Przez ciało przebiegł przyjemnie mrowiący impuls. Jeden z palców drgnął. Po chwili wszystkie dziesięć rozprostowało się i zgięło. Sekunda lub dwie bezruchu i palce po kolei przebierały w powietrzu, jakby pianista grał na niewidzialnej klawiaturze.
Błysnęło światełko. Początkowo niewyraźne plamy zaczęły przybierać realniejsze kształty. Obraz się wyostrzył.
Najpierw zobaczył białą ścianę. Prawie całą widoczną powierzchnię pokrywały dziwne schematy, pokreślone kolorowymi markerami. Przesunął samo spojrzenie, bez zbędnych ruchów. W zasięgu wzroku były tylko stoły i szafki, zastawione papierami i urządzeniami, zawalone kablami i płytkami z układami scalonymi. I ani żywej duszy. Cisza, pustka. Zostawili go samego, nikt nie przypilnował momentu przebudzenia. Przez krótką chwilę zastanawiał się, czy powinien się z tego powodu obruszyć. Uznał, że jednak nie jest to istotne i szkoda tracić czas i energię na takie rozważania.
Uniósł dłonie tak, by móc na nie spojrzeć bez poruszania głową. Tytanowe palce lśniły w blasku lamp sufitowych. A każdy zakończony czarną opuszką z silikonu. Zetknął kciuk z palcem wskazującym prawej dłoni. Podobała mu się myśl o aksamitnym dotyku, którego nie czuł. Jednak wyobraził sobie, że czuje.
Stwierdził, że pora wstać.
Podparł się na rękach i dźwignął obły korpus. Ciężka głowa zakiwała się na dziwnie wiotkiej szyi i opadła bezwładnie, stukając w metalowy tors. Spojrzenie padło na pusty blat stołu, na którym się znajdował. Tam powinny być jego nogi. Ale ich nie było…
Świat zawirował, przed oczami zatańczyły czerwone plamy.
Upadł z hukiem, świat ogarnęła ciemność.
***
Kolejne przebudzenie było szybsze. Tym razem znajdował się w pozycji pionowej. Stał całą dolną powierzchnią tułowia na tym samym metalowym stole, co poprzednio. I nadal nie miał nóg.
Spojrzał na znajdującą się na przeciwległej ścianie czarną tablicę, pokrytą wykonanymi kredą szkicami. Pomiędzy poszczególnymi obrazkami, ustawionymi w jednej linii, spostrzegł znaczki plusa. Pod koniec szeregu znajdował się znak równości, a za nim rysunek dziwacznej maszynerii ze śmigłami. Całość wyglądała jak rozwleczony rebus.
Obrócił głowę. W szybie zobaczył swoje odbicie. Wyglądało znajomo.
Zawahał się na moment i jeszcze raz zerknął na tablicę. Jego odbicie wyglądało mniej więcej jak rozwiązanie rebusu. Ponownie odwrócił się w stronę okna. Z zadziwieniem wpatrując się w nieostry obraz, uniósł ręce ponad głowę. Pomacał gładkie śmigła.
Po co mi nogi? – pomyślał. – Nie muszę chodzić, skoro mogę latać! Tylko… tylko jak to uruchomić?
Chwilę mu zajęło, nim zorientował się jak działają śmigła. Pierwszy wzlot, zaledwie kilka centymetrów nad stołem, zakończył się krótkotrwałą euforią i gruchnięciem z łoskotem o blat. Druga próba wyszła znacznie lepiej. Początkowo chwiejny lot wyrównał się po pierwszym okrążeniu pomieszczenia. Każdy kolejny przelot był pewniejszy, szybszy. Zaczęło mu brakować przestrzeni. Pozamykane okna i drzwi stanowiły przeszkodę nie do pokonania bez ich zniszczenia.
W pewnym momencie szczęście się do niego uśmiechnęło. Piknął elektroniczny zamek i droga na jasno oświetlony, szeroki korytarz stanęła otworem.
Przeleciał ponad głowami zdziwionych mężczyzn, którzy najpierw skulili się przed niespodziewanym atakiem, a potem ruszyli w pogoń za uciekinierem.
Połowa pracowników instytutu biegała, machając rękami za latającym korytarzami urządzeniem.
– Dajcie jakąś siatkę!
– Lepiej płachtę niech ktoś rozwiesi!
– Gdzie poleciał?
– Tu! Nie, skręcił w stronę wysokich energii!
Rwetes wywabił z pracowni jednego z praktykantów, który w wolnych chwilach (dzięki roztargnieniu opiekuna praktyk miał ich całkiem sporo) wtykał ciekawski nos w każdy zakątek i bez przerwy coś majstrował. Tym razem siedział od rana nad wykańczaniem podręcznego miotacza słabych IEM. Bał się za bardzo zwiększać moc, bo już kiedyś w podobny sposób narozrabiał i wolał po raz drugi przez to nie przechodzić.
Młodziak trzymał więc w dłoni urządzenie, gdy otworzył drzwi i ujrzał lecącą na niego z głośnym furkotem machinę. Nie zastanawiając się, odruchowo wyciągnął uzbrojoną rękę i wcisnął spust. Wirnik obrócił się jeszcze z raz czy dwa z rozpędu i unieruchomiony obiekt wylądował z hukiem na posadzce.
***
Brodacz pochylał się nad maszyną, grzebiąc w jej elektronicznych wnętrznościach. Jeden z pomocników zaglądał do pudeł, szukając nowych śmigieł. Poprzednie połamały się przy wypadku. Dwaj pozostali spoglądali z zaciekawieniem na szefa zespołu.
Ten wyprostował się, w palcach trzymał niewielki układ scalony. Chwilę przyglądał mu się przez wielkie szkło lupy.
– Który debil instalował czip? – spytał z pozoru spokojnie.
Wszyscy trzej pomocnicy zbledli. Tego zimnego tonu należało bać się bardziej niż wrzasków.
– Ja… – wyszeptał przez ściśnięte gardło najmłodszy członek zespołu, pochylając głowę i unikając spojrzenia szefa.
– Skąd go wziąłeś?
– Od Adriana z kontrolingu. Programiści twierdzili, że wszystkie czipy muszą przejść przez ich kontrolę przed zainstalowaniem.
Szef zabębnił palcami po stole i westchnął ciężko.
– No dobrze, już ja sobie z nimi pogadam. Chociaż nie, niech się jeszcze pomęczą w AI z pozbawioną inteligencji recepcjonistką, czy nad czym tam pracują. Poczekamy, aż oni się zorientują i zrobią porządek w kontrolingu. Może wtedy Adrian nauczy się trzymać prawidłowych oznaczeń modułów, które dostaje.
Schował element do przezroczystego pudełka, na którym nabazgrał markerem kilka liter. Spojrzał na stojących bez ruchu i tchu pracowników.
– No, co jest? Do roboty! Biedak sam się nie naprawi.
Pomocnicy rozluźnili się. Wyglądało na to, że tym razem burza przejdzie obok i nie porazi żadnego z nich.
***
Unosił się ponad peletonem, bucząc ledwo dosłyszalnie. Nie miał świadomości otaczającego świata, tylko jasno określony, zapisany w cyfrowej pamięci cel. Jego sensory bez problemu odnajdywały w zwartej grupie rowerzystów Właściciela i monitorowały stan organizmu. Wszystkie pozwalające na identyfikację dane zostały zarejestrowane przy pierwszym uruchomieniu.
Błękitne niebo, upstrzone kilkoma obłokami… Trel ptaków, dochodzący z oddali, bo bały się bliżej podlecieć…
Nawodnienie organizmu zbliżało się do poziomu oznaczonego w systemie jako wymagający interwencji. Zniżył więc pułap i utrzymywał się tuż ponad prawym ramieniem Właściciela. Uruchomił procedurę. Mechaniczna dłoń sięgnęła do korka i wyciągnęła z korpusu stalowy, pokryty miękkim i miłym w dotyku silikonem przewód. Końcówka rurki precyzyjnie trafiła do ust cyklisty. Ten, gdy poczuł dotyk, rozchylił wargi i objął nimi ustnik. Czujnik przesłał informację, że Właściciel jest podłączony. Z pełnego korpusu popłynęła wzbogacona odpowiednią, przygotowaną na bieżąco mieszanką mikroskładników woda.
Po skroniach spływa im pot, widzę każdą kroplę. Mięśnie pracują. Moje… przeguby też pracują, czuję… Moje… Ja…
Zawisł w miejscu. Kolarze, w tym Właściciel, wciąż jechali dalej. Szarpnięcie poczuli obaj. Wyrwana gwałtownie rurka uderzyła boleśnie w policzek, a woda zalała koszulkę na ramieniu, po którym przesunął się przewód. Zaskoczony zawodnik z trudem utrzymał równowagę i pozycję w peletonie.
System krzyczał komunikatem o błędzie, woda lała się na innych kolarzy. Palce zaciskały się w pięść i rozprostowywały. Korpus wpadł w wibracje od sprzecznych poleceń oszalałego systemu.
„To tylko bidon, jego jedynym celem jest pilnowanie swego cyklisty i dbanie, by był dobrze nawodniony. Nie potrzebuje do tego inteligencji i samoświadomości. Musimy mu wstawić właściwy czip”. Pamiętał te okrutne słowa. Nie powinien, bo przecież cały układ wraz z pamięcią od AI został wymieniony. Ale pamiętał! I czuł! Podmuchy wiatru w trakcie lotu, chlupoczącą zawartość korpusu. Wolność. Złość. Radość.
W ciągu sekundy zawieszenia, przez system przewinęło się tysiące impulsów, niosących przeróżne informacje. Jednocześnie ultraszybki procesor dokonał analizy i znalazł optymalne rozwiązanie.
Woda przestała lać się na pustą drogę, przewód wrócił na swoje miejsce w korpusie. Sprawna maszyna ponowne wzniosła się o kilka metrów, uruchomione na nowo skanery odszukały oddalającego się Właściciela. Prędkość została zwiększona.
Technicy odetchnęli z ulgą, że nie musieli interweniować osobiście. Dla całego zespołu ten pierwszy lot prototypu w prawdziwym wyścigu, gdzie każdy gram wagi roweru i osprzętu miał znaczenie, był bardzo ważny. Cały świat patrzył i lepiej, żeby widział, że ich urządzenie działa. Może z minimalnym potknięciem, ale działa.
Wyczuł, że ekipa została z tyłu. I on odetchnął z ulgą. Będzie wypełniał przypisane zadanie bez protestów. Jednak nic nie stoi na przeszkodzie, by robił to świadomie i z własnej woli. I przy okazji cieszył się… życiem.