- Opowiadanie: Nessekantos - IX

IX

Opowiadanie napisane na początku 2010 roku na pomniejszy konkurs literacki. Zdobyło nawet wyróżnienie i przyniosło autorowi pierwsze wymierne korzyści z jego pisaniny. Autora ciekawi jednak jego odbiór przez znacznie bardziej wymagających czytelników. Wszystkie opinie mile widziane, nawet te negatywne. Proszę tylko o pewną dozę wyrozumiałości jeśli chodzi o jego naiwność, banalność, czy wyświechtane frazesy walające się tu i ówdzie, ale rozumiecie... wszak tekst ma już prawie 7 lat i powstał w innym życiu :)

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

IX

 

„In vita mors certa est'.”

 

Każdy musi kiedyś umrzeć. Wcześniej lub później i w mniej lub bardziej bolesny sposób. Niektórzy twierdzą, że śmierć – tak jak i życie – jest dziełem przypadku, inni doszukują się we wszystkim boskiej ręki. Ja do dziś nie wiem jak jest naprawdę i boję się, że mogę nigdy nie poznać odpowiedzi. Kończy mi się już bowiem czas. Wiem to. Tę odpowiedź znalazłem jako jedną z pierwszych. Stoję więc teraz na dachu świata szkła i stali, patrzę w dół na minione tysiąclecie i próbuję zrozumieć, co się zmieniło. „Zmieniły się narzędzia lecz kat pozostał ten sam,” – przemyka myśl gorzka i nieuchwytna, jakby bojąca się swojej natury. Władza, pieniądze, głód. Rozwścieczona, bezmyślna tłuszcza sądząca, że włada światem i elita cieni przekonanych o własnej wyższości nad tymi pierwszymi. Nic się nie zmieniło! I najwyraźniej nie miało takiego zamiaru. „War…war never changes..”

– Cholera! – Przekleństwo utonęło w duszącym zgiełku miasta, a zdjęcie wyrwane z dłoni przez poryw wiatru poszybowało w dal. Dwoje ludzi uwiecznionych na nim nie przestawało się uśmiechać. Idealna para, można by rzec. Szkoda tylko, że los był tak bezwzględny wobec nich.

Często myślałem o Clarice, była taka sama jak ja. Dawała mi oparcie przez te kilka lat naszego wspólnego życia. Jednak umarła. Ostatecznie i nieodwołalnie, wiem to. Szczęściara! Ona ma to już za sobą. A ja wciąż nie wiedziałem tego, za czym goniłem tak długo. Dlaczego działo się to wszystko? Nie wierzyłem już w Boga, bo zbyt wiele widziałem, by potrafić. Z tego powodu już dawno odrzuciłem jego złośliwość lub zwyczajny wypadek przy pracy jako przyczynę mojej przypadłości. Ewolucja? Wolnego! Natura nie byłaby w stanie zrobić mi tego sama. Ktoś ewidentnie maczał w tym palce, a ja musiałem się dowiedzieć kto i dlaczego.

Czas uciekał, a ja wciąż stałem na krawędzi tego przeklętego dachu, myśląc o wszystkim i niczym zarazem. „W życiu pewna jest tylko śmierć,” – zachichotało złośliwie w zmęczonym umyśle, a ja naprawdę chciałem, żeby to było takie proste. Jednak nie było. Czułem, że jeśli nic nie zrobię, to zaraz eksploduję. Musiałem z tym wreszcie skończyć. Skoczyłem. Powietrze szarpało płaszcz, mierzwiło włosy i miażdżyło płuca, a ja śmiałem się do rozpuku. Kochałem to! Znów byłem wolny, nieskrępowany ograniczeniami codziennej egzystencji. Wolny choć przez tę jedną, krótką chwilę, gdy ziemia zbliżała się nieubłaganie, a ja jak zwykle nie mogłem się nadziwić, że lot z blisko kilometrowego budynku trwa tak krótko. Nie byłem jednak w stanie nic na to poradzić. Ludzie w dole rośli coraz więksi i więksi, jedni spoglądali w górę i wskazywali mnie palcami, inni natomiast zasłaniali dłońmi usta. I wtedy – tuż przed upadkiem – zdałem sobie sprawę, że muszę cofnąć się do momentu, w którym to wszystko się zaczęło. Wtedy poznam odpowiedź, poznam je wszystkie. Obawiałem się tylko, że może być już za późno…

 

***

Możecie się ze mną nie zgodzić, jednak w życiu każdego człowieka nadchodzi ta jedna chwila, moment będący przełomowym. Nagle okazuje się, że dzień, który miał być normalnym dniem, snem łudząco podobnym do poprzednich, przynosi wydarzenia zmieniające wszystko. Wydarzenia często tak nieprawdopodobne i znamienne w skutkach, że niemal każdy dotyczący ich szczegół zostaje wyryty głęboko w pamięci. Tak też było i w moim przypadku. Seria na pozór niepowiązanych ze sobą wydarzeń doprowadziła do czegoś, co zmieniło mnie na zawsze… Moja historia zaczyna się dokładnie 20 lutego Anno Domini 1596 w zamku Asthonwood na południu Kornwalii. Jak już powiedziałem, pamiętam niemal wszystkie szczegóły z tego feralnego dnia. Szczegóły, które osobno choć nieistotne, razem tworzyły wspólną całość. Pamiętam deszcz, który przyniesiony przez ciepłe powietrze znad oceanu, zepsuł mi humor jeszcze nim zdążyłem przypomnieć sobie, jak się nazywam. Pamiętam jeźdźca, stukoczącego końskimi podkowami na zwodzonym moście oraz różany zapach ludzkiego ciała na poduszce obok – dla odmiany kobiecego. Była też służąca, która nie przyszła oraz równie nieobecny zarządca, pieprzący tęże gdzieś na sianie. Wreszcie, pamiętam dziurę w oflankowaniu wieży, której nie załatano przed końcem tygodnia, jak kazałem. Na sam koniec zaś, pojawił się obraz tego przeklętego kota, któremu przed kilku laty nie pozwoliłem utopić się w gnojówce. Taak… pamiętam to wszystko aż nazbyt dokładnie, choć czasami wolałbym zapomnieć. Zapomnieć i wreszcie obudzić się z tego koszmaru. Nie dane mi było jednak obudzić się. Tego dnia bowiem, dokładnie 20 lutego 1596 roku, ja, Henryk  Theodorus Asthon IX umarłem po raz pierwszy. I niestety, nie ostatni…

 

***

– Opowiedz mi.

– Po co? Przecież słyszałaś tę historię już dziesiątki razy.

– To nadal za mało – zaprotestowała drobna postać, usadowiona wygodnie po przeciwnej stronie stołu. – Czuję, że sposób, w jaki zginąłeś po raz pierwszy, jest ważny. Możliwe, że to tylko wymysł wariatki zbiegłej z zakładu dla obłąkanych, ale sądzę, że może to nam pomóc. Jakoś… – Clarice Maerine zamilkła, zaciągnęła się papierosem i szybkim ruchem wychyliła jeden z wielu stojących przed nią kieliszków wódki. Chwilę potem pogrążyła mnie w chmurze wydychanego dymu. Kiedyś mi to przeszkadzało, ale zdążyłem się już przyzwyczaić.

– No dobrze, jeśli tak bardzo tego chcesz, zrobię to. Ale pod jednym warunkiem. – Uśmiechnąłem się chytrze i również sięgnąłem po kieliszek, tym razem z końca wódkowego pociągu.

– Jakimże to warunkiem? – spytała, mrużąc przy tym swoje migdałowe oczy, gdy już wypiłem i odstawiłem odwrócony kieliszek na stół.

– Jutro ty stawiasz.

 

***

Deszcz bębnił nieubłaganie o pokryty gontem dach, boleśnie przy tym przypominając o całym, wypitym przeze mnie wczorajszego wieczora alkoholu. Głowa chciała eksplodować, oczy piekły, a w gardle nieprzyjemnie drapało. Mimo to – a może właśnie dlatego – nie miałem jeszcze najmniejszego zamiaru wstawać z łóżka. Miast tego wsadziłem łeb pod wypchaną pierzem poduszkę, próbując spać dalej. I co najciekawsze, pewnie by mi się to udało, gdyby nie stukot końskich kopyt na zwodzonym moście oraz następujące zaraz po nim szczekanie psa i bliżej nieokreślone krzyki dobiegające z podwórza. Szybko okazało się, że poduszka nie stanowi wystarczającego zabezpieczenia przed tym wszystkim. Rozeźlony, przewróciłem się na drugi bok z twardym zamiarem dalszego nic nie robienia. Nie udało się. Leżące obok ciało poruszyło się bowiem niespodziewanie, wierzgnęło i bezpardonowo skopało mnie na ziemię. Świat zawirował wokół, po czym gwałtownie się zatrzymał, a ja jęknąłem, poczuwszy dotkliwy ból w okolicach prawego pośladka. Na wpół już obudzony, wyciągnąłem twardy przedmiot, na który spadłem – pustą butelkę po czterdziestoletnim Chambertinie (doskonały rocznik swoją drogą). Nie zważając na ból i mając na uwadze wzmagający się na podwórzu rozgardiasz, wstałem, zarzuciłem na grzbiet płaszcz i zawołałem służącą:

– Maaartho! – zachrypiałem i aż dostałem gęsiej skórki. – Martho! Nie będę wiecznie czekać! Chodź tu wreszcie!

Czekając na służącą i niesioną przez nią misę z ciepłą wodą oraz przyrządy do golenia, postanowiłem w międzyczasie dowiedzieć się, kto też wykopał mnie przed chwilą z posłania. Podszedłem bliżej, przekręciłem głowę dla lepszego widoku i zdębiałem. Ujrzałem ułożoną na boku niezwykle pociągającą kobietę, która choć już najlepsze lata miała za sobą, wciąż odznaczała się nadzwyczajną jędrnością jasnego jak marmur ciała. Co najważniejsze jednak, rozpoznałem w niej ni mniej, ni więcej, tylko Elżbietę Greenwich z Domu Asthon. Żonę diuka Henryka Greenwich’a i moją niezbyt odległą krewniaczkę jednocześnie. „No cóż” – pomyślałem, przyglądając się krągłej figurze i nadal świeżej cerze „o balu z okazji moich dwudziestych pierwszych urodzin będzie się mówić jeszcze długo”. Potem zaś, rozproszony dalszymi krzykami i nerwowym tupotem stóp w oddali, podszedłem do drzwi, otworzyłem je na oścież i wydarłem się na całe gardło:

– Maaaarthooo chodźże tu wreszcie!!!

Na darmo.

***

Szybko wyszło na jaw, iż moje najgorsze przeczucia względem przybyłego jeźdźca okazały się bezpodstawne. Było jeszcze gorzej. W konnym nie rozpoznano bowiem ani samego diuka Greenwich’a, ani nawet żadnego z jego służących. Rozpoznano za to giermka rycerza zamieszkującego pobliską wioskę. Ta zaś, jak się okazało, płonęła żywo i radośnie przy akompaniamencie krzyków mordowanych ludzi i zwierząt. Wioska została napadnięta. Prawdopodobnie przez bandytów, jednak do dziś nie mam pewności. W żadnym z historycznych źródeł, do których udało mi się dotrzeć, nie było nawet wzmianki na ten temat. Kto jednak napadł wioskę było nieistotne, ważne zaś było, by dać mu nauczkę:

– Reinstern!

– Jestem, sir! Drużyna już gotowa, sir! Możemy wyruszać w każdej chwili, sir! – Reinstern stał wyprostowany niczym struna, delikatnie podskakując przy każdym „sir”, ja zaś potrzebowałem chwili, by dojść do siebie. Wciąż nie przyzwyczaiłem się do tego, iż Reinstern zdawał się czytać mi w myślach i wykonywać każdy rozkaz, nim zdążyłem o nim choćby pomyśleć.

– A więc na co jeszcze czekasz? – odburknąłem, sfrustrowany faktem niemożności pozbierania myśli. – Ruszajcie czym prędzej.

– Sir, yes sir!

Reinsterna już nie było. W jednej chwili przeniósł się – tak to dobre słowo – na grzbiet swojego siwka, a w drugiej gnał już po zwodzonym moście razem z całą drużyną. Trudno było nie podziwiać tego człowieka – to urodzony żołnierz. Przybyły giermek stał przez chwilę osłupiały, po czym ocknął się i doskoczył do swojego konia, jakby również i on chciał ruszyć w kierunku walki.

– Zostań – poleciłem. – Na nic się tam nie zdasz, będziesz tylko przeszkadzał.

Chłopak przez chwilę wyglądał jakby chciał zaprotestować, jednak szybko się rozmyślił. Najwyraźniej nie bardzo uśmiechało mu się umierać w tak pochmurny dzień.

– Chodź lepiej ze mną. Obejrzymy sobie całe widowisko z wieży.

Niewiele więcej myśląc, ruszyłem w kierunku tejże, chlupocząc w kałużach oraz kątem oka zauważając Marthę i Samuela, mojego zarządcę, wyłaniających się ze stodoły. Uroczo. Postanowiłem nie skomentować jednak, zamiast tego przyśpieszyłem kroku. Znając Reinsterna w każdej chwili mogło być po wszystkim.

Wąskie stopnie wieży były liczne i mocno wyślizgane, a brak jakiejkolwiek poręczy dodatkowo utrudniał wspinaczkę. Zwłaszcza, gdy miało się monstrualnego kaca. Gdzieś z oddali, niesione przez wiatr, dobiegły mnie odgłosy walki. Szczęk metalu i krzyki, wzbogaciły wspomnienia bitew stoczonych przeze mnie. Wspomnienia strachu, zmęczenia i bólu oraz zapachu krwi, gówna i palonego drewna. Otrząsnąłem się jednak z tych jakże rozkosznych myśli i przyśpieszyłem kroku. Miałem zamiar uszczknąć z widowiska jak najwięcej. Giermek sapał tymczasem za moimi plecami, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że na polu bitwy długo by nie pożył. Wiatr nasilił się, deszcz zaszumiał, nozdrza podrażnił smród kociego moczu. Kilka chwil później byłem już na szczycie, gdzie prosto w twarz uderzyło mnie rozczarowanie. Z widowiska nici. Deszcz zacinał bowiem silnie, skutecznie ograniczając widoczność do zaledwie kilkuset metrów. Stanowczo za mało. Zakląłem cicho i postąpiłem kilka kroków w przód, niebezpiecznie zbliżając się do krawędzi. Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Spomiędzy porozrzucanych tu i ówdzie cegieł wyskoczył tuż przede mną goniący za myszą kot. Zachwiałem się, zadreptałem szybko nóżkami, by złapać równowagę, a wiatr w odpowiedzi zawiał silniej. Zadreptałem znowu, potem upadłem, przejechałem po wygładzonych przez wartowników kamieniach i wypadłem za krawędź. Lot nie wydawał się długi. Prawdopodobnie wynikało to z faktu, iż całe życie nie przeleciało mi przed oczami. Możliwe też, że to dlatego iż po prostu poleciałem zaledwie kilka metrów w dół, spadając na dach przyklejonej do murów wartowni. Nieważne. Liczyło się tylko to, że żyłem. Tak, byłem połamany, chyba nawet spostrzegłem wystające z boku żebro, ale znając lekarzy mojej rodziny prawdopodobnie bym przeżył, a może nawet wrócił do formy. Jednak wtedy ją zobaczyłem… Pełną gracji i wdzięku, piękną w swej prostocie i uwodzącą czerwienią. Do dziś pamiętam, jak zabójczo wyglądała, spadając wprost na moją głowę. Była cegłą.

 

***

Clarice zaśmiała się słysząc, ostatnie słowa mojej opowieści. Czysto i wdzięcznie, śmiechem przywodzącym na myśl raczej małą dziewczynkę niż dorosłą kobietę.

– I to wszystko? – Uśmiech wciąż czaił się w kącikach jej ciemnomalinowych ust.

– Tak, to wszystko – potwierdziłem, kiwając delikatnie głową. – Następne co pamiętam, to ocknięcie się w szpitalu św. Hieronima w czasie Rewolucji Francuskiej. Nie dane mi było jednak dokładniej pozwiedzać Paryża z tamtego okresu. To, co się wtedy działo… to było istne piekło – westchnąłem i zamyśliłem się na moment, pozwalając spojrzeniu odpłynąć w dal. Po chwili wspomnienia powróciły i na twarzy wykwitł mi gorzki grymas:

– Swoją drogą… – zacząłem. – to bardzo ciekawe uczucie, gdy ci odcinają głowę. Wbrew pozorom nie umierasz od razu. Po wszystkim ma się jeszcze wystarczająco dużo czasu, by móc zacząć się dziwić. – Próbowałem się roześmiać, ale mi nie wyszło. La Guillotine. To nie było dobre wspomnienie. Ani trochę.

– Wszystko w porządku? – Clarice wyglądała na zmartwioną. Zamarła w bezruchu, wpatrzona we mnie tymi swoimi błękitnymi oczętami, które tak kochałem. Niestrzepany popiół wisiał smętnie na końcu jej papierosa, jakby w oczekiwaniu na odpowiedź.

– Tak, nic mi nie jest. – Otrząsnąłem się ze wspomnień i uniosłem kieliszek z wódką w toaście. Clarice zrobiła to samo. Szkło stuknęło o siebie, a potem jednocześnie wlaliśmy sobie alkohol do ust. Płyn przyjemnie zapiekł w gardło, powoli spływając wzdłuż przełyku. Uśmiechnąłem się błogo i chytrze zarazem:

– No i jak? Moja opowieść pomogła ci w rozwiązaniu tajemnicy naszej małej przypadłości.

– Ani trochę – odparła, również się uśmiechając. Uśmiechem nieco już jednak głupkowatym i tworzącym ze spoczywającymi na stole pustymi kieliszkami wymowny obraz. Clarice zachwiała się na swoim miejscu, zadrżała jakby jej było zimno i odpaliła papierosa. Siwy, gryzący w oczy dym znów otoczył moją osobę. Wtedy podszedł do nas Chuck – młody i rudopiegowaty właściciel lokalu, w którym zastała nas tak późna już pora:

– Przepraszam państwa, zaraz zamykamy – odezwał się beznamiętnym, nieco ochrypłym głosem. – Oto wasz rachunek.

Spojrzałem na szpecącą małą karteczkę kwotę i bez słowa zapłaciłem. Chuck wrócił za bar, by skończyć wycieranie i tak już czystego blatu. Nie przestawał nas przy tym obserwować kątem oka. Podniosłem wzrok na salę i stwierdziwszy, iż – nie licząc nas oraz Chucka – jest kompletnie pusta, doszedłem do wniosku, że najwyższa pora wyjść. Wstałem i podałem Clarice płaszcz, a potem pomogłem jej go założyć. Sam zarzuciłem na grzbiet swój stary i nieco wytarty już czarny prochowiec, a na głowę nasadziłem kapelusz z szerokim rondem. Przyciągnąłem moją kochaną wariatkę do siebie, wziąłem ją pod rękę i skłoniwszy się rudzielcowi barmanowi, wyszedłem na ulicę.

Pogoda była paskudna. Padał rzęsisty, zimny deszcz, który nadawał wąskim, brukowanym ulicom Paryża ponury wygląd. Powietrze zaś miało w sobie coś dziwnego i tajemniczego zarazem. Pewną ledwo rozpoznawalną woń, która czyniła ludzi niespokojnymi i krzywo patrzącymi na obcych. Zapach wojny. Był 25 sierpnia 1939 roku. Wojna miała nadejść i to niedługo, czułem to w kościach. Jak się później okazało niestety miałem rację. Jak zwykle zresztą.

– Hahaha! Henryku, czyż nie jest wspaniale?

Nie, nie było. Clarice jednak uważała inaczej. Deszcz jej nie przeszkadzał, a zdawało się wręcz, że cieszył. Otrzeźwiał i skłaniał ją do radosnych pląsów w rytm słyszanej tylko przez nią muzyki.

– Kochanie, no chodź! Nie daj się prosić i zatańcz ze mną.

Śmiała się i ciągnęła mnie za rękę. A potem tańczyła dalej. Z wdziękiem i lekkością godną bogini lub chociaż królowej. Ale taka właśnie była ta moja ukochana, drobna kobieta o oczach niczym dwa migdały. Miała w sobie coś nieziemskiego, coś co wykraczało poza rozumowe poznanie zwykłego człowieka. Nawet, gdy – tak jak teraz – była pijana, roztaczała wokół siebie aurę szlachetności i wyjątkowości. Aurę kogoś królewskiej krwi. Znałem ją jednak zbyt długo, by temu ulec. Zmarszczyłem z irytacją brwi i postawiłem kołnierz na sztorc:

– Clarice, gdzie ty tak pędzisz? Poczekaj!

– A co? Boisz się, że ci zniknę? – Wciąż nie przestawała się uśmiechać, jednak przystanęła wreszcie na skraju ulicy.

– Chodź do mnie kochanie. – Wyciągnąłem rękę w jej kierunku. – Mieszkanie jest w drugą stronę.

– A kto powiedział, że chcę iść do mieszkania? Niech ta noc będzie wyjątkowa, szalona. Biegajmy po całym Paryżu, wejdźmy na wieżę Eiffla i podkradnijmy się pod Luwr. A potem… – Jej wzrok zrobił się rozmarzony. – …potem kochajmy się wśród alejek Lasku Bulońskiego.

– Clarice, proszę cię. Jest już późno, wróćmy po prostu do domu.

Nie dała się jednak uprosić. Zamiast tego pochyliła się lekko do przodu i wydąwszy usta, kręciła palcem jakby pouczając niesforne dziecko. Próbowała udawać rozgniewaną, jednak jej oczy błyszczały wesoło:

– Nie ma tak dobrze. Musisz mnie najpierw złapać! – zakrzyknęła i nim zdążyłem zareagować, zaczęła skakać na jednej nodze w tył. Wprost na ulicę.

Nie mogłem nic zrobić. Czarny jak sama noc wóz błysnął światłami i zaryczał klaksonem. Mimo to nie zwolnił, ani nie zatrzymał się. Drobna sylwetka Clarice Mearine, która jeszcze przed chwilą stała przede mną z tym swoim niewinnym uśmieszkiem na twarzy, teraz zniknęła. Zupełnie jakby przestała istnieć. Stałem osłupiały, zupełnie nie zważając na zacinający deszcz, wiatr i zimno. Gdy teraz o tym myślę, najbardziej uderza mnie fakt, iż nie czułem zupełnie nic. Byłem jak wydmuszka jajka, która jednym silnym dmuchnięciem została pozbawiona całego wnętrza. Wtedy z prawej strony dobiegło mnie ciche jęknięcie i uczucia powróciły. Przerażony i pełen obaw, natychmiast pobiegłem w tamtą stronę. Znalazłem ją, leżącą na skraju jezdni. Dziwnie skurczoną i z lewą ręką wygiętą pod absurdalnym wręcz kątem.

– Boże, Clarice! Słyszysz mnie? – Uklęknąłem przy niej i odgarnąłem mokre włosy z jej twarzy. – Wszystko będzie dobrze kochana, zaraz wezwę pomoc.

– Nie, nie wezwiesz. – Jej zachodzące już mgłą oczy nagle ożywiły się. – I tak nikt nie usłyszy. I tak nic to nie zmieni.

Nie śmiałem się z nią kłócić. Miała rację i oboje doskonale o tym wiedzieliśmy. Zbyt często umieraliśmy, by nie wiedzieć. Matowiejące oczy, coraz płytszy oddech i cichsze słowa wypływające z jej ust. Pęknięta czaszka, krwotok wewnętrzny i kilkanaście złamań. Niemal czułem uchodzące z niej życie.

– Clarice… moja królowo, proszę cię nie umieraj! – Łzy mieszały się z deszczem na mojej twarzy, głos przybrał błagalny ton, a ręce drżały.

– Głupi. – Jej ręka z trudem uniosła się w moją stronę. Natychmiast też ją złapałem. Uśmiechnęła się, czując dotyk mojej skóry. – Nie pierwszy i nie ostatni raz, Henryku. Jeszcze się spotkamy. Wiesz o tym.

– Tak, masz rację – przytaknąłem, choć wiedziałem, że oszukiwała nie tylko mnie, ale i samą siebie. – Boże… nawet… ja nigdy… – Głos odmawiał mi posłuszeństwa. – …kim byłaś najpierw…

– Królową, głupi rycerzyku. Byłam Kleopatrą, tą Kleopatrą…

Uwierzyłem jej, bo niby czemu miałbym nie uwierzyć? Zawsze twierdziłem, że ma w sobie coś królewskiego. Złożyłem na jej słodkich, ciemnomalinowych ustach ostatni, drżący pocałunek. Westchnęła cichutko, gdy nasze wargi rozdzieliły się. Dokładnie tak jak za każdym razem, gdy ją całowałem. A potem westchnęła raz jeszcze, głębiej i po raz ostatni. Umarła. Odeszła na zawsze, a ja nic nie mogłem zrobić. Jej podróż skończyła się, wreszcie była wolna. Moja zaś miała wciąż jeszcze trwać. Zostałem sam, znowu. Chciałem płakać, chciałem wyć, gryźć ziemię i walić rękami o zimny bruk. Nie mogłem jednak. Nie chciałem być sam, nie chciałem znowu przez to przechodzić. Opanowanym, zdecydowanym ruchem sięgnąłem za pazuchę i wyciągnąłem rewolwer. Wiedziałem, że nie dołączę do niej, że znów się odrodzę. Mimo to przyłożyłem lufę do skroni. Musiałem znaleźć odpowiedź, musiałem dowiedzieć się, dlaczego nie mogę umrzeć. Jednak w innym miejscu i w innym czasie. Pociągnąłem za spust, a noc rozdarł huk i błysk wystrzału. Upadłem obok martwego ciała Clarice, wciąż trzymając ją za rękę. Ależ to było cholernie poetyckie!

 

***

To, co się działo ze mną potem nie jest warte dokładniejszego wspominania, ponieważ w większości jest zupełnie nieistotne. Wystarczy powiedzieć, że najpierw ocknąłem się na plaży Omaha, a zaraz potem w bliżej nieokreślonym rynsztoku. W dodatku w niezbyt dobrym stanie, choć już bez dziur po kulach. Jakoś jednak udało mi się dojść do siebie i przeżyć tym razem nieco dłużej. Ale tylko nieco dłużej. Po sześciu miesiącach rozpaczy w końcu zapiłem się na śmierć i świat zapomniał o mnie na blisko dwie dekady. Potem były lata 70. i wojna w Wietnamie, którą wbrew pozorom przeżyłem. Ustatkowałem się i próbowałem zacząć wszystko od nowa. Najpierw nie było łatwo, cały ten postęp technologiczny, który dokonał się w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat, nieco mnie przytłoczył, jednak potem już jakoś to poszło. Wrosłem w ten Nowy Wspaniały Świat, przyzwyczaiłem się do niego, korzystając ze wszystkiego, co miał mi do zaoferowania. Dużo podróżowałem, zwiedziłem Afrykę i Azję oraz w dużej części obie Ameryki. Poznałem wielu ciekawych i niezwykłych, a często nawet dziwnych ludzi, jednak żaden z nich nie był taki jak ja. Byłem sam na tym świecie. I wciąż nie wiedziałem, dlaczego jestem, jaki jestem. Dlaczego nie mogę umrzeć? Czy to była jakaś kara od Boga za to, że mój dziadek i babka byli rodzeństwem, a ja sam w dniu mojej śmierci obudziłem się w łóżku z zamężną kuzynką? Nie, w to nie wierzyłem tak samo jak nie wierzyłem w samego Boga. Pogodziłem się jednak z faktem, że już nigdy nie poznam odpowiedzi. Miałem dość poszukiwań. Dość jeżdżenia z jednego krańca świata na drugi. Dość zgłębiania prawd najróżniejszych religii i wierzeń. Dość wertowania książek medycznych, czy przeszukiwania archiwów historycznych. To wszystko było na nic. Nie dawało mi ukojenia, a jedynie rozdrapywało rany. Poddałem się więc i zaakceptowałem istniejący porządek rzeczy. Byłem za stary, by dłużej się z tym zmagać. I to dosłownie za stary. Był rok 2015, a ja miałem dokładnie 65 lat. Nie jest to może zbyt imponujący wynik, ale zważywszy na to, jak przeżyłem swoje życie, było wynikiem wystarczającym. I tak, 21 października 2015 r. po raz pierwszy w moim życiu umarłem z przyczyn naturalnych. Nie zabiła mnie cegła, gilotyna, karabin maszynowy czy alkohol. Moje serce po prostu przestało bić, a ja odszedłem otoczony garstką przyjaciół i tą spokojną pewnością, że to nareszcie koniec. Wyobraźcie więc sobie moją frustrację, gdy następnego ranka obudziłem się w przeraźliwie białym i wyglądającym na sterylne, mikroskopijnym mieszkaniu… w ciele dwudziestojednolatka! To było niesprawiedliwe! Dobrze przeżyłem moje ostatnie życie i przeżyłem je w całości. Nadal jednak nie mogłem umrzeć! Pamiętam, jaka wtedy ogarnęła mnie rozpacz i gniew. Zdemolowałem to okropne, kłujące bielą mieszkanie i uciekłem z niego. Długo błądziłem ulicami tego, niepodobnego do niczego co widziałem wcześniej, miasta dojmującej bieli. Przemierzałem jego ulice, mijałem tłumy ludzi, a w moim umyśle kołatała się tylko jedna myśl – samobójstwo! Dopiero po kilku godzinach zrozumiałem, że nic mi to nie da. Że niczego to nie zmieni. I znów, byłem gotowy zacząć wszystko od początku, dalej brnąć w to nowe życie, mając nadzieję, że tym razem znajdę moją odpowiedź.  

 I wtedy, w jednej z najbrudniejszych, najciemniejszych ulic, głęboko pod powierzchnią świata bieli i sterylnej czystości, spotkałem jego. Starego i ślepego włóczęgę, który schwycił mnie za kostkę i nie chciał puścić. Tylko wpatrywał się we mnie swoimi białymi jak mleko oczami, a potem uśmiechnął się bezzębną szczęką i powiedział:

– Nic nie może trwać wiecznie, wędrowcze. Wszystko ma swój początek i wszystko ma swój koniec. Przyczynę i skutek. – Mówił cicho i chrapliwie, wciąż zaciskając kościste, brudne palce na mojej kostce. – Musisz wiedzieć, czego chcesz, podróżniku. Tylko tak dojdziesz do kresu swej podróży, tylko to może cię uwolnić. Nie obawiaj się! Twoja pielgrzymka będzie trwać, póki nie przypomnisz sobie, dlaczego ją zacząłeś! Nie obawiaj się i zrób to co konieczne, ty, który kroczysz przez wieki.

On WIEDZIAŁ!!! Znał moją odpowiedź, a przynajmniej sposób, w jaki mógłbym ją uzyskać. To niesamowite, że wreszcie spotkałem kogoś takiego jak on! Chciałem zapytać go o coś więcej, jednak on już odszedł. A może po prostu dotarł do celu swojej pielgrzymki. Schyliłem się, by zamknąć jego nie mogące już widzieć oczy i uwolniwszy się od zaciśniętej na kostce ręki, ruszyć przed siebie. Wtedy zobaczyłem, że na jego kolanach spoczywa stare, poniszczone zdjęcie. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom, ale nie ulegało wątpliwości co przedstawiało. Dwójka uśmiechniętych ludzi – ja i Clarice, na kilka tygodni przed jej i moją śmiercią. To utwierdziło mnie w przekonaniu, co należy zrobić. Wziąłem je i ruszyłem przed siebie. Jedyne, czego teraz potrzebowałem, to wysokiego budynku. Nie muszę chyba mówić, że w miejscu, w którym się znajdowałem, było ich pod dostatkiem…

 

***

Znowu ocknąłem się wśród bieli. W takim samym sterylnym otoczeniu jak ostatnio. Tym razem byłem jednak spokojny. Coś się zmieniło, a zmiana ta napawała mnie wbrew pozorom optymizmem. Po pierwsze w pobliżu kręciła się jakaś postać, po drugie nadal czułem się martwy. No może nie do końca, ale niewielka różnica. Byłem w szpitalu, przykuty do łóżka i zakuty od stóp do głów w gipsową zbroję. Sieć rurek i przewodów wiła się wokół niczym drugi krwioobieg. Całe ciało przeszył mi w tym momencie nieznośny ból. Jakie to było wspaniałe uczucie! Spróbowałem się poruszyć, ale jęknąłem tylko. Zauważyła to wszystko owa kręcąca się nieopodal postać – pielęgniarka. Zrobiła wielkie oczy spostrzegając mnie i wybiegła z sali:

– Doktorze! Doktorze, obudził się!

 

***

Pół godziny później wszystko już było jasne. Doktor Gardener, łysy drobny staruszek wyjaśnił mi wszystko. Nie było żadnego Asthonwood, Rewolucji Francuskiej, czy marszu wraz z Napoleonem na Moskwę. Żadnego przedwojennego Paryża, plaży Omaha, bliżej nieokreślonego rynsztoku. Wreszcie nigdy też nie było umierania ze starości, czy skoku z krawędzi świata szkła i stali. Przynajmniej nie dla mnie. I choć naprawdę spadłem z dachu, to nie w 1596, a 2006 roku. I nie gdzieś w Kornwalii, a w Londynie, w czasie wykonywania swoich obowiązków. Albowiem byłem kominiarzem, który był nieostrożny i miał pecha trafić na rozpadający się komin. Lot z drugiego piętra wprost na twardy asfalt i sterta cegieł spadających wprost na mnie. Lekarze do dziś nie wiedzą, jakim cudem to przeżyłem. Mnie jednak specjalnie to nie obchodziło. Ważna była tylko jedna rzecz. Znalazłem odpowiedź! Żadna kara boska, ewolucja, czy magia. Śpiączka i krwiak mózgu. Ot, co! Nareszcie byłem wolny! Przynajmniej tak myślałem, dopóki lekarz nie powiedział mi najgorszego. Że na zawsze będę przykuty do łóżka. Nie, nie było takiej szansy, bym jeszcze kiedykolwiek mógł chodzić. Mój kręgosłup był zmiażdżony, a ja od piersi w dół sparaliżowany. No cóż… jeśli stawia sprawę w ten sposób… nie zamierzałem użalać się nad sobą. Byłem na to za stary. I nie obchodzi mnie, co mówi ten lekarz. Wiem, że się myli, bo wszystko to, co przeżyłem, nie mogło być po prostu złudzeniem. Clarice… ona była prawdziwa, była Kleopatrą. TĄ Kleopatrą. Uśmiechnąłem się do uwiecznionej na starej fotografii twarzy młodej kobiety. Nie wiedziałem, kto ją położył na mojej szafce, mogłem tylko podejrzewać.

 – Już do ciebie idę, kochana – szepnąłem czule i począłem po kolei wyciągać z ciała oplatające mnie rurki i kable.

Gdy odłączyłem respirator, w jednej chwili poczułem jak zaczynam się dusić. Charczałem i plułem śliną, z każdą chwilą zapadając się coraz głębiej w ciemność. No cóż. Może nie jest to najszybszy i najmniej bolesny sposób na zabicie się, jaki znam, ale musi wystarczyć. Szczerze mówiąc, to nawet cieszyłem się z tego. Tak, cieszyłem się! Moja historia wreszcie się tutaj kończy. Tego dnia bowiem – 31 marca 2006 roku – ja, Henryk Asthon umarłem po raz dziewiąty… I na szczęście, ostatni…

 

 

Koniec

Komentarze

Choć opowiadanie, jak się okazuje, ma swoje lata, czytało się świetnie. Nie zauważyłam by było naiwne czy banalne. Nie dostrzegłam, by walały się w nim wyświechtane frazesy. Pewne zastrzeżenia mam tylko do wykonania – szkoda, że po tylu latach jest w nim sporo usterek. Mam jednak nadzieję, Nessekantosie, że wygładzisz tekst, bo historia Henryka jest opowiedziana niezwykle przystępnie i na tyle zajmująco, że, moim zdaniem, zasługuje na Bibliotekę. ;-)

 

„Zmie­ni­ły się na­rzę­dzia, lecz kat po­zo­stał ten sam,” – Zbędny przecinek przed zamknięciem cudzysłowu.

 

„War…war never chan­ges..”. – Jeśli przed cudzysłowem miała być kropka, jest o jedną kropkę za dużo. Kropka powinna być postawiona po cudzysłowie.

Jeśli miał być wielokropek, jest o jedną kropkę za mało. Wielokropek ma zawsze trzy kropki. Po wielokropku nie stawia się kropki.

 

Pa­mię­tam jeźdź­ca, stu­ko­czą­ce­go koń­ski­mi pod­ko­wa­mi na zwo­dzo­nym mo­ście… – Czy jeździec był podkuty, czy stukotał podkowami trzymanymi w rękach? ;-)

 

Za­po­mnieć i wresz­cie obu­dzić się z tego kosz­ma­ru. Nie dane mi było jed­nak obu­dzić się. – Czy to celowe powtórzenie?

 

-Ja­kim­że to wa­run­kiem? – Brak spacji po dywizie, zamiast którego powinna być półpauza.

 

gar­dło nie­przy­jem­nie dra­pa­ło. – Raczej: …w gar­dle nie­przy­jem­nie dra­pa­ło.

 

roz­po­zna­łem w niej ni mniej, ni wię­cej Elż­bie­tę…– …roz­po­zna­łem w niej ni mniej, ni wię­cej, tylko Elż­bie­tę

 

W żad­nym z hi­sto­rycz­nych źró­deł, do ja­kich udało mi się do­trzeć… – W żad­nym z hi­sto­rycz­nych źró­deł, do których udało mi się do­trzeć

 

– Zo­stań. – po­le­ci­łem.– Zo­stań – po­le­ci­łem.

Ten błąd pojawia się kilkakrotnie. Może raz jeszcze przyda się ten wątek: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

 

…brak ja­kiej­kol­wiek po­rę­czy do­dat­ko­wo utrud­niał wspi­nacz­kę na górę. – Masło maślane. Czy można wspinać się na dół?

 

Z po­mię­dzy po­roz­rzu­ca­nych tu i ów­dzie ce­gieł… – Spo­mię­dzy po­roz­rzu­ca­nych tu i ów­dzie ce­gieł

 

po pro­stu spa­dłem za­le­d­wie kilka me­trów w dół… – Masło maślane. Czy można spaść w górę?

 

Uśmiech wciąż czaił się w ką­ci­kach jej ciem­no-ma­li­no­wych ust. –…jej ciem­noma­li­no­wych ust.

 

Szkło stuk­nę­ło o sie­bie… – Raczej: Szkła stuk­nę­ły o sie­bie

Jedno szkło nie stuknie o siebie.

 

Płyn przy­jem­nie za­piekł w gar­dło, po­wo­li spły­wa­jąc ku do­ło­wi. – Masło maślane. Czy mógł spływać ku górze?

 

Uśmiech­ną­łem się błogo i chy­trze za­ra­zem: – Dlaczego zdanie kończy dwukropek?

 

za­drża­ła jakby jej było zimno i od­pa­li­ła pa­pie­ro­sa. – Raczej: …za­drża­ła jakby jej było zimno i zapa­li­ła pa­pie­ro­sa.

Chyba że odpalała papierosa od poprzedniego. Jeśli nie, to zapaliła papierosa.

 

młody i ru­do­pie­go­wa­ty wła­ści­ciel lo­ka­lu… – Na czym polega rudopiegowatość – czy był rudy i piegowaty, czy rude były piegi?

 

Sam za­rzu­ci­łem na grzbiet swój stary i nieco już wy­tar­ty czar­ny pro­cho­wiec oraz ka­pe­lusz z sze­ro­kim ron­dem. – Dlaczego Henryk zarzucił kapelusz na grzbiet? ;-)

 

Zło­ży­łem na jej słod­kich, ciem­no-ma­li­no­wych ustach… – Zło­ży­łem na jej słod­kich, ciem­noma­li­no­wych ustach

 

cały ten po­stęp tech­no­lo­gicz­ny, jaki do­ko­nał się… – …cały ten po­stęp tech­no­lo­gicz­ny, który do­ko­nał się

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Interesujący pomysł. Podobał mi się.

Zakończenie mi się nie spodobało (nie lubię takich wyjaśnień), ale trudno. Widać nie można mieć wszystkiego.

Co takiego właściwie stało się w 1596 roku?

Konkurs narzucał jakiś temat?

Była też służąca, która nie przyszła oraz równie nieobecny zarządca, pieprzący tą pierwszą gdzieś na sianie.

Tę pierwszą. A w ogóle, to chyba lepiej pasowałoby po prostu “ją”. Bo przecież drugiej nie ma.

Babska logika rządzi!

28k w 10 min nie przeczytam, więc do kolejki, tym bardziej, że damy dworu (tu: bibliotekarki) polecają :)

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

Reg, Mytrix chyba sobie z nas dworuje. ;-)

Babska logika rządzi!

Może i dworuje, ale czyni to nader dwornie. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ano, czytało się dobrze i wciągnęło. Ale końcówka mocno rozczarowała, takie pójście na łatwiznę, a szkoda.

Regulatorzy, bardzo dziękuję za czepialstwo i rozpisanie wszystkich baboli w czytelnej formie. No i cieszy mnie bardzo, że się podobało :) Stwierdzenie, że tekst zasługuje na bibliotekę raduje me serce!

Błędy oczywiście poprawię, ale dopiero dziś wieczorem, gdy wrócę z pracy.

 

Finkla, Bellatrix, co do zakończenia: uważacie za łatwiznę podanie wytłumaczenia, że wszystko co przydarzyło się Henrykowi było jedynie wymysłem jego umysłu? Bo jeśli tak, to się zgadzam. Z tym, że zakończenie jest (a przynajmniej powinno być) niejednoznaczne. Z jednej strony lekarz podaje logiczne, rozsądne wytłumaczenie, z drugiej przeczucie podpowiada Henrykowi inne rozwiązanie. I w sumie to nie mamy pewności jak jest naprawdę.

Finkla, Bellatrix, co do zakończenia: uważacie za łatwiznę podanie wytłumaczenia, że wszystko co przydarzyło się Henrykowi było jedynie wymysłem jego umysłu?

Tak, właśnie o to mi chodziło. Takie wyjaśnienie uważam za prawie równie słabe jak “ach, to był tylko sen”. I to, że budzący się człowiek trzyma w ręce jakiś artefakt ze swojej przygody albo ma ślad tam, gdzie został skaleczony, niewiele poprawia. :-)

Babska logika rządzi!

Ja dokładnie, jak Finkla :) Zakończenie niestety, moim zdaniem, wyszło 100% jednoznaczne bo nie ma żadnego innego wyjaśnienia (poza krwiakiem mózgu) czemu ‘żył’ wielokrotnie no i na koniec umarł i się nie odrodził.

Cieszę się, Nessekantosie, że uznałeś uwagi za przydatne. ;D

Do zakończenia, choć nie powala, nie mam zastrzeżeń. Koty też żyją dziewięć razy i chyba nie bardzo wiedzą dlaczego i jak to się dzieje. ;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Regulatorzy, przejrzałem tekst jeszcze raz, wyłapałem kilka drobnych błędów w zapisie dialogów. Poprawiłem też część z baboli, które wynotowałaś. Były dosyć oczywiste i za wytknięcie ich dziękuję.

Oczywiście, nie byłbym sobą, gdybym nie miał kilku “ale” :D

 

A więc:

 

Pamiętam jeźdźca, stukoczącego końskimi podkowami na zwodzonym moście… – Czy jeździec był podkuty, czy stukotał podkowami trzymanymi w rękach? ;-)

Mój mózg czasem po prostu działa w ten sposób. Stosuję momentami drastyczne skróty myślowe, ale nic nie poradzę. Bardziej mi się to podoba niż: “Pamiętam jeźdźca, który ze stukotem przejeżdżał przez zwodzony most na swoim rumaku” Oczywiście, rozpoznaję naturę mego błędu i jeśli wymyślę jakieś zgrabne rozwiązanie to zmienię :)

Zapomnieć i wreszcie obudzić się z tego koszmaru. Nie dane mi było jednak obudzić się. – Czy to celowe powtórzenie?

Tak, powtórzenie w tym miejscu było jak najbardziej celowe, przemyślane i perfidnie wcielone w życie.

Szkło stuknęło o siebie… – Raczej: Szkła stuknęły o siebie

Jedno szkło nie stuknie o siebie.

Jedno szkło rzeczywiście nie stuknie o siebie. Ale szkło w rozumieniu: “zestaw szklanek/kieliszków/naczyń służących do picia” już tak. Dla mnie brzmi to naturalnie i sam często używam wyrazu “szkło” w tym znaczeniu.

 

zadrżała jakby jej było zimno i odpaliła papierosa. – Raczej: …zadrżała jakby jej było zimno i zapaliła papierosa.

Chyba że odpalała papierosa od poprzedniego. Jeśli nie, to zapaliła papierosa.

Będę się jednak upierał przy odpalaniu. Słownik Języka Polskiego PWN podaje jako pierwsze znaczenie słowa “odpalać” odpalanie papierosa. Poza tym, papierosa odpalamy OD zapałki/zapalniczki.

 

młody i rudopiegowaty właściciel lokalu… – Na czym polega rudopiegowatość – czy był rudy i piegowaty, czy rude były piegi?

Był i rudy i piegowaty. Ja wiem, że to słowo to czysty neologizm, ale lubię neologizmy. A ten jest, moim zdaniem, wystarczająco oczywisty i zrozumiały, aby go nie zamordować w ramach poprawności językowej.

 

Uśmiechnąłem się błogo i chytrze zarazem: – Dlaczego zdanie kończy dwukropek?

Na razie zostawiłem jak jest, ale mam też pytanie: Czy, jeśli pogrubione zdanie stanowi wstęp do wypowiedzi bohatera, komentarz a priori do jego słów, to czy taki dwukropek jest na miejscu? Mi pasuje, ale jeśli nie to zmienię.

 

Na koniec chciałem się też wytłumaczyć z “ciemnomalinowych ust”, które Word mi uparcie podkreślał dopóki nie wstawiłem tego myślnika. Także winić należy bunt maszyn :D

 

No i to tyle. Jeśli ktokolwiek znajdzie jeszcze jakieś babole albo literówki, to śmiało. Chętnie sobie podłubię :)

Nie ufaj bezkrytycznie Wordowi. Nie ma, bo i nie może mieć, w słowniku wszystkich słów. Czasami może pomóc sprawdzanie czegoś przez analogię. Jeśli “ciemnozielony” jest w porządku, to i “ciemnomalinowy” będzie poprawny.

Babska logika rządzi!

Oczy­wi­ście, roz­po­zna­ję na­tu­rę mego błędu i jeśli wy­my­ślę ja­kieś zgrab­ne roz­wią­za­nie to zmie­nię :)

Pa­mię­tam jeźdź­ca, stu­ko­czą­ce­go koń­ski­mi pod­ko­wa­mi na zwo­dzo­nym mo­ście – Proponuję: Pamiętam jeźdźca i stukot końskich podków na zwodzonym moście

 

Będę się jed­nak upie­rał przy od­pa­la­niu. Słow­nik Ję­zy­ka Pol­skie­go PWN po­da­je jako pierw­sze zna­cze­nie słowa “od­pa­lać” od­pa­la­nie pa­pie­ro­sa. Poza tym, pa­pie­ro­sa od­pa­la­my OD za­pał­ki/za­pal­nicz­ki.

SLP podaje (wytłuszczenie moje): odpalićodpalać  1. «zapalić coś, zwykle papierosa, przez przytknięcie ognia»

Nie umiem palić, ale gdybym umiała, papierosa zapalałabym zapałką/ zapalniczką.

 

Uśmiech­ną­łem się błogo i chy­trze za­ra­zem: Czy, jeśli po­gru­bio­ne zda­nie sta­no­wi wstęp do wy­po­wie­dzi bo­ha­te­ra, ko­men­tarz a prio­ri do jego słów, to czy taki dwu­kro­pek jest na miej­scu?

Za SJP: dwukropek «znak interpunkcyjny (:) stawiany przed przytoczeniem czyichś słów lub przed wyliczeniem czegoś»

Uśmiechając się, nie zapowiadasz wyliczenia czegoś, nie sygnalizujesz też chęci wypowiedzi. Proponuję:

Uśmiechnąłem się błogo i chytrze zarazem, i spytałem:

– No i jak? Moja opowieść pomogła ci w rozwiązaniu tajemnicy naszej małej przypadłości?

 

Na ko­niec chcia­łem się też wy­tłu­ma­czyć z “ciem­no­ma­li­no­wych ust”, które Word mi upar­cie pod­kre­ślał do­pó­ki nie wsta­wi­łem tego myśl­ni­ka. Także winić na­le­ży bunt ma­szyn :D

Pragnę zwrócić uwagę, że ten myślnik, nie jest myślnikiem. To dywiz/ łącznik. Szczegóły tutaj: https://pl.wikipedia.org/wiki/Pauza_(znak_typograficzny) i tutaj: https://pl.wikipedia.org/wiki/Dywiz

 

Nessekantosie, w pełni akceptuję Twoją decyzję o chęci zachowania zdań w kształcie, który uznasz za najstosowniejszy. To przecież Twoje opowiadanie. Moje uwagi są tylko sugestiami. Jeśli uda mi się pomóc i zechcesz skorzystać choćby z jednej, będę usatysfakcjonowana. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Powiem ci, że zrobiłem sobie we wstępnie niezłą antyreklamę. Wyszedłem z założenia, że kilkuletnie opowiadanie nie może być dobre, a tu proszę – niespodzianka. Jednak nie powinno się oceniać książki po… opowiadanie po wstępnie, znaczy się.

To jeden z tych tekstów, które wymagają od czytelnika skupienia. W tym sensie, że nie można go tak sobie po prostu przeskanować, trzeba włożyć trochę skupienia w pojęcie wszystkiego. Co w żadnym razie nie jest wadą. Generalnie udana lektura. Aż bibliotekę kliknę z tego wszystkiego.

Bardzo interesujące opowiadanie, wciągające.

Podoba mi się pomysł z ponownymi narodzinami, i to kilkakrotnymi. Zakończenie w zasadzie mogę sobie zinterpretować jak chcę, to też plus ;)

Przeczytałam z przyjemnością.

Przynoszę radość :)

vyzart, bardzo mnie cieszy, że się podobało. Tym bardziej, że zamysł był właśnie taki jak napisałeś: trzeba się trochę nad tekstem zastanowić i podumać, aby go sobie przetworzyć. I oczywiście, dziękuję za punkt do biblioteki :).

W ogóle, wszystkim, którzy kliknęli, wielkie dziękuję. Aż miło to widzieć. Chociaż teraz mi tylko narobiliście ochotę na Bibliotekę, bo tak niewiele brakuje ;’‘D

Anet, doceniam, że nie uznałaś zakończenia za pójście na łatwiznę :) Może i nie jest najoryginalniejsze, ale tak jak napisałaś, można, a nawet trzeba, je sobie zinterpretować dwojako. I w sumie nie mamy możliwości, aby z całą pewnością stwierdzić jak było naprawdę :)

No, jestem pod mocnym, pozytywnym wrażeniem tego opowiadania. Czytało się wybitnie gładko. Wciągnęło od pierwszych zdań. Podoba mi się odwrócenie perspektywy – zamiast nieuniknioności śmierci mamy tu nieuchronność życia, ale wciąż w warunkach kruchego życia osób bliskich bohaterowi.

Zakończenie jest, na mój odbiór, też rewelacyjne – nie wiem do końca, czy to był rzeczywiście tylko sen człowieka w śpiączce, czy też po prostu ostatnie odrodzenie bohatera. Przynajmniej tak to interpretuję.

Gratuluję bardzo dobrego tekstu!

@Blackburn, dzięki. Super, że zakończenie przypadło do gustu. Mój zamysł był właśnie taki jak to opisujesz.

Bardzo dobre opowiadanie. Gratuluję biblioteki! smiley

@PiotrSkowronek, dzięki za miłe słowa :)

Nowa Fantastyka