
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Dzień był pastiszem poprzedniego. W połowie ciepły i zimny. Obdarzony charakterem i nijaki. Podzielono go dokładnie po połówce między chlipiącą nieprzyjemnie, plumkającą piosenkę iprzyprawiające o poprawę humoru, letnio podgrzane w mikrofalówce słońce. Idąc ulicą na przystanek tramwajowy, dostrzegłem gdzieniegdzie granicę między tymi połówkami.
Chmara rozwiewanych, skrzydlatych, prześcieradłowych koszul zakończyła na dzisiaj pastisz. Dlaczego? Otóż wczoraj, 2. września ich tu nie było. Mrowie duchów, stojących jak milczące, blade zakapiory, kołysało się już w puszce skrzącego pod ciężarnymi grubaskami, rozpłaszczonego tramwaju. Na przystanku było ich drugie tyle. Oprócz nich, na przystanku stało jeszcze szesnastu tak samo ubranych ankieterów, którzy w tym samym czasie klepnęli się w czoło. Po ulegnięciu tej klepomanii, ankieterzy poprawili identyczne krawaty i ruszyli w moją stronę. Byłem jedynym człowiekiem w cywilu i zacząłem z tego powodu uciekać. A oni biegli za mną, usiłując zadać to samo, albo nawet serię pytań, ułożonych w grubych segregatorach, śpiących smacznie pod pachą eleganckich, ale identycznych panów.
Pomyślałem o śnie tych pytań i stwierdziłem, że nie mam ochoty wysłuchiwać sprostowań moich odpowiedzi ze strony anieterów. Tymczasem teczki poruszały się za mną tak, że nie musiałem się odwracać, by wiedzieć, że pogoń dalej trwa. Nagle jedna z teczek otworzyła się, uwalniając sto osiemdziesiąt sztuk każdego pytania. Piętnaście takich samych teczek zatrzymało się i otoczyło niezdarnego kolegę. Ten upadł przed nimi na kolana i wzniósł twarz, oczy i dłonie w niebo, w modlitwie do Najwyższego Ankietera.
Absolutnie zziajany wpadłem na następny przystanek. Dostrzegłem, że ankieterzy już maszerują wmoim kierunku, więc wmieszałem się w tłum duchów. Liczyły się sekundy. Ciągle spozierałem na zegarek. Uciekały z niego jak woda minuty. Poluźniłem krawat, czując, jak pot odciska pręgę na mojej szyi. Od tego podobno można szybciej się zestarzeć. Wreszcie nadciągnął tramwaj. Odwróciłem się w stronę nawołujących mnie, wzniesionych nad głowami duchów, wyciągniętych w rękach teczek. Naprędce wcisnąłem się w sprężony powietrzem parawanik drzwi. Po chwili odgrodził mnie on od zagrożenia, które w tej samej chwili pokazało swoją prawdziwą postać. Kiedy już nie mogli mnie dostać, przemienili się w to, czym zawsze byli: sunącymi na szczudłach, wygłodzonymi wrzodojadami. Poczułem ulgę.
– Nic panu nie jest? – zapytał mnie jeden z ksyków. Wszyscy patrzeli się na mnie. Pokręciłem głową zaprzeczając. Nie. Nic mi nie było. Poza tym, że stałem na jednej nodze, buchał we mnie zapach tysięcy pach i wolno sunąłem, przerażony, że kiwający na moją stronę tramwaj zakołysze się za bardzo. Poza tym było cacy. Co prawda myślałem, że w takim przypadku zrzucony zostanie mi na głowę tłum Kacprów i Białych Dam i umrę przygnieciony przez nasz system edukacji, lecz był to strach czysto instynktowny, nie mający nic z klaustrofobią wspólnego. Właściwie to, pomimo że najchętniej skuliłbym się między własnymi kolanami, a jakaś niedorosła damulka przebiła mi stopę obcasem, wypuszczając z niej całe powietrze, pomimo całego bólu i załamania, czułem się świetnie. Może to dlatego, że zdałem sobie sprawę, że chmury także sunęły po liniach trakcyjnych, tylko przyczepione do nich dokładnie odwrotnie, to znaczy od spodu.
Był 3 września. Inaczej niż zazwyczaj, właśnie tego dnia wszystko stanęło na głowie, sprawiając, że z ulic znikły pastisze ipodobne do siebie jak kalkomania, gorące dni. Zamiast nich wzrastać miała liczba leżących na sobie szarych i wykrochmalonych kartek z kalendarza, wypełnionych właśnie taką smutną gromadą w tramwaju.
Dla tych tępaków rozpoczął się rok szkolny. Jedna znajwiększych zbrodni historii. Udrękę pędraków łagodził fakt, że rok ten był nietypowy, trwał tylko dziesięć miesięcy i przerywały go wniektórych jego partiach urlopy, zdarzające się czasem nawet co miesiąc.
Na szczęście ja dawno przestałem uczęszczać do szkoły. Ale uczcijmy minutą ciszy tych, którzy polegli ku chwale szkolnej nudy.
Tutaj proszę przerwać na minutę czytanie. Można zapalić papierosa. Można zaparzyć kawę albo herbatę. Lecz proszę tych czynności dokonywać w bezwzględnej ciszy.
Duchy szybko wyleciały drzwiami i oknami, okropnie przy tym grzmocąc łańcuchami i opętańczo wyjąc. Mogłem rozluźnić ubranie, sprasować wgięcia, sprawdzić zawartość portfela. Wszystko się zgadzało. No, może oprócz numeru telefonu szesnastoletniej Agatki. Tramwaj sapał i przystawał. Paradoksalnie, gnając ostatkiem sił, pozwalał się wyprzedzać wszystkiemu, co miało koła. Gnał też po coraz większym pustkowiu, pełnym ciężarówek, magazynów, stromych ulic i tajemniczych panów w prochowcach. Wszystko tutaj wyglądało, jakby znajdowało się w brzydkiej, prawie ordynarnej, szarej bańce mydlanej, grożącej wybuchem, poza granicami miasta irzeczywistości.
Wysiadając z tramwaju miałem wrażenie, że blaszane schody uginają się pode mną, a cała czerwona rurowatość opada, powoli mnie przygniatając.
Pora wyjaśnić cel wizyty na przedmieściach. Cel ten znajdował się nie mniej, ani nie więcej, tylko za metalowymi drzwiami przypominającymi raczej wejście na zaplecze masarni lub bankowy sejf, niż to, czym w istocie były. Pomalowane były na kolor najgorszej sraczki i stanowiły przejście do prawdziwie industrialnego bunkra. Obok drzwi stała nie wiadomo skąd wytrzaśnięta emaliowana wanna na trzech nogach, z czymś, co wyglądało jak rosół, po którego powierzchni pływały butelki po lemoniadzie.
Do tego bunkra zostałem wysłany, aby zbadać dziwaczne przypadki powtarzających się na stole operacyjnym zgonów. Przed drzwiami, umieszczona na konserwatywnej, biało-czerwonej ramce widniała tradycyjna informacja, że ten bunkier to Przychodnia Chirurgii Transcendentalnej. Poniżej były inne tablice. „Chirurgia Trepanacyjna”, „Skup Świeżych Zwłok”, „Chirurgia Szczękowa” i jeszcze kilka Chirurgii. Słowem, od pierwszej, zawieszonej na wysokości górnej framugi stalowych drzwi, do samego dołu, ceglaną ścianę zaścielały administracyjne epitafia.
Na małym boisku, czego wcześniej nie dostrzegłem, w samym kącie, pod siatką, ćmiła peta młoda, wyglądająca jak parodia sexu, pomalowana ordynarnie panienka w mini. Panienka była w wieku mojej nienarodzonej córki, a przyglądała mi się, jakbym był jej obiadem, utraconym i nigdy nie opłakanym. Bacznie mnie mierzyła, kiedy wysiadałem z tramwaju po drugiej stronie ulicy. Papieros minął, a ona dalej się patrzyła.
Postanowiłem zagaić.
– Moja żona, której nigdy nie miałem, na pytanie, co mają faceci, odpowiedziała bez namysłu.
Burknięciu małej towarzyszyło wymowne wzruszenie ramion.
– Co odpowiedziała? – burknęła.
– Pitol. Faceci mają pitola.
Spojrzała na mnie, jak na idiotę. Postanowiłem się nie poddawać.
– Gdy zaś lekko podirytowany spytałem o to, co mają starzy faceci, już się chwilę zastanowiła. Odpowiedź jednak kolidowała wniewielkim stopniu z pierwszą.
– Już pan skończył? – spytała, wyciągając papierosa. Przewróciła oczami.
– Odpowiedź brzmiała „uwiąd”.
Tym razem przewróciła oczami od razu i znikła w środku, ale wcześniej zatrzymała się w drzwiach i powiedziała:
– Bardzo pan kurwa śmieszny!
Nazywam się Błąd, Dżejms Błąd i nie mam podejścia do kobiet. Nawet takich gówniar. Zazwyczaj po rozmowie z kobietą, jestem wstrząśnięty i zmieszany. Pewnie dlatego nigdy nie miałem żony. Dosłownie i w przenośni. Kobiety moim zdaniem nie nadają się na żony. Za to potrafią zastąpić dziesięciu facetów – przyjaciół. To mój punkt widzenia.
Dałem nura do środka, odnajdując wszystko w migocącym świetle świetlówki i przygnębiającej, kremowo-sraczkowatej tonacji ścian, po połowie olejnych i kredowych.
Wielkie robale rur ciągnęły się pod sufitem, a drzwi bez klamek, jak skazańcy, pod ścianą. Nie było okien. Na końcu korytarza, już wpełnym świetle, choć nadal z przyczepioną do żarówki gromadą ciem-kamikadze, odbijały w prawo cementowe schody.
Dostrzegłem okno na półpiętrze, właściwie lufcik w rozmiarze „mini”, za nim zaś zakurzone podwórko z balkonami wypełnionymi kwiatami, wyglądającymi jak przewieszone przez donice, kolorowe kurtki. Usłyszałem też jakieś głosy, coś jak wywoływanie, w rodzaju: „Zapraszam do gazu” lub „Wyrzucę was na zbity łeb”. Okrzyki miały właściwą takim przemowom tonację.
Na piętrze, przez pierwszy rząd ławek ciągnęli się znani mi już ankieterzy, cała szesnastka. Siedzieli w jednym rządku na dwóch ławkach, jak półruchomy płotek lub fototapeta, przed drzwiami do poradni psychiatrycznej. Oczywiście od razu rzucili się ku mojej osobie, czepiając swoimi pytaniami najbardziej wrażliwych strun iuśpionych głęboko pierwotnych instynktów. Rzucili się na mnie, tłocząc się na już i tak wąskim korytarzu i zaczęli wchodzić sobie nawzajem na głowy, wypychając do przodu jakieś tajemnicze, podkreślone krwistoczerwonym długopisem świstki. Rozpoczęła się awantura, a krótko po niej nagła ucieczka na kolejne piętro. Niestety, lub na szczęście, nie pamiętam ich pytań.
Drugie piętro wyglądało dokładnie tak samo smutno jak poprzednie. Co jednak mnie przeraziło, nie było tu gabinetów chirurgicznych, tylko dermatologiczne. Wzrokiem natrafiłem na znajdujące na końcu korytarza, otwarte drzwi. Miały przyciemniane szyby i odkrywały kolejny rząd gabinetów. Pośpiesznie, zanim pomyślałem nad swoją lekkomyślnością, ruszyłem do przodu. Zastanawiające, że przed gabinetami dermatologów nie było trędowatych, ani zadżumionych, a wyłącznie tak zwane „Same Sexy”, z założonymi na piękne nogi pięknymi nogami.
Niestety, drzwi z zaciemnioną szybą prowadziły do kolejnych drzwi, które były zatrzaśnięte. Między jednymi a drugimi odkryłem wiodącą w dół klatkę schodową. Zakląłem. Czekał mnie powrót na dół w poszukiwaniu innego przejścia.
Zmówiłem paciorek.
Piętro niżej okazało się, że ankieterzy zajęli się sami sobą. Mieli, jak się okazało sporo do powiedzenia, skoro odpowiadali sobie nawzajem na pytania z brulionów, nanosząc notatki. Czynili to zwielkim przejęciem, lecz co zastanawiające wyłącznie wtedy, kiedy nie otrzymali odpowiedzi.
Przemknąłem obok nich cichaczem i uchyliłem drzwi. Pierwsze co dostrzegłem, to bitwa dwóch skundlonych psów, czarnego zoczami rozmarzonej kobiety i drugiego, wściekłego jak osa, śmiesznego jak gryzoń, iglastego jak jeżozwierz. Zapanować nad nimi próbowali ich właściciele, plastelinowy, opalony na pomarańczowo siwy przystojniak, z twarzą ściągniętą prosto z ekranu, w krawacie i garniturze, oraz schizofrenicznie rozglądająca się podstarzała seksbomba w kreacji wieczorowej z obfitym dekoltem, za dużym na takie małe co nieco. Gryzoń i smutnogębak dalej trwali wzapasach w stylu Amores Perros, zraszając swoich właścicieli potem, oraz krwią. W końcu właściciele rozdzielili zwierzaki, ale po chwili już sami szczekali na siebie i mało się nie pobili.
Nie trzeba było geniusza, żeby zgadnąć, że to bezdzietne małżeństwo. Na szczęście, gdy burza minęła, pielęgniarze, dotąd ukryci w schowku na szczotki, odciągnęli od siebie wszystkich uczestników bitwy. Przy okazji okazało się, że wszystkie chirurgie, razem z wysuwanymi, bardzo osobliwymi nazwiskami chirurgów są właśnie tutaj.
Były tu także inne osoby, stojące w kolejce do recepcji za szybką, koloru omiecionego piaskiem auta na pustyni. Był to całkiem pokaźny tłoczek, choć sądząc z fizjonomii i innych „fizów”, bardziej pasujący do pokoju, przed którym siedzieli królowie ankiet. Stał tu zatem mały ludzik z wąsami jak chomik, w wielkich okularach, ciągle uciekający gdzieś wzrokiem i obliczający coś zawzięcie wpamięci. Za nim stał w szeregu prawie nierozróżnialny tłum kobiet w beretach i swetrach z kulkami, oraz mężczyzn, w takich samych swetrach i butach, zrobionych z resztek skóry pasty do butów. Najbliżej zaś, w szarym szeregu, stała kobieta-mauzoleum, zbłyszczykiem na twarzy, sterylna jak strzykawka, a przed nią grubawy, siwy gość, z brwiami jak pędy janowca i trzema kwiatami wbutonierce i w oczach. Wszyscy oni rozmawiali, do kogoś lub do siebie, przez co średnio było słychać własne myśli.
– Pan wygląda jak mój sąsiad Kin – stwierdziła z uciechą recepcjonistka, tęga kobieta z buroczarnym kokonem na głowie.
– Przepraszam? – burknął grubas głosem chorego borsuka.
– Mój sąsiad, Jacek Kin – wyjaśniła, jak ostatniemu tępakowi. – Mój syn i jego syn się znają. Chodzi do niego po filmy.
– Do kina? – wysapał mężczyzna, oszczędzając oddech.
– No wie pan co? Do kina pan chce mnie zabrać? – poprawiła trwałą z tyłu kobieta. – Tak od razu? Bez kwiatów?
Grubas wybałuszył oczy, upodabniając do ryby.
– Stara wariatko! – warknął. – W życiu bym z tobą nie poszedł! Nawet ze śmieciami!
Słysząc to kobieta fuknęła, a potem zakręciła fotelem i rozmowy zaniechano.
Nagle do środka wpadła kobieta, mała różowa burza gradowa. Roztrząsnęła prysznic z małej parasolki i spojrzała na nas, mrużąc oczy. O ile pamiętałem w tej części świata nie padało. Niestety nie mogłem być pewny, czy tak istotnie było, bowiem jedyne okno, za oknem recepcjonistki, skrywały podwójne żaluzje i przesłonki wkolorze bordo, dopasowanym do fryzury kobiety. Paliło się tam też żółte światło, jak u biletera w teatrze.
Za kolejką, jakby wciśnięta głową w ścianę, drzemała dżinsowa księżniczka. Wokół niej harmider przemienił poczciwych w sumie ludzi w pogniecione, złaknione telewizora zombie, a ona spała zlekko rozchyloną dolną wargą. Jeśli brać pod uwagę istnienie określenia „słodkiego spania”, to tą właśnie formę biernego wypoczynku uprawiała księżniczka. No, słowem, spała jak cukierek zkarmelem. Normalnie.
W samym dżinsie, podkoszulce i trampkach. Miała przydługi nos i przekrzywione brązowe dredy, związane ciasno z tyłu głowy. Po bokach jej uszu, powodujących razem z naciągniętymi dredami lekką skośność jej oczu, wystawały seledynowe różki z gumożelka, podtrzymujące słuchawki jej przyczepionego do paska diskmana. W uszach królewny wibrował jakiś Ambient. Gdy otworzyła swoje niemałe, dziwnie inteligentne oczy, zdałem sobie sprawę, że taki typ dziewczyny zawsze rozczarowuje. Oczy, twarz w stylu Happy Face, z cudownie osadzonymi kośćmi policzkowymi i mimika, przygotowują cię do doktoratu, lecz kiedy odezwie się ich właścicielka zdajesz sobie sprawę, że rozmawiasz z nierozgarniętą podstawówką. Piątą klasą podstawówki.
Otworzyła oczy. Z miejsca się zaczerwieniła.
– Chrapałam? – spytała, nie wykonując najmniejszego ruchu. Pokręciłem głową.
– Zawsze w takich sytuacjach za bardzo czuję się, jak u siebie w domu – dodała. – Wie pan, chrapanie, ślinienie się i takie tam historie. Podobno jest taka choroba. Przepraszam? Wszystko w porządku?
– Aha… – odparłem, wlepiając w nią oczy, jak w obrazek dziewczynki.
– I ciągle jestem tutaj – rozejrzała się, nie zamierzając taić niesmaku. Grymas zmienił na chwilę jej buzię. Zerwała słuchawki zżelowymi różkami, niesamowicie dopasowane do jej niebieskich oczu. – Myślałam, że zdążyli mnie wystrzelić na marsa. Na pana też tak patrzą?
– Jeszcze nie patrzeli – wymamrotałem bez składu, spostrzegając faceta, rzucającego nam pokątne spojrzenia.
– Właściwie jak się dowiedziały, po co tu przyszłam, spojrzały na siebie, jakby obie uzgodniły, że „będą zwłoki”. Czytał pan o tym w gazetach?
Zaprzeczyłem. Dziwny facet zerkał co i rusz, z nogą założoną na nogę. Podobieństwo do Vincenta Price’a było uderzające. Nawet z krzesła, szurając nim co i rusz, mógł spoglądać na wszystkich z góry i ukosa jednocześnie. Miał takie smutne oczy psa Pluto, źle osadzone studzienki i straszliwie pomarszczoną, ropuszą szyję. Obok niego siedziała beczka prochu i jajowaty koślawiec z czerwonym nosem, przypominającym do złudzenia muchomora.
– Czemu pan mi się przygląda? – spytała. Nie chciałem powiedzieć jej, że jest pierwszą prawdziwą kobietą z nie wywalonymi na wierzch cyckami, jaką zobaczyłem w tym bunkrze. Nie wyłączając staruchy w recepcji. Mogłem wymyślić coś, co byłoby inteligentnym chwytem, w rodzaju artystycznych uzdolnień, coś co groziło jednak wyśmianiem w przeciągu chwili. Fakt, że taka kobieta nadawałaby się na świetnego kumpla. Kobieta tajemnicza, kobieta, którą pragniesz mieć, nie mogąc jednocześnie jej mieć, ponieważ jest zbyt tajemnicza, by kogokolwiek chcieć. Ona więc nie chce, więc ty też nie chcesz, ponieważ się nie znacie, a ty nie lubisz się narzucać. Ktoś otworzył drzwi, ktoś zamknął, w obu przypadkach znikając Bóg wie gdzie, nim spojrzałem mu w twarz.
– Cóż, mam zeza – odparłem. To zbiło ją z tropu.
– Nie, nie ma pan.
– Żartowałem. Choć gdy patrzy na mnie osoba z zezem, zawsze mi się wydaj, że ma na myśli coś nieprzyzwoitego.
Poczułem, że ściany mnie przytłaczają.
Odwróciła się ode mnie. Z recepcji rozległ się głos burzy gradowej, w zasadzie w ogóle nieprzypominający gromu, a jeśli tak, to taki zamknięty w słoiku.
– Miałam być hospitalizowana!
– My o tym zdecydujemy. Pani się odsunie. Pani przejdzie – odparła spokojnie druga recepcjonistka, maleńka babinka w okularach.
Nie usłyszałem dalszego ciągu rozmowy. Utopiły ja szmery pozostałych wagoników. Ktoś wyszedł przez drzwi i nim się mu przyjrzałem, zniknął w innych.
– Wiem, sprawiam wrażenie, jakbym tu nocowała – mruknęła dziewczyna obok mnie. Zmrużyła oczy z kurzymi łapkami.
– I kto wie, czy nie będę dzisiaj – dodała. – Ale lekarz, jak przyjdzie, pozna mój gniew.
– Spóźnia się?
– A niech tylko spróbuje przepraszać za to – wybąkała złowrogo. – A pan? Nie wygląda pan na trepanowanego.
– Cóż… – zbliżyłem się do ucha dziewczyny i wyszeptałem konspiracyjnie. – Mam rozwikłać tu zagadkę.
– I wszyscy są podejrzani? – mrugnęła. – Czytam Agathę Christie. W jednym odcinku Poirot zaczął śledztwo od wizyty u dentysty. Ale pan przypomina bardziej Marlowa. Pod tym względem, że jest pan bardziej… normalny. Tak. Pan to wykapany Marlowe.
Ktoś w kitlu zabębnił drzwiami, bez słowa przemknął, szeleszcząc krochmalem i zniknął za kolejnymi drzwiami. Spojrzała w tamtym kierunku.
– To, że tak wchodzą i wychodzą, pewnie psuje panu śledztwo. Nie można należycie obserwować miejsca ponurych zdarzeń – oceniła.
Usłyszeliśmy stukot młotka, warkot dentystycznego wiertła, podrzucanie nóg, oraz czyjś gardłowy krzyk z dołu, wyartykułowany chyba po rusku.
Biało zielona zjawa przefrunęła obok nas, aby zlecieć w dół schodami. Przysiąc bym mógł, że był to ciągle ten sam pielęgniarski kitel, który cały czas wchodził i wychodził drzwiami.
Z radia zabrzmiało: „Wszyscy jedziemy na tym samym wózku. Od strachu ratuje nas tylko Defekt Mózgu”. Zza schodów wybiegła spazmatycznie umalowana kobieta w ubraniu jak draperie pod kitlem. Coś wrzasnęło i pobiegło do recepcji.
Między ankieterami pojawiła się babinka w różowym, kreszowym dresie, dopomagając sobie starczym chodzikiem. O dziwo pozostawiono ją samą sobie, wiec bez przeszkód sunęła, pytając, wktórą stronę na autobus do Krakowa. Gumowe korki na stalowych nogach chodzika piszczały, babinka co irusz deptała po pastowanych butach ankietera, wzbudzając jego dziewczęcy pisk. Kojarzył się raczej z gdakaniem jakiegoś egzotycznego ptaka, niż z okrzykiem dorosłego mężczyzny.
Tymczasem ja miałem przez moment wrażenie, że nasze, to znaczy moje i królewny tematy się wyczerpały. Oboje postanowiliśmy przerwać stagnację, ale szło nam to wyjątkowo opornie. Na początku startowaliśmy w tej samej chwili.
– Nie no, nie wytrzymam takiego traktowania! – syknęła.
Wstała, przemaszerowała imitacją dudniącego kroku iznikła za drzwiami jednego z gabinetów. Po chwili zza drzwi dobiegł dźwięk spadającej z księżyca półki. Potem tłuczenie lustra. Następnie wielkiej jak krowa szafy. A może mi się wydawało. Coś zaskrzeczało w środku i dostało sadząc z dźwięku, prawego sierpowego.
– Dziękuję, przepraszam… – usłyszałem przez na wpół uchylone drzwi. Dziewczyna wycofała się. Obróciła w moim kierunku wzrok, posyłając raczej wątły uśmiech, choć jej rozognione spojrzenie nadal topiło wszystko, na co trafiło.
– Co to było? – spytałem, wskazując drzwi, za którymi trwało pieczołowite sprzątanie pobojowiska.
– On powiedział, że wyglądam jak reklama półciężarówki! – zagadnęła kobiecina siedząca obok mnie. – Należało się mu!
– Niech się pani nie martwi, dałam mu do wiwatu! – dotknęła poufale kolana babinki królewna.
– Co mu powiedziałaś?! – spytałem.
– Cóż… – przywołała swoje słowa z pamięci. Wzruszyła w końcu ramionami. – Stwierdziłam, że spotykałam się kiedyś z koczkodanem ze znacznie bardziej wyszukanymi manierami i aparycją zdradzającą przywiązanie do swojego wyglądu. Ale to jeszcze przecież nie czyniło go atrakcyjnym. Poza tym to była małpa. Człowiekowi tak nie przystoi.
Babiczka klasnęła w dłonie i zachichotała jak szczebiotka.
– Tak spokojnie? – spytałem.
Westchnęła.
– Próbowałam zachować spokój. Zawsze mnie to krańcowo wyczerpuje – odparła.
Usiadła obok mnie, zapalając papierosa. Płomień pstryknął jakby z samych jej, obgryzanych od stuleci paznokci.
– Ktoś tu na pewno zwróci na mnie uwagę – odparła na nie zadane pytanie. – Jeszcze z nimi nie skończyłam. A dla ciebie mam następującą uwagę: wiesz, oni tam w środku, wszyscy są moim zdaniem podejrzani.
Mrugnęła do mnie konspiracyjnie, zakładając nogę na krzesło.
– I potem wyszłaś? – spytałem z niedowierzaniem.
– No nie, jeszcze stwierdziłam, że może sobie być jakimś tam doktorem habilitowanym chirurgiem–spawaczem-obieraczem, ale okulturze należytego traktowania pacjentów pojęcie ma takie, jak ja osympatii do takich małp, jak on. On mi na to, speszony, że jest tylko asystentem, czy kimś takim. No i wtedy odesłałam go do czyszczenia ubikacji, a jak tam będzie, to ma zawołać tego piernika, żeby mnie zoperował, zamiast ukrywać się i kontemplować własna kupę.
– Naprawdę to powiedziałaś?
– Wymyśliłam to sobie – parsknęła. Nie oblała się rumieńcem, więc nie wiedziałem, czy kłamie. – Gdyby tam był facet, mogłabym. I pewnie bym tak powiedziała. Ale tam była babka, bardzo przyjemna.
– Umalowana?
– I to jeszcze jak! A co? Podejrzewasz ją? – wydmuchnęła dym.
– Przepraszam, tu się nie pali – nie zauważyłem, w którym moemencie Price zdołał podejść tak blisko. Pewnie sunął z dwie minuty. Powietrze zrobiło się bardzo zimne i suche.
– Spadaj, facet – odparła spokojnie, taksując mężczyznę. Potem zaciągnęła się, kompletnie ignorując zdziwienie Price’a.
– Relacje międzyludzkie opanowałaś z wyróżnieniem – stwierdziłem, widząc jak gość patrzy w kierunku ściany.
– Ej, facio, ja żartowałam! – zawołała do Vincenta, petując trampkiem. Uśmiechnęła się do gościa milutko, na co ten machnął nerwowo ręką. Nagle oczy wszystkich spojrzały w jednym kierunku. Oto z gabinetu, gdzie była awantura, wytruchtał młody chłopak w doktorskim kitlu, z zaczesanymi do tyłu żelowymi włosami. Królewna uśmiechnęła się. Chłopiec, zamiast odwzajemnić uśmiech poprawił nerwowo okulary i doskoczył do ściany, a następnie ruszył truchcikiem wzdłuż niej, jakby podłoga była zaminowana. Dociskał cały czas do piersi plik papierów.
– Mówiłaś, że go tam nie było! – rzuciłem.
– Mam problem z trzymaniem się prawdy – wzruszyła ramionami.
– Może ja tam teraz pójdę? – spytałem.
– Nieee… – przeciągnęła. – Z naszej dwójki tylko ja mam powód się wściekać. – Proszę tu zostać, bo pan pożałuje.
– Pani nie mówi poważnie.
– Cóż, to pana wolny wniosek – odparła, wzruszając ramionami. – Ale pan naprawdę nie chciałby usłyszeć, co tak naprawdę zostało tam powiedziane.
– Kim pani jest z zawodu?
– Jędzą.
– Słucham?
– Tak nazywają osoby w moim zawodzie, noszące spódnicę.
– To są jędze męskie?
– Jedna spóźnia się na mój zabieg. Druga zadaje niebezpiecznie nieprzemyślane pytania. Pisze pan książkę?
– Na temat matematyki kwantowej. A co, zna się pani na tym?
– Ale cukierek, a co chce pan wiedzieć? – zrobiła minę, jakby chciała podskoczyć do sufitu.
– Wszystko.
– Nie wyglądasz na matematyka.
– A jak wygląda matematyk?
– Starzej – znowu w ten zabójczy sposób zmrużyła oczy.
– Zatem za parę lat będę mógł nim zostać?
– Ewidentnie nie. Nosisz inny rodzaj butów – stwierdziła, udowadniając mi wyrazem oczu, że wie, jakim obuwiem ja jestem.
Z dołu dobiegł chichot wiedźmy.
– Gdzieś tu jest jakiś automat do kawy – rzuciłem, trochę wycieńczony rozmową.
– Cóż – zamyśliła się nie nad tym, czy wie, ale nad odpowiedzią. – Jest maszyna, ale nie radzę obwąchiwać.
– Nigdy tego nie robię.
– Mój ojciec tak robił. Zawsze. To świadczy o inteligencji.
– Dziękuję bardzo.
– On tak twierdził. Ale co do kawy, to jest to też moje zdanie. Takie sobie granulowane, niezutylizowane siki. Wodę odcięli tu chyba z dwa lata temu.
– Już wiem – moje myśli biegły dwutorowo. Postanowiłem się przyznać.
– Zrezygnujesz z kawy? Musiałbyś wrzucić kubek po niej do specjalnego pierdolnika na radioaktywy. Inaczej substancja mogłaby się przeżreć do Chin.
– Nie. Ale ty nie jesteś jędzą. A twój ojciec był gryzoniem.
– Spowodujesz nieszczęśliwy wypadek jeszcze jednym takim stwierdzeniem – powiedziała, szturchając mnie z półuśmiechem. – Udało się.
– Co się udało?
– Nie zauważyć tego małpiego cyrku. Dobrze nam się rozmawia. Masz dobry, donośny głos, facet.
Zza korytarza wystrzeliła mała, zaprzężona w parę dziecinnych bucików rakieta, z plastelinową twarzą i peruczką pazia. Za nią wysunął się kołyszący na boki parowóz z kaprawymi oczkami i siwizną, łudząco podobny do domniemanego sąsiada recepcjonistki. Jakieś obcasowo-obciachowe chodaki zastukały na linoleum. Przewracając się o nie, wyczłapała recepcjonistka, znikając w gabinecie.
– Czy ktoś tam w ogóle wchodzi?
– Pacjenci? Wolne żarty… – odparła dziewczyna. – Przyjmują tylko wtedy, gdy potrzebują królików doświadczalnych. Oficjalnie, mają wywoływać.
Właśnie kogoś wywołano. Słychać było wyłącznie głos zza półotwartych drzwi, skąd wychynęła oślepiająca jasność. Zniknął w niej plastuś w garniturze. Recepcjonistka powróciła jak reklama, przyczepiona do linii trakcyjnych na swoje miejsce. Obok mnie usiadł znienacka staruszek z szelkami, przebijającymi spod krótkiego, siatkowanego polo. Zza korytarza wyszła jakaś kobieta. Nie dostrzegłem jej twarzy, gdy jednak zza jej pleców dobiegło pojedyncze „Niunia”, pożałowałem. Głos dobiegał jakby spod ziemi. Był dziwny i brzęczący. Kobiecina schowała się za załomem, w pobliżu schodów, skąd wyszła. Dziecko ruszyło w jej stronę, zataczając jak robot, idący po powierzchni księżyca. Staruszek-nie Kin pokuśtykał za nią, spoglądając na nas kaprawo.
– Facet w takim wieku nie powinien mieć dzieci – stwierdziła, mędrkując moja sąsiadka. Szelkowy, z miną poczciwiny, mimo, że dopiero co przyszedł, już został wywołany. Nagle spojrzał na uciekające mu życie, wyglądając, jakby coś stanęło mu w gardle. Złapał się swojego krzesła, sprawdzając, czy to nie odlatuje. Zza drzwi wysunęła się kobieca ręka o miękkich, tłuściutkich palcach.
– No proszę, spokojnie.
– Ja nie pójdę… – wybąkał dziadek, wyławiając z sąsiedniego siedzenia słomkowy kapelusz. Założył go sobie na głowę, złowił zokolic krzesła rogową laskę i wstał, trzeszcząc. Nagle jednak jakaś siła wepchnęła go do środka. Kobieta wyszła. Okazało się, że to ta sama miła dziewczyna, o której wspomniała moja sąsiadka. Zaczęła uspokajać staruszka, gdy niewidzialna siła pchała go dalej do wewnątrz, w stronę blasku.
– Słyszałem o was! Wziąłem nawet różaniec – wyrwał z kieszeni workowatych spodni metalową odznakę z wygrawerowanym krzyżykiem. Pokój jednak połknął i jego, i jego wrzaski. Drzwi zatrzasnęły się same, umalowana kobieta dalej słała nam uśmiechy.
– Przepraszam, czekam od godziny – stwierdziła dziewczyna siedząca obok, stukając w zegarek na ręku. – Zdarzyło się kiedyś pani tyle czekać?
– W kolejce po mięso – odparła statystka, nurkując za drzwi. Wydawało się, że chlupnęły. Dobiegło jeszcze zza nich:
– Byłam wtedy małą dziewczynką. Nosiłam czerwone kokardki i wszystkim rozdawałam uśmiechy. A pan niech już się uspokoi. Już… już… Ściągnąć paski. Knebel… dwa… trzy…
Muszę przyznać, że podszedłem do drzwi i zacząłem podsłuchiwać.
– W dobrym tonie jest słuchać, gdy ktoś mówi… – wyjaśniłem, przytykając ucho do drzwi.
– To będzie nas dwoje, zachowujących się karygodnie – odparła sąsiadka, zapalając papierosa.
– Pani chyba nie będzie tego tu palić? – zapytała kobieta w berecie, wskazując papierosa.
– A na co to wygląda? Bo mnie na palący się już papieros – odparła niegrzecznie moja sąsiadka. – I podsiadłaś, Pani Pajęczyno, mojego kumpla.
Babcia słysząc to nadymała się, oburzyła i wybuchła. Jej resztki przesiadły się na jedno z dziesięciu innych, wolnych krzeseł. Nawet nie zauważyliśmy, miło sobie rozmawiając, jak korytarz uległ wyludnieniu.
– Pani chyba już wie, że nikt się nie wynurzy? – spytałem. Po korytarzu, korzystając z przestrzeni, przebimbało dziecko zdziadkiem. Z grobu dobiegło pojedyncze „Niunia”. Ojciec, który według mnie był dziadkiem i pił za dużo piwa, przetoczył się powoli, mimo ortalionowych dresów i Adidasów Szybkości. Malec wpadł w korkociąg, a potem w dolną framugę drzwi. Wózek przewrócił się. Ojciec wymamrotał, że to się dzieje zawsze.
– Bąbli to ona ma… – wyjaśnił, człapiąc do niej krokami Kuby Rozpruwacza. – No, podaj mi rąsię…
– Niunia… – walnął nagrobek za schodami.
Malutka podała ojcodziadzi lewą rękę.
– Nie, nie będę cię kochał… – stwierdził ojciec, odtrącając ze śmiechem rękę. Zadzwoniła jego komórka.
– Niuniaaa… – przeciągnął głos zza progu.
– Mój pikacz! – uśmiechnął się ojciec upiornie, obnażając drobne paliki zębów i tracąc zainteresowanie małą. Niestety, pikacz, w czasie gdy z mozołem wydobywał go zza ściągniętych gumką, paskowanych dresów i zwałków, rozładował się. Dziadek zrobił się czerwony, spocił się i rozpiął zamek błyskawiczny, odsłaniając siwy, małpi nieład na klatce piersiowej.
– Przepraszam, kto z państwa ostatni? – spytał wysoki, przebrany za kaczkę z reklamy Cocolino gość. Jego pytanie pozostało bez echa.
– Dziadzia… – zasamplowała mała.
– A jednak dziadek – zagadnąłem, na co brązowa dredziarka, opierając brodę na piąstce, wykonała serię znudzonych min.
– Nie powinien być dziadkiem – oznajmiłem.
– Chyba nie z powodu wieku? – parsknęła królewna.
– Niunia… – dobiegło zza grobu.
Zza schodów, depcząc po grobie i przepraszając po fakcie, wysunęła się istna czarownica z biura, ciągle potykając między szeleszczącymi fałdami spódnicy. Miała trochę za dużo wiatru we włosach i grube jak słoiki okulary. Po kopnięciu każdego w kostkę znikła w recepcji.
– Kto ostatni z państwa do chirurga szczękowego? – spytała kaczka potracona właśnie przez inną kaczkę, co najwyraźniej obudziło ją z letargu. Nagle z gabinetu wypełzł, podtrzymywany przez asystentkę dziadek z szelkami zwisającymi po bokach spodni. Zajęty był przytrzymywaniem sobie czegoś przy szczęce. Mimo opatrunku, tamponów w buzi, wydał donośny krzyk, widząc kaczkę. Padłby na kolana, gdyby nie podstawione przeze mnie krzesło. Dziadek od szelek, napomknięty przez statystkę uspokoił się. Statystka zaś raźnym krokiem ruszyła do recepcji po środki uspokajające.
– Co za dziwacy! To oburzające! – zawołał tato, zwany przez niektórych dzadkiem, przypatrujący przez cały ten czas kaczce.
– Stanisławie, przynieś książeczkę RUM’u! – zawołała czarownica, widząc kroczącego między nami chudego starucha o twarzy ciecia i siwych włosach, nastroszonych jak u punka. Chudzielec potrząsnął głową, zaopatrzoną w niesmaczną witalność w oczach iobleśny uśmiech nieschodzący ze starczych ust.
Falę naszej uciechy wywołał krawat Stanisława. Tkwił on pośrodku dwurzędowego gajerka, odciśnięty jak znak drogowy na dwuwymiarowej sylwetce. Była to paranoja stulecia, przy której wysiadały wszystkie schizofreniczne babcie, z wózkami pełnymi śmieci. Gość wyglądał, jak w makijażu. Mężem okazał się jednak ochlapus, snujący za nim, niedogolony łysol w zromolałym swetrze ibrylantyną na zaczesanych do tyłu, pofarbowanych na czarno włosach.
– To ta biurokracja… – skrzeczał, potykając się o ścianę i gestykulując przerażająco długimi, zarośniętymi dłońmi wampira. – Nie dają sobie bez niej rady. Przecież nikt tych cholernych książek nie wymaga! To tak, jakby próbowali maskować, że na niczym się nie znają!
Pijaczyna szybko wyminął krawata, nie bez uszczerbku na zdrowiu tamtego i przecisnął z książeczką do żony. Krawat wygiął się w łuk. Długo po przejściu ochlapusa trwał w tym stanie, obawiając się nawrotów. Wreszcie wyprostował się, zaciągając do góry brwi i spojrzał na czarownicę. Zaczął też niebezpiecznie cmokać. Wreszcie cała trójka stanęła blisko recepcji, wczytując się w ogłoszenia przyklejone do mlecznej szyby.
– Uważaj… – syknęła dredziara do mnie… – Chowa dłoń do marynarki… Pewnie ma tam kaburę ze spluwą!
– Coś ty – odparłem, dalej kucając przy drzwiach. – Pewnie ma mały zawał. Sprawdziłem ich. To popołudniowa zmiana pacjentów.
– Pyszałki! Tu się czeka! – mruknęła kaczka.
– O, tu pan jest! Zaraz pan wejdzie – stwierdziła głowa miłej kobiety, mimo że ta, mógłbym przysiąc, dalej siedziała w recepcji, poszukując prochów dla zmarłego w krześle dziadka z tamponami wustach. Uśmiechnąłem się głupkowato, patrząc w górę. Przez chwilę przeszło mi przez myśl, że ta głowa jest na patyku.
– Proszę poczekać. Panią też zaraz przyjmiemy na badania – zwróciła się do czarownicy.
– Mnie też byście mogli – stwierdziła sąsiadka z wymuszoną słodyczą, brzmiącą w głosie.
– Moglibyśmy, gdyby był odpowiedzialny za zabiegi lekarz. Musi pani zrozumieć, on musi być chociaż w sąsiednim pokoju. Bez niego ani rusz… – uspokajała ją tamta. Ton głosu ciemnowłosej nie uszedł jej uwadze i teraz naśladowała go.
– Proszę chwilę poczekać – dodała, tańcząc lokami wte i wewte. – Musi pani poczekać.
– Spodziewam się, że muszę – odwarczała na to sąsiadka. Zabiła w ten sposób ćwieka sprężynowłosej, która natychmiast ewakuowała się za drzwi.
– Niunia! – dobiegło ze schodów. Niunia na chwilę przepadła. Po chwili wyszła, tryumfalnie wiodąc za sobą, czasem trzymając ją za rękę, sześcioletnią dziewczynkę z obitymi kolanami i przepięknymi, błękitnymi kokardkami w krótkich, mysich włosach.
– Niunia! – zabrzmiał głos, jak z radia dla umarlaków. Krawat zniknął w recepcji, wlokąc się pewnie za czarownicą. Nagle opadła szybka w drzwiach recepcji. Po chwili rozległy się stamtąd dźwięki tanga, a cienie powstające na mlecznej szybie świadczyły, że zaczął się tam kurs tańca. Krawat wpakował czarownicę przypadkowo na drzwi tak, że otworzyły się lekko. Wszystko było zza nich widać. Dwie stare panny w kitlach, wzięte w obroty, jedna jak noc brzydka, druga jak cmentarz, wzięte w obroty zaśmiewały się do rozpuku.
Dwie pielęgniarki zniknęły za drzwiami gabinetu, niosąc czarną kawę w szklankach.
– Ciekawe ile jeszcze osób pomieściłby ten zasrany pokoik… – stwierdziłem. Przyzwali szelkowca, który okazał się być jednak żywy. Tym razem obyło się bez scen. Dobrotliwie i chyba nie całkiem z własnej woli kiwał przytakująco głową na każde stawiane mu pytanie. To byłby raj dla ankieterów.
Chudy wyłonił się z jakimś babskiem, do którego mógł puszczać oko, flirtować i robić sprośne uwagi.
– Ja, to muszę mieć wszystko na papierze. Noszę to potem ze sobą – perorowało babsko, tocząc się jak bałwan w ubraniu dobitnie nadającym mu kolor bałwana i rogowymi okularami, przez które normalny człowiek widziałby wszystko jak pod mikroskopem. Ciągle dokonywała napraw bieżących swojej figury, albo podnosiła do góry atomowy grzybek tlenionych włosów.
– A ja z kolei mam pamięć do liczb – odparł, zaglądając za ramię krawacik, cmokając i uśmiechając się, co miało przyciągać uwagę wszystkich kobiet na piętrze. Efekt był odwrotny: oto obudził się na swoim fotelu mały, liczący w głowie człowieczek i zaczął z nim porównywać działania na liczbach niewymiernych. Krawat rzucił się do panicznej ucieczki, wzbijając wpowietrze pełno papierzysk, które, o czym byłem przekonany, nigdzie nie leżały. A teraz wisiały nad nami jak piękne, choć białe, październikowe liście.
– Ze mnie to matematyk jak się patrzy. Nie to, co ten… – przyłączył się do kobiety młody człowiek. Na szczęście oboje zniknęli na końcu korytarza. Odprowadziłem wzrokiem kobietę, obracającą przerażoną twarz w nasza stronę.
– Tia… Chodź tu z dziewczynką, Niunia, przyprowadź ją… – mamrotał dziadek, pewnie na śmierć już znudzony igraszkami zdwulatką. „Niunia” ciągnęła doń sześcioletnią zdobycz za rączkę. Jej ojciec, posępny sęp, zasępiony jak każdy sęp, patrzący na wszystko przez pryzmat bezrobocia, usiadł na miejscu szelkowca itak długo i uporczywie wpatrywał się w dziadka, aż ten całkiem zgłupiał i znormalniał. Zerwałby z siebie dres, gdyby mógł biegać w samych slipach.
Wypuścili szelkowego dziada. Jakiś dryblas w pielęgniarskiej koszuli poprowadził go, ściskając oburącz ramiona, przez co dziad stał się jeszcze mniejszy w tych imadłach. Wydawało mu się, że dziadek rzewnie płakał.
– Co, nie chcesz już się bawić z Niunią? – zarzucił sześciolatce pijaczyna, czym wzbudził znowu uwagę sępa, zwisającego w krześle zamalowanym odpryskującą zielenią trawki. Głos ugrzązł w gardle dziadkowi od tego spojrzenia. Do tego sęp wskoczył na oparcie krzesła i siedział teraz jak prawdziwy sęp. W każdej chwili mógł wystartować.
Drzwi otworzyły się. Malowana coś wymamrotała. Pijaczynę jakby przeszły fale elektrowstrząsów.
– Niunia, zaraz wchodzimy – zaśpiewał, na co dokładnie to samo, toczka w toczkę, powtórzył głos spod ziemi.
– Stwardnienie rozsiane, Szerloku – zagadnęła do mnie brązowowłosa. – Dlatego siedzi na schodach. Tu nie ma miejsca.
– Myślisz?
– Czasami, jak nie mam ze sobą robótek na drutach – odparła zjadliwie. Czarownica wyfrunęła z recepcji, przewracając prawie owszystkich iwyginając, jak pijana miotła. Ten sam manewr, choć zlepszym skutkiem, powtórzył jej mąż.
– Nie no… – wymruczałem. – Mnie to już naprawdę nic nie zdziwi.
I wtedy to się stało. Najpierw na schodach usłyszałem miarowe uderzenia, jakby ktoś rozgrywał tam mecz golfa. Następnie środkiem korytarza przebiegło dwóch Eskimosów w pełnym rynsztunku, uganiając się za latającą rybą.
– Daję mu już ostatni akademicki kwadrans – warknęła sąsiadka. Recepcjonistka wysunęła jedna karteczkę z nazwiskiem, wsuwając na to miejsce inną. Robiła to wszystko z głową schowaną za drzwiami ze strachu. Zza schodów wychynął szok, sprawdzając sobie drogę aluminiowa laseczką. Wyglądał jak jeden z doktorów z„Ostrego Dyżuru”, w seledynowym, pielęgniarskim dresie. Nosił wielkie, przyciemniane okulary, jak ten z budki suflera albo Krzak Norris. To muzyczno-sensacyjne indywiduum nie tylko obmacało kijkiem ściany, ale i mnie, a potem weszło w najbliższe drzwi i przeprosiło tam wszystkich, choć nikt w środku nie był obrażony.
– No to możesz się kłaść na stół – zażartowałem. – Doktor miał problemy z dotarciem do klamki, ale teraz to już będzie z górki.
Doktorek wysunął się, potknął i wrócił z powrotem, przewracając na schodach, jak siedemnastowieczny galeon.
– To ja poproszę po takim dniu lektykę – zażartowałem.
– Pewnie Doktor każe się nią nosić po szpitalu dwóm murzynom-imbecylom, więc chwilowo jest zajęta.
– A ty co? Nie lubisz czarnych? – mruknąłem.
– Od dwóch lat nie jestem już Nazi. Po prostu skojarzenie. Co ty, horrorów nie oglądasz? No dobra, to niech będą zdebileni Indianie Navaho.
– Byłaś Nazi?
– Byłam łysa. I buntowałam się. Kiedyś, na dworcu, przechodzili obok skini i przypadkowo zabrali mnie, całkiem pijaną ze sobą. I już tak zostało.
– To zrozumiałe – odparłem, uśmiechając do jej szelmowskiego stwierdzenia i nie mniej buntowniczej miny.
– Niunia, zaraz wejdziesz – usłyszałem, na co głowa sąsiadki powędrowała do rąk i w nich się ukryła.
– No nie, ja ich tam zaraz powyrzynam, nawet Niunię przyjmą! Tego plastelinkowego potworka!
Dziadek musiał to usłyszeć, zaraz bowiem wymacał komórkę, zastanawiając się, czy by nie wezwać Frontu Wyzwolenia Niuniek.
Ktoś z recepcji, która nawet po zamknięciu działała nadal, wywołał po imieniu faceta przebranego za kaczkę, sprawiając, że zwiał. Zresztą z takim imieniem nic dziwnego, że postanowił się przebrać.
– Nie, oni nie maja poszanowania dla godności pacjenta… – mamrotała dziewczyna. Nagle poderwała się, pozostawiając swoją torebkę, której wcześniej nie spostrzegłem, pod moja opieką. Torebka ta miała postać seledynowego futrzaka, dopasowanego do jej jasnoniebieskich dżinsów i dżinsowych oczu. Dziewczyna podeszła do gabinetu. Już miała pukać, kopać i gryźć, nie koniecznie w takiej kolejności, gdy kobieta w kręconych włosach wyłoniła się w drzwiach.
– Doktor już jest – stwierdziła, jak nakręcana zabawka, z szeroko otwartymi, szeroko rozstawionymi oczami.
– To dziwne, bo nie widziałam jak ktoś wchodził – odparła dziewczyna wpół do stuku.
– Przyleciał prywatnym odrzutowcem – odparła kwaśno kobieta.
– Gdzie wylądował? – parsknęła królewna. – Pani na głowie?
– Eee tam, nie ma go – syknął pod nosem sęp, schodząc z poręczy i siadając normalnie na krześle.
– Jest – odparło różowowłose babsko w fartuchu sprzątaczki, przemykając korytarzem. W recepcji powtarzały to samo, jakby to było epokowe wydarzenie. Zorganizowały przy tym prawdziwą fetę, zkonfetti, trąbkami z papieru i śmiesznymi stożkowatymi kapelusikami.
– Proszę wrócić na miejsce i czekać – stwierdził ktoś z recepcji. – Zaraz panią przyjmiemy.
– Sama masz zaraz… – mruknęła na to moja przyjaciółka.
– Przepraszam? – udawała, że nie usłyszała skręcona.
– Masz za co. Radzę ci jednak nie przepraszać, tylko powiedzieć, dlaczego każesz mi tu czekać od kilku ponad godzin – to już była jawna groźba. W jej ustach mogło to zresztą urosnąć za chwilę nie do kilku, ale nawet kilkunastu godzin. Skręcikark zadrżał, jakby go ktoś pociągnął za sprężynkę. Słowem, baba ociągała się z odpowiedzią. Nagle zerwała peruczkę i podeptała ją.
– Ty cholerna… – wyciągnęła do przodu palec, uspokajając się. Przez chwilę łagodniały jej rysy. W końcu powiedziała:
– To przepisy, skarbie. Musi być żółty kolor do wszystkich przewodów z gazem w całym budynku. To powód, dla którego czeka pani na zabieg.
– I jaki to ma związek? Co, doktorek utknął w odcinku właśnie malowanym?
– Nie powiem tak. I nie powiem nie. Wystarczy, że powiem, że to nasz jedyny malarz. Ale już skończył.
– Tere fere kuku! – zaskrzeczał sęp ze swojego stanowiska. Ciarki mnie aż od tego przeszły. – Pewnie przyjmował pacjentów prywatnie.
– No wie pan?! – spojrzała nań recepcjonistka, prawie zbijając szybę we własnym oknie. Asystentka korzystając z okazji zwinęła sklepik i zwiała. Sąsiadka rzuciła się do klamki, zatrzaśniętej jej chamsko przed nosem. Zaczęły się mocować, wreszcie sam naparłem na drzwi i wpadłem do środka jak burza.
W środku panował rozgardiasz. Pachniało co prawda przyzwoicie, dezynsekcją, deratyzacją i innymi „de” oraz stłumionym zapachem sody czyszczonej, zmieszanej z jakimiś chemikaliami. Na jednym ze stołów leżał, zaściełany szarą derką trup, z nadgarstkami wywiniętymi w dół, poza obręb koca. Parawan leżał obok sterty narzędzi, wyglądających jak broń do walki z wilkołakami. Ten kompletny zestaw do tortur leżał właściwie wszędzie pod nogami.
– Tu miała miejsce walka! – krzyknąłem.
– Patrz, mieli mu wyciąć organy i włożyć je innym facetom. Pewnie dali za nie kupę szmalu! – zauważyła sąsiadka, skradając się za mną, Człowiekiem Czynu. Dała nieśmiało nura do środka. Słońce trochę nas zamroczyło.
– T… To doktor… – odparł piszący przy maleńkim stołku dryblas. Ten sam, który zniknął z szelkowcem. Teraz miał na nosie okulary. Jego ogolona wkoło aparycja strasznie nadrobiła.
Podszedłem do ciała, odciągając koc i folie pod nim.
– Ale… Własnego doktora tak urządzić? Nie uważacie, że to lekka przesada? – spytałem, jak najbardziej retorycznie. Rzuciłem okiem na papierową facjatę doktorka. Jego stopy były jeszcze ciepłe.
– Po co go powiesiliście? – spytałem, nie otrzymując odpowiedzi na pierwsze pytanie. – Chcecie, żeby się rozchorował?
– Skąd pan to wie? – spojrzała na mnie, z palcami przykurczonymi przy twarzy asystentka.
– Dedukcja, moja droga. Z żyrandola zwisa sznurek.
– Aha… – zaczęła obgryzać paznokcie.
Piszący bez słowa podał mi kartkę papieru. Był to list pożegnalny.
Moi kochani!
Teraz już znam całą prawdę. Nie ma co obarczać kogokolwiek winą starożytnych. Choć jeśli tam, dokąd się udam, spotkam Eskulapa, Bóg mi świadkiem, dam mu kopa w dupę, i na powietrze świeże.
Zawsze wasz…
Dr med. B. Zgrabny.
Nagle odezwała się stażystka.
– Twierdził, że odkrył prawdę, jakoby Przysięga Hipokratesa była w rzeczywistości sformułowana przez Hipokrytesa, jego ciotecznego brata, zaginionego, kiedy się opalał na Peloponezie. Hipokrytes był członkiem greckiej sekty medyków-trucicieli demagogów. Ten cios nie pozwalał mu żyć. Doktor był zawsze bardzo wrażliwy.
To mówiąc pogłaskała go czule po czole.
– Mieliśmy walną naradę – okręcił się na krześle krępy. – Iteraz, choć praca wre, idzie dzisiaj trochę wolniej.
– A ona? – wskazałem za plecy na królewnę.
– Pacjentka psychiatrii – odparła loczek. – Maniakalna hipochondryczka i lekomanka. Czasem puszczamy takich, niech sobie pochodzą. To ich uspokaja. Dziś wypuściliśmy nawet dwoje, ją ijeszcze gościa, który uważa, że jest ślepy. I to mu się nawet udaje.
– A morderstwa? – zauważyłem.
– Osobiście poprosiliśmy zarząd o detektywa. Ma pan zatuszować oczywiście sprawę.
– Nie ma sprawy – odparłem, wolno zapychając drzwi domniemaną hipochondryczką. Wyszedłem zaraz za nią.
– Oni wszyscy kłamią – mruknąłem za drzwiami. – Najbardziej nie pasuje tu ten lekarz. Skoro tak długo tu czekasz, to dlaczego ciało było jeszcze ciepłe? Bo w blef na temat odrzutowca nie sposób uwierzyć.
Po chwili mój głos przybrał natężenie konspiracyjnego szeptu.
– Musimy stad uciekać. Nasze życia mogą znaleźć się w niebezpieczeństwie.
Roześmiała się, ale szybko odzyskała powagę. Z góry rozległy się jakieś głosy. Chwyciłem ją za ramię i zacząłem biec w stronę klatki schodowej. Zdołała jeszcze porwać torbę. Nagle na samym dole, wyrósł dryblas, przebrany za pielęgniarkę. Zarost, porastający jego policzki nie łudził.
– Uku lele siostro! – warknąłem, a potem rozhuśtałem się na barierce i rzuciłem na oślep, wypychając nogi. Nie tylko uniknął wykopu, ale jeszcze chwycił mnie w locie za ramię i wyrżnął o ścianę. Na schodach pojawili się inni. Nagle opieka medyczna stała się dobrze zorganizowaną organizacją paramilitarną. Zbir stojący przy mnie usiłował zamknąć okno, z moją głową na zewnątrz. Dostrzegłem kątem oka, jak królewna wyciąga spluwę. Stanęła wlekko zachwianym rozkroku i rozejrzała się, omiatając wszystkich wzrokiem.
– Idź do wyjścia… – wycedziła głosem Clinta Eastwooda.
– Co to ma znaczyć?! – warknąłem.
– Idź do wyjścia, mówię! Stoi tam zaparkowana motorynka. – Cisnęła w moją stronę kluczyki, drugą z trudem utrzymując spluwę. Nagle z góry spokojnie zeszła asystentka, obnażając zęby w ironicznym uśmiechu.
– Daleko nie odejdziecie – wymamrotała skręcikarczna. – Po mieście jeździ pełno naszych karetek.
Schodząc na piętro niżej, usłyszałem wystrzał i dźwięk turlającego się po schodach ciała.
– Ktoś jeszcze chce coś dodać? – krzyknęła z góry królewna.
Otworzyłem lekko drzwi. Owiał mnie chłód i cień. Rozwarłem drzwi na oścież. Dostrzegłem zziębniętą dziewczynę, ćmiąca kolejnego papierosa. Usłyszałem kolejny wystrzał. Potem istną katatonię na klatce schodowej. Wierzba, której tu wcześniej nie było nadal rzucała głęboki cień.
– Też jesteś z nimi? – warknąłem.
– Pan jest wariat! – krzyknęła, a potem pobiegła przez podwórko. Wyleciała na mnie ciemnowłosa królewna ze spluwą, prawie się na mnie przewracając.
– Zabiłaś ją! Z zimną krwią! – wrzasnąłem, na co dredziara uśmiechnęła się, zaciskając przy tym oko. Wymierzyła do mnie. Chwilę potem nacisnęła spust. Rozległ się wystrzał, a potem lufa zapaliła się.
– Też dałeś się nabrać? – zachichotała. – No, ale ty przynajmniej nie padłeś długi, jak ta idiotka i jej koledzy! Ona naprawdę myślała, że nie żyje! No, już. Chodź. Motor czeka.
Dopiero teraz spostrzegłem na głowie dziewczyny granatową czapeczkę zdaszkiem i „Public Enemy” wypisanym pośrodku. Parsknąłem śmiechem, na co królewna spojrzała na mnie, nie rozumiejąc i posłała mi skrępowany uśmiech.
– O co chodzi? – mruknęła.
– Nic… Nieważne. Chodź. Motor, pamiętasz?
Motor zapalił za pierwszym naciśnięciem sprzęgła. Nasi prześladowcy wypadli przez drzwi. Ale za nami już się dymiło. I to tak, że miło.
Następnego dnia rano wyszedłem na przystanek tramwajowy. Był miły, deszczowy dzień. Wszystko można było utopić w szklance wody. Kolejki na przystankach sprawiały, że wchodziłeś i wysiadałeś z tramwaju w tunelu z zaciśniętych ludzi tak, że nie byłeś pewny, czy wsiadłeś lub wysiadłeś.
Prowadziła Zdenka Tramwajara, w workowatym swetrze w ptaszki ipszczółki, tak jasnym, że pewnie przyświecała nim w nocy drogę tramwajowi.
Gdy wnętrze było już prawie wyczyszczone z pasażerów, wpadł tam jakiś gnojek z dechą, czapką na bakier i spodniami zkrokiem w kostkach.
– Te, ziomal… – cisnął te słowa we mnie.
– Aha? – odparł ziomal. Czyli ja.
– A ta pucha, to do przychodni popierdala?
Roześmiałem się. I to nie dlatego, że nazwano mnie ziomalem, ani ze zwrotu „pucha”. Wysiadłem na następnym przypadku. Miałem dzisiaj randkę.
– Ja raz tylko tyle musiałam czekać… – powiedziała do mnie królewna. Mówiła do mnie przez dym, sączący się z kawy, podanej w kawiarni. Zaczęła przypatrywać się wirującym po filiżance kawy fusom. Kawa stanowiła dziwna mieszaninę stanu stałego z ciekłym i gazowym.
– To było u ginekologa – dodała.
– No cóż, przykro mi – odparłem. Nie wiedziałem, co powiedzieć.
– Widziałam przez drzwi, jak doktor się zabawiał. Właściwie z pacjentki widziałam co najwyżej rozdziawione nogi. Miała wszystko na wierzchu, a lekarz chichotał. Przysiąc bym mogła, że był to ten sam, co się wczoraj spóźniał.
– A pacjentka wiedziała, że wszystko jej widać przez drzwi?
– Sądzę, że tak. I jeszcze ten lekarzyna kazał jej rozszerzyć nogi. Cholera, ten pizduś kazałby jej zrobić szpagat, gdyby nie miał więcej pacjentek. Widać było, że dziewczyna to aż się zwija z bólu, jak jej wsadzał swoje rękawiczki z prezerwatyw. On tylko komentował, że jak „dawała”, to nie bolało. I dalej odwalał fuchę. Swoja drogą, nawet ładna była ta laseczka, taka łysa i trochę przy kości. Ale poza tym smukła i wysoka.
– Smukła i przy kości? – zauważyłem.
– No to co? – spojrzała na mnie, jakby miała zaraz zamiar parsknąć mi w twarz. – Kobiety potrafią takie być. W każdym razie, ta mała mogła mieć najwyżej z siedemnaście lat. I była gdzieś w czwartym miesiącu. Ale sprawiedliwości stało się zadość. Jak ją spotkałam u tego samego lekarza jakiś czas po porodzie, to trochę poplotkowałyśmy. Powiedziała mi wtedy, że jej facio, prawdziwa małpa, prawie zadusił przy porodzie odbierającego. I to był ten sam, co jej robił przegląd hydrauliki. W kaftan go, kochasia chowali, a on podobno dalej gryzł.
Roześmialiśmy się. Zabawnie tak jakoś nam było.
Nagle przerwałem. Zastanawiałem się, opierając brodę na nadgarstku, co następnego wywiniemy. Czy raczej co ona wywinie.
– A wiesz, mam ostatnio nerwobóle…
I tak sobie cały czas gadamy. A wrześniowe, nadal ciepłe, lecz już nie gorące słońce oświetla naszą małą kawiarenkę, o której wiemy tylko my i koleś przebrany za kaczkę, siedzący za barem.
Przeczytałem pierwszy akapit i zacząłem się zastanawiać gdzie ja właściwie jestem. Stwierdziwszy, iż tak gargantuaniczna egzemplifikacja konterfektu środków wyrazu, w stężeniu na jedną morę, przekracza moje zdolności korelacji artystycznej wizji autora, poczułem się relatywnie indolentny w tym zakresie. Niemalże defekując w zgoła odwrotnym kierunku.
Konkludując: tego się czytać nie da.
Co racja, to racja.
Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki