- Opowiadanie: surfaceofthesun - Zdarzyło się w górach

Zdarzyło się w górach

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Zdarzyło się w górach

Miasteczko położone było w dolinie.

Od północy i zachodu otoczone przez drapieżnie wyglądające góry, pokryte ciemnozielonym lasem, którego poszycie poprzebijane było gdzieniegdzie szarymi kawałkami ostrych skał.

Domy nie olśniewały przepychem, ale wszystkie wyglądały na czyste i zadbane. Wśród nich zwracał uwagę ten należący do Pani Green, świeżo odmalowany i sąsiadujący z eleganckim – choć w mocno staroświeckim stylu – zakładem fryzjerskim Pana Roberta.

Nic jednak nie mogło równać się z ogromną rezydencją zbudowaną na wzgórzu, w pewnej odległości od centrum miasteczka. Prowadził do niej brukowany trakt – już to stanowiło o jej niezwykłości, gdyż pozostałe drogi były po prostu porządnie ubitą ziemią -, który wił się szaleńczymi zakrętami po zboczu, przypominając trochę wielkiego, oszalałego z bólu węża.

 

Był piątek.

Właśnie w owej posiadłości wydawano przyjęcie, które na zawsze miało zmienić losy mieściny schowanej w cieniu gór.

 

 

12:00

 

– Mamo, to będzie najlepsze przyjęcie na świecie, prawda?! – wykrzyknął Howard i rozpromieniony zaczął przyozdabiać widelczyki małymi, zielonymi wstążkami.

Stół był już niemal w całości zastawiony; talerze leżały ciasno koło siebie, sąsiadując z wysokimi szklankami przeznaczonymi – w zależności od wieku gościa – do soku jabłkowego lub szampana. Nad wszystkim górowały wielkie, posrebrzane świeczniki sprawiające nieprzyjemnie chłodne i ponure wrażenie.

Matka uśmiechnęła się szeroko do syna i z czułością ucałowała w policzek.

– Oczywiście, że tak, kochanie. Przecież przygotowywaliśmy się do niego przez cały rok. Pamiętałeś o tym, żeby zaprosić wszystkich swoich przyjaciół?

Howard zerknął na mamę i puścił do niej oko.

– Co do jednego! W końcu mam już… – wyciągnął przed siebie palce i z wysuniętym językiem zaczął je bezgłośnie przeliczać – Dziesięć lat! To już dużo, prawda mamo?

– Oczywiście! Jesteś moim małym mężczyzną.

Oboje zaśmiali się donośnie i wrócili do swoich zajęć.

Mieli jeszcze mnóstwo do zrobienia.

 

13:00

 

– Nigdzie nie pójdę!

– Wręcz przeciwnie, młoda damo! Pójdziesz i będziesz się tam świetnie bawić! – ojciec zbliżył się do córki na odległość wyciągniętego palca, który boleśnie wbił jej w pierś – To twój kolega i dał ci zaproszenie. Byłoby mu przykro gdybyś się nie zjawiła.

– Nigdzie nie pójdę! – powtórzyła Anne i obróciła na krześle do ściany, podpierając twarz dłońmi i wpatrując się ze złością we fragmenty pękającej poszarzałej farby.

Ojciec westchnął i bez słowa zaczął wiązać krawat. Na myśl o uroczystym świętowaniu urodzin jakiegoś bachora burzyła się w nim krew, ale… Na przyjęciu powinien spotkać wiele osób, z którymi będzie mógł porozmawiać o interesach.

Skłamałby mówiąc, że te szły po jego myśli. Wciąż stać go było na eleganckie garnitury, najlepszego fryzjera dla żony, czy karmienie kucyka tego rozwydrzonego, pieprzonego, niechcianego bękarta, który obrażony wlepiał teraz gały w ścianę.

Tyle, że pieniądze rozchodziły się błyskawicznie, a te, które je zastępowały – zamiast szeleścić, pobrzękiwały biednie na dnie portfela.

Przyjęcie mogło być dla niego gwoździem do trumny lub zupełnie nowym początkiem.

Chociaż nie. Nie nowym początkiem – kontynuacją jego passy.

 

Ojciec Anne skończył wiązać krawat i cmoknął z zadowoleniem do swojego odbicia w lustrze.

 

14:00

 

– To będzie najlepszy żart, jaki do tej pory zrobiliśmy! – piegowatą twarz Toma przeciął uśmiech pełen krzywych i popsutych zębów.

Wysoka, całkiem ładna dziewczyna i potężnie zbudowany chłopiec, niemowa od urodzenia – pokiwali głowami, jakby dla potwierdzenia jego słów.

Przed nimi leżało pięć śmierdzących bomb – wszystkie domowej roboty.

Było ich siedem, ale jedna okazała się – dosłownie – niewypałem, natomiast druga sprawiła, że w kościele św. Wojciecha przez co najmniej tydzień – drugie tyle zajmie spowiadanie wszystkich osób, które porzygały się przy przyjmowaniu komunii świętej – nie zostanie odprawiona ani jedna msza.

 

– Jak tam wejdziemy? – zapytała dziewczyna. Tom nie znał jej imienia i nie interesowało go ono za bardzo. Kiedy coś od niej chciał – po prostu szarpał ją za włosy. Przestał to robić dopiero parę tygodni temu, kiedy całkiem pokaźna ich garść została mu w dłoni. Od tamtej pory najczęściej wołał ją „ej, ty". Podejrzewał, że jest chora i – choć nigdy nie miał się o tym dowiedzieć – miał rację.

– Ej, ty… Wszystko obmyśliłem. Przedostaniemy się przez ogrodzenie. To duży dom, a jeśli podejdziemy od strony lasu to nikt nas nie zobaczy. Stamtąd przedostaniemy się do kuchni, a przez nią wprost do pokoju bawialnego. I tam, właśnie tam, kiedy będą już wszyscy, co do jednego… Wtedy wrzucimy bomby!

Niemowa spojrzał na niego i uniósł brwi.

– No… Wrzucimy wszystkie. Będą śmierdzieć przez miesiąc! – Tom zaczął śmiać się tak bardzo, że upadł na plecy i niczym pies zaczął tarzać się w brudnej ziemi wznosząc przy tym szare obłoki piasku.

Dziewczyna wywróciła oczami, odwróciła się do niemowy i wzruszyła ramionami.

Zakasłała, a on ją przytulił.

 

15:00

 

– Gwarantuję, nikt nie będzie uczesany równie wspaniale, co pani! – oznajmił fryzjer, a nożyczki odcięły znad czoła posiwiały kosmyk włosów.

Pani Green zachowała obojętną minę, choć głęboko w środku poczuła, jak rodzi się w niej duma, która dojrzeje już za parę godzin, na przyjęciu, o którym mówią i będą mówić wszyscy.

– Mam taką nadzieję, Robercie. I wiedz, że jeśli ktokolwiek, podkreślam ktokolwiek, będzie miał taką fryzurę jak ja, to dopilnuję, żeby twój zakład zniknął szybciej niż sklep mięsny, który, pamiętam to dobrze, stał tu parę lat temu.

 

Robert przełknął ślinę, spojrzał w górę i wyszeptał słowa modlitwy. Pani Green wzięła to za dobrą monetę i wróciła do przeglądania się w lustrze – była zdania, że mimo swojego wieku trzyma się rewelacyjnie, a siwe włosy maskuje czarną farbą wyjątkowo dyskretnie.

Zapewne pomyślałaby inaczej, a jej twarz zmarszczyłaby się w przerażeniu lub odrazie, gdyby usłyszała, co przed chwilą powiedział Robert; „Boże, który spoglądasz na nas wszystkich swoim łaskawym okiem, daj mi siłę bym nie zatopił nożyczek głęboko w szyi tej starej, obślizgłej nietoperzycy."

 

W zakładzie fryzjerskim przygotowania do przyjęcia – choć nie bez przeszkód – szły więc pełną parą.

 

16:00

 

– Nieprawda, czuję się… – koniec zdania utonął w kaszlu. Krople krwi spadły na pościel; niektóre tworząc nowe plamy, inne stapiając się ze starymi i nieco już wyblakłymi.

Adam spojrzał na rodziców swoimi wielkimi, brązowymi oczami (Tak naprawdę nie były przesadnie duże, ale w wychudzonej, zapadniętej twarzy dziecka wydawały się być głębokie i ogromne niczym oczodoły zasuszonego szkieletu) usiłując wzbudzić w nich współczucie.

Wiedział, jak to zrobić. Cierpiał na astmę od dzieciństwa i – spędzając niemal cały czas w domu – ćwiczył bezustannie sztuczne wywoływanie łez, czy żałosne pociąganie nosem.

Nie potrafił jednak ukryć krwi, która – niczym zaopatrzona w szpony – brutalnie i bardzo boleśnie wyrywała się z czeluści jego gardła.

Matka przysiadła na łóżku i chwyciła jego dłoń; z drugiej strony zbliżył się ojciec i zrobił to samo. Przez chwilę mierzyli się spojrzeniami; Adam wiedział, że to tata pierwszy opuści wzrok i po raz kolejny to mama będzie zmuszona udźwignąć ciężar przygnębiającej rozmowy.

– Synku…

– Będą tam wszystkie dzieci z miasteczka! Wszystkie! Tylko ja, jak zawsze zostanę sam. Będę wyglądał przez okno, bo może, ale tylko może, zobaczę łunę po wybuchu jednego z fajerwerków – Adam był zdenerwowany, ale starał się mówić wyraźnie i powoli; obawiał się kolejnego ataku kaszlu.

Ojciec poprawił na nosie okulary i otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć.

Zamiast tego wstał i z opuszczoną głową wyszedł z pokoju.

– Synku… – rozpoczęła jeszcze raz matka – Wiesz, że cię kocham, ale…

– Nienawidzę cię! Nienawidzę. Zostaw mnie w spokoju.

Adam nakrył się kołdrą i zakasłał cicho. Po chwili poczuł, jak materac się wraca do pierwotnego kształtu, a do jego uszu dobiegło skrzypienie desek, gdy matka opuszczała pokój.

Łzy, które ciekły po jej policzkach były słone i nieme.

 

17:00

 

– Howardzie, prosiłam cię o coś! – matka wyjrzała z kuchni szukając wzrokiem swojego syna.

Siedział na krześle, które znajdowało się u szczytu stołu i machał nogami.

– Ale mamo…

– Żadnego ale, Howardzie! Idź coś z tym zrobić, bo inaczej z przyjęcia nici! Co powiedzą ludzie, kiedy już przyjadą? Chyba nie chcesz, żeby wyjechali zanim zdążą się rozgościć, prawda?

– Och, nie! – Howard zastygł w bezruchu, a na jego twarzy odmalował się strach.

Na ten widok matka rzuciła szmatę, którą czyściła blat kuchni i podeszła do niego.

Kucnęła przed synem i chwyciła go za nos.

– Hej łobuzie, nie martw się, żartowałam tylko. Po prostu to zrób, dobrze?

Buzia chłopca rozjaśniła się w uśmiechu.

 

Parę minut później szedł już dumnym krokiem z potężnym kawałkiem szarego mydła i flakonem drogich perfum. Przechodząc przez kuchnię uśmiechnął się do swojej mamy. Ta przesłała mu buziaka, a Howard zaczął udawać, że próbuje go złapać.

Po chwili jednak przypomniał sobie, jakie jest jego zadanie i popędził w dół schodów.

To będzie wspaniałe przyjęcie!

 

19:00

 

Miasteczko pogrążało się w ciemnościach.

Niemal wszyscy mieszkańcy, podobni teraz ćmom, ruszyli w kierunku położonej na wzgórzu rezydencji, która lśniła jasnym światłem uciekającym przez okna.

Część szła piechotą, ci, którzy mieszkali dalej lub byli wystarczająco bogaci, by sobie na to pozwolić – poruszali się pojazdami.

I tylko Adam wyglądał z okna, pozdrawiając machnięciem dłoni tych, którzy akurat odwrócili się w jego kierunku.

Dom był pusty – rodzice wyszli dobre piętnaście minut wcześniej i zapewne byli już w połowie drogi na przyjęcie urodzinowe Howarda. Pożegnali się z Adamem ciepło, pełni jeszcze poczucia winy, że zostawiają go zupełnie samego. Obiecali, że przyniosą mu co lepsze kawałki ciasta.

Tylko, że ich syn nie miał zamiaru spędzać tego wieczoru w łóżku. Myślami był przy rzeczach, które wkrótce miał wydobyć ze swojej szafy.

 

19:15

 

– Chryste, Tom, naprawdę nie było innej drogi? Już co najmniej dwa razy wdepnęłam w jakieś gówno, a to, w co wpadłam trzecim razem… Nie chcę nawet wiedzieć, co to było.

– Ej, ty… Nie było. Jedyna droga do domu Howarda, która nie jest tą główną, prowadzi przez las. A chciałem ci przypomnieć, że…

– Dobra, dobra. Daj już spokój.

Tom przystanął wpół kroku. Nerwowo zaciskał pięści i splunął pod nogi, gotowy przylać jej prosto w nos za kwestionowanie jego pomysłów – w końcu to on był szefem.

Tylko on.

Zanim jednak zdążył ją uderzyć, poczuł, jak na jego ramieniu ląduje wielka, ciężka dłoń niemowy. Tom obrócił się w jego kierunku i mimo otaczających ich ciemności zdołał dojrzeć groźbę czającą się w przymkniętych oczach chłopca.

– Nieważne… – mruknął Tom. – Przyspieszmy. Nie jest łatwo wchodzić pod tą cholerną górę, a musimy jeszcze przeleźć przez ogrodzenie i dostać się do środka. W drogę.

Wkrótce trzy postaci rozpłynęły się między drzewami, których gałęzie cicho trzeszczały w rytm wiejącego leniwie wiatru.

 

19:15

 

– Howardzie, jak ty wyrosłeś! – Pani Green krzyknęła wystarczająco donośnie, by usłyszeli ją wszyscy, którzy znajdowali się w polu widzenia

. Na swoją fryzurę wydała majątek i psim obowiązkiem każdego z gości – dosłownie każdego, bez żadnego wyjątku – było ją dostrzec, podziwiać i zazdrościć. Przede wszystkim zazdrościć.

Howard zakłopotany ujął jej dłoń i niepewny co powinien z nią zrobić – energicznie potrząsnął, co spotkało się z wybuchem śmiechu i nagle spąsowiałymi policzkami Pani Green.

Wkrótce jednak zapomniała o tym faux-pas i nawiązała rozmowę z ojcem Anne, ubranym w swój najlepszy garnitur.

 

Zaczynały krążyć kieliszki z szampanem, atmosfera powoli się rozluźniała, a ludzie wciąż napływali. Ich pochód sięgał skraju zbocza, na którym położony był dom.

Howard wymienił z matką spojrzenia

– Mamo, moi przyjaciele będą opowiadali o tym całymi… Całymi… – zmarszczył czoło poszukując w myślach odpowiedniego słowa – Całymi wiekami, o właśnie!

– Na pewno! To będzie niezapomniana noc, synku.

 

I w istocie, taką miała być.

 

19:20

 

Budzik – nastawiony ot tak, na wszelki wypadek – rozerwał ciszę metalicznym dźwiękiem.

Adam wyłączył go i przez chwilę leżał jeszcze w łóżku, wpatrując się w sufit. Serce waliło mu mocno, a jego echo – był o tym święcie przekonany – musiało odbijać się po całym domu.

Wolnym krokiem zbliżył się do szafy i spod sterty ubrań wyciągnął stary, brązowy plecak; mama zdradziła mu, że kiedyś należał do jego taty, który w młodości podobno sporo podróżował po świecie. Adamowi nie chciało się w to wierzyć.

Z jego wnętrza wyciągnął parę solidnych butów o grubej podeszwie, ciepłe spodnie i kurtkę, która miała ochronić go przed deszczem.

Choć niebo nie zasnuwała ani jedna chmura to Adam zdawał sobie sprawę, że w górach pogoda potrafi zmienić się w przeciągu paru minut.

 

Okno zajęczało, gdy Adam je uchylił.

Właściwie to nie wiedział, dlaczego nie wychodzi drzwiami. Może chodziło mu o dodatkowy dreszcz emocji lub w taki sposób próbował nawiązać pewną więź ze swoim ojcem – kiedyś nieustraszonym obieżyświatem.

Gdy znalazł się już w ogrodzie, odchrząknął i wypluł to, co zalegało mu w gardle.

Nie obejrzał się za siebie, ale nawet gdyby to zrobił i tak nie dostrzegłby, jak cienkie łodygi trawy uginają się pod ciężką, gęstą śliną zabarwioną purpurą.

 

20:40

 

– Au! Chyba skręciłam kostkę! – dziewczyna upadła na trawę i zacisnęła zęby, gotowa zrobić wszystko, byle tylko Tom nie dostrzegł jej łez.

Niemowa podszedł do niej i z czułością pogładził po nodze.

– Ej, ty… Żartujesz. Powiedz, błagam, że żartujesz! – Tom podszedł do muru, przez który chwilę wcześniej się przedostali i uderzył w niego pięścią. Syknął wściekle i potrząsnął dłonią.

– Dobra, zrobimy to inaczej. Ty zostaniesz na czatach, a my spróbujemy zakraść się do środka. Ja od kuchni – wskazał na okno, za którym można było dostrzec talerze zapełnione jedzeniem. – On od piwnicy.

Niemowa, na znak protestu, pokręcił głową.

– Dość tego! Koniec! Chyba zapominacie, kto tu jest szefem?! – zorientowawszy się, że zbytnio podniósł głos, Tom ugryzł się w język. – Ej, a ty zahukaj, jak sowa, jeśli ktoś będzie się zbliżał. W porządku?

Dziewczyna, choć wciąż bardziej skoncentrowana na swojej opuchniętej kostce niż na jego słowach, pokiwała głową.

– Świetnie. Weź dwie bomby, ja wezmę resztę. Pamiętaj, nasz cel to bawialnia. Wskakujemy, wrzucamy, uciekamy. Zanim się zorientują, my będziemy już daleko.

Tom wyciągnął rękę, niemowa ją uścisnął, oboje uśmiechnęli się do dziewczyny.

Nie mogli wiedzieć, że już nigdy więcej nie spotkają się wszyscy razem.

 

20:45

 

Adam szalał.

Tańczył, śmiał się, nawet raz, czy dwa udało mu się napić alkoholu.

Czuł się bardzo szczęśliwy. W końcu miał okazję przebywać z ludźmi, pobawić się z innymi dziećmi.

 

W jednym z dużych pokoi – a przy tym zupełnie pustym – urządzono najprawdziwszy mecz.

Adam zdobył zwycięski punkt. Pozostali chłopcy wzięli go na ramiona i, gromko wiwatując na jego cześć, weszli do głównej sali – wszyscy wstali, bili mu brawo, mężczyźni poklepywali go przyjaźnie go po plecach.

I tylko jedno psuło mu nastrój.

Nigdzie nie było jego rodziców.

Poczuł, jak ogarnia go przerażenie; chłód nieprzyjemnie zagrał na kręgosłupie.

Chciał spytać Howarda, czy wie, gdzie mogą być, ale głos uwiązł mu w gardle. Zaczął się krztusić i poczuł, że rozpaczliwie potrzebuje tlenu.

Rozpychając się łokciami między stojącymi ludźmi, wybiegł z domu i uderzyła w niego tafla zimnego powietrza.

Kaszlał coraz mocniej i nie mógł przestać. W końcu upadł na kolana, obraz przed oczami rozmazał się w drgające plamy światła i czerni.

Wydawało mu się, że dostrzega swojego tatę; ojciec spojrzał na niego, ale odwrócił się i poszedł w drugą stronę, tak jak robił to zawsze.

Łzy napłynęły do oczu chłopca i cienkim strumykiem pomknęły do ust, mieszając się z krwią.

– Przepraszam… Tak bardzo was przepraszam… – wychrypiał.

 

Adam nigdy nie dotarł na przyjęcie.

Płuca, serce i reszta osłabionego organizmu, odmówiły posłuszeństwa na samym początku brukowanej drogi. Nogi ugięły się pod nim, ciało bezładnie potoczyło pod najeżony kolcami krzew. Ubranie miękko zlało się z podłożem, jak pastele na płótnie impresjonisty.

Omamy, które początkowo przyniosły mu tyle szczęścia, sprawiły, że odszedł rozżalony i wypełniony gniewem.

Mimo to, jego śmierć nie była najstraszniejszą tego wieczora.

 

20:45

 

– Tato, jesteś pijany. Chodźmy stąd.

– Córke… Córa… Córeczko, z tatusiem jest wsza… Wszystko… wporząkujaknajlepszymnaprwdę – ojciec Anne czuł się podle i był przekonany, że zaraz zarzyga sobie swój najdroższy garnitur – Pokaż mitylko, gdzie… Gdzie… Nowiesz…

Anne westchnęła i ujęła ojca pod rękę.

 

Przebierali powoli nogami, posuwając się przed siebie w iście żółwim tempie. Rezydencja stanowiła labirynt pomieszczeń i niekończących się korytarzy. Dziewczynka nie miała pojęcia, gdzie jest jakakolwiek łazienka – wstydziła się też o to zapytać.

W końcu dostrzegła drzwi, wyjątkowo pokaźnych rozmiarów, dużo większych niż te, które znajdowały się w reszcie domu. Zaciekawiona, na chwilę pozwoliła sobie zapomnieć o pijanym ojcu, i odważnie ruszyła w ich kierunku.

Nagle drogę zastąpiła jej matka Howarda

– Czego potrzebuje moja mała dama? – zapytała, siląc się na najbardziej radosny ton (z gatunku tych, których dzieci nienawidzą najbardziej).

Anne zawahała się i zrezygnowana wskazała za siebie.

– Ach… Rozumiem, tata źle się poczuł. No cóż, na pewno coś na to poradzimy, prawda?

Wzięła dziewczynkę za rękę i razem podeszły do ojca, który oparty o ścianę pochrapywał cicho.

 

Gdyby Anne podeszła bliżej drzwi to zapewne poczułaby dziwny zapach, który zza nich dobiegał.

Być może to by ją uratowało. A być może skończyłaby tak samo jak Tom.

 

20:50

 

Niemowa na śmierć zapomniał o swoim zadaniu.

Po przeciśnięciu się przez wąskie, prostokątne okienko w piwnicy wyrżnął o ziemię tak nieszczęśliwie, że gdyby podłoga była twarda to zapewne przetrąciłby sobie kark, a w najlepszym przypadku -rozkwasił nos.

 

Tyle, że w środku było bardzo wilgotno i – gdy w końcu stanął na nogi – stopy znikały pod gęstą warstwą błota. Ruszył po omacku przed siebie, krzywiąc się z obrzydzenia – każdemu krokowi towarzyszyło obleśne cmoknięcie, tak jakby poruszał się nie w piwnicy, ale pośrodku ropiejącej rany.

Światło księżyca z trudem przebijało się przez zakurzone szyby i jedynie przy samej ścianie był w stanie dostrzec cokolwiek.

Nie chciał się do tego przyznać, ale bał się ruszyć w głąb – śmierdziało tam pleśnią i zwierzęcym truchłem.

 

W końcu, tknięty niedobrym przeczuciem, zdecydował – wraca.

Tom może się pocałować w dupę, i tak od dawna działał mu na nerwy. Niech sam sobie przeprowadza te swoje akcje, te swoje misje, te swoje zadania.

 

Ręką natrafił na jakiś napis wyryty na ścianie.

Przykucnął i wytężył wzrok starając się odczytać słowa zapisane w dziwnym języku. Ciemność nie ułatwiała mu zadania, tym bardziej, że gdy zajęty był badaniem swojego znaleziska – w jej czeluściach coś ożyło i ślizgając się po błocie ruszyło w jego kierunku.

 

20:50

 

– Ja pierdolę… – powiedział sam do siebie Tom, zatykając nos. Siedział pod kuchennym stołem, czekając aż matka Howarda weźmie w końcu tort i zaniesie go do sali, w której zebrali się goście.

Czuł napięcie, jak zawsze, gdy miał okazję coś przeskrobać.

Ale to… Ale to był coś zupełnie innego. Wierzył, że stanie się bohaterem legend, a dzieciaki przez wiele, wiele lat będą z wypiekami na twarzach opowiadać o tym, co zrobił, czego dokonał pewnej zimnej nocy.

 

W jego plany wkradało się jednak zwątpienie. Bo za drzwiami kuchni coś śmierdziało dużo bardziej niż bomby, które tak pieczołowicie przygotowywał. A to mogło wszystko zepsuć.

Gdy w końcu został sam – najciszej jak umiał, wyszedł na czworakach spod stołu i, kierując się węchem, ruszył w poszukiwaniu źródła obrzydliwego zapachu.

 

20:52

 

– Sto lat, sto lat… Niech żyje… – dom wydawał się drżeć w posadach, gdy z niemal setki gardeł wydobyła się pieśń na cześć dziesięcioletniego chłopca. Howard, schowany za potężnych rozmiarów tortem, przyglądał się wszystkiemu z zachwytem. Za nim, z rękami opartymi na jego ramionach, stała matka.

Jako pierwsza zaczęła klaskać i jako ostatnia skończyła. Rozpoczęło się wręczanie prezentów i wtedy przypomniała sobie, że swój zostawiła w kuchni.

Na nieszczęście Toma.

 

20:54

 

Kostka wciąż dokuczała dziewczynie, we znaki zaczynał dawać się wieczorny chłód. Zziębnięta, chuchała w dłonie i pocierała je o siebie.

Nagle dostrzegła ciemny kształt, który zbliżał się do niej, wyjąc niczym śmiertelnie raniony zwierz.

 

20:55

 

Smród, odrobinę tylko przytłumiony perfumami i zapachem mydła, kojarzył się Tomowi ze starymi ścierwami, pełnymi larw i robaków, które czasem znajdował w lesie. Gdyby miał czas się nad tym zastanowić to pewnie zrobiłoby mu się smutno, że taka – głupia i pozbawiona głębi – była jego ostatnia myśl.

 

Matka Howarda stanęła nad ciepłymi zwłokami chłopca, w ręce trzymając zakrwawiony młotek – do zakrzywionego czubka przyczepił się kawałek skóry z włosami. Tom dygotał jeszcze przez chwilę, a z dziury ziejącej w jego głowie wyciekały ciemne kawałki mięsa i krwi, zmieszane z szarą masą mózgu.

 

20:55

 

Niemowa – wciąż charcząc – upadł parę metrów od miejsca, w którym siedziała dziewczyna. Podczołgała się w jego kierunku, zatykając sobie z przerażenia usta.

Plecy jej przyjaciela były jedną, wielką raną. Skóra wyglądała na oderwaną całymi płatami, a w okolicach bioder widniały ślady, jak po oparzeniach. Miejscami prześwitywały kości poznaczone śladami niczym po ogromnych pazurach.

Spojrzenie niemowy zasnuwał cień – równie straszny, jak ten, który wypełzł z mroku piwnicy.

Ciało chłopca zadrżało, gdy przyjaciółka – której imienia nie zdążył poznać – pochyliła się nad nim i pocałowała go mocno, z całych sił.

 

W jego oczach, na ułamek sekundy, odmalowała się pełnia świadomości.

Z gardła, niezdolnego do wyduszenia zdania w żadnym ludzkim języku wypłynęło słowo starsze niż sama ziemia.

Słowo, które – niemożliwe do odczytania na wiekowej, kamiennej ścianie – wylęgło się w najciemniejszym zakamarku jego umysłu, przewiercając czaszkę i doprowadzając do szaleństwa.

– Cthulhu…

 

21:00

 

– Proszę o uwagę! Proszę o uwagę! – głos matki Howarda (a może postukiwanie łyżeczką o kieliszek) przebił się przez harmider rozmów i śmiechów.

Wszyscy odwrócili się w jej kierunku; za suknią chował się solenizant, jakby onieśmielony, przestraszony tym, co miał za chwilę rozpocząć.

– Mój syn… A wasz gospodarz – zrobiła krótką pauzę na uprzejmy śmiech zgromadzonych – Chciałby coś ogłosić. Howardzie?

Chłopiec stanął przed zgromadzonym tłumem, w drżących dłoniach trzymając talerz z niedojedzonym kawałkiem tortu.

– Nie wiem… Nie wiem, co powiedzieć – wyjąkał i przymknął oczy spodziewając się wybuchu śmiechu, ale zamiast tego napotkał pełną zrozumienia ciszę. Ośmielony, wyprostował się i najgłębszym głosem, jaki udało mu się z siebie wydobyć, oznajmił

– Cieszę się, że wszyscy przyszliście. To naprawdę ważne… Dla… Dla moich przyjaciół.

Rozległy się pojedyncze brawa, ludzie zaczęli wymieniać zmieszane spojrzenia.

– Wszystko to… – Howard potoczył rękami wokół siebie– A przede wszystkim wy… Wy jesteście najwspanialszym prezentem.

 

W tym momencie matka z hukiem otworzyła podwójne, dotąd zamknięte drzwi. Za nimi ziała ciemność piwnicy, a tuż przed nią leżały – wciąż jeszcze parujące – zwłoki Toma.

Jakiś mężczyzna krzyknął, jakaś kobieta pisnęła, lecz zanim ktokolwiek zdołał zareagować, mury rezydencji zadrżały, a z mroku wyłoniły się ogromne, obślizgłe macki, które zaczęły miażdżyć miękkie ciała.

Howard chwycił matkę za rękę i oboje wybiegli przed dom.

 

W środku, pani Green kurczowo trzymała się ojca Anne – który wytrzeźwiał momentalnie, lecz wciąż łudził się, że widok, który stał się jego udziałem, jest kolejną fazą delirium.

Właścicielka najdroższej fryzury w miasteczku nie puściła oniemiałego mężczyzny nawet wtedy, gdy potężny kształt, zakończony pulsującymi wypustkami urwał jej nogi.

Przestała krzyczeć.

 

Pomieszczenie, którego sufit zaczął się walić, ogarnął chaos, a nad wszystkim unosił się smród Odwiecznego i słodko-kwaśny zapach strachu i śmierci.

Rodzice Adama zginęli równocześnie; rozszarpani na strzępy zniknęli we wnętrznościach potwora. Robert, który zaledwie parę godzin wcześniej strzygł Panią Green, zachował najwięcej zimnej krwi. Pod jedną ze ścian wypatrzył Anne i uchylając się przed grubymi, jak pień drzewa odnogami podbiegł do niej i objął z całych sił.

Przykucnięty rozejrzał się wokół siebie, dojrzał roześmianego Howarda i natychmiast ruszył w jego kierunku, z Anne cały czas na rękach.

Upadł z przetrąconym karkiem zaledwie parę metrów dalej, a sama Anne, w rozdartej, eleganckiej sukience, z krwawiącymi kolanami, oczami wypełnionymi po brzegi samotnością i szaleństwem – umarła ze strachu.

 

Basowy ryk Odwiecznego niósł się ponad górami, a Howard wraz z matką tańczyli radośnie w ciężkich ubraniach, mokrych od ludzkich wnętrzności, śluzu i plwocin.

 

21:20

 

Dziewczyna, która pokochała niemowę z płaczem zagłębiała się w las. Nie wiedziała, gdzie się znajduje, nie miała pojęcia, dokąd chce uciec. Szła przed siebie, najszybciej jak mogła, byle dalej, byle uciec od pradawnego zła, które zaatakowało z głębin lodowatych jaskiń ukrytych pod rezydencją Howarda i jego matki.

Gałęzie chłostały ją po nieosłoniętej twarzy, znacząc skórę czerwonymi bliznami. Z zimna nie czuła rąk, za to nogi piekły ją bólem podobnym ogniowi.

Nagle zamarła, tak samo, jak i cały las.

Próżno było nasłuchiwać pohukiwania sowy, czy przemykającego chyłkiem wilka.

Gdzieś za nią… Coś przedzierało się przez zarośla. Przyspieszyła kroku, ale tego tempa jej kostka już nie mogła wytrzymać.

Upadła na wilgotną ziemię.

Potężne drzewa padały, niczym zapałki.

Dziewczyna z całych sił zacisnęła powieki, pomyślała o swoim pierwszym i ostatnim pocałunku.

 

Kości chrupnęły, a ich resztki przebiły ciało, gdy została zmiażdżona przez zgniłozieloną mackę pokrytą zrogowaciałą skórą i cuchnącym, jak sama śmierć, jadem.

 

8:00

 

Nastała cisza.

Nawet muchy, krążące nad z góra setką ciał pogrzebaną w resztkach domostwa, zdawały się nie wydawać żadnych dźwięków. Słońce pomału pięło się po nieboskłonie, poranna rosa ciążyła kwiatom i trawie.

Odwieczny zasnął w niespokojnych cieniach, z których wypełzł, a Howard przytulony do matki, w niemym podziwie oglądał jego dzieło. Czuł dumę połączoną z pokorą.

– Mamo?

– Tak, synku?

– Co teraz zrobimy?

– Wrócimy do Providence. Ale pewnego dnia znowu nas wezwie. A wtedy…

– Wiem – Howard złożył pocałunek na policzku matki – Wtedy będę gotowy.

 

Gdzieś głęboko pod ziemią rozległ się złowieszczy, głęboki pomruk, który miał prześladować chłopca przez całe życie.

Koniec

Komentarze

Lovecraft wydający przyjęcie urodzinowe?!

Lovecraft mający nieepistolarnych przyjaciół?!

"Cthulhu" prezentem urodzinowym?!

"Wrócimy" do Providence?!

Ten twór jest tak bezbrzeżnie głupi w każdym calu, że aż szkoda komentarza. Brakuje tylko, żeby Cthulhu po skromnym posiłku popełzł do wychodka i puścił klocka w "niespokojne cienie".

O rany, mocny komentarz :).
Wiesz co, właśnie o to mi chodziło, żeby przewrócic parę rzeczy do góry nogami.
Dlatego z jednej strony to, co napisałeś, nie jest dla mnie do końca obelgą, ale (jesteś fanem "Samotnika...", przypuszczam) potrafię zrozumiec oburzenie.

Czekałem na twoją reakcję. Bardzo ciekawa obrona...

Z jednej strony piszesz poprawnie językowo i jesteś świadomy konstrukcji kolejnych zdań, z drugiej napisałeś takie totalnie bzdury, że 'aż mie witki opadły'.

Nie wiem jaki ma cel "wywracanie wszystkiego do góry nogami" (to nie było parę rzeczy. To było wszystko.), ale nie jest to ani ciekawe, ani śmieszne. Styl masz i czytać się to da. Napisz więc lepiej coś własnego, bo żeby pisać tribute'y (brutalnie mówiąc - fanfiction) albo w ogóle nawiązywać do twórczości innych, trzeba tą twórczość znać. Inaczej się błaźnimy, jak Pilipiuk z 'cthulhu w pigułce' i 'rzeźnikami drzew' czy inna taka Białołęcka.

E tam, obrona ;].
Powiem Ci, skąd się w ogóle wziął pomysł na to opowiadanie. Jeśli już zabieram się do pisania to spod mojej klawiatury wychodzą tylko horrory - już tak mam, że nic innego pisac nie potrafię.
A jakiś czas temu, po przeczytaniu opowiadania z jednego z Kingowskich zbiorów, gdzie pojawiła się mitologia Cthulhu, pomyślałem, że każdy "szanujący się pisarz grozy" powinien miec w swojej kolekcji przynajmniej jeden taki utwór.
I stąd też "Zdarzyło się w górach".
Nie traktuj więc tego, jako fanfica, bardziej wariację na pewien temat - a przede wszystkim nie podchodź zbyt poważnie.
Ja tego nie robię ;).

pzdr!

No, pardą, ale horror to nie był... Chociaż pewnie miałem "zamglony" odbiór przez te wszystkie anty-cthulhowatości...

"omyślałem, że każdy "szanujący się pisarz grozy" powinien miec w swojej kolekcji przynajmniej jeden taki utwór."
Bardzo, bardzo dziwny wniosek... Zaraz mi się przypomina Pokój 1410 (czy tam 1408...) i podobne wyjaśnienie Kinga, że "każdy pisarz grozy ma w swoim dorobku opowiadanie o nawiedzonym pokoju w hotelu, więc ja też". No i wyszło tandetne, skrótownicze opowiadanko (na podstawie którego nakręcono znacznie lepszy film...).

Niech każdy pisze w tematyce, którą zna, bo inaczej wychodzą takie potworki...

Hmm, nie czytałem ani jednego opowiadania pana Lovecrafta, ale z komentarzy Mortycjana widzę, że kolega surfaceofthesun popełnił jakąś niewybaczalną profanację. Ja, patrząc na opowiadanie w kontekście samego opowiadania, tzn. nie wiążąc go z mitologią Cthulhu, której nie znam, stwierdzam, że tekst jest naprawdę fajny. Śmieszny, krwawy i sprawnie napisany. Ode mnie 5, bo bawiłem się przy jego lekturze dobrze.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

No i przez wasze komentarze teraz to już muszę przeczytać... A tak mi się nie chceee...

Dałam czwórkę, bo dobremu autorowi należy się poważny kop, jeśli robi błędy :P
Opowiadanie mi się podobało i w przeciwieństwie do Mortycjana nie mam zastrzeżeń "rzeczowych", jedynie językowe.

@ Fasoletti

Wydaje mi się, że Mortycjan podchodzi do Lovecrafta zbyt poważnie, stąd to oburzenie :).

@ Niezgoda

Jakie błędy :)?

surfaceofthesun, ty mi nie pozwolisz odetchnąć, prawda? :). Poszukam i wytknę, ale nie w tej chwili, bo muszę zeżreć jakieś dziecko. Ewentualnie kanapki.

Nie pozwolę :). A co do błędów to jestem łasy na ich wytykanie, bo - jak to kiedyś pisałem z Adamem - nadchodzi taki moment, że we własnym tekście po prostu przestaje się je widziec :).

"porządnie ubitą ziemią -, który wił się" - albo rybki, albo akwarium, albo przecinek, albo myślnik.

"Byłoby mu przykro gdybyś się nie zjawiła." - a tu znowu przecinka brak.

"- Nigdzie nie pójdę! - powtórzyła Anne i obróciła na krześle do ściany" - co obróciła?

"niczym pies zaczął tarzać się w brudnej ziemi wznosząc przy tym szare obłoki piasku." - cthulu zeżarło kolejny przecinek.

"Po chwili poczuł, jak materac się wraca do pierwotnego kształtu, a " - i wybaczyłabym wszystkie przecinki świata, ale to kuriozalne zdanie...

Ogólnie coś by się tam jeszcze znalazło, ale myślę, że tyle wystarczy. Już na pewno jest ci przykro, że się tak czepiam :P

Ufff... Już myślałem, że coś gorszego. Ale i tak mi jest przykro i nie wiem, czy coś jeszcze napiszę ;D.

:D

Nie no, może jeszcze będą z ciebie ludzie ;D

Nowa Fantastyka