
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Anna Maurice
Jest mi niezmiernie ciężko mówić o zdarzeniach, które miały miejsce kilka dni temu na statku kapitana Richarda Maurice. Jednakże czuję się w obowiązku przestrzec wszystkich tych, którzy mają zamiar wstąpić na pokład Anny Maurice. Mówię to z całą stanowczością i przemyśleniem: pod żadnych pozorem nie wchodźcie na tę przeklętą łajbę! Jeśli miewaliście, bądź miewacie koszmary, uprzedzam was, wasze sny i wizje, nawet te najgorsze, są niczym w porównaniu z makabrą, jaka rozegrała się kilka dni temu na Annie Maurice. Ów statek wypłynął ze stoczni zaledwie tydzień temu. Wówczas odbył się uroczysty chrzest z udziałem konstruktora, kapitana i zarazem właściciela, Richarda Maurice. Setki ludzi weszło na ogromne molo i by wiwatować i klaskać na cześć nowego, pięknego statku. Tego dnia, nawet słońce wyszło zza chmur, by oglądać nową łajbę, czego zwykle nie robi w Plymouth. Anna Maurice ma 600 stóp długości, 100 szerokości i 15 wysokości, jeśli nie liczyć masztów. Jest to statek towarowy, zbudowany na cześć znanej i poważanej żony kapitana, której zmarło się kilka miesięcy temu na tyfus. Krążą pogłoski, że kapitan Richard, już godzinę po pogrzebie żony zaczął opracowywać plan budowy łodzi. Podobno był tak poruszony śmiercią ukochanej, iż zamknął się na tydzień w swym domu, nie robiąc nic poza szkicowaniem perfekcyjnego planu łajby. Mówię ,,podobno’’ gdyż słyszałem to od innych marynarzy, a z doświadczenia wiem, że opowieści marynarzy często mijają się z prawdą. Jeszcze przed ukończeniem statku, kapitan miał zebrać sześćdziesięciu pięciu ochotników, którzy mieli zostać pierwszymi marynarzami Anny Maurice. Gdybyście widzieli, ile ludzi zebrało się na placu w centrum, by wstąpić do załogi! Ostatecznie, spośród ogromnego tłumu, kapitan samodzielnie wybrał siedemdziesięciu młodzieńców, tęgich w ramionach, silnych w rękach, szybkich w nogach i równie energicznych w myśleniu. Wielu z nich, podobnie jak ja, było wyćwiczonymi żeglarzami, którzy przepłynęli wiele mórz i oceanów. Pozostali byli jednak zwykłymi mężczyznami, mimo, iż silnymi i w rękach i w umyśle, to bez jakiegokolwiek przeszkolenia marynistycznego. Kapitan nakazał więc, by ci zostali zwykłymi sprzątaczami bądź kucharzami. W końcu załoga została skompletowana, a dzień po chrzcie Anny Maurice, kapitan otrzymał pierwsze zlecenia. Mieliśmy dostarczyć 2 tony cukru, 2 tony tytoniu oraz pięćdziesiąt butelek brandy do portu w Breście. Po zapakowaniu ładunku na statek, wypłynęliśmy z portu wieczorem. Zgodnie z wyliczeniami, przy sprzyjającym wietrze, do Francji mieliśmy dotrzeć już następnego dnia, pod wieczór. Na szczęście, wiatr okazał się dla nas łaskawy i dął w żagle niczym zacięty trębacz. Gdy wypłynęliśmy na pełne morze, zmierzch już całkiem ogarnął tę część Ziemi a wiatr nieco ustał. Jedynie małe światełka na niebie oraz srebrzysty sierp przypominały nam o tym, iż jesteśmy na Ziemi, w kanale La Manche, w innym przypadku pomyślelibyśmy iż znajdujemy się w piekle. Woda była nad wyraz spokojna, w naszych uszach pobrzmiewało jedynie echo odległych morskich fal. Wówczas cała załoga zaczęła wyczuwać coś niepokojącego. Z trudem przychodzi mi opisanie tego niezwykłego zjawiska. Było to napięcie zmieszane z uczuciem bycia obserwowanym i tęsknotą za lądem. Każdy z nas milczał, wsłuchując się w ciche zawodzenie wiatru i skrzypienie statku. I wówczas zobaczyliśmy coś, co do końca życia będzie egzystowało w naszych snach. Nagle wszystkie gwiazdy zaczęły spadać za horyzont. To wyglądało tak, jak gdyby Bóg zarządził koniec świata. Niebo z każdą chwilą stawało się czarne niczym smoła. My marynarze staliśmy jednak w milczeniu, o dziwno, ze stoickim spokojem. Być może zbiorowo uznaliśmy, że krzyki i skomlenia nie mają sensu. I gdy wszystkie gwiazdy znikły, przyszedł czas na księżyc. W szybkim tempie znikł za taflą wody. Początkowo sądziliśmy, że być może jesteśmy pijani, być może otworzyliśmy beczki z brandy. Szybko jednak nasze wymysły rozwiało wkroczenie na pokład kapitana Maurice. Kapitan obejrzał niebo, a następnie zwrócił wzrok na nas.
– Widzę, że chmury zakryły dziś niebo – stwierdził. – Nie ma też wiatru. Niech sternik utrzymuje kurs całą noc. Oby rankiem wiatr dął w nasze żagle!
Po tych słowach, kapitan powrócił do swej kajuty. Niespotykane uczucie wciąż jednak nas ogarniało. Ostatecznie uznaliśmy, że gwiazdy i księżyc przysłoniły chmury, a my mieliśmy zbiorowe złudzenie. Każdy z nas po jakimś czasie powrócił do swych zajęć. Wówczas rozstawiliśmy w odpowiednich punktach statku kolejne lampy naftowe, by mieć jak najlepszą widoczność. Mniej więcej godzinę później po raz kolejny wydarzyło się coś niesamowitego. Lecz ,,niesamowitego’’, to mało powiedziane. Była to czysta makabra, o wiele gorsza od znikających gwiazd. W świetle lamp dostrzegliśmy na pokładzie tworzące się czarne dziury, niewielkie, acz ziejące enigmatyczną ciemnością. Zebraliśmy się wszyscy w jednym miejscu, oglądając tajemnicze zjawisko. Crafford, jeden z marynarzy, zaciekawiony dziurami, podszedł bliżej, trzymając w dłoni lampę. I wówczas, w jednej z dziur, pojawiło się coś ohydnego. Najpierw pojawiła się głowa, jakby dziecięca główka, pozbawiona jednak oczu, bowiem na ich miejscu znajdowały się ziejące ciemnością otwory. Następnie ukazała się obrzydliwa, pokryta czerwoną mazią rączka, a za nią kolejna. Obie jak gdyby zdeformowane, z trudem bowiem można było dostrzec wszystkie palce. I oto, z jednej z dziur wynurzyło się wyjęte ze snu szaleńca dziecko, które zaczęło raczkować w naszą stronę. Ten stwór wprawił nas w tak wielkie przerażenie, że część załogi uciekła na sterburtę, część zaczęła wspinać się po masztach. Jedynym, który pozostał na pokładzie był ciekawski Crafford. Podszedł on do pełzającego stwora. I wówczas, z innych dziur zaczęły wyłaniać się podobne istoty. Po kilku chwilach wypełniły one pokład. I wówczas rozległ się mrożący krew w żyłach pomruk, ni to świst wiatru, ni szum fal, ani też nie grzmot. Pomruk przypominał oddech ogromnego człowieka. Wszyscy rozejrzeli się za dziwnym dźwiękiem i w tej samej chwili, dziesiątki tajemniczych istot zaatakowały Crafforda. Marynarz upuścił lampę, próbując wyrwać się z uścisków potworów. Te przypominające dzieci gady były jednak na tyle silne, że zdołały oderwać Craffordowi nogę, oraz dłoń. Koszmar rozpoczął się na dobre. Marynarz nie zdołał uciec od istot i po chwili spoczywał na pokładzie na wpół przeżarty, a litry krwi zalewały deski statku. Widocznie małe bestie upodobały sobie ludzkie mięso. Gdy ostała się tylko połowa ciała Crafforda, potwory wrzuciły go do wody. My, stojący na sterburcie, oniemiali z przerażenia, zastanawialiśmy się, jaki miało to cel. Po kilku chwilach ktoś zawołał kapitana, widocznie doszedł do wniosku, iż jednak otworzyliśmy beczkę brandy i nieźle się zabawiliśmy. Bowiem tak makabryczne rzeczy nie mogły być realne. Kapitan oczywiście wyszedł na zawołanie. A gdy jego noga przekroczyła prób jego kajuty, ów małe potwory rozpłynęły się w powietrzu. Znikły również intrygujące, diabelskie dziury.
– Co tu się u diabła dzieje? – zapytał kapitan, spoglądając na część załogi uczepioną masztów.
– U diabła! – krzyknął któryś z marynarzy. – Kapitanie, tu dzieją się potworne rzeczy! Najpierw niebo, teraz te dzieci! I niech kapitan spojrzy, zabiły Crafforda!
Kapitan rozejrzał się po pokładzie. Nie spostrzegł jednak żadnego ciała, ani krwi.
– Oszaleliście? – wyprostował się. – Jakie dzieci? Jaki zabity Crafford? Crafford!
Marynarz jednak nie zjawił się na wezwanie kapitana.
– Widzisz kapitanie?! – krzyknął inny marynarz. – Nie ma go wśród nas!
– Może śpi w jakiejś kajucie! – krzyknął kapitan. – A gdyby wpadł do wody, z całą pewnością bym to usłyszał. Jutro się nim zajmiemy! Wracać do pracy i nie gadać głupot! Widocznie taka pogoda nie służy waszym umysłom!
Po tych słowach opuścił pokład ponownie wracając do swej kajuty. Po tym zajściu zaczęliśmy zastanawiać się nad owymi niespotykanymi zjawiskami.
– Kiedyś słyszałem – odparł nasz sternik, który chyba jedyny zachowywał spokój przez całą podróż, nie spuszczając rąk ze sterów. – O pewnym statku, na którym załoga oszalała, widząc niestworzone rzeczy. Początkowo sądzono, że ów zjawiska są prawdziwe. Szybko jednak rozwiano to i stwierdzono, że smoła, którą uszczelniano deski statku wytwarzała fetor, który powodował halucynacje. Sądzę, że z nami jest podobnie. Także widziałem ciało Crafforda wrzucane do wody. Również mym oczom ukazały się pełzające potwory. Ale sądzę, że to tylko nasze halucynacje. Crafford z pewnością żyje i jest gdzieś pod pokładem. Nie powinniśmy obawiać się dziwnych zjawisk, bowiem takie rzeczy nie mają prawa bytu. Po prostu je zaakceptujmy by nie popaść w szaleństwo, tak jak załoga wspomnianego przeze mnie statku. Spróbujmy oswoić się z lękami.
Po jego słowach, zrobiło nam się lżej na sercu. Niektórzy odetchnęli z ulgą, wracając na pokład. Część jednak wciąż drżała na myśl o piekielnych istotach. Nie chcieli przyjąć do wiadomości faktu iż były to tylko urojenia. Kiedy od pojawienia się potworów minęły jakieś trzy godziny i niemal wszyscy zrozumieli iż były to jedynie halucynacje, znów zaczęły dziać się niespotykane dziwy. Gdy część marynarzy, w tym ja, przebywaliśmy na głównym pokładzie, grając w karty, kadłub statku zaczął gwałtownie wydłużać się. Sterburta zaczęła znikać nam w oczach, kajuta kapitana po przeciwległej stronie również. I wtedy po raz kolejny dało się słyszeć dotykający naszych serc pomruk. Jak gdyby sam szatan zawodził w wodzie i powietrzu. Nasze przerażenie sięgnęło zenitu. Każdy zaczął biec w różne strony, a przerażenie w szybkim tempie przeradzało się w szaleństwo. Niektórzy zaczęli wzywać swe matki, inni płakali, jeszcze inni stawali na krawędzie statku, by w końcu rzucić się w zdradliwą wodę. Sam usiadłem pod masztem, trzymając się kurczowo głowy i zamknąłem oczy. Diabelski dźwięk powodował w mej głowie chaos i zamęt. Tylko jedna myśl powodowała, że nie wyciągnąłem rewolweru i nie strzeliłem sobie w skroń. Myśl o żonie i dzieciach, które zostawiłem w Plymouth. To motywowało mnie do życia. Kiedy groźny głos w końcu ustał, a ja otworzyłem oczy, spostrzegłem, że wszystko wróciło do normy. Poza jednym, albowiem ci, którzy poddali się halucynacji, zniknęli. Oto w mej głowie zrodziły się przeraźliwe myśli. Doszedłem do wniosku, że marynarze którzy nie wytrzymali naprawdę popełnili samobójstwa. Wówczas przysiągłem sobie, że jeśli zejdę na ląd w Breście, już nigdy nie wejdę na Annę Maurice, choćby mi zapłacili tysiąc funtów!
W końcu po kilku godzinach spokojnej podróży, nastał dzień. W ciągu dnia, nie wydarzyło się nic niepokojącego, no może z wyjątkiem tego, iż nie mogliśmy odnaleźć dwudziestu dwóch marynarzy, w tym Crafforda. Kiedy nasz sternik wyjaśnił kapitanowi nocne przygody, kapitan uznał, iż halucynacje spowodowały zbiorowe samobójstwo. Można rzec iż kapitan nie był smutny z powodu straty tak wielu ludzi, lecz niezwykle zdenerwowany. Powiedział też, żebyśmy utrzymywali spójną wersję, jakoby dopadł nas sztorm i część załogi pochłonęły fale. Dobrze rozumiem postępowanie kapitana. Nie ukrywając faktu samobójstw spowodowanych urojeniami, naraziłby się tym iż w przyszłości coraz mniej marynarzy zechciałoby służyć na Annie Maurice.
Wieczorem, statek wpłynął do portu w Breście. Kiedy rozładowaliśmy ładunki, część z nas opuściła na zawsze statek, co spotkało się z gniewem kapitana Richarda. Mieliśmy to jednak w głębokim poważaniu. Woleliśmy zadbać o swój stan psychiczny jak i fizyczny i wejść na inny, przyjemniejszy dla nas statek, by powrócić do Plymouth. Oczywiście nie otrzymaliśmy żadnej zapłaty za służbę na Annie Maurice, jednak to zbytnio nas nie obchodziło. Każdy z nas przyznał też, że odpowiednim czynem będzie poinformowanie innych marynarzy o statku kapitana Richarda, wbrew nakazowi Maurice. Dlatego też teraz, kilka dni po owych strasznych wydarzeniach, zdecydowałem się opisać tę historię, by każdy mógł się z nią oswoić. Mam zamiar przesłać ją do kilku pism, by rozpowszechniła się.
Po owej koszmarnej nocy, w mej głowie wciąż tkwi jedno jedyne pytanie, bynajmniej nie dotyczące samych upiornych zjawisk. Jest wiele statków widmo i wiele nawiedzonych łajb które mają za sobą jakąś mroczną historię. Statek Anna Maurice jest łodzią nową, bez przeszłości, nazwaną jednak imieniem żony kapitana Richarda. W mej głowie nasuwa się więc jedno pytanie, jaką osobą była za życia Anna Maurice?
Statek, statek, statek.. Za dużo powtórzeń już na samym wstępie. A potem znowu parę razy pojawia się ten statek i statek. Ja rozumiem, że tam się dzieje akcja, ale..no ale.
Gdy ostała się tylko połowa ciała Crafforda, potwory wrzuciły jego ciało do wody. W zdaniu poprzednim też było ciało.
Nie wiem, nie mogłam się wczuć w klimat tego opowiadania. Miało być chyba strasznie i niepokojąco...ale nie dla mnie.
Bez oceny.