankę i wskutek jakiejś niezrozumiałej, chemicznej reakcji punktualnie o północy zamieniła się w świecący intensywnie pałąk. Jak zaczęła świecić, tak świeciła dzień, tydzień, miesiąc. A nawet wiele miesięcy.

Tylko jeden szczegół nie pasował do układanki.

Otóż niedługo po wydarzeniu na Lityńskim Klifie, miejscowy zawadiaka i drobny złodziejaszek, Zachariasz, wyprowadzał swojego ogromnego psa Szatana nad rzeką Oną. Nagle zauważył, że nurt rzeczny wyrzucił na brzeg dziwną konstrukcję. Wyglądało to jak naprędce zbudowany statek-zabawka, z gałęzi i zatkniętego za nią kawałka papieru. Z nudów wyłowił śmiecia, który okazał się torebką po nasionach. A konkretnie, po jednym nasionku. Zachariasz z niejakim zdziwieniem stwierdził, że papier przetrwał i że potrafi, choć z trudem, odczytać to, co jest na nim nagryzmolone. Kiedy to zrobił, z wrażenia wypuścił smycz z ręki. Spowodowało to ostatnie zdanie: „Helios jest wieczny. Kwitnie co roku”.

W tym samym czasie puszczony samopas brytan Zachariasza zatopił zęby w łydce zastępcy komendanta głównego policji, znowu załatwiającego swoje potrzeby pod mostem, natomiast ogrodnik Ziemo, wykopując buraki, zadał sobie pytanie, czy aby na pewno król przestaje być królem, jeśli zdejmie mu się koronę.

 

 

Koniec

Komentarze

No tak, zawsze wiedziałem, że miłość ma fatalne skutki. Sympatyczne, sprawnie napisane, aczkolwiek brakuje mi jakiegoś zębu, pasji. Tym niemniej – miła lektura yes!

Z drobiazgów:

– nie Stocczanie, a stocczanie – mieszkańcy miast piszą się z małej litery;

– trochę zgrzyta mi terminologia – bulwa i cebula to raczej elementy podziemne, a nie łodygi – bardziej pasuje mi tam “pąk” i jego wszelakie odmiany;

– helikoptery nie fruwają, a latają;

– skoro Karina wyszeptała swoje rewelacje Filipowi do ucha, to jakim cudem rada zaraz wszczęła rwetes? Telepatia jakaś?

 

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

@Staruch – dziękuję za przeczytanie i miłe odniesienie się oraz uwagi! :)

Usterki poprawiłam, aczkolwiek zieloną cebulę i podfrunięcie helikoptera z pewnym oporem. Zielona cebula dotyczyć miała wprost wyglądu, strony wizualnej i tylko tego, poza tym wydało mi się takie… pieszczotliwe, bo on tak bujał tę swoją zieloną cebulę… ;) No, ale zmieniłam za Twoją wskazówką, ponieważ zgadzam się, że może przywołać niepożądane skojarzenia z nieodpowiednią częścią kwiatu i te skojarzenia mogą wepchnąć się na pierwszy plan interpretacyjny. Co do podfrunięcia w helikopterze, to zdaję sobie rzecz jasna sprawę, że maszyny nie fruwają ( chyba, że są spersonifikowane ) – to był z mojej strony po prostu żarcik słowny. Ale jeśli zanim wywoła uśmiech ma wywołać konsternację, to wolę zrezygnować. Wdzięczna jestem za kwestię szeptania i chaosu. Poprawione! (mam nadzieję) Niestety, ledwo zdążyłam z tym opowiadaniem, bo miałam cholernie pracowity miesiąc, prawdziwą harówkę – i zaczęłam to pisać bardzo późno, a niestety, jak widać, szort to z tego nie wyszedł… Nie było ani minuty na odleżenie się tekstu i spojrzenie z dystansu przytomniejszym okiem.

Co do pasji… ano, rozumiem ten zarzut. ALE z drugiej strony – to jest napisane w konwencji bajkowo-żartobliwej, lekkiej, w której poruszamy się w trochę innych, że się tak wyrażę, rejestrach, niż pasja. Raczej przekora, filozoficzny przekąs ;)

Pozdrawiam!

Już się tak nie tłumacz – podobało mi się :). Ale mogłoby bardziej. Może gdyby było dłuższe? Albo z takim mocniejszym “tąpnięciem” na koniec ? Nie wiem.

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

“a rozmieszczone dookoła ławki odwrócono tyłem” – tak mnie prztyknęło, ale chyba nie do końca jestem w stanie wyjaśnić. No bo niby wiadomo, że “te” ławki stały dookoła, ale mój mózg podrzucił z jakiegoś powodu opcję, że coś mogło być dookoła “tej” ławki odwrócone tyłem, czy co. Nie wiem czy warto doprecyzowywać. Może jeśli jeszcze ktoś zwróci uwagę.

 

“Na końcu łodygi napęczniał pąk wielkości trzech głów złoczyńców.” – hm. Ciekawe kontekstowo, aczkolwiek trochę niebrzmiące porównanie. W sensie, że zlepek “trzech głów złoczyńców”. To zapewne tylko mój obłąkany słuch.

 

“ciekawsze zjawiska z otaczającego świata” wcisnąłbym [+go] między otaczającego a świata, ale wtedy traci na brzmieniu. Stąd, przemodelował bym.

 

“Małżonkowie Kleppe, rozwiedzeni, on mieszkający z kochanką, ona – z dziesięcioma kotami poza miastem, również musieliby zakopać wojenny topór” – a czemu niby? ;) Może jeszcze się kobiecie z kochanką wprowadzi? Kotami bym poszczuł, na miejscu pani Kleppe, a nie topór zakopywał.

 

“Na jeden balon na wszelki przypadały dwie łuczniczki.“ – czegoś zabrakło. Druga sprawa, łuczniczki w obcisłych kombinezonach to bardzo ponętna wizja (^^), ale jednak wydaje mi się, stosunkowo absurdalna (w sensie, mają helikopter, na litość boską :P).

 

“Z nudów wyłowił śmiecia, który okazał się [+być] torebką po nasionach.”

 

Opowiadanie cudownie warstwowe, pod względem historii i konstrukcji bardzo mi się podobało. Miejscami tylko sprawiało wrażenie drobnego przedobrzenia (chociażby, że nikt nie próbował rozwiązać problemu kwiatu wcześniej, i dopiero jedna dziewczyna wywołała poruszenie – oczywiście to bardzo ładne wobec jednej warstwy, ale jednocześnie brzydkie wobec drugiej). Drobny nadmiar nazwisk i postaci został rozegrany całkiem zgrabnie, a te które miały jakieś być, jakieś były (chociaż postacie żeńskie trochę w tej budowie odstawały, mimo że były ważne. Jeśli nic nie pogubiłem, dwie dziewczyny mi się w pewnym momencie pomieszały). Język przyjemny, porównania i metafory uroczo wyjątkowe – no, ten aspekt opowiadania też mnie zadowolił. Ogólnie kontent jestem bardzo bardzo, stąd skrzydełko ląduje na odpowiednim przycisku.

 

Trzymaj się i

powodzenia przy następnych tekstach!

 

 

@Staruch – chyba nie umiem się nie tłumaczyć w takich sytuacjach ;))

Jeszcze dłuższe?! … a może jednak krótsze?

Hm, to nie wystarczyło na koniec tąpnięcie heliosa i ugryzienie Szatana? :P

:)

 

@Mały Słowik – dziękuję za pomyślne kliknięcie i cały komentarz, również za poprawki – niektóre już wprowadziłam! Sama zresztą właśnie “przeszłam” jeszcze raz cały tekst, zamiatając brudki, które mi się nawinęły. Zrobiłam to do godz. 23.59 :D Nawiasem mówiąc, nawet nie wiem, czy można lub/i wypada tekst konkursowy edytować PO terminie… I czy miałoby to sens.

Dziękuję raz jeszcze i również powodzenia!

Muszę przyznać, że nie przepadam za takimi pozytywnymi, baśniowymi tekstami, wolę rzeczy cięższe gatunkowo. A jednak – podobało mi się.

Szczególnie pomysł na Heliosa oraz właśnie owa stylizacja, która choć czasami szwankowała (warsztat musisz jeszcze podreperować) zapewniła opowiadaniu odpowiedni klimat.

I mogłaś zostawić fruwające helikoptery – moim zdaniem dobrze wpasowałyby się w konwencję ;)

 

Zakończenie – ubawne jak i cały tekst. Usatysfakcjonowało mnie, stawiam więc stempel jakości!

 

Odnośnie minusów – trochę niezgrabnie prowadziłaś akcję, czasem tempo za bardzo spadało kosztem opisów. Przeszkadzały również potknięcia warsztatowe i pewna jednowarstwowość postaci, choć to można usprawiedliwić charakterem utworu.

 

Tyle ode mnie, na koniec kilka sugestii:

Nikt nie wiedział, że wrzucone na dwadzieścia centymetrów pod ziemią

“pod ziemię”?

Wiltos na to chybotliwe berło i wzruszył ramionami.

Tego nie zrozumiałem XD

aż w końcu: bęc! …[– ] co powinien przewidzieć skarbnik rady „Akurat”, ogrodnik Ziemo. A przynajmniej jego syn[-.] – dodał Anton cierpko

To on podrzucił do sklepu to szatańskie nasienie, jak bum cyk cyk! – [w+W] profesorze aż się zagotowało, jak w garnku, nad którym stał.

– Nie żyje[-.] – powiedział drżącym głosem. – Nie ma pulsu. – Chłopak cofnął się i stanął obok brata.

Zdarza Ci się źle zapisać dialogi, szczególnie w czynnościach “odgębowych”. Zredaguj to sobie :)

Gdy umieszczasz wypowiedź po wielokropku, nie stawiasz pauzy ;)

Od czasu do czasu spadały zeń grudki, przypominające węgiel. Jakby zwęglone łzy.

Powtórzenie.

I tak helios a przetransportowano drogą powietrzną nad Lityński Klif

Spacja się wkradła ;)

Kiedy zawisł nad wodą niczym chmura gradowa, na skraju klifu drużyna łuczniczek juniorek z całego województwa wyprężyła łuki.

Jeśli to stylizacja, mogłabyś zostawić ;D Choć rozbawiło mnie “wyprężanie łuków”. Prędzej – same się wyprężyły :D

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

@CountPrimagen – dziękuję bardzo za odwiedziny, przychylność i wytknięcia potknięć (<stylizacja>)! :) Cóż, przyznam, że brudki warsztatowe wynikały w 99% z pośpiechu, zaś jeśli o pośpiech chodzi, to z jednej strony oczywiście biję się w pierś (wyprężoną ;)) – ale z drugiej nie czuję się winna, dlatego, że z ilością czasu i sił, jaką dysponowałam do napisania tego opowiadania, mogłam jedynie zrezygnować z konkursu. Ale nie lubię się poddawać ;)

Niektóre rzeczy zdążyłam jeszcze poprawić podczas, gdy Ty pisałeś komentarz! :D

Pozdrowienia!

Świetny pomysł na roślinnego bohatera i porcja absurdu sprawiły, że historię wegetacji osobliwego heliosa przeczytałam z prawdziwą przyjemnością. ;-)

Nie ukrywam, że przyjemność byłaby większa, gdyby wykonanie było staranniejsze. Szkoda, że brakło czasu na dopracowanie. Najbardziej przeszkadzały mi dialogi, nie dosyć, że zapisane na dwa sposoby – ten z cudzysłowami wkurzał mnie szczególnie – to w dodatku nie zawsze poprawnie. Mam nadzieję, że dialogi zostaną ujednolicone, a usterki naprawione. ;-)

 

pęd, który na­tych­miast za­czął piąć się w górę. – Masło maślane. Czy można piąć się w dół?

 

Za­in­te­re­so­wa­nie wzbu­dzi­ła do­pie­ro bez­list­na ło­dy­ga, w po­łu­dnie osią­ga­jąc wiel­kość zwy­kłe­go sło­necz­ni­ka. – O łodydze powiedziałabym raczej: …osią­ga­jąc wysokość zwy­kłe­go sło­necz­ni­ka.

Wielkość słonecznika kojarzy mi się bardziej ze średnicą jego koszyczka z nasionami.

 

Na końcu ło­dy­gi na­pęcz­niał pąk wiel­ko­ści trzech głów zło­czyń­ców. – Czy głowy złoczyńców są jakiejś szczególnej wielkości?

 

Pod wie­czór kwiat do­rów­nał drze­wom na Ry­necz­ku… – Raczej: Pod wie­czór roślina do­rów­nała drze­wom na Ry­necz­ku

 

„I pro­szę nie za­po­mnieć to­reb­ki po na­sion­ku.” – przy­po­mnia­ła lo­do­wa­tym tonem pani Linne… – Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu, ale tutaj kropka jest zbędna.

 

Chyba coś z kró­lem.„Ro­śli­na… – Brak spacji po kropce.

 

Kwiat miał już wy­so­kość naj­wyż­sze­go domu w mie­ście, a jego głowa… – Nie brzmi to najlepiej. Kwiatu jeszcze nie ma.

Proponuję: Roślina przerosła już naj­wyż­szy dom w mie­ście, a jej głowa

 

try miga prze­cho­dzi fazy od ziar­na do kwia­tu ko­pal­ne­go… – …trymiga prze­cho­dzi fazy od ziar­na do kwia­tu ko­pal­ne­go

 

za­cznie się chy­lić ku upad­ko­wi – aż w końcu: bęc! … – Zbędna spacja przed wielokropkiem.

 

to sza­tań­skie na­sie­nie, jak bum cyk cyk! – …to sza­tań­skie na­sie­nie, jak bum-cyk-cyk!

 

We­dług tych sza­cun­ków, ciągu naj­bliż­szych kil­ku­na­stu go­dzin… – We­dług tych sza­cun­ków, w ciągu naj­bliż­szych kil­ku­na­stu go­dzin

 

wy­pi­sa­nych z za­byt­ko­wej książ­ki te­le­fo­nicz­nej nu­me­rów. Wzdy­cha­jąc cięż­ko się­gnę­ła po te­le­fon… – Powtórzenie.

 

Czyż mi­łość nie prze­no­si gór? … – Zbędna spacja przed wielokropkiem.

 

po­pę­dzi­ła w kie­run­ku ko­ściel­ne­go pa­gór­ka. Kiedy zzia­ja­na sta­nę­ła na szczy­cie górki… – Nie brzmi to najlepiej.

Proponuje: …po­pę­dzi­ła w kie­run­ku ko­ściel­ne­go pa­gór­ka. Kiedy zzia­ja­na sta­nę­ła na jego szczy­cie

 

W ten spo­sób prze­spa­li re­wo­lu­cję. Mia­no­wi­cie prze­gię­ta ło­dy­ga he­lio­sa… – Co to znaczy, że łodyga była mianowicie przegięta? ;-)

Proponuję: W ten spo­sób prze­spa­li re­wo­lu­cję, albowiem prze­gię­ta ło­dy­ga he­lio­sa

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

@regulatorzy – witaj! Nareszcie zagościłaś :)))) Dziękuję. Dziękuję za jak zwykle bezcenne uwagi – poprawiłam! Przepraszam – rzeczywiście, muzyka tym razem okazała się wybitnie zaborcza, jeśli chodzi o czas, a jako moja praca – musiała zwyciężyć… :( 

Co do “głów złoczyńców” …na pewno było to bardziej zrozumiałe wcześniej, kiedy w analogicznym miejscu napisałam z kolei o dziesięciu głowach złoczyńców. Te dziesięć głów musiałam jednak ostatecznie ściąć – i ostały się ino te trzy, z mniej klarownym zamysłem. To był taki – znowu – trochę żarcik słowny, mała prowokacja :) Z bólem się go pozbyłam, wierząc Ci, że to zgrzyta. Na podobnej zasadzie pozbywania się żartów, wcześniej poprawiłam fruwanie helikoptera, później się okazało, że jednak zdania są podzielone. No, ale czego się nie robi dla spokoju interpretacyjnego… ;)

Miło mi, że doceniłaś to opko, uśmiech słoneczny wypłynął na moją twarz :)

Pozdrowienia! :)

Wielka to przyjemność,Blue_Ice, móc sprawić Ci radość. ;D

Mogę Ci tylko zazdrościć dylematów – czy oddać się muzyce, czy pisaniu, bo, jestem przekonana, każdy wybór będzie szalenie satysfakcjonujący.

Serdecznie pozdrawiam i życzę sukcesów w obu dziedzinach. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

:) Staram się za wszelką cenę godzić obydwie rzeczy – a jeszcze doceniać też niefantastyczną prozę życia. Niestety, jeśli pracy jest dużo za dużo, to kiedy nawet łapię oddech i kilka minut na deser, szukam już tylko ciszy. Dziękuję bardzo i jeszcze raz również pozdrawiam! Helios też się kłania… a nie… lepiej może nie :P ;)

A co to za poprawianie po terminie? Teraz długopisy już odłożone…

Rewelacyjny pomysł na gatunek kwiatka. I problemy z niego wynikające bardzo ciekawe. Ja wiedziałam, że miłości nie należy zbytnio ufać. I w “Diunie” same problemy, i w “Harrym Potterze”… ;-)

Ogólnie – lekki, przyjemny tekst. Misie.

Babska logika rządzi!

@Finkla – dzięki, i dzięki za klik. ☺ Cieszę się. No pewnie, że odłożone, drobiazgi usunęłam od razu zgodnie ze wskazówkami, zrozumiałam, że skoro nie ma żadnego wpisu zakazującego edycji (szukałam, ale nie znalazłam), a wskazówki niektóre po terminie, to i zastosowanie się do nich. Mam nadzieję, że nie zgrzeszyłam, a jeśli, to nieświadomie. Pozdrawiam – i powodzienia!

Bardzo sympatyczne opowiadanie, ujęło mnie przede wszystkim lekką stylistyką z przyjemnymi metaforami. Z przyjemnością dokładam klik.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

@bemik – bardzo dziękuję za pozytywny odzew i złoty klik ☺ Pozdrawiam, uszczęśliwiona ☺

Bardzo sympatyczna opowieść w iście baśniowej konwencji. Piękne wykorzystanie hasła :) Jakby było jeszcze co kliknąć, to bym kliknęła.

Jedyne co mi trochę przeszkadzało, to zapis dialogów w jednym ciągu z narracją. Wierzę, że to przeoczenie przy poprawkach, które będzie skorygowane po rozstrzygnięciu.

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

@śniąca – dzięki za miłe słowa. Cieszę się! A z tymi dialogami pewnie racja…po prostu jakoś dziwnie mi zaczynać od nowego wersu, odseparowywać od reszty 'dialog', który polega np.na jednym, krótkim zdaniu, wmieszanym w miąższ danej scenki… zresztą, podobnie z monologiem, też mam opory, zwłaszcza, kiedy wplatam weń 'didascalia' ;))) Ale w swoim czasie przepatrzę to raz jeszcze. Pozdrowienia! ☺

G

three goblins in a trench coat pretending to be a human

.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Sorry, Blue_Ice, ale nie mogę się powstrzymać, jak patrzę na te komentarze Jurków: gie i kropka. ;-)

Babska logika rządzi!

Coś… hmmm… sugerujesz?

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Finklo – no widzisz, a ja muszę, a nawet chcę się powstrzymać ;)))) Poza tym…może to zadumane, samotne, skromne acz dobitne G oznacza w skrócie: “G…enialne jest to opowiadanie, droga Blue, ale jako Jurek przecież nie mogę tak ostentacyjnie Ciebie wyróżnić wielosłownym, czy wręcz wielofrazowym, otwartym wyrażeniem mojego zachwytu i stąd moja lakoniczność, wynikająca wyłącznie z powodu czystej jak łza chęci podkreślenia mojego bezwzględnego, aczkolwiek nie bez trudu i bólu osiągniętego, obiektywizmu!” ? :P :) ;) … No a tajemnicza, poetycko zwięzła, metaforyczna, leżąca u podstaw wszechrzeczy kropka mogłaby oznaczać: “Po prostu znakomite, czegóż chcieć więcej? Jako Jurek jeszcze nigdy nikomu nie postawiłem pod opowiadaniem takiej zobowiązującej, koronującej kropki!” … ? ;) :) 

Od razu uprzedzam: daj mi chociaż przez chwilę utrzymać złudzenia, że moja interpretacja jest trafna – bo się zamknę w sobie! ;)

Bardzo przyjemne opowiadanie! Pomysłowe i treściwe. Ozdobników upiększających tekst też nie brakowało, ale były podawane szczyptami, więc znakomicie spełniły swoje zadanie, bo nie było ich przesadnie dużo. Motyw niby dość banalny, a urasta do baśniowych rozmiarów. Nieprzegadane – cały czas coś się dzieje konkretnego. 

Nie mogę się zgodzić z niektórymi komentarzami, że opowiadanie było jednowymiarowe – ja dostrzegam (zamierzone lub nie… tego nie jestem pewien) kilka skrytek w tym dziełku, które nie były nachalnie wyeksponowane, ani też nie dołączyły do finałowych wyjaśnień wszystkiego, ale których odkrywanie przynosiło dodatkową satysfakcję. Na przykład dobór imion i/lub nazwisk (bo to różnie było z różnymi postaciami):

ogrodnik Ziemo, jego syn Gerbert, dziewczyna syna Malina, rada miasta nazwana Akurat, gorąca linia telefoniczna Eureka… nawet mam wrażenie, że imię Antona Wiltosa i nazwisko braci Kruc żegnających się krzyżem nad ciałem Bobkontera wpisują się poniekąd w ten schemat. Jeśli Było to zamierzone, to brawo! Dałaś mi sporo uciechy tym ukrytym w imieniu lub nazwisku dodatkowym aspekcie danej postaci. Jeśli jest to przypadek – to gorąco polecam przyjrzeć się temu raz jeszcze, bo wyszło to interesująco. Osobiście uwielbiam takie skrytki zawierające skompresowaną, bonusową treść w tekstach. Sam czasem lubię w swoich tekstach dać coś takiego, choć nie zawsze się to udaje i nie każdy czytelnik jest na to wyczulony.

Cieniu, a jak byś przeczytał Wasze komcie?

Blue, ciekawa interpretacja. Ech, jednak ludzie, którzy potrafią w dowolny sposób zapełnić sobie niedopowiedzenia, mają weselej. ;-)

Babska logika rządzi!

@Gostomysł – bardzo dziękuję za Twoje słowa, dodająca otuchy iście świątecznej :) Cieszę się ogromnie, że Ci się podobało – a mnie się podoba Twój komentarz :)

Tak – imiona, nazwiska, nazwy jak najbardziej intencjonalne. Owe skrytki, o których piszesz, mają służyć pogłębieniu rzeczywistości Słonecznego Stoku poprzez taki, jakby to nazwać – efekt matrioszki ;) – i nie dotyczy to oczywiście tylko nazywania. Większość czasu przy tym opku spędziłam na cięciu, bo limit dał mi się tym razem we… znaki :P ;) – bo trzeba było jakoś inaczej kombinować ze słowami, niż zwiększając ich ilość. No i na szczęście zarzut, który tutaj, w komentarzach rzeczywiście raz padł, o “pewnej jednowymiarowości”, nie dotyczył całego opowiadania, ‘tylko’ postaci – ale też ja akurat z tym zarzutem się nie bardzo zgadzam (chyba, że go nie zrozumiałam) – poza tym z drugiej strony pojawił się również i komplement o “cudownej warstwowości” opowiadania :)))

Pozdrawiam!

Finkla – jak to dowolny sposób? Jedyny słuszny, bo najmojszy ;)))

A wesoło jest, owszem, bo dziś Wigilia :)

WESOŁYCH ŚWIĄT Tobie, Finklo -

i Wam wszystkim, drodzy Czytelnicy/Jurorzy i Komentatorzy! (przepraszam za off-top)

Blue

*

 

{…Nie, nie – nie napisałam tego po to, żeby teraz wszyscy mi od-życzali w mnożących się komentarzach ;))))) Gram na skrzypcach i gram uczciwie :) }

 

Lolu, miło było Cię ugościć – mam nadzieję, że lektura była też miła.

Rozminęłam się z tym tekstem :( Szkoda, bo podoba mi się Twoja koncepcja napisania dość żartobliwej opowieści. Przewrotne to, bo hasło, które wylosowałaś, zachęca raczej do mrocznych tekstów sf ;)

@BardzoGrubaLola – No to rzeczywiście, szkoda. Nie wiem nawet co masz na myśli, pisząc, że się rozminęłaś… Co do hasła – jeśli tak, to faktycznie nie byłby mój klimat.

 

Przepraszam, jeśli się niejasno wyraziłam – wszystkie komentarze spisywałam na bieżąco przy czytaniu tekstu. Chodziło mi o to, że rozumiem tekst, wiem, jaki był zamysł, ale mimo tego, że go doceniam, nie trafia on do mnie i nie umiem wytłumaczyć, dlaczego. Ciekawe, bo podczytywałam Twoje wcześniejsze teksty (bez dodawania komentarzy, wstyd ;-)) i podobały mi się dużo bardziej. Pewnie następnym razem sytuacja wróci do normy – a ja może się ogarnę i zostawię kilka słów pod tekstem :-)

Lolu – tak, tak, zapraszam też do komentowania! :) Oczywiście, nie musi być laurkowo, w końcu czasem nawet więcej się uczymy przy krytyce, byle konstruktywnej. A co do moich tekstów, myślę, że są na tyle różne, że mogę rzeczywiście mieć nadzieję, że prędzej czy później znów trafię również do Ciebie ;) Pozdrowienia! :)

Po ciężkich – i często trudnych – tekstach, Twój był jak powiew świeżości i promyk słońca.

Czytało się sympatycznie i z niejakim zaciekawieniem. Duży plus za dynamizm akcji i sporość bohaterów oraz wątków; lubię (szczególnie u Kinga), kiedy na warsztat trafia całe miasteczko.

Historia sama w sobie niezbyt porywająca, a przy tym pełna nieścisłości i lekkich absurdów (jak choćby te dolary w miasteczku, w którym co drugi mieszkaniec nazywa się typowo po polsku), ale taka konwencja, więc się nie czepiam, zwłaszcza, że lektura lekka i faktycznie z humorem (choć też o natężeniu nie przekraczającym wywołania lekkiego uśmiechu), co zawsze się chwali.

Wykonanie miało i lepsze i gorsze strony, ale ogólnie raczej na plus. Hasło również spożytkowałaś bardzo fajnie.

Podsumowując, może i bez fajerwerków, ale całkiem fajnie, przyjemnie.

 

Peace!

 

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Cieniu Burzy – dziękuję za całkiem promienne słowa, które wywołały mój uśmiech :) Szczerze mówiąc, wylosowane hasło mnie nieźle przeraziło, bo to, z czym mogłoby się kojarzyć, na ogół nie gości na moim literackim podwórku. Prawdę mówiąc, pomyślałam o rezygnacji, zwłaszcza, że nieszczęśliwie małą ilością czasu wtedy dysponowałam. Udało mi się jednak spojrzeć na to narzucone losowo hasło pod innym kątem, nieco bardziej… pochyłym ;) I tak powstał, a następnie pokłonił się Helios :) Pozdrowienia!

Uśmiech za uśmiech, Blue. I cieszę się, że jednak nie zrezygnowałaś. Prawdę mówiąc niemal wszystkie hasła były na swój sposób paskudne, więc podziwiam uczestników za odwagę podjęcia rękawicy i szacuken dla Was, którzy dotarliście do mety.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Z moim sposobem na hasło to chyba nawet dwie rękawice, a raczej rękawiczki – białe :P ;)

To robią białe rękawiczki do prac ogrodowych? ;-)

Babska logika rządzi!

O ogrodowych to akurat nawet nie pomyślałam ;) Raczej o obejściu – się z hasłem, w białych rękawiczkach :D Zresztą, biały sekator też się przydał :P

„Upadek heliosa” jest tak bardzo nie w moim stylu, że aż sama sobie się dziwię, że mi się podobało. A jednak. Jest ciepło, miło, zabawnie, odrobinę absurdalnie, a taka mieszanka stworzyła przyzwoity klimacik. Świetnie wykorzystane hasło; w ogóle pomysł na kwiotka-tyrana bardzo mi się podobał. 

three goblins in a trench coat pretending to be a human

@gravel – dzięki serdeczne :) Jest mi niezmiernie miło czytać te słowa :) Prawdę mówiąc, odetchnęłam z ulgą, kiedy wpadłam na pomysł heliosa, bo samo wylosowane hasło zupełnie nie zahaczało z kolei o moje ulubione klimaty. Pozdrawiam!

P.S. Tak przy okazji: uważam, że te hasłowe konkursy (również jeden z poprzednich, ten z tytułami do wyboru) są bardzo ekscytujące i inspirujące. Zresztą, jak widać cieszą się sporym powodzeniem. :) B_I.

Fajne, podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Ooo, sorry, Anet…dopiero zajrzałam, że jest jeszcze komentarz. Dziękuję, miło mi, że Ci się to opko podobało :) Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka