Geoffrey Banks grał sam ze sobą w szachy.
Dawno temu przekonał się, że oddaje się trudnemu i męczącemu zajęciu – a jednak je uwielbiał. W tej grze władał bierkami po obu stronach szachownicy, w milczeniu walcząc sam ze sobą. Niezrozumiałą dla innych grę uznawał za świetne ćwiczenie intelektualne, wykształcające umiejętność oceny diametralnie zmieniającej się sytuacji – i zmuszające do wyciągania właściwych wniosków. Po wykonaniu ruchu białym pionkiem lub figurą natychmiast zaczynał rozważać kontrposunięcie z przeciwległej strony kwadratu o sześćdziesięciu czterech polach. Szukał riposty na to, co przed chwilą zamierzył, całkowicie przestawiając sposób rozumowania.
Właśnie to pociągało Banksa – pojedynek przeciwstawnych koncepcji, wymyślanych i ciągle korygowanych przez jego mózg. Czasami, chcąc sobie utrudnić zadanie, wyznaczał limit czasowy kolejnych ruchów.
Nigdy nie przekręcał szachownicy – przesiadał się na przeciwległe krzesło. Przenosząc się na drugą stronę stolika, oczywiście miał w pamięci kolejność przewidywanych posunięć. To też stanowiło wielką zaletę, ta konieczność, często wysilona, poszukiwania słabych punktów w wykoncypowanym przed chwilą planie.
Przynajmniej na początku gry odpowiedź na własne posunięcie zajmowało więcej czasu, niż wcześniejsze przestawienie jednej z bierek. Sądził, że to naturalna reakcja – pamiętając wszystko, co przed chwilą zamierzył, wyszukiwał w tym pomyśle błędy, luki, rutynowy sposób ataku i obrony.
Dobrze wiedział, ze znawcy szachów oceniają taką grę za bezsensowną, nic nie dającą głupią zabawę – ale nie zrażał się tą opinią.
W tej umysłowej walce ukrywało się bowiem coś jeszcze.
Geoffrey uważał, że ćwiczy głębokie obszary podświadomości jego umysłu. Wydobywa z kory mózgowej przypomnienie tego, czego w ogóle nie pamiętał. Nie miał pewności, czy wspomnienia są prawdziwe, czy też jego mózg po prostu ich nie tworzy. Zakładał jednak, że są rzeczywiste, bo wszystko świadczyło, że tak jest.
Jego pamięć zaczynała się od chwili, kiedy znaleziono go nieprzytomnego i poranionego obok jednej z dróg po tej stronie Przesłony. Kiedy doszedł do siebie, wiedział tylko, że nazywa się Geoffrey Banks i ma dwadzieścia dwa lata. Teraz pamiętał już znacznie więcej, chociaż, jak oceniał, jeszcze nie tak dużo. Nie mógł zweryfikować wspomnień, powoli wypływających z mroku niepamięci, specjalnie się tym jednak nie przejmował.
Przypuszczał, że w obecnej chwili jest to niemożliwe.
Sądził, chociaż nie posiadał na to żadnych dowodów, że powolne odradzanie się obrazów z przeszłości, często jednak już wyrazistych, ich opieszały, lecz stały napływ, jest między innymi efektem tego, że regularnie grywa sam ze sobą w szachy. Zmusza umysł do wysiłku myślowego, wkładanego w każdą partię.
Dzisiaj jednak Banksowi nie szło – nie potrafił się skoncentrować. W końcu ostrożnie odsunął szachownicę na bok. Dla odpoczynku położył nogi na blacie.
Skupił się na tym, co uniemożliwiało oddanie się grze.
Męczyła go myśl o konieczności porzucenia Adriena Savigny i przeniesienia się w odległe miejsce. Doskonale wiedział, że podjąłby trudne i ryzykowne przedsięwzięcie – jego wynik stanowił niewiadomą. Musiałby przeprowadzić jak najbardziej dokładne rozpoznanie, oczywiście skryte, ale rekonesans nie dawał żadnej gwarancji, że dokona właściwego wyboru. Poza tym, odejście z klanu Adriena oznaczało krok wstecz.
Oznaczało ostateczne określenie sposobu dalszego życia.
Właśnie to mierziło Banksa. Wiedział, że lubi żyć tak, jak dotychczas – i lubi Adriena Savigny. Z przyjemnością budził się rano w willi, w której mieszkał wraz z nim i jego ludźmi.
Nie widział też niczego złego w tym, że jest jednym z podwładnych Adriena. Niezależnie od wszystkiego, to Savigny go znalazł, a potem się nim zajął – i zatrudnił. Tak naprawdę zawdzięczał mu życie.
Duża weranda domu, tam, gdzie siedział, była zwrócona prawie dokładnie na południe. Powoli zaczynała się zmierzchać. W tym miejscu, ocienionym pędami winorośli, już czuło się chłód.
Szybkim ruchem zsunął nogi ze stołu. Wstał natychmiast, samą siłą mięśni nóg prostując wysoką, szczupłą postać. Własna sprawność fizyczna sprawiała mu zadowolenie – i lubił ją kontrolować.
Adrien Savigny też przywiązywał do niej dużą wagę. Sam dawał przykład, trenując codziennie najmniej czterdzieści minut, chociaż, jako przywódca klanu i właściciel Domeny Nad Potokiem, nie musiał tego robić. Również za to Geoffrey cenił Adriena – za respektowanie tradycyjnego, dawno ukształtowanego przeświadczenia, że zwierzchnik wypełnia powszednie obowiązki, ważne dla sprawnego funkcjonowania klanu.
Banks wyrzucił z umysłu wszystkie kombinacje szachowe. Poświęcił im przed chwilą wiele uwagi, ale rozumiał, że nurtująca go sprawa posiada znacznie większe znaczenie. Spokojnie i systematycznie rozważał, co się stanie, kiedy porzuci klan.
Właściwie to zdezerteruję.
Uznał, że znalazł dobre określenie dla swoich zamierzeń – oddawało istotę sprawy.
Opuszczenie klanu oznaczało, że pewnie zostałby najemnym żołnierzem u kogoś z tych nielicznych możnych panów. Albo po prostu sługą.
Skonstatował, że chyba nie rysuje się inna możliwość. Bez problemów zatrudniłby się jako sprzedawca, parobek na farmie albo robotnik. Pewnie nawet dochrapałby się stanowiska majstra w jakieś wytwórni lub fabryczce. Wstawałby wtedy rano, pracował do piątej po południu, a co dwa tygodnie odbierał wypłatę. Pewnie w końcu ożeniłby się i martwił o przyszłość dzieci.
Nawet przez minutę nie rozważał tej możliwości.
Gdyby zdążył zabrać ze sobą większy zasób gotówki, miałby możliwość kupienia farmy. Ale bank, deponujący wszystko, co otrzymywał z funduszów klanu, kontrolowali zaufani podwładni Adriena.
W każdym przypadku musiałby przenieść się do hrabstwa, gdzie nie znano Savigny’ ego, co oznaczało dodatkowe komplikacje.
Przeniesienie się do innego klanu Geoffrey odrzucał. Na pewno na początku stałby się ostatnim w hierarchii – i kimś mocno podejrzanym. Pewnie łatwo i bez żalu szybko zostałby zdradzony – i za niską cenę wydany Adrienowi Savigny’emu.
Coraz częściej Banks miał jednak poczucie, że jego odejście jest konieczne. Nigdy nie lekceważył swoich przeczuć. Nie potrafił dokładnie ich sprecyzować, bo opierały się na ulotnych wrażeniach i spostrzeżeniach. Często na analizach rabunków, i tego, co następowało potem, ale do tej pory niezmiennie sprawdzały się. Precyzyjny umysł Geoffreya nie znajdował żadnych argumentów przemawiających za tym, żeby i tym razem nie stało się tak samo.
Dobrze urządzona willa, zajmowana przez Adriena Savigny’ego i jego ludzi zajmowała znaczną przestrzeń. Kuchnia mieściła się po przeciwległej, północnej stronie.
Banks postanowił wypić filiżankę kawy i wypalić papierosa, Musiał teraz przejść przez cały dom. Idąc w kierunku kuchni, zastanawiał się, czy życie po drugiej stronie Przesłony wygląda tak, jak w Domenie Nad Potokiem.
Intrygowała go myśl, czy zawsze, kiedy temperatura powietrza zaczyna na dłużej spadać, ludzie tam mieszkający drżą z obawy przed powrotem Wielkiego Chłodu, określanego też Wielkim Zimnem. Czasami rozważał, czy tam, podobnie jak tutaj, po północnej stronie Przesłony, wszyscy piszą te nazwy dużą literą.
Przypuszczał, że w tej sprawie obie części ludzkiego świata niczym od siebie się nie różnią.
***
Jonathan Pryde z obrzydzeniem stwierdził, że zaczyna cuchnąć potem.
Pryde nie znosił potu. Nie mógł jednak poszukać miski z wodą, żeby umyć twarz i ręce. Miał trzech klientów, z wyglądu farmerów, z zaciekawieniem oglądających wystawione garnitury, marynarki i spodnie. Przymierzali, badali jakość tkanin. Wyglądało, że interesują się tym, co rozłożył.
Ocenił, ze dwóch przyszło zobaczyć, co sprzedaje. Jednakże trzeci, bardzo wysoki, chudy mężczyzna, zachowywał się tak, jakby zamierzał coś nabyć. Pryde z uśmiechem podawał mu kolejne sztuki odzieży. Tak postępowałby obwoźny handlarz w stosunku do zainteresowanego towarem nabywcy, więc Pryde zachowywał się tak samo. Przeszukał nawet kufer, stojący na dwukołowej bryczce, żeby znaleźć długie marynarki, wąskie w ramionach, odpowiadające posturze wybrednego klienta.
Właśnie taką kolaską Jonathan przyjechał do miasteczka o dziwnej nazwie Osada nad Potokiem.
Szyję wysokiego mężczyzny szpeciła dawno już zagojona rana, może ślad po oparzeniu, wyraźnie widoczna za rozpiętym kołnierzykiem sfatygowanej koszuli.
Wygląda, jakby ktoś przypalał go żelazkiem i przypiekł – pomyślał Pryde.
– Czegóż pan szuka? – zapytał w końcu, nie ukrywając złości. Zniecierpliwiło go, że mężczyzna z blizną nie może się zdecydować.
– Potrzebuję porządnego garnituru. Musi dobrze na mnie leżeć, żebym dobrze wyglądał w trumnie – oświadczył spokojnie szpakowaty farmer.
Pryde żachnął się, ale nic nie powiedział. Słyszał wiele dziwnych dowcipów, zrozumiałych tylko dla ludzi je opowiadających. Mężczyzna ponownie zakładał oglądane już marynarki, przeglądając się w lustrze, przymocowanym do boku wozu.
Ci ludzie mogliby zawiesić tutaj markizę – z niechęcią pomyślał Jonathan.
Kątem oka obserwował plac. Środek zajmowało parę wozów. Pociągowe konie wsadziły łby w worki z paszą i cierpliwie ją żuły. Dwa sporej wielkości osobowe auta zaparkowano w cieniu listowia kilku klonów, okalających żeliwną pompę wodną. Tutaj, na Północy, auta nadal rzadko widywano i świadczyły o wielkiej zamożności właścicieli. Pryde miał ochotę obejrzeć je dokładnie, ale wiedział, że chwila nie jest odpowiednia.
Trzy sporej wielkości psy położyły się pod wozami. Dysząc ciężko, leniwie obserwowały otoczenie.
Albo powinienem wynająć cienisty pokój w jakimś domostwie i tam prowadzić sprzedaż – uzupełnił myśl, podając starszemu mężczyźnie kolejną marynarkę, mogącą na niego pasować.
Pryde czuł znużenie i zniechęcenie.
Przy takiej upalnej, bezwietrznej pogodzie tam, skąd przybył, zwykle brał prysznic dwa razy dziennie. Czasami nawet trzy razy. Gdyby zdarzyło się, że miałby wolny dzień, siedziałby nad basenem.
Tutaj prysznice i wanny stanowiły rzadkość. Ludzie kąpali się raz na dwa tygodnie, uznając to za zupełnie wystarczające. Pryde dobrze wiedział, że nie może wynająć cienistego pomieszczenia i tam sprzedawać towar. Wędrowni sprzedawcy tak nie postępowali – byłby to zbyt duży wydatek.
W tych stronach nigdy nie widział basenu.
– Wszystko jest takie prostackie. Często śmierdzące moczem – pomyślał. – Tak zapyziałe, że doprowadza człowieka do furii. Ale nic na to nie poradzę…
Musiał stać w miejscu wyznaczonym do handlu i znosić pot ściekający po plecach. Rozciągać wargi, uśmiechając się do każdego mężczyzny, przejawiającego nawet cień zainteresowania jego kalesonami, spodniami i garniturami.
Jeden z psów podniósł się z ziemi. Wolnym krokiem, merdając ogonem, podszedł do pompy. Łapczywie chłeptał wodę z kałuży, a potem obsikał fundament. .
Wszystko to doprowadzało Jonathana do wściekłości. Narastającą, nienawistną złość też starannie ukrywał.
Jonathan Pryde, człowiek zza Przesłony, pragnął zrealizować powierzoną misję. Zamierzał odnaleźć Geoffreya Stephena Banksa i sprowadzić z powrotem do domu.
Warkot silników przerwał ciszę skwarnego przedpołudnia – jak zwykle o tej porze, nadlatywał zwiadowczy samolot Południa. Prawie nikt z ludzi na placu nie podniósł głowy, ale wszyscy splunęli na ziemię – a najbardziej jadowicie splunął Pryde.
***
Adrien Savigny, wysoki mężczyzna o głowie pokrytej gęstą czupryną siwiejących włosów, dawno przekroczył pięćdziesiąty rok życia. Nadal jednak imponował szczupłą talią i muskulaturą.
Savigny kochał wysiłek fizyczny. Codziennie jeździł konno, a raz w tygodniu z wielką maestrią uderzeń rąbał bierwiona. Banks lubił przyglądać się przywódcy klanu, jak jedną ręką wznosi na ostrzu siekiery sękate polano, płynnie obraca w powietrzu, po czym rozcina uderzeniem w pień. Banks, pierwszy raz widząc rytuał kawałkowania drewna, z ciekawości zapytał Adriena, czemu tym się zajmuje. Savigny bez namysłu odpowiedział, że nie zna lepszego sposobu na zwiększenie objętości płuc i naturalnej siły ścięgien i mięsni.
– Poza tym – dodał z powagą – tak czynili moi przodkowie, kiedy stworzyli tutaj osadę, w trakcie Wielkiego Zimna walcząc o przetrwanie. Ja też tak postępuję, choć już nie muszę. Opał niespodziewanie może się bardzo przydać.
W pomieszczeniu pachniało świeżo zmieloną kawą. Banks pomyślał, że Savigny zapragnął wypić filiżankę ciemnego naparu. Spróbować smaku prawdziwej kawy, trudnej w uprawie, na którą mogli pozwolić sobie tylko nieliczni, a nie namiastki uzyskiwanej ze zboża, jednym z powszechnie używanych napojów.
Adrien Savigny nie zajmował się przygotowaniami do cotygodniowego pokazu rąbania kłód. W jednej ręce trzymał porcelanową filiżankę, pokrytą delikatnym rysunkiem drzew, uginających się pod naporem wiatru. W drugiej metalowe łoże krótkiej broni, zakończone z jednej strony lufą, z drugiej trójkątną kolbą. Wąska pokrywa została odchylona do góry. Przywódca klanu uważnie zaglądał do środka. Przed Savignym na kuchennym stole leżało kilkanaście metalowych elementów.
Ktoś zapobiegliwe założył róg pięknej serwety z koronki, okrywającej stół.
Kobieta w czarnej spódnicy i białym czepku, czyszcząca do tej pory okucia dużej chłodziarki, na widok Banksa uprzejmie dygnęła i szybko wyszła. Geoffrey nie zwrócił na nią uwagi. Nigdy nie zwracał uwagi na służących.
Savigny odłożył szkielet broni. Przybliżył filiżankę do ust.
Banks w milczeniu stał przy drzwiach. Nie było przyjęte w domu Adriena, żeby ktokolwiek zwracał się do niego pierwszy.
Savigny nosił niewielką, gęstą bródkę, też mocno już szpakowatą. Wolną dłonią zaczął zakręcać siwiejące pukle zarostu.
– Nalej sobie kawy, Geoffrey. – Ręką wskazał imbryk, stojący na małym stoliku. – Świeżo parzona. Starczy dla ciebie.
Savigny miał mocny, miło brzmiący dla ucha głos. To, że pochłonięty oglądaniem broni doskonale wiedział, że Geoffrey bezszelestnie wszedł do kuchni, stanowiło tylko jedną z wielu cech charakteryzujących włodarza Domeny Nad Potokiem. Cech, zdaniem Banksa umożliwiających przewodzenie klanowi, ciągle zwiększanie wpływów – i w końcu pozwalających na utworzenie domeny.
Geoffrey sądził jednak, że instynktowna czujność Adriena w tym procesie nie miała prawie żadnego znaczenia.
Banks rozumiał, że wiele spraw widzi znacznie ostrzej. Przybysz z zewnątrz musiał je zrozumieć, żeby egzystować w nieznanym społeczeństwie. Czasami Geoffrey sądził, że lepiej pojmuje źródła ciągle rosnącej pozycji Adriena Savigny, niż sam naczelnik klanu.
Za Savignym i innymi przywódcami rodów stała wielka, dominująca i ciągle żywa siła tradycji. Opierała się na doświadczeniach szeregu ludzkich pokoleń, zmuszonych po okresie ponownego zlodowacenia do współdziałania. Słuchania ludzi, umiejących wskazywać sposoby odbudowy przeszłości, osiągających sukcesy, będące podstawą polepszania warunków życia. Oni w naturalny sposób obejmowali przywództwo. Zdejmowali z innych ciężar podejmowania decyzji, zarazem dając poczucie pewności egzystencji, zniweczone nadejściem epoki okrutnych mrozów.
Znaczenie rodu Adriena wzmacniało powszechne przeświadczenie, oparte na historycznych doświadczeniach, że ludzie przetrwają tylko zjednoczeni. Dla wszystkich ten aksjomat, nieograniczający samodzielności jednostki, stanowił podstawę społecznej więzi. W naturalny sposób ziomkowie naczelnika tworzyli wielką, wspierającą się rodzinę. Na tym fundamencie przodkowie Adriena zbudowali niekwestionowaną pozycję.
Siłę przewodnika klanu wzmacniało coś jeszcze – dążenie do przywrócenia dawnego, ale nigdy niezapomnianego sposobu życia. Odbudowania tego, co w okresie Wielkiego Zimna zniszczyły zwały lodu.
Banks sądził, że Adrien Savigny niezwykle umiejętnie umacnia i pielęgnuje społeczną spuściznę okresu, wywołującego nadal trwogę.
– Nowa broń? – zapytał, dolewając do kawy nieco śmietanki.
– Tak, Geoffrey – odpowiedział naczelnik, biorąc do ręki pistolet z uchyloną pokrywą. Zatrzasnął ją naciśnięciem dłoni. – Nadal się rozwijamy, choć oczywiście nie tak szybko, jakbyśmy pragnęli. Te nowe pistolety maszynowe – ciągnął – strzelają nabojami wagomiaru, jaki stosujemy w naszych rewolwerach i pistoletach. Sam proponowałeś takie rozwiązanie.
Uśmiechnął się lekko.
– Większego wagomiaru, zapewniającego lepszą skuteczność. Użyjemy ich do przejęcia przesyłki srebrnych monet i banknotów z banku, położonego w domenie naszego szacownego sąsiada. Zaplanujesz atak. Zwykły sposób postępowania wystarczy. Znowu klan odnotuje sukces…
Uśmiech Adriena stał się kordialny.
– Transport będzie się przemieszczał w przyszłym tygodniu. – Znowu pogładził się po brodzie. – Dużo czasu na doskonałe, jak zawsze, opracowanie planu.
– Muszę przestrzelać te maszynki. – Banks odstawił filiżankę na stół.
– Przygotował je zbrojmistrz – łagodnym tonem zauważył Savigny. – Powiem ci jeszcze, że nazwał je egzekutorami. Zabawnie, prawda? Jestem pewien, że działają niezawodnie.
– Nie w tym rzecz, Adrienie. – Geoffrey wzruszył ramionami.
Popukał palcem w osłonę spustu. Mówił pewnym siebie tonem:
– Chcemy ich użyć, więc muszę wiedzieć, czego możemy od nich wymagać. Odległość strzału, wielkość sekwencji ognia, skupienie. Celność, niezawodność… Czymś innym jest usłyszeć o tym nawet od zbrojmistrza, czymś innym sprawdzić samemu.
Savigny pokiwał głową.
– Słuszność jest po twojej stronie, Geoffrey.
W głosie przywódcy klanu zabrzmiała nuta aprobaty.
– Przez chwilę nie pamiętałem, jak dokładnie wszystko obmyślasz – dodał po sekundzie namysłu.
– Jak chcesz to przeprowadzić? – zapytał Banks.
Świeża kawa smakowała wspaniale. Geoffrey pił ją małymi łyczkami. Pragnął dłużej rozkoszować się aromatem drogiego specjału.
– Tak, jak zwykle – poważnie odpowiedział Savigny.
Mył teraz starannie ręce w lśniącym zlewie, w którym mógł się przejrzeć.
– Oczywiście, wprowadź jakieś modyfikacje. Wszystkie dane poda ci zbrojmistrz – dodał po chwili zastanowienia.
– Nie możemy tego przeprowadzić tak jak zwykle – stanowczym tonem odpowiedział Banks. – Musimy zmienić schemat działania.
Savigny starannie wycierał ręce dużym ręcznikiem.
– Dlaczegóż to?
Ton głosu Savignego zmienił się. Brzmiał czujnie, jak głos osoby, orientującej się, że obok czai się niekreślone niebezpieczeństwo.
– Przecież jeszcze nic nie wiesz… – dodał z namysłem.
Badawczo przyglądał się Banksowi.
– Wiem jednak – spokojnie odpowiedział Geoffrey, odstawiając pustą filiżankę – że od dłuższego czasu rabujemy transporty pieniędzy w ten sam sposób. Ktoś bystry może przewidzieć, że i ta przesyłka stanie się naszym celem, a przy jej przejęciu postąpimy tak, jak zwykle… Chcę uniknąć popełnienia prostego błędu schematyzmu działania.
Savigny podniósł do góry dwa palce prawej dłoni. Poruszył nimi kilka razy w powietrzu obok nosa. Często używał tego gestu, kiedy o czymś intensywnie myślał.
– Możesz mieć rację, Geoffrey.
Wolno pokiwał głową.
– Opracuj plan. – Savigny założył surdutową marynarkę, wiszącą na oparciu krzesła. – Wiem, że zrobisz to dobrze.
Starannie przeczesał włosy grzebykiem.
– W dalszym ciągu masz poczucie, że ktoś cię śledzi? – Spojrzał Banksowi prosto w oczy. – Ktoś próbuje się czegoś dowiedzieć? Interesuje się tobą?
Zadał pytania uprzejmym tonem, jakby chciał konwencjonalnymi zwrotami zakończyć pogawędkę. Nadal badawczo wpatrywał się w twarz Banksa.
Jedną z różnorakich cech charakteru Adriena Savigny, czasami analizowanych przez Banksa, stanowiła wiara w bliskich mu towarzyszy. Nigdy dotąd się nie zawiódł. Nie traktował ich jak podwładnych, a oni też nie uważali się za najemników przywódcy klanu. Tworzyli grupę, prowadzoną i kierowaną przez Adriena. Savigny im ufał – a oni ufali jemu. Jednym z tych ludzi stał się Banks. Ale to wcale nie oznaczało, że Savigny ich nie sprawdzał. Na każde pytanie Adriena zawsze należało odpowiadać szczerze. Savigny przykładał do tego wielką wagę.
Banks przez chwilę przeszukiwał swoją pamięć. Odpowiedź mogła być tylko jedna.
– Nie mam takiego poczucia. Swego czasu odniosłem takie wrażenie. Opowiadałem ci o tym – jakiś człowiek dopytywał się o mnie, inny, a może ten sam, obserwował. Przynajmniej tak mi się zdawało. Ale to się już skończyło.
– Nadal myślisz, że śledzili cię ludzie zza Przesłony? – Savigny swoim niskim, ciepłym głosem nadal wyraźnie wymawiał słowa, pomimo tego, że jadł teraz spore jabłko o apetycznie wyglądającej skórce.
– Tak – bez namysłu odpowiedział Banks. – Tak sądzę, chociaż nigdy nie spotkałem człowieka zza Przesłony. To jest jedyne logiczne wytłumaczenie. Jednakże są to tylko…
Zawahał się, chcąc precyzyjnie sformułować zdanie.
– Są to tylko odczucia… Nic bardziej konkretnego.
Zastanowił się przez chwilę.
– Jednak teraz już ich nie mam – stwierdził zdecydowanie.
Coś jeszcze przyszło mu na myśl – coś zupełnie niezwiązanego z wątkiem leniwej rozmowy.
– Prawdą jednak jest, że ciągle zastanawia mnie jedna sprawa. – Zaśmiał się. – Nie potrafię dociec, czemu używamy anglosaskich miar. Jardów, stóp, mil, galonów i buszli. Żyjemy na terenie dawnej Francji, w miejscu, nazywanym nadal Ardeńskim Lasem. System metryczny byłby znacznie bardziej wygodny.
– Być może, pierwsi naukowcy, odtwarzający dawne zdobycze techniczne, pochodzili z Anglii. – Savigny pokiwał głową. – Schronili się tutaj przed nadciągającym lądolodem. Może to oni przewodzili pozostałym. Noszę dawne francuskie nazwisko, a ty, Geoffrey, angielskie, a przybyłeś z Południa. Rozmawiamy w języku angielskim, tylko nie wiemy, czy jest prawdziwym angielskim. Wiemy tylko, że kiedy w końcu udało się opracować silnik benzynowy – ciągnął ze słyszalnym rozbawieniem w głosie – pierwsze pojazdy nazwano automobilami, bo w niczym nie przypominały tego, czego używali ludzie przed zlodowaceniem. A potem stara nazwa została zapomniana, przynajmniej tu, na Północy… Pewnie podobnie stało się z pozostałymi określeniami.
Przez chwilę milczeli. Obaj wiedzieli, że chyba nikt już nie wyjaśni tej sprawy. I wielu innych.
– Możliwe, że nigdy tego nie poznamy – ciągnął z uśmiechem Savigny, jakby podsumowując niewypowiedziane, wspólne spostrzeżenie. – To już nie ma znaczenia… Ale przemyślimy to razem po przejęciu tego transportu
Głos Adriena Savigny zabrzmiał niezwykle ciepło.
***
Banks szybkim krokiem zmierzał w stronę werandy.
Chciał od razu zabrać się za opracowywanie planu napadu. Przedtem zamierzał jednak schować szachownicę z rozstawionymi figurami, bo gra zapowiadała się ciekawie. Wykonał już pierwsze posunięcia białymi bierkami, powtarzając jedno z ofensywnych otwarć człowieka z okresu przed Wielkiego Zimna, Jose Capablanki – tego sposobu otwarcia partii dotychczas nie znał. Już przy trzecim i czwartym ruchu z drugiej strony długo namyślał się nad właściwą odpowiedzią.
Ostrożnie ułożył drewniany kwadrat w szafce, stojącej przy drzwiach. Sprawdził, czy w środku jest książka z opisami najciekawszych gier dawnych mistrzów. Na jednej z kart, przeznaczonych na notatki, ołówkiem zaznaczył, że teraz czas na ruch białymi. Szybko wpisał projektowaną sekwencję posunięć.
Wiedział, że po przeczytaniu zapisków jego pamięć przywoła to, co zamierzał zrealizować.
Geoffrey zastanawiał się przez chwilę.
Powinien zacząć pracować nad koncepcją planu rabunku. Deliberować nad dokonaniem napadu w inny sposób. Zwykle jego umysł ochoczo przystępował do wypracowywania wstępnych założeń, rozpatrywania kolejnych wariantów, eliminowania rozwiązań zawierających ryzyko niepowodzenia. Znowu jednak nie mógł się skupić, podobnie jak niedawno nie potrafił skoncentrować się na grze.
Męczyło go, że nie powiedział Adrienowi rzeczy najważniejszej.
Nie przekazał Adrienowi, że stracił poczucie proporcji. Ta właśnie myśl wcześniej nurtowała umysł Banksa. Poczucie, nie do końca zdefiniowane, będące niesprecyzowanym przeświadczeniem, nagle, w tej chwili, przybierającym wymiar ostatecznej konkluzji.
Savigny wśród znanych Banksowi przywódców klanowych miał bardzo silną pozycję. Osiągał spore dochody, a ich źródeł nie kwestionowano – i nikt nie próbował nimi zawładnąć. Adrien nie musiał organizować napadów na transport pieniędzy – powinien, jak sądził Banks, umacniać swoje zdobycze. Szukać nowych sposobów zwiększania profitów klanu, przejmując pod kontrolę kolejne hotele, wytwornie chłodziarek, automobilów i rowerów, może nawet linię kolejową. W dłuższej perspektywie na pewno dałyby pokaźne i pewne zyski.
Savigny – myślał Banks – jest zbyt pewny siebie. Sądzi, że ze wszystkim sobie poradzi. Nie rozumie, że kolejne napady spowodują przeciwdziałanie. To skończy się wojną. Savigny może ją przegrać, i my przegramy razem z nim.
Zerwał dojrzałą kiść winogron. Wybierał najdorodniejsze owoce i starannie rozgryzał, czując wyśmienity, słodki smak.
Jeżeli nawet uratujemy życie, pójdziemy w rozsypkę. Stracimy wszystko, nasze udziały, dochody, wpływy. Wille. Naszych służących, ogrodników i mechaników – skonstatował ze spokojem. – Najistotniejsze jest to, że ludzie się od nas odwrócą. Zrozumieją, że Adrien nie działa w ich interesie, tylko myśli o sobie. Savigny utraci poparcie i zaufanie – fundamenty jego władzy. Wspierająca się rodzina, utworzona po okresie Wielkiego Zimna, zacznie się powoli kruszyć. Przeistoczymy się w zwykłą bandę. Tracimy dawne poczucie proporcji…
Starannie wybrał następne grono.
Jednak teraz muszę sprawdzić te nowe, wielostrzałowe pistolety – pomyślał, porzucając poprzednie rozważania.
Wiedział, że jeszcze do nich powróci – i znajdzie właściwe rozwiązanie. Jego umysł nigdy go nie zawiódł.
Pojedziemy automobilem – postanowił. – Przy okazji też go sprawdzę.
Szybkim krokiem skierował się do pokojów, zajmowanych przez Kemala Hovercrafta, zbrojmistrza klanu.
Czuł radość, że może zająć się jedną ze spraw, sprawujących mu wielką satysfakcję. Wiedział, że je po prostu lubi – a może nawet kocha.
***
– Kupię ten. – Starszy człowiek nagle zdecydował się. – Dobry garnitur – będę w nim przyzwoicie wyglądał. Niech pan jeszcze sprzeda jakąś grubą derkę. Nie musi być specjalnie duża. To dla mojego psa.
– Wyśmienity wybór. – Pryde uśmiechnął się kurtuazyjnie. – Z kim mam przyjemność?
– Grant. Nazywam się Elmer Grant.
Farmer wyciągnął z kieszeni kurtki zniszczony portfel.
– Ile płacę? – zapytał, wyjmując kilka banknotów.
Pryde, sprawnie składając garnitur i owijając go papierem pakowym, wymienił cenę. Wiedział, że jest umiarkowana. Taka, jaką podano na szkoleniu. Przeszedł je, zanim wyruszył w podróż do ludzi, żyjących po drugiej stronie Przesłony.
– Mogę ostatecznie, panie Grant, sprzedać derkę do przykrywania koni.
Przypomniał sobie o dodatkowej prośbie farmera. Obwoźny handlarz wykorzystywał każdą nadarzającą się okazję wciśnięcia klientowi posiadanego towaru – Jonathan pamiętał o tym.
– Mało jej używam – z ożywieniem zachwalał zakup. – Mocna i ciepła. Z jednej strony naszyto nawet wyprawioną skórę. Razem będzie dwadzieścia funtów.
– Dobrze. – Farmer pokiwał głową. – Właśnie o to mi chodziło.
Podał wyjęte z portfela dwa duże banknoty.
– Na cóż panu garnitur, na wesele syna albo wnuka? – uprzejmie rzucił Pryde.
Czuł, że coraz bardziej się poci. Spływająca po plecach wilgoć mieszała się z wszechogarniającym poczuciem nudy. Wszystko tutaj było takie prostackie. Takie wiejskie, ślamazarne i powolne. Tak samo nieruchawe, jak ten starszy człowiek, z zadowoleniem i błyskiem radości w oczach oglądający nowe ubranie. Po drugiej stronie Przesłony nikt od dawna go nie nosił – wzbudziłby śmiech.
– Nie, wspominałem już o tym – Grant ze spokojem nawiązał do wcześniej wypowiedzianych słów, starannie chowając portfel. – Powiedziałem, że potrzebny mi jest do trumny. Widzi pan, panie…
– Pryde. Jestem Jonathan Pryde.
Człowiek zza Przesłony w osłupieniu przyglądał się Grantowi.
– Wybieram się w daleką drogę. – Farmer uśmiechnął się skąpo, ale dziwnie radośnie. – Chcę przedtem pozamykać wszystkie sprawy – to jedna z ostatnich. W tym zwykłym stroju – mówił wesołym tonem, krytycznym wzrokiem spoglądając na odbicie w lustrze – w trumnie nie wyglądałbym dobrze. A teraz już nikt nie powie, że nie stać mnie było na porządny przyodziewek. Wezmę tę derkę.
Pryde, jeszcze nieco oszołomiony, ż siedziska bryczki wyciągnął końskie okrycie.
Odkryty samochód z długą i niską maską silnika wjechał na plac. Piękne auto pokrywał czerwony lakier. Pojazd błyszczał wypolerowanymi do połysku mosiężnymi okuciami przedniej szyby i reflektorów. Dwa razy radośnie zabrzmiał sygnał klaksonu, umocowanego z boku drzwiczek kierowcy.
Samochód zręcznie i pewnie omijał skupisko konnych wozów, stojących po drugiej stronie placu, zmierzając w kierunku dwukółki Jonathana.
Pryde z zawodową ciekawością przyjrzał się wielkiej limuzynie.
Opony stanowiły jednolity, gumowy odlew. Z boków zdobiły je białe pasy, ale wóz twardo podskakiwał na nierównościach gruntu.
Nadal nie umieją produkować pneumatyków – konotował w pamięci ważne spostrzeżenia. – Jeszcze nie potrafią giąć szyb. To na pewno nie jest plastyk, tylko wytwór pochodzący z huty szkła.
Siedzący obok kierowcy mężczyzna wystawił do góry twarz, poddając się pieszczocie promieni słońca. Miał ostro zarysowany nos i wysokie czoło. Pukle jasnych włosów rozwiewały teraz podmuchy wiatru. Długimi i kształtnymi palcami, opartymi na rancie drzwiczek, uderzał w okucie, może wybijając takt jakiejś melodii.
To był Geoffrey Banks – Pryde nie miał wątpliwości. Dobrze zapamiętał jego wygląd, studiując zdjęcia podczas przygotowań do wyprawy. Długo wpatrywał się portretową fotografię Banksa, wykonaną, kiedy z pierwszą lokatą ukończył wydział fizyki teoretycznej. Dokładnie zapamiętał twarz.
Geoffrey nieco się zmienił. Oblicze młodego mężczyzny stało się bardziej męskie. Na czole Pryde spostrzegł wyraźnie rysujące się dwie długie zmarszczki.
Jednak na pewno w samochodzie siedział od dawna poszukiwany człowiek.
W końcu znalazłem tego geniusza nauki. Reszta pójdzie gładko – z satysfakcją pomyślał Jonathan, zawiązując sznurek na paczce z ubraniem.
***
Elmer Grant, pogwizdując, starannie sprawdzał ekwipunek. Po powrocie ponownie obejrzał nowy garnitur. Jeszcze raz go przymierzył. Cieszył się z zakupu – strój świetnie na nim leżał.
Elmer przeglądał teraz spis wszystkiego, co przygotował. Jego pies, Rufus, leżał z łbem wtulonym w przednie łapy, dając w ten sposób wyraz zaniepokojeniu.
Farmer chciał niebawem wyruszyć w drogę – zamierzał przejść przez Przesłonę.
Był już starszym mężczyzną, ale nie aż tak starym, aby, jak sądził, nie dał rady tego dokonać. Cale życie, z wyjątkiem okresu wojny z Południem, spędził na farmie. Dwaj synowie dawno już dorośli. Mieszkali w miasteczku, kilkanaście mil od domu Elmera. Mieli rodziny, zajęcia i sprawy.
Rzadko ich widywał.
Doszedł do wniosku, że zebrał wszystko, czego potrzebowali on i pies. Zaplanował wyruszyć swoją dwukółką. Zgromadził w niej zapasy żywności, worki z obrokiem, cztery koce i płaszcz. Do tego dochodziła niedawno zakupiona derka. Miał kordelas, siekierę, szpadel, zwój liny. We wnętrzu szerokiego siedziska dwukółki umieścił naboje do strzelby i rewolweru, lampę naftową, koszule i kalesony na zmianę, zapas zapałek, cukier, sól, kawę, pojemnik na wodę, kanister z naftą, miski, sztućce, narzędzia do podkuwania koni i naprawy wozu. Wsadził tam nawet pojemnik z nićmi, igłami, guzikami i bandażami. Znał drogę do Przesłony i wiedział, ile czasu zajmie jej pokonanie. Starannie też obliczył, ile konserw powinien zabrać. Miał pewność, ze w trakcie marszu ustrzeli sporo kuropatw – i wzbogaci posiadane wiktuały. Konie w czasie popasu jadłyby trawę, więc oszczędzałby obrok.
Ułożył za siedzeniem kilka niewielkich baryłek prochu, starannie zabezpieczając beczułeczki przed wilgocią. Powiadomił też dwóch parobków, że muszą sami doglądać domu i upraw podczas jego nieobecności.
Problemem stał się pies. Elmer przyzwyczaił się do niego, a w głębi duszy przyznawał, że bardzo go lubi. Grant nie sądził, żeby Rufus wytrzymał długą drogę biegnąc obok zaprzęgu, ale nie chciał go zostawić. Pies mógł jednak jechać z nim, ułożywszy się na kilku workach z obrokiem, położonych z tyłu. Grant uznał, że jeżeli umieści tam dodatkową derkę, Rufus będzie zadowolony. Zbierając zapasy, Grant doszedł do wniosku, że i on spędzi noce na tych miękkich workach. Uniknąłby kłopotliwej konieczności przygotowywania noclegów w wilgotnej trawie.
Tydzień temu zbił dwie drewniane podpórki w kształcie trójkąta. Teraz mógł unieruchamiać dwukółkę w pozycji poziomej. Kupił też duży namiot. Na małym wozie umieścił trzy pręty, odpowiednio wygięte, służące do rozpinania opończy.
Grant, poruszając wargami, uważnie studiował długą listę pozycji, wypisanych na karcie papieru. Zastanawiał się, co jeszcze przydałoby się w drodze.
Nic nie przychodziło mu na myśl.
Stwierdził, że po zakupie garnituru dostatecznie się przygotował. Pozostawało tylko wypuścić bydło, sprzątnąć i tak czyste pokoje, pozostawić na stole wiadomość o podjętej decyzji i postanowieniach w sprawie majątku, gdyby nie powrócił.
Złożył papier i wsadził do kieszeni. Doszedł do wniosku, że nie warto go wyrzucać – przyda się do rozpalania ogniska.
Postanowił wyruszyć jutro, o brzasku.
Rufus przeciągnął się i pomachał ogonem, dając znak, że czas na spacer.
Stary farmer uznał to za dobry znak.
***
Coś jednak się nie zgadza – zastanawiał się Raspens. – Coś jest całkowicie inaczej, niż powinno być.
Tim Raspens tłumił w sobie dziwne uczucie zaniepokojenia.
Nie za bardzo wiedział, co go gnębi. Miał wrażenie, że w funkcjonowaniu zapór Przesłony kryje się dziwna tajemnica. Wszystko wydawało się być w porządku: inspekcja szła sprawnie, zaniedbania okazały się drobne i łatwe do naprawienia.
Właściwe powinien zacząć już opracowywać wstępny szkic raportu. Raspensa męczyło jednak poczucie, że jakiś istotny element umyka jego uwadze. Czuł, że nie dostrzega ważnego problemu, prostego i oczywistego – i nie potrafi go określić.
Od dwóch tygodni sprawdzał urządzenia Przesłony.
Mała kolumna terenowych samochodów jechała teraz wzdłuż ostatniej z pięciu linii zapór, szczytem wzgórza porośniętego knieją. Wąska dróżka uniemożliwiała szybsze posuwanie się w stronę kolejnej stacji dyspozycyjnej.
– Zatrzymajmy się na chwilę. – Raspens dostrzegł coś, co widywał już wielokrotnie. – Cóż to za otwory?
Wskazał palcem na szereg dziur, widniejących kilka metrów metrów za słupem emitera radiacji, za czarnym pasem spalonej do cna ziemi, ciągnącej się aż po horyzont i wyglądającej jak warstwa czarnej skały.
– Wyloty nór zwierząt, zwanych nornicami. – Szef odcinka, Benjamin Beer, przeciągnął ręką po twarzy. Może chciał ukryć uśmiech. – Jest tego mnóstwo. Przesłona zapewnia im spokój, więc się rozmnażają – zauważył poważnym tonem. – Kopią wykroty w zastraszającym tempie. Mamy tez zatrzęsienie lisów.
Palec Beera skierował się w stronę znacznie większego otworu u podnóża sporej fałdy gruntu.
– Żywią się nornicami, ale nie tylko… – Uśmiechnął się nadzorca. – Chyba nie narzekają na brak pokarmu.
Wzruszył ramionami.
– Jednak nornic i tak przybywa – dodał po chwili.
– System podziemnej penetracji terenu oczywiście działa? – Raspens zaniepokoił się. Czuł złość – podczas inspekcji poprzednich segmentów Przesłony nie zwrócił na to uwagi.
– Tak. – Beer pokiwał głową. – Choć nie reaguje na ruchy borsuków, lisów i jenotów oraz kopanie przez zwierzaki podziemnych siedlisk. Żylibyśmy wtedy w stanie nieprzerwanego alarmu.
– A większe zwierzęta – dziki, wilki, jelenie? Jak się zachowują?
Zaintrygowany Raspens pragnął uzyskać więcej informacji. Nie miał wrażenia, że Beer z niego kpi. Każdy element działania Przesłony posiadał znaczenie, a szef odcinka odpowiadał na pytania.
Ten odcinek fortyfikacji przecinał pagórkowaty teren porosły wyjątkowo gęstym borem. Raspens pomyślał, że chyba jest tak samo zwarty i trudny do przebycia jak puszcza, wyrosła po ustąpieniu lądolodu. Chciał poznać wyjaśnienie problemów, wynikających z usytuowania Przesłony na zboczach wysokich i lesistych wzgórz.
Kątem oka dostrzegł, że kierowcy i pracownicy stacji wysiedli z samochodów i kręcą się w kółko. Sprawiali wrażenie, jakby czegoś szukali.
– Dawno przyzwyczaiły się już do naszych zapór – spokojnym tonem odpowiedział Beer. Podrapał się po głowie. – Kiedyś, jak wynika z raportów – ciągnął z namysłem – większe zwierzęta masowo ginęły na liniach Przesłony. Teraz już nie: po prostu je omijają. Nie przechodzą na drugą stronę. I na odwrót, zwierzęta z północy nie migrują na południe. Oczywiście nie dotyczy to ptaków.
Raspens w milczeniu przetrawiał przekazane informacje.
– Zwierzęta nauczyły się współżyć z urządzeniami chroniącymi nas przed dzikusami z Północy. – Beer uśmiechnął się. – Nawet się do nich nie zbliżają, to znaczy nie zbliżają się do zapór… Młode sztuki szybko się tego uczą.
– Czy oni czegoś szukają? – Raspensa zirytowało kręcenie się w kółko strażników kilkanaście metrów dalej.
– Chyba grzybów… – Twarz Beera miała niepewny wyraz. – Myślę, że znaleźli grzyby. Dużo ich tutaj rośnie. Właściwe rosną wszędzie.
Kierowca z grupy kręcącej się w kółko pomachał ręką w ich kierunku.
Beer wyciągnął chusteczkę z kieszeni. Wytarł twarz.
– Trochę jednak czuje się ciepło – stwierdził przepraszającym tonem.
Raspens pokręcił głową. Nie rozumiał nagłego zainteresowania zbieraniem grzybów, jeżeli rosły w każdym miejscu. Pomyślał, że jednak w tym odległych, granicznych placówkach ludzie szybko dziwaczeją.
Przeszedł do sprawy, bezpośrednio związanej z funkcjonowaniem Przesłony.
– Beer, ma pan na swoim terenie zainstalowane przejście? System furt, umożliwiający przebycie Przesłony?
Z ciekawością oczekiwał odpowiedzi. Nie każdy kontroler mógł inspekcjonować tajny system – wielu w ogóle nie wiedziało o jego istnieniu. Ale on posiadał takie uprawnienia – pełnił urząd kontrolera stanowego pierwszej rangi.
– Wiem, ze nie działał sprawnie – kontynuował. – Świadczą o tym przypadki ran, a nawet śmierci naszych wysłanników. Ostatnio ktoś znowu przypiekł się prawie na grzankę… Wskutek jakiegoś błędu.
Zamilkł na chwilę.
– Muszę to także zbadać – dodał, czekając na reakcję Beera.
Wyjaśnienie tego przypadku stanowiło specjalne zadanie – zwracano na nie uwagę, wysyłając go na inspekcję. Raspens zamierzał szczegółowo zbadać wszystkie okoliczności jutro. Teraz chciał uzyskać wstępną odpowiedź.
Beer nie dał się złapać na podchwytliwe pytanie.
Przez chwilę się zastanawiał, po czym sięgnął do skórzanego nesesera. Przechowywał w nim służbowe dokumenty i często do nich sięgał, odpowiadając na pytania. Przez chwilę studiował jeden z nich.
– Ma pan prawo badać tę sprawę – stwierdził z powagą.
Zdecydowanym ruchem zamknął teczkę.
– System furt przejściowych działa dobrze – mówił pewnym siebie, sucho brzmiącym głosem. – Jednakże algorytm schematu przejścia, przestrzegania trasy marszruty, wyłączania i włączania zapór jest skomplikowany. Wymaga od wysłannika zdecydowania i precyzji: interwały czasowe są krótkie. Jeżeli się tego przestrzega, nie występują żadne problemy.
– A więc czemu wydarzył się kolejny wypadek? – Raspens surowym tonem zadał kolejne pytanie. – Coś jednak zawiodło…
Beer potrząsnął głową.
– Emisariuszowi tuż za furtą noga wpadła do wykrotu. Nie mógł dać kroku. Po upływie wyznaczonego czasu włączyło się promieniowanie mikrofalowe na trzeciej linii zapory. Akurat ją pokonywał… Resztę pan zna. Jednak wysłannik przeżył. Dyżurny obserwował ekran i spostrzegł, co się stało. Wyłączył zasilanie tego szeregu.
Szef odcinka pewnym siebie wzrokiem spojrzał na Raspensa.
– Ponadto – zauważył obojętnym tonem – to nieszczęśliwe zdarzenie przytrafiło się, kiedy ktoś inny kierował odcinkiem. Nie można mnie za nie winić.
Raspens poczuł, że ogarnia go wściekłość.
Emisariuszowi noga ugrzęzła w wykrocie – pomyślał. – O czym ten człowiek opowiada?
– Niech pan się zastanowi, co pan mówi, Beer! – wrzasnął. – Przesłona jest zbiorem najlepszych osiągnięć technologicznych, stanowiąc zaporę dla ludzi z Północy, a pan mi baje o wykrotach lisów albo borsuków!
– Tutaj jest tak, jak było jeszcze nie tak całkiem dawno – spokojnie odparł Beer. – Na tym odcinku jesteśmy w dużej mierze uzależnieni od przyrody, czy pan tego chce, czy nie chce. Ten szczegół pokazuje, jak krucha jest obecna faza postępu. Pan, siedząc w urzędzie stanowym i kontrolując rozwój techniczny, zapominał o tym prostym fakcie.
Obaj mężczyźni patrzyli na siebie w milczeniu. Twarz Beera nie wyrażała żadnych uczuć.
Cienie rozłożystych drzew potęgowały uczucie chłodu. Raspens wstrząsnął ramionami – przebiegł go dreszcz zimna.
Może to poczucie zrodziło w jego umyśle przypomnienie celu kontroli, przekazanego przez Alana Harrisona, sekretarza stanowego.
Jeżeli znowu wróci straszliwy chłód, ludzie z tamtej strony wyruszą na Południe, uciekając przed lądolodem – tak jak kiedyś. Musimy ich kontrolować. Najważniejsza jest Przesłona i jej sprawne działanie. Od niej może zależeć nasza przyszłość – powtarzał w myślach najważniejsze wytyczne. – Pas wzgórz na długo powstrzyma lądolód. Przesłona – ludzi.
Wolno pokiwał głową.
– Przepraszam… Niepotrzebnie się uniosłem. Pewne sprawy rozumie pan lepiej. – Raspens wykonał ręką niezobowiązujący gest. Zdążył się już uspokoić. – Dziwią mnie jednak słowa o funkcjonariuszu, pełniącym wartę przy monitorze – zauważył sucho. Nie mógł odmówić sobie tej przyjemności. – Jeszcze tylko tego brakowało, żeby strażnik nie obserwował ekranu. Dokładnie sprawdzę wszystko.
– Tak jest. – Szef odcinka skinął głową. – Spełnia pan tylko swój obowiązek.
– Beer, chciałbym jeszcze coś wiedzieć. – Raspens pragnął uzyskać jeszcze jedną informację. – Notujecie próby sforsowania Przesłony? Jest oczywiste – uprzedził protest Beera – że macie obowiązek raportować o takich przypadkach. Od bardzo długiego czasu w sprawozdaniach nie ma o tym nawet słóweczka. Może ktoś zbliżał się do Przesłony, grupa ludzi, po czym po prostu zawrócili? Ktoś sprawdzał działanie linii zapór, nie udało mu się i uciekł? Oddaliście kiedyś strzały ostrzegawcze? O drobnych incydentach często się w ogóle nie wspomina.
– W istocie… – Nadzorca pokiwał głową. – Ludzie z Północy niezbyt chętnie zbliżają się do zapór – nasze linie nadal odstraszają. Incydentalne przypadki, często niewarte wzmianki, ale wcale nie takie rzadkie. Klimat ustabilizował się już dawno temu, więc nie muszą tego robić, ale nadal próbują.
Raspens zastanowił się nad tym, co usłyszał.
– Niech pan notuje w sprawozdaniach wszystkie zdarzenia. – Zadecydował. – Odpowiednie polecenie wydam zaraz po zakończeniu kontroli.
– Panie kontrolerze, jeżeli mogę coś zasugerować… – Beer uśmiechnął się promiennie. – Proponuję przerwę na obiad. Dzisiaj mamy piątek. – Twarz Beera przybrała marzycielski wyraz, jakby myślał o czymś niezwykle przyjemnym. – W stołówce zjemy pieczeń z dzika z truflami.
Niespodziewanie zatarł dłonie.
– Mięso z dzika jest smaczne, ale dość twarde. – W słowach Beera wyraźnie dźwięczało rozmarzenie. – Ale u nas okaże się mięciutkie. Śmiem twierdzić, że jest to niemal niebiański przysmak. Nas kucharz jest mistrzem w swoim fachu.
Twarz Beera przybrała wyraz radosnego uniesienia.
Raspens uznał, że propozycja Beera jest rozsądna. Rozejrzał się.
Słońce przygrzewało, ale mimo blasku ostatnia linia zapór Przesłony, jakieś sto pięćdziesiąt jardów od nich, wyraźnie opalizowała promieniowaniem mikrofalowym.
Ulotny cień przesunął się po twarzy Raspensa. Podniósł głowę.
Dwa wielkie ptaki szybowały spokojnie nad lasem, zataczając regularne koła. Ich szeroko rozpostarte skrzydła nawet nie drgnęły, kiedy płynnie rozpoczęły lot po kolejnym, wnoszącym się do góry łuku.
To chyba myszołowy – pomyślał – wykorzystujące termikę powietrza. Tak kiedyś zaczynaliśmy rekonstruowanie samolotów – od przypomnienia budowy szybowców, a szło kiepsko.
Tim Raspens nadal czuł dziwne, ale coraz bardziej dominujące przeświadczenie, że w tym wszystkim, co sprawdzał, coś jest mocno nie tak.
Rozejrzał się uważnie. Nigdzie nie mógł dostrzec grzybów, a powinny przecież rosnąć wszędzie. Rzucił okiem na sadowiących się w terenówkach strażników – żaden nie niósł okazów leśnego runa.
Pomyślał, ze istnieją dwie możliwości. Mogli je zostawić, ale nie potrafił zrozumieć, po co je wcześniej zbierali. Druga wydawał się oczywista: Beer kłamał, chcąc coś ukryć. Wymyślił wyssaną z palca historię, traktując rozmówcę jak głupca.
To coś nadal umyka mojej uwadze – stwierdził Raspens, sadowiąc się w fotelu samochodu. – Coś tak oczywistego, że znajduje się na wyciągnięcie dłoni…
***
Napad musi się udać – skonstatował Banks, otwierając drzwiczki szafki. – Opracowałem wyśmienity plan. Jednakże sukces zaostrzy problem – podsyci pychę Adriena i przyśpieszy rozpad.
Ostrożnie ustawił szachownicę na stole. Książkę z opisem najciekawszych partii położył na stoliku w rogu werandy. Nie pamiętał, czy teraz kolejny ruch wykonują białe, czy czarne figury. Sprawdził to.
Machinalnie przegładzając dłonią włosy, analizował stan gry.
Przez chwilę myślał o tych zapaleńcach, poświęcających tyle czasu na wyszukiwanie opisów partii szachowych z okresu przed Wielkim Chłodem. Zebrali potem wszystko, co znaleźli, opatrzyli obszernymi komentarzami i wydali w niewielkim nakładzie. Podziwiał ich upór, dokładność i cierpliwość. Wiedział, że nigdy nie poświęciłby wielu lat życia na odtwarzanie maleńkiej cząstki tego, co przydarzyło się, kiedy nikt nie przewidywał, że znowu zapanuje wieczna zima.
Przypomniał sobie, że wspomógł towarzystwo szachowe hojnym datkiem i jak uniżenie mu dziękowano. Poczuł przypływ zadowolenia.
Wziął ołówek do ręki. Na wolnej od zapisków stronie, zaczął wypisywać kolejne ruchy białych pionków i figur. Z boku nanosił możliwe odpowiedzi. Zastanawiał się nad każdym posunięciem. Pracował jak maszyna. Mózg formułował kolejne warianty gry.
Przyjrzał się notatkom, chcąc je przeanalizować.
Nie widział przed oczyma kilkuznakowych symboli kolejnych przemieszczeń bierek na sześćdziesięcioczteropolowym kwadracie. Zobaczył matematyczne wzory, niektóre krótkie, inne rozbudowane. Patrzył na nie z niedowierzaniem.
Gorączkowo zaczął notować kolejne wzory, wypływające z głębin pamięci, tak szybko, że złamał końcówkę ołówka.
Nie potrzebował już rysika. Nie musiał nic robić, żeby przypomnieć sobie długie szeregi oznaczeń, zebranych w prawidła fizycznych procesów. Pamiętał je.
Z radością odkrył, że pojawiają się w jego umyśle, kiedy tylko tego chce. Widział je przed oczyma i doskonale rozumiał, co obrazują.
Przyjrzał się kartce książki, pogiętej od szybkiego notowania. Doszedł do wniosku, że jeden z wzorów należy poprawić: nie uwzględniał wektora przyłożonej siły. Ta wartość mogła zmieniać przebieg procesu, którego wzór stanowił odzwierciedlenie.
Przez chwilę myślał o tym, czy powiedzieć Adrienowi, że ma drugie imię – Stephen. Wychynęło gdzieś z podświadomości wraz z widokiem dyplomu z nazwiskiem – Geoffrey Stephen Banks.
Doszedł do wniosku, że ta sprawa nie ma dla Adriena Savigny większego znaczenia – i że właściwie nie ma znaczenia dla żadnej ze znanych mu osób.
***
Stary farmer z zadowoleniem wspominał przebytą drogę.
Chrząknął głośno, a potem starannie wysmarkał nos w chusteczkę. Odczuwał potrzebę podzielenia się swoimi spostrzeżeniami, więc zwrócił się do psa.
– Wszystko idzie jak po maśle – mruknął, rzucając Rufusowi kawałek mięsa. – Jesteśmy już, przyjacielu, daleko od domu, lecz całkiem niedaleko od naszego celu.
Grant siedział przy ognisku. Starannie objadał pieczoną nogę jednej z kuropatw, ustrzelonych rano. Kęsy mięsa zagryzał mocno już czerstwym chlebem, posmarowanym smalcem. Grant miał nadal mocne zęby, więc nie sprawiało mu trudności żucie twardej pajdy chleba, będącej w dodatku końcówką bochenka.
Pies siedział przed nim. Cierpliwie czekał, aż Elmer ciśnie kolejny kawałek zwierzęcej kości. Urywanie szczekał, kiedy oczekiwanie zbytnio się wydłużało.
Wszystko przebiegało tak, jak zaplanował Grant. Poruszali się w kierunku na południe, szlakiem, dobrze zapamiętanym w czasach, kiedy nosił oznakę członka oddziału szturmowego swojego hrabstwa, jednej z wielu grup, desperacko próbujących sforsować Przesłonę. Pies biegł obok dwukółki, radośnie podniecony, węsząc i szukając nowych śladów. Jeżeli zaczął przejawiać objawy zmęczenia, Grant zatrzymywał wóz, przywoływał wilczura i pomagał mu wdrapać się do góry. Dalszą drogę odbywali razem, do czasu, kiedy pies odpoczął i zaczynał przejawiać ochotę do biegania. Wtedy Grant pozwalał mu zeskoczyć, bacząc, żeby Rufus zanadto się nie zmęczył, po południu mocno ograniczając chwile swobody. W czasie popołudniowego popasu konie zajadały trawę, a pies odsypiał zmęczenie. W nocy Grant i wilczur zgodnie spali we wnętrzu dwukółki, choć Grant uważał, że zwierzę zajmuje za dużo miejsca i bardzo się rozpycha.
Znajdowali się blisko Przesłony. Granta nieco dziwiło, że wieczorem nie widzi lekko opalizującego, ale wyraźnego światła promieniowania na liniach zapór. Pamiętał, że on i inni obserwowali to zjawisko, kiedy dawno temu zbliżali się do Przesłony. Zachwycali się pięknem tej łuny. Coś mogło się jednak przecież zmienić.
Uważał, że będzie miał dostatecznie dużo czasu, żeby wszystko zbadać na miejscu.
Jeszcze nie wykoncypował, jak pokona trzy ostatnie linie zapór Przesłony, chociaż miał wstępny plan. Dobrze wiedział natomiast, jak przejdzie dwie pierwsze.
Wstał, żeby rozprostować kości. Wyrzucił niedojedzoną kość i resztę chleba.
Rufus zaszczekał radośnie.
Z wnętrza siedziska Grant wyciągnął pilnik i solidne szczypce, z bardzo długimi ramionami osłoniętymi grubą warstwą gumy. Miał pewność, że działając spokojnie i rozważnie, tymi cęgami przetnie zasieki z drutu kolczastego. Musiał uważać, bo przez druty płynął prąd elektryczny o dużym napięciu.
Należało tylko dobrze naostrzyć końcówki.
Pies gorliwie szperał w trawie w poszukiwaniu resztek kolacji Granta.
Elmer posiekał pierś kuropatwy i parę kromek chleba, aby Rufus najadł się do syta i nie marudził.
Raźno przystąpił do pracy.
***
– Oczywiście, możemy zjeść obiad – zadecydował Raspens. Ze zdziwieniem spostrzegł, że odczuwa głód. – Zawrócimy do poprzedniej stacji czy tez przemieścimy się do następnej? – zapytał, poprawiając ułożenie ciała w fotelu.
– Nie. – Beer pokręcił głową. – Kilkaset metrów dalej mamy nowy budynek. Właściwie nawet małe osiedle dla funkcjonariuszy Przesłony. Skręcimy nieco w bok.
Raspens zdziwił się.
– Przed rozpoczęciem inspekcji przeglądałem plan usytuowania wszystkich stacji, posterunków i budynków pomocniczych – zauważył, przypominając sobie topografię odcinka. – Naniosłem zmiany. Tam dopiero projektuje się budowę.
– Nasze osiedle już powstało. – Beer uśmiechnął się szeroko. – Rada Stanowa przyśpieszyła prace. Mógł pan o tym nie wiedzieć.
– Chyba tak – ostrożnie przytaknął Raspens.
Wystawił głowę nad opuszczoną szybę drzwiczek. Chciał jeszcze raz spojrzeć na majestatyczny lot myszołowów.
W miejscu, gdzie niedawno kręcili się funkcjonariusze Przesłony w poszukiwaniu grzybów, zobaczył pas udeptanej trawy, dobiegający aż do pierwszych drzew. Tak dokładnie i systematycznie udeptanej, jakby ukryto zdradzające jakąś tajemnicę ślady.
W milczeniu zacisnął zęby. Chciano coś przed nim ukryć – miał już pewność.
Pomyślał, że jutro tutaj powróci.
***
Jonathan Pryde radośnie uśmiechnął się. Przewidywał, że zakończenie misji jest na wyciągnięcie ręki.
Powoli planował już powrót do domu. Nie sądził, żeby on i Banks napotkali jakieś trudności. Geoffrey zajmował wysoką pozycję w hierarchii klanu i na pewno wiedział, jak postępuje się w sytuacji zagrożenia. Pryde sądził, że zna się na tym znacznie lepiej od niego.
Wysłannik zza Przesłony w zamyśleniu spoglądał na boczny wjazd do wielkiej willi tego miejscowego przywódcy, Adriena Savigny’ego. Cierpliwie czekał, aż ktoś otworzy niewielką bramę. Został umówiony – i stawił się o wyznaczonej godzinie. Miał kufer pełen garniturów, marynarek i spodni naprawdę dobrych marek.
Bramę wykonano ze starannie wykutych stalowych prętów, ozdobionych mosiężnymi odlewami w kształcie liści. Przez prześwity pomiędzy nimi Pryde widział skręcającą w bok żwirowaną dróżkę, okoloną szpalerem drzew o gałęziach przyciętych w kształcie stożka i pobielonych pniach. Starannie utrzymany gazon pławił się w promieniach słońca.
Mężczyzna w czapce ścinał trawę niewielką kosiarką. Ostrza ogrodniczego narzędzia poruszał ruch kół. Dwóch innych ludzi stało w cieniu pierwszej pary drzew, przyglądając się Jonathanowi. Wyglądało, że nie mają nic szczególnego do roboty.
Pryde pomyślał, że przedmioty i rzeczy zdradzają właścicieli. Tak okazały samochód, w którym widział Banksa, mógł posiadać tylko ktoś naprawdę majętny. Ustalenie, kim jest, zajęło kilkanaście minut. Reszta okazała się prosta.
Automobil – poprawił się – stosuj takie wyrazy, jakie oni stosują. Nadal tak określają samochód, nie wiadomo, dlaczego. Może odzyskali stare słowniki… Do określania odległości używaj mil i jardów, przy objętości posługuj się galonami i buszlami, bo używają takich miar. Inaczej możesz się zdradzić. Pamiętaj o tym.
Jeszcze raz pociągnął z sznur dzwonka. Przy głównej bramie umieszczono przycisk elektrycznego dzwonka, ale nie tutaj.
Tutaj nie muszą popisywać się zamożnością – ciągnął myśl. – Nawet oni oszczędzają energię. Słusznie.
Zapamiętał kolejne spostrzeżenie, zresztą nie pierwsze. Mogło świadczyć o trudnościach w dostępie do źródeł surowców albo o niskim stanie rozwoju bardziej wyrafinowanego przemysłu. Powinien je zawrzeć w raporcie końcowym.
Pryde miał ochotę zatrzeć dłonie. Jego umysł przenikało przeświadczenie, że nie napotka kłopotów z przekonaniem Geoffreya do powrotu. Nie będzie z tym żadnych trudności, oceniał Pryde, kiedy tylko Banks dowie się, kim jest. Usłyszy, jakie czekają go perspektywy.
Pryde przebywał na Północy już cztery razy. Za każdym nosił to samo nazwisko – i zdążył się do niego przyzwyczaić. Zawsze pracował jako domokrążca, ale za to przebywał w odległych od siebie miejscach. Nie widział w tym czegoś specjalnie ryzykownego, bo zawsze mógł powiedzieć, że szuka nowych klientów.
Wyciągnął rękę, chcąc znowu pociągnąć za sznur, ale zrezygnował. Wędrowny handlarz, nawet o dobrej pozycji, nie powinien być zbyt natrętny.
Niebawem czekał go kilkuletni okres odpoczynku. Będzie mógł zająć się dwiema małymi córeczkami – może nawet opowie im, jak wygląda życie na Północy, oczywiście nie zdradzając, skąd wszystko wie. Z pewnością wpadną w zachwyt.
Napawał się myślą, że będzie też kąpał się rano i wieczorem i przesiadywał nad basenem, ze szklanką chłodnego piwa w dłoni.
Jonathan Pryde wiedział, że jego marzenia wyglądają pospolicie, są najzwyklejsze z możliwych, ale znowu radośnie się uśmięchnął.
***
Adrien Savigny w skupieniu studiował długie szeregi cyfr. Sprawdzał wyliczenie kosztów i zysków Domeny nad Potokiem i całego klanu.
Uznał, że zestawienie jest zadowalające.
Przemyślany i wielowątkowy plan, powoli wcielany już w życie, wymagał posiadania znacznych zasobów finansowych. Przywódca wielkiej familii pragnął też zebrać sporą rezerwę na wydatki, trudne teraz do przewidzenia.
Adrien zawsze doskonale wiedział, jaką ilością gotówki dysponuje. Miał jej jednak za mało na kontynuowanie planowanego przedsięwzięcia.
Przejęcie transportu pieniędzy, przynajmniej na razie, rozwiązywało problemy. Rodziło też określone skutki. Ich wywołanie stanowiło jeden z celów działania naczelnika rodu – doprowadzenie do wojny dwóch klanów, a później pewnie kilku.
Savigny zamierzał wygrać krwawe starcie, zapewniając sobie pierwszoplanową pozycję. Zwycięstwo miało stać się pierwszym krokiem w długiej sekwencji szczegółowo obmyślonych działań, zupełnie odmieniających życie członków klanu i przeistaczającej społeczność domeny – i całej Północy.
Życie na naszych terenach zupełnie się zmieni – myślał Savigny. – Odzyskamy impet. Wdrożymy nowe technologie i przyspieszymy rozwój. Końcem działań stanie się rozebranie Przesłony – to uczyni mój syn. Ale na początku ja poprowadzę klany Północy ku innej przyszłości.
To była druga, jeszcze nieco mglista część planu Adriena. Do jej wykonania potrzebował Geoffreya Banksa. Ale nie tylko – wiedział, że musi znaleźć jeszcze kilkunastu, a może kilkudziesięciu ludzi, umiejących rozpoznać technologie Południa. Savigny pragnął je wykorzystać na terenach domeny, znacznie powiększonej po zakończeniu wojny.
Na razie jednak najważniejszą osobą stawał się Banks. Mógł powrócić na Południe, nie wywołując podejrzliwości – i wykorzystać wszystko, czym będzie dysponował. Systematycznie przekazywać zdobytą wiedzę, niezwłocznie wprowadzaną w życie. Savigny przewidywał, że pierwsze efekty przyjdą prędko.
Wszyscy naprawdę będą z tego zadowoleni – pomyślał z satysfakcją.
Adrien Savigny siedział w swoim gabinecie. Rano służąca zaciągnęła drewniane żaluzje na oknach, więc w pokoju panował przyjemny półmrok. Na przeciwległej od biurka ścianie wisiał duży portret, przedstawiający stojącego w dumnej pozie mężczyznę, odzianego w skórzany kaftan i szerokie spodnie. Człowiek z obrazu trzymał za cugle wierzchowca o potężnej grzywie, długim ogonie i wielkich kopytach. W drugiej dłoni dzierżył kapelusz, ozdobiony pięknym pióropuszem.
Szczupłą twarz pokrywały zmarszczki, a bujne i gęste włosy oszroniła już siwizna. Wargi układały się w pewny siebie, dumny uśmiech człowieka, który wiele przeszedł i bardzo dużo dokonał. Malarz z boku portretu odtworzył kilka mniejszych postaci, także stojących w dumnych pozach.
Był to portret Omara Savigny’ego, dalekiego przodka Adriena, i jego najbardziej znanych towarzyszy.
Gładząc się po brodzie, w zamyśleniu przyglądał się postaci Omara.
Sądził, że jego protoplasta, mimo wszystkich napotykanych niebezpieczeństw i trudności, miał prostsze życie niż on.
Kilkaset lat temu w Ziemię uderzyła spora asteroida. Jej orbitę diametralnie mieniło zetknięcie się z pozostałościami potężnej stacji kosmicznej. Zmiany klimatyczne zaczęły się natychmiast. Nastał okres zlodowacenia, powszechnie nazywany Wielkim Chłodem lub Wielkim Zimnem. Tę nazwę zawsze pisano dużymi literami. Zmieniło się wszystko – pełzający na południe lądolód odwrócił bieg rzek, usypał nowe wyżyny, niszcząc po drodze miasta. Później kontynent porosły lasy, szybko przeradzające się w puszczę.
Początkowo ludzie desperacko wydzierali sobie ocalałe resztki, walcząc o przetrwanie. Potem, krok po kroku, zaczęli odtwarzać osiągnięcia przed nastaniem Wielkiego Chłodu, coraz szybciej i szybciej. Skupiali się w osadach, także w tej, gdzie teraz żył Adrien Savigny i jego klan. Ten obszar nadal zwano Ardeńskim Lasem.
Omar Savigny pierwszy poprowadził wyprawy zwiadowcze na południe. Ludzie zaczęli tam tworzyć nowe, duże siedliska. Dzięki nim przywracanie stanu rozwoju, istniejącego przed Wielkim Chłodem nabrało rozpędu.
Omar, dowodząc licznymi wyprawami, zweryfikował domysły, snute w osadach Lasu Ardeńskiego. On i jego towarzysze przekonali się, że na południu ludzie znacznie szybciej powracali do stanu przed Wielkim Chłodem. Tam zniszczenia spowodowane przez zamróz i lądolód nie okazały się aż tak wielkie, a dostęp do surowców, ocalałych magazynów i urządzeń o niebo lepszy. Na północy dopiero powstawały hrabstwa, kiedy na południu urządzano już stany. Pierwowzór postaci z portretu sprawdził też, że lądolód usypał w poprzek kontynentu wysokie i strome wzniesienia, trudne do przebycia, porosłe bujną knieją.
Omar Savigny stał się legendą Północy jeszcze za życia.
Adrien uważał, że jeżeli zrealizuje swój zamysł, zostanie jego godnym następcą. To był jeden z powodów, dla których zamierzał wcielić w życie swój plan. W głębi ducha przyznawał, że chyba główny.
Najpierw jednak załatwimy rabunek. Uczynimy ze sprawy koniecznej sprawę oczywistą dla moich ludzi, a zarazem pożyteczną – pomyślał Savigny, ponownie czytając karteluszek papieru. Ktoś wypisał na nim ilości i rodzaje banknotów i monet.
Starannie złożył ją na pół i wsadził do kieszonki koszuli.
Musiał rozstrzygnąć teraz dwa dodatkowe problemy: problem Geoffreya Banksa i sprawę wysłanników, badających technologie ludzi z Południa.
Uznał, że te sprawy mogą jeszcze poczekać.
Na razie postanowił, że zleci wykonanie swojego portretu, takiej samej wielkości jak podobizna Omara. Jeżeli pierwsza część planu powiedzie się, w co nie wątpił, natychmiast nakaże realizowanie drugiej.
Wtedy polecę przenieść mój portret z sypialni i powiesić w gabinecie, na drugiej ścianie – pomyślał z zadowoleniem.
Ostrożnie wziął do ręki książkę, leżącą na biurku – otrzymał ją parę lat temu w prezencie na urodziny. Stanowiła cenną rzadkość. Gruby tom w skórkowej oprawie wydano parę wieków przed nastaniem Wielkiego Zimna. Starannie odnowiony, z pozłoconymi nazwiskiem autora i tytułem, stał się własnością przywódcy klanu. Pomimo tego, że do kompletu brakowało kilku części, stanowił niebywały rarytas.
Savigny przejrzał kiedyś wolumen. Zaczął nawet czytać, nie spodziewając się niczego interesującego. Teraz starannie studiował dzieło strona po stronie, korzystając z pomocy słownika. Nie rozumiał znaczenia wielu wyrazów, ale szybko je poznawał. Zlecił także odszukanie brakujących części dzieła.
Zrodzony w umyśle Adriena plan powstał podczas lektury wydanej w czasach uznawanych już za zamierzchłe naukowej pracy z zakresu historii starożytnej.
Teraz studiowanie tej pozycji, zbliżające się już do końca, coraz bardziej fascynowało potomka Omara.
Bardzo często znajdywał w niej natchnienie do nowych pomysłów.
***
Raspens z niedowierzaniem przypatrywał się wspaniałemu widokowi.
Kilkadziesiąt minut wcześniej kolumna samochodów skręciła w krętą, leśną drogę. Wąską przecinkę zacieniały wyrośnięte gałęzie drzew, a głębokie koleiny porastała trawa. Raspens czuł, jak jest tutaj wilgotno i duszno. Dwa razy kierowcy musieli zatrzymać samochody, aby usunąć zwalone pnie.
Trudno przejezdny odcinek szybko się jednak zakończył.
Nagle przecinka zaczęła się poszerzać, zamieniając w drogę. Grunt stal się równiejszy, a potem pojawiła się gruba warstwa szutru. Na końcu traktu Raspens ujrzał dużą kolonię pięknych domów, rozrzuconych pośród kęp drzew. Różnokolorowe ściany i strome dachy stanowiły kontrapunkt do majestatycznych dębów, sosen i klonów, wyciągających na boki rozłożyste konary. Piękno i majestat osiedla zapierało oddech w piersi.
To nie była zwykła stacja kontrolna z paroma rachitycznymi budynkami gospodarczymi. Raspens z podziwem oglądał duże skupisko domostw, przedzielonych sporymi ogrodami, zbudowanych wzdłuż wytyczonych już ulic.
Na końcu drogi terkotał traktor, ciągnący pojemnik na kołach. Wylewano asfalt.
– Cóż to właściwie jest? – Raspens nie potrafił sformułować innego pytania.
Beer uśmiechnął się szeroko.
-– Prawda, że wspaniale wygląda? – odpowiedział z nieukrywaną satysfakcją. – A to jeszcze nawet nie połowa tego, co zamierzamy wznieść. Stworzyliśmy miasteczko zgodnie z decyzjami Rady Stanowej – ciągnął, machając ręką. – Cząstkowymi, to prawda, ale Rada zaakceptowała każdy etap rozbudowy. Wie pan, panie kontrolerze stanowy, jak nudno i ciężko tutaj się żyje.
W głosie nadzorcy zabrzmiała nuta skargi.
– Ten projekt umożliwia w końcu to, co inni w naszym stanie dawno już posiadają – dodał z tym samym szerokim uśmiechem. – Nie możemy przecież ciągle zajmować się sprawami Przesłony.
Uśmiech stawał się coraz bardziej radosny.
– Zgodzi się pan, że i my mamy prawo posiadać to, co mają inni.
***
Muszę wierzyć w to, co robię – i wierzę. Słuszność jest po naszej stronie. Ciekawe, że na Północy, tak jak i u nas, ciągle używają tego powiedzenia o słuszności. Nie wiemy, dlaczego tak mówimy.
Oczekiwania przedłużyło się, więc Pryde oceniał wszystko, czego do tej pory dokonał. Utwierdził się w przekonaniu, że dobrze postępuje.
Wierzył w konieczność stałego sprawdzania, co dzieje się w hrabstwach Północy – rozumiał też i akceptował powody podjęcia decyzji o wybudowaniu Przesłony. Wątpił, czy jakikolwiek moralista z tych dziwnych, nowych kręgów filozoficznych w jego stanie potrafiłby przekonywująco uzasadnić powstanie zapory. On tez nie umiałby tego uczynić. Wystarczało jednak, że przypomniał sobie, co działo się po okresie Wielkiego Zimna, żeby usprawiedliwił jej istnienie.
Historię powstania Przesłony znał doskonale. Jeżeli w coś zaczynał wątpić, przypominał ją sobie – tak jak teraz.
Wiele dziesiątków lat temu wszystko znowu zaczynało wskazywać, że okres zlodowacenia powtórzy się. Nagły powrót potężnego oziębienia rodził wielkie obawy. Ludzie żyjący na terenach Lasu Ardeńskiego i dalej na północ, w ucieczce przed ponownie nacierającym lądolodem szykowali się do marszu na południe. Niektórzy rozpoczęli wędrówkę, a kilka stanów podjęło walkę z przybyszami.
Pryde po raz któryś z rzędu przypomniał sobie, że wtedy wszyscy w paroksyzmie trwogi połączyli wysiłki i zbudowali Przesłonę, wykorzystując najnowsze zdobycze techniczne, będące w dyspozycji stanów Południa.
Dla Jonathana motywy zbudowania wielkiej zapory nigdy nie budziły wątpliwości. Nie usprawiedliwiał ich, uważając za niemoralne, ale rozumiał.
Nie widział żadnej sprzeczności pomiędzy wiarą w słuszność zamknięcia Przesłoną drogi na południe a tym, że niejednokrotnie zastanawiał się, czy dalsze funkcjonowanie linii zapór jest naprawdę celowe.
Uważał, że istnienie Przesłony nie ma już sensu. Jej utrzymywanie i konserwowanie pochłaniało krocie, o czym wiedział. Najważniejsze dla Jonathana było jednak to, że Przesłona przegradzała dwa odrębne, ludzkie światy.
Jakiś mężczyzna szedł szybko w stronę bramy. Gestem ręki przywołał ogrodnika i wskazał na dwukółkę. Ogrodnik wyciągnął z kieszeni spory klucz.
Pryde sądził, ze w dłuższym odstępie czasu nie da się utrzymać istniejącego stanu. Już teraz wielu ludzi na Południu nie widziało nic złego w tym, że mieszkańcy Północy osiedlą się po drugiej stronie Przesłony. Przypuszczał, że likwidowanie zapór powinno odbyć się częściami, metodycznie i spokojnie. Należało uniknąć nagłej fali migracji, ale ludzie z północnej strony bariery powinni mieć możliwość asymilacji.
Jednakże nie wątpił w konieczność sprawdzania, czy taka migracja jest możliwa i czego można się po niej spodziewać. To ważne zadanie wykonywali tacy ludzie jak on. Pryde czuł dumę, kiedy przypominał sobie estymę, z jaką spotykał się po powrocie z kolejnej misji.
Nie grzeszymy pychą i poczuciem wyższości – myślał. – Nie jesteśmy winni tego, że rozwijaliśmy się szybciej, skokowo prędzej niż ci tutaj. Nie wińmy ludzi dawno zmarłych, że trwożyli się perspektywą zalania falą uchodźców. Zaciskali pięści i zęby na myśl o nowym chaosie, morderczych walkach, niszczenia wszystkiego… Nie jest naszym grzechem, że wykorzystaliśmy posiadaną wiedzę i zasób umiejętności dla zapobieżenia migracji. Nie wińmy się za stworzenie tej wielkiej zapory.
Jonathan w swoim mieście, w przerwach pomiędzy wykonywaniem misji, często odwiedzał świątynię wszystkich religii i modlił się żarliwie. Uważał, ze częste zwracanie się do istoty boskiej umacnia go.
Pisk nienaoliwionych zawiasów wyrwał z zamyślenia człowieka zza Przesłony. Uderzył palcami w obudowę kozła. Miał jeszcze chwilę, żeby skończyć myśl.
W sumie przecież nic się nie stało. Zlodowacenie ustąpiło, powrót fali mrozu nie nastąpił, a ludzie tutaj dają sobie radę – osądził.
Jeden z koni parsknął.
Chociaż na pewno mogliby myć się znacznie częściej – zakończył konstatację.
Ogrodnik otworzył bramę. Wysłannik z Południa trzepnął wodzami konie po grzbietach. Znudzone czekaniem szparko ruszyły naprzód.
***
– Brise, wyłączysz zasilanie zapór. – Beer postawił na stoliku niedopitą szklankę piwa.
Brise wziął butelkę i dolał do pełna. Beer z przyjemnością pił zimne i bardzo smaczne piwo.
– Raspens i jego asystenci zostają na noc. – Otarł wargi. – Nie jedziemy dalej.
– Z jakiegoż to powodu? – Brise potrząsnął głową.
Johann Brise piastował stanowisko nadzorcy nowej stacji i osiedla funkcjonariuszy Przesłony. Służbowo podlegał jednak władzy Benjamina Beera.
– Musisz to zrobić, Johann. I zrobisz. – Beer pociągnął łyczek chłodnego napoju. – Przecież dobrze wiesz, że trzeba wieczorem wyłączać dopływ energii do osiedla, żeby zapewnić funkcjonowanie zapór nocą. Tego oczywiście nie robimy…
Znowu otarł wargi.
– Raspens powiedział, że zostanie do rana – ciągnął cicho. – Zamierza zacząć opracowywać zarys raportu. Jego asystenci wezmą się za kompletowanie i segregowanie danych. Raspens jest pedantem – kontynuował, przypatrując się zawartości szklanki. – Podobnie jak jego ludzie: będą pracowali nawet do świtu, aż nie skończą. Jeżeli osiedle nie będzie miało prądu, ten cały zapatrzony w siebie kontroler zastanowi się, co się dzieje – i łaskawie zechce wyjaśnić ten problem. Asystenci tego buca też się zdziwią, i to bardzo… Szybko zorientują się, o co naprawdę w tym wszystkim chodzi.
Brise poprawił węzeł służbowego krawata. Pokręcił głową.
– Wszystko wybudowaliśmy za zgodą Rady Stanowej.
W jego glosie brzmiała pewność siebie.
Patrzyli na siebie w milczeniu. Brise głośno przełknął ślinę, zaczął jednak mówić dalej.
– Prawdą jest, że Rada wyrażała zgodę częściami, często po fakcie, ale wyrażała. – Ton głosu brzmiał hardo. Wzruszając ramionami, otworzył kolejną butelkę. – Kontroler stanowy nie zakwestionuje decyzji Rady, wiesz o tym – zakończył, uśmiechając się kpiąco.
Beer westchnął. Jedynym haustem dopił piwo.
– Brise, nie możesz przecież być aż tak głupi…
Postawił szklankę na stole.
– Wiem, że wyraziła! – podniósł głos. – Ale nie wyrażała zgody na budowę prywatnych domów. Jeżeli w końcu wyraziła, choć nie za darmo, stwierdziła, że zasilanie w energię i pozostałe sprawy załatwią właściciele. Na swój koszt, Johann.
Splunął na podłogę.
– Zabrałeś się za to w swoim pięknym, nowym domeczku? – w glosie Beera zabrzmiało szyderstwo.
– Chyba będę musiał zacząć. – Głos Johanna Brise brzmiał teraz niepewnie.
– Tak… – Beer bębnił palcami po stole. – Będziemy musieli zacząć, i to prędko. Ja, ty, pozostali. Zastanowimy się też nad wpisami do dzienników zużycia energii. Jednakże dzisiaj – Beer patrzył prosto w oczy nadzorcy stacji – wszystko musi grać. Raspensowi żadne dziwne spostrzeżenia nie mogą przyjść do głowy.
– Dobra. – Zdecydował się Brise. – Masz rację, Ben. I tak przy tej całej Przesłonie od dawna nie widziałem nawet psa z kulawą nogą. Nie wiem, po co to jeszcze utrzymujemy. To nie ma sensu.
Założył czapkę na głowę.
– Na wszelki wypadek przełączę linę zasilania od razu. Możliwe, że ten gnój zażąda jeszcze jakiś wyjaśnień. Mogę nie dysponować czasem.
– Czy istnienie Przesłony ma sens, zależy od tego, jak do tego podejść. – Szef odcinka przyjrzał się uważnie nadzorcy. – Dla nas, dostawców sprzętu, różnych firm i wielu członków Rady jej istnienie jest jak najbardziej uzasadnione. Człowieku, pamiętaj o tym. I zakarbuj w swojej pustej głowie, że potrzebujemy meldunków o próbach sforsowania zapór.
Także wstał. Starannie obciągnął mundur.
– Musiałem trochę nakłamać – stwierdził lekkim tonem w odpowiedzi na pytające spojrzenie Johanna Brise.
***
Elmer bez trudności dotarł do Przesłony.
Bardzo niewiele się zmieniło, co początkowo go zdziwiło. Szybko zrozumiał, że strażnicy Przesłony, a sądził, że tacy nadal są, wycinają drzewa i krzewy, żeby za bardzo się nie rozrosły. Niektóre druty pierwszej linii zapór mocno już przerdzewiały, inne natomiast lśniły blaskiem nowości. Grant osiągnął cel wczesnym popołudniem i do zmierzchu pozostawało jeszcze sporo czasu.
Starego farmera trochę martwił pies. Rufus dobrze znosił trudy podróży. Biegał, jeżeli chciał, a potem przemierzał szlak leżąc we wnętrzu dwukółki, z zaciekawieniem wszystko obserwując. Teraz stal się niespokojny – Grant sądził, że podniecał się zupełnie nowymi zapachami, śladami i tropami zwierząt. W trakcie postojów Elmer musiał przywiązywać zwierzaka do szprychy koła.
Grant zatrzymał się jakieś sto jardów od wysokiej zapory z drutu kolczastego. Wyraźnie widział izolatory na pionowych słupach. Wiedział, że przez tę plątaninę stali płynie prąd elektryczny.
Na pewno jednak mógł ją przeciąć. Sądził, że bez trudności – jeżeli tylko będzie uważał.
Ściągnął cugle. Konie posłusznie stanęły. Schwycił psa za obrożę i zmusił do zeskoczenia na ziemię. Założył długą smycz i starannie przewiązał przez obejmę dyszla. Wyciągnął szczypce i rękawice powleczone grubą warstwą gumy.
Pracował szybko. Przy cięciu drutów nie widział drobnych, charakterystycznych iskier. Nie czuł łaskoczącego mięśnie przenikania impulsów prądu. Doszedł do wniosku, ze chyba jednak metal nie jest pod napięciem.
Śmiało przeszedł przez wyrwę i zabrał się do pracy przy drugiej zaporze. Czul się bardziej pewnie, wiec poszło mu znacznie szybciej.
Wolnym krokiem przekroczył następny wyłom.
Pomyślał, że to na razie wystarczy. Chciał spokojnie przyjrzeć się kolejnej liniii zastanowić się, jak ją pokonać – pewnie przez wysadzenie słupa przy pomocy ładunku prochowego, przymocowanego do bardzo długiego drąga. Musiał to zrobić sam, bez towarzystwa Rufusa.
Wrócił do bryczki. Na ostatnim odcinku szlaku, w odległości zaledwie dwustu jardów zapamiętał dobre miejsce na urządzenie obozowiska. Wsadził psa do wnętrza dwukółki, mocno trzymając smycz. Zawrócił wóz. Po przejechaniu kilkudziesięciu jardów uznał, że wilczur, tak jak zwykle, będzie truchtał przed zaprzęgiem.
Rufus miał zupełnie inne zdanie.
Kiedy znalazł się na ziemi, odwrócił się i żwawo pobiegł w stronę Przesłony. Wygięty w łuk, bujnie owłosiony ogon falował na lewo i prawo. Pies szczekał urywanie, jakby dając znać, ze ma do załatwienia coś niezwykle pilnego.
Grant wściekle szarpnął wodzami, zawracając w miejscu dwukółkę i zmuszając konie prawie do cwału. Krzyczał ochryple, chcąc, żeby pies się zatrzymał. Nie mógł znieść myśli, że za parę minut Rufus zmieni się w kawał pieczonego mięsa i śmierdzącej sierści. Puls farmera bił jak oszalały.
Zwierzę nie zwracało na niego uwagi. Biegło prosto jak strzała, aby zobaczyć i obwąchać coś, co przyciągnęło jego uwagę. Zaledwie raz Rufus odwrócił łeb, sprawdzając, czegoż chce Elmer. Coraz to wolniejszym, ale nadal szybkim kłusem minął pozostałe linie zapór. W końcu zatrzymał się przed kępą wyrośniętych traw.
Grant, zacinając batem konie, w ogóle nie zastanawiał się, co robi – po prostu gonił swojego psa. Ścigał wielkiego, wyrośniętego mieszańca wielu ras, o gęstym futrze w różnych odcieniach brązu, żółci i szarości. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak bardzo go lubi i jak mocno przyzwyczaił się do obecności zwierzęcego towarzysza.
W głębi umysłu Granta przewijała się wątła myśl, dodająca jednak odwagi, że jeżeli Rufusowi nic się nie stało, tak samo będzie w jego przypadku. Elmera nękało też podświadome pytanie, czego właściwie tak zawzięcie szuka wilczur, chociaż zdawało mu się, że zna odpowiedź.
Sześćset jardów dalej, raz za razem soczyście spluwając na ziemię, stwierdził, że przeczucie go nie myliło.
Przyczyną ucieczki Rufusa stał się jeż – dawno temu musiał go wyczuć. Psisko uwielbiało wyszukiwać w lesie kolczaste, żwawo poruszające się kłębuszki igieł. Rufus stał teraz przed szarą, małą bryłką najeżonych we wszystkich kierunkach długich kolców. Chrypliwie poszczekując, niepewnie wyciągał do przodu łapę, jakby chciał się bawić, lecz zaraz ją cofał.
Grant otarł mokre od potu czoło. Odetchnął głęboko. Zakładając smycz pomyślał, że przejście przez Przesłonę jednak wcale nie przedstawiało specjalnych trudności.
Czule pogłaskał psa po karku.
***
– Przyniosłem do pokazania trzy naprawdę dobre garnitury, panie Banks.
– Tak? – w głosie wysokiego mężczyzny nie zabrzmiało zaciekawienie. Wpatrywał się w szachownicę, umieszczoną pośrodku kwadratowego stołu.
Pryde zobaczył, jak z widocznym wahaniem podnosi jedną z figur – gońca.
Osądził, że Banks nie jest do końca zdecydowany, czy ruch laufrem będzie dobrym posunięciem.
– Zwykle zlecam szycie garniturów na miarę. – Banks ze zniecierpliwieniem machnął ręką, jakby opędzał się od natrętnego owada. Nie odwrócił głowy.
Z wyrazem skupienia na twarzy, trzymając w górze wziętą przed chwilą figurę, wpatrywał się w czarne i białe pola.
– To dobry i wygodny sposób – dodał po chwili. – Ma się to, czego chce.
Pokręcił głową. Postawił gońca tam, gdzie stal poprzednio.
– Te garnitury mogą cię zainteresować, Geoffrey – gawędziarskim tonem stwierdził Pryde. – Bo przecież jest prawdą, że nazywasz się Geoffrey Stephen Banks?
Banks szybkim ruchem odwrócił się w stronę Jonathana.
Pryde zauważył, ze Banks ma duże oczy o zielonych tęczówkach.
– Kimże jesteś? – zapytał Geoffrey, uważnie przyglądając się człowiekowi po drugiej stronie szachownicy.
– Tutaj noszę nazwisko Pryde. Jonathan Pryde. – Przybysz z Południa uśmiechnął się lekko. – Jestem człowiekiem zza Przesłony.
Zręcznym ruchem powiesił na uchylonych drzwiach od werandy przyniesione garnitury i usiadł naprzeciwko Banksa.
– Zgłębiam na Północy tajniki zawodu domokrążcy i obwoźnego handlarza – dodał po chwili zastanowienia. – Nieźle mi idzie.
Banks patrzył na niego w milczeniu. Szczupła, nadal młodzieńcza twarz nie wyrażała żadnych uczuć.
– W rzeczywistości jestem prawnikiem. Po drugiej stronie zatrudnili mnie w urzędzie stanowym – rzeczowym tonem stwierdził Jonathan. – Niestety, na dość miernym stanowisku. Pocieszam się myślą, że jeszcze wszystko przede mną.
Położył ręce na stole.
Banks zauważył, że Pryde ma duże, czyste dłonie o starannie utrzymanych paznokciach. Nadal przyglądał się uważnie człowiekowi, który jako jedyny, obok niego samego, znal jego drugie imię.
Pomyślał, że Pryde jest prawie tak wysoki jak on, ale chyba chudszy. Gładkie, ciemne włosy zaczesywał na bok. Szczupłą, starannie ogoloną twarz wydłużały sporej długości gęste baczki. Nosił okrągłe okulary w metalowej oprawie.
– Przyjąłem propozycję przeprowadzenia kilku misji. – Pryde również uważnie wpatrywał się w Banksa. – Naprawdę dobrze za nie płacą, a ja mam rodzinę na utrzymaniu. Żonę bardzo ucieszył przypływ znacznej ilości gotówki.
Pokiwał głową.
Banks wpatrywał się w milczeniu w nieoczekiwanego gościa.
– Poza tym – Pryde niespodziewanie się uśmiechnął – chyba polubiłem to nowe zajęcie.
Zaczął lekko pukać palcami w blat.
– Dodatkowe zajęcie – dodał po chwili zastanowienia.
– Czegóż chcesz? – Banks wziął do ręki bierkę szachową: pionka. Zdecydowanym ruchem przesunął go o dwa pola. – Jutro załatwiamy ważną sprawę, więc nie mam czasu na długie pogawędki.
W głosie zabrzmiała nuta zniecierpliwienia.
– Chcemy, żebyś wrócił do domu, Geoffrey. – Pryde poprawił okulary.
– Kimże tam byłem? – Banks założył długie ręce z tylu głowy.
Znowu uważnie wpatrywał się w twarz Jonathana Pryde’a.
– Fizykiem. – Głos Pryde’a brzmiał beznamiętnie. – Bardzo zdolnym fizykiem. Specjalnie nie znam się na tej gałęzi nauki, ale wiem, że miałeś wielkie perspektywy.
Zatarł dłonie.
– Nadal je posiadasz – stwierdził z naciskiem. – Wielu twierdzi, że możesz stać się gwiazdą nauki. Wielką gwiazdą, z należnymi apanażami i zaszczytami.
– Wiem – Banks pokiwał głową.
Przeniósł wzrok na szachownicę.
– To znaczy, wiem, że kiedyś byłem fizykiem – dodał, pocierając czubek nosa. – Niedawno przypomniałem sobie różne wzory. Teraz przychodzi mi to bez wysiłku. Przypomniałem tez sobie, że na drugie imię mam Stephen. Z tego powodu rozmawiam z tobą.
Zamilkł na chwilę.
– Kim stanę się tam, na Południu, jeżeli powrócę? – Banks nadal uważnie wpatrywał się w figury szachowe.
Pryde odruchowo znowu zabębnił palcami po stole. Przerwał natychmiast, wiedząc, że nie jest to właściwy gest – mógł zostać odczytany jako wyraz niepewności albo zniecierpliwienia.
Pomyślał, że jak na razie, wszystko idzie dobrze. Zachowywał się sposób wpojony podczas szkolenia przed pierwszą misją. Mówił spokojnym, cichym, ale zdecydowanym głosem. Położył ręce na stole, aby Banks widział je wyraźnie – leżące, nieruchome dłonie uspokajały rozmówcę. Stanowiły oznakę pokojowych zamiarów, wzbudzającą zaufanie. Pryde nie musiał używać okularów, lecz tutaj często je nosił. Nie polepszały ostrości widzenia, bowiem zamiast soczewek w oprawce umieszczono zwykle szkło. Ludzie, przygotowujący misję uważali, że noszenie okularów ułatwia nawiązywanie kontaktów.
Najważniejsze było coś innego – wciągnął Banksa do rozmowy. Zainteresował, co mogło okazać się niełatwe. Pryde spodziewał się, że teraz wszystko pójdzie gładko.
Uśmiechnął się w głębi ducha na przypomnienie wcześniejszych przypuszczeń – chyba się potwierdzały.
– Będziesz pracował w jednym ze stanowych konglomeratów naukowych.
Znowu poprawił okrągłe binokle gestem, sugerującym namysł i skupienie. Przed misją kilka razy trenował przed lustrem niepewne poruszanie okularami, żeby wypadało przekonywująco.
– Niewielu tam zatrudniają – kontynuował cicho, jakby zwierzał się z jakiejś tajemnicy. – Trzeba być kimś naprawdę zdolnym, żeby trafić do konglomeratu. Wielu się stara o takie zajęcie i nic im nie wychodzi. A mnie, pomyśl tylko, specjalnie wysłano, żeby ciebie tam ściągnąć.
Ocenił, że idzie mu coraz lepiej.
– Wielki prestiż i wielkie perspektywy, Geoffrey – dodał z naciskiem.
Nie akcentował specjalnie zgłosek – wypowiedział słowa szczerej prawdy.
– Może zajmiesz się badaniami nad radiacją – ciągnął ostrożnie. – Wiesz, w tej akurat dziedzinie już dawno wyprzedziliśmy dokonania ludzi przed Wielkim Chłodem. Ich dawne kuchenki mikrofalowe są niczym w porównaniu do tego, czym teraz dysponujmy. Są jak płomyk świecy przy żarze hutniczego pieca.
Przybysz z Południa nie zdradzał żadnych sekretów, bo na Północy wszyscy doskonale znali morderczą moc zapór Przesłony. Szczupły człowiek z okrągłymi binoklami sądził jednak, że ten problem powinien zaintrygować umysł Banksa – i pobudzić jego ciekawość.
Pryde przygotowywał się do rozmowy z młodym fizykiem. Użyte porównanie wpadło mu kiedyś do głowy, a teraz czuł zadowolenie, że tak zręcznie je sformułował.
Banks bezdźwięcznie poruszył kilka razy wargami. Niespodziewanie przemówił silnym i pewnym głosem:
– Zastosowałem gambit hetmański Laskera, użyty w grze przeciwko Casablance. – Uśmiechnął się. – Nigdy o tym nie czytałem: po prostu już go pamiętam.
Czułym gestem przetarł palcem rant szachownicy.
– Nie. – Ton głosu zabrzmiał tak samo stanowczo. – Nie wrócę tam. Nie wrócę z tobą, Pryde, na Południe. Muszę opowiedzieć Adrienowi Savigny’emu o tej rozmowie. Dzisiaj go tu nie ma, ale zrobię tak jutro. Będzie więc lepiej, Jonathanie – człowiek grający sam ze sobą w szachy westchnął – jeżeli jeszcze dzisiaj, i to szybko, wyruszysz w powrotną drogę.
Odchylił się na krześle i skrzyżował ręce na piersiach.
– Na pewno Savigny zechce z tobą porozmawiać. – Banks lekko się uśmiechnął. – Dla ciebie ta rozmowa może okazać się trudna.
Pryde otworzył usta. Chciał rozwinąć zaczętą przed chwilą myśl. Zamierzał opowiedzieć, jak żyje się na Południu – poinformować, jak wszystko tam różni się od życia po drugiej stronie Przesłony. Przypomnieć sprawy oczywiste i wydobyć je z mroku utraty pamięci.
Nawet nie zaczął. Banks przerwał pierwsze słowa zdecydowanym, przeczącym gestem dłoni tuż przed nosem Jonathana.
Przez chwilę Pryde’a ogarnęło poczucie lęku. Ręce Banksa wróciły jednak z powrotem do skrzyżowanej pozycji na torsie.
Rozpoczął jeszcze raz.
– Geoffrey, musisz i powinieneś powrócić na Południe. Różnimy się od was znacznie, wyprzedzając o kilka pokoleń. Cztery, może nawet pięć… Ponad sto lat różnicy, a ona pogłębia się w naturalny sposób. Nasze życie jest nieporównywalne z tym, co czeka ciebie tutaj – zrozum to.
Banks zaczął się śmiać. Jego śmiech brzmiał dźwięcznie, beztrosko, wyrażając głębokie uczucie rozbawienia.
– Muszę wrócić? Stawiasz jakieś warunki? Ty, wędrowny handlarz, człowiek, nie mający nawet klanu?
Przetarł załzawione od śmiechu oczy.
– Opamiętaj się. – Banks znowu zaśmiał się szyderczo. – Nie kazałem cię związać, bo możesz być moim ziomkiem. Przestrzegamy tego tutaj, więc rozmawiam uprzejmie.
W głosie Banksa zabrzmiał wyraźny ton pogardy.
– Powiedz, czemu chcesz tutaj zostać? – po chwili milczenia zapytał Jonathan.
W jednej chwili zrozumiał, że jego starania są daremne. Młodego fizyka po prostu nie interesowało to, co chciał powiedzieć.
Nie czuł rozczarowania. Wykonał powierzone zadanie i dotarł do Banksa. Zaproponował, co miał do zaoferowania. Sądził, że Geoffrey będzie chciał wiedzieć, jak żyje się na południu, a on mu to przedstawi – i przekona do powrotu.
Stało się inaczej. Banks zadecydował o tym w okamgnieniu.
Pryde jednak pragnął zrozumieć, dlaczego młody fizyk podjął taką decyzję.
– Żyję tutaj, Pryde – odpowiedział z naciskiem Banks. – Znam i rozumiem to życie. Lubię je…
Marzycielsko się uśmiechnął.
– Całe moje świadome istnienie – mówił teraz z widocznym namysłem – upłynęło na Północy. Pragnę poznać swoją przeszłość i czynię sporo, żeby wróciła mi pamięć, ale dlatego, że ta ułomność mnie drażni. Po drugiej stronie musiałbym zaczynać od początku. Znowu uczyć się wszystkiego – obyczajów, historii, sposobu postępowania. Byłbym, myślę, kimś obcym. To przecież jest takie oczywiste… Nie wiem nawet, czy bycie naukowcem w tym konglomeracie mnie interesuje.
Potrząsnął głową.
– Chyba nie. Nie czuję do tego żadnej chęci.
Widać było, że zastanawia się nad dalszymi słowami.
– Zrozum, Jonathanie – po prostu nie mam punktu odniesienia. Perspektywa, którą przedstawiasz, jest dla mnie ciemną liczbą, nie do oszacowania. To tylko zaklęcie… Po wtóre, wiesz chyba, że mam ściśle logiczny umysł. Wszystko, co sobie przypomnę, wykorzystam tutaj – w istocie rzeczy, to prawie to samo.
Pryde i Banks przyglądali się sobie w milczeniu.
– Powiedz jeszcze, jak to się stało, że straciłem pamięć. Co właściwie miałem tutaj robić? – Banks szybkim ruchem wstał z krzesła.
– Wypadek… – Pryde także się podniósł. – Coś zadziałało nie tak. Może sam popełniłeś jakiś błąd. Przeżyłeś, ale straciłeś pamięć: tak sądzimy. Miałeś tutaj rozejrzeć się i ocenić możliwości rozwoju technicznego. Chyba propozycja wyprawy spodobała ci się, bo wcale nie musiałeś tego robić. Nie musiałeś tego czynić, Geoffrey – dodał z naciskiem – z twoim umysłem i wiedzą.
Pryde zdjął okulary z nosa. Włożył do metalowego pudełka, wyjętego z kieszeni marynarki. Nie lubił nosić binokli – tak określano na Północy okulary i Jonathan o tym pamiętał. Teraz stały się niepotrzebne.
– Zajmowałeś się tylko moją sprawą, ziomku z Południa? – Banks przesiadł się na drugą stronę stołu, w miejsce, gdzie przed chwilą siedział przybysz.
– Oczywiście, że nie. – Pryde potrząsnął głową.
Wiedział, że powinien zakończyć rozmowę. Nastrój Banksa mógł się zmienić, co rodziło potencjalne niebezpieczeństwo. Musiał jednak przerwać wymianę zdań w sposób naturalny.
Podszedł do drzwi werandy. Zdjął wiszące garnitury.
– Głównie badam strukturę klanową. Oceniam też postęp techniczny. Powiązania społeczne są jednak dla nas bardziej istotne. Wiesz, warunkują ludzkie zachowania.
Stał już blisko wyjścia z pokoju.
– Na Południu, na samym początku, historia toczyła się tak samo. – Pryde otworzył drzwi. – Ludzie wspierali się wzajemnie. Czuli się bezpiecznie, mając rodzinę, coraz rozleglejszą – wielu ziomków, powiązanych ze sobą. To się jednak szybko skończyło. Myślę… – Pryde zawahał się – że klany hamują tutaj postęp. Jest to jednak tylko hipoteza.
– Jest wielu takich wysłanników jak ty? – z ciekawością zapytał Banks.
Pryde pomyślał, że jednak Geoffrey próbuje dowiedzieć się czegoś więcej o ludziach i sprawach świata, do którego nie chciał powrócić.
Jonathan nie sądził, aby jeszcze raz pojawił się na Północy. Banks wiedział, kim jest. Jutro, a może nawet dzisiaj, dowie się o tym znacznie więcej osób. Oznaczało to, że kończy ostatnie zadanie.
Może z tego powodu odpowiedział szczerze:
– Wcale nie. Jest nas niewielu – po prostu nie ma chętnych. Nie mamy armii, tak jak i u was, na Północy. Są strasznie drogie w utrzymaniu. Mamy za to Przesłonę. Musimy jednak wiedzieć, co się tutaj dzieje, więc badają to ludzie tacy jak ja.
Coś nagle przyszło mu do głowy: dziwna zachcianka, może, jak ocenił, objaw sympatii do człowieka, wpatrującego się w szachownicę.
– Weź to, proszę. – Pryde położył na stole jeden z trzymanych na ramieniu garniturów. – Naprawdę będziesz w nim dobrze wyglądał: znam się na tym. Pamiątka po spotkaniu z człowiekiem z drugiej strony tego samego świata…
Uśmiechnął się lekko w odpowiedzi na zdziwione spojrzenia Banksa.
Wychodząc z pokoju, Pryde czuł przepełniające go uczucie zadowolenia. Teraz dopiero w pełni uświadomił sobie, że chcąc czy nie chcąc, musi uciekać na Południe –i to jak najszybciej.
To przecież jest takie oczywiste – stwierdził. – Tak samo oczywiste jak powody, dla których Banks nie chciał powrócić do domu.
Uznał, ze może właśnie ta wcześniejsza, nie do końca sprecyzowana myśl spowodowała, że podarował jeden z garniturów.
Po prostu Banks – myślał Pryde – sam o tym nie wiedząc, wyświadczył mi wielką przysługę.
***
Gąszcz danych – zastanawiał się Raspens. – Nieprzebrany bezmiar danych…
Jego trzej asystenci, stojąc przy terenowym samochodzie, nadal segregowali pakiety zestawów informacji. Tak jak Raspens, pracowali do późna w nocy.
Mnóstwo odczytów wskaźników, wielość zestawów i wykazów. Trudna do ogarnięcia piramida wiedzy – kontynuował rozważania. – Po prostu – swoim ogromem kryje najważniejszy problem. Oszukują mnie…
Doszedł do wniosku, że to spostrzeżenie jest kluczem do wyjaśnienia nurtujących go podejrzeń.
– Zaczniemy od miejsca, w którym skończyliśmy wczoraj?
Głos Beera brzmiał rześko. Miał wypoczętą, świeżo wygoloną twarz.
– Tak. – Raspens pokiwał głową. -– Dla porządku tak zrobimy: zamierzam jeszcze coś wyjaśnić. Obiad rzeczywiście okazał się wspaniały.
– Dość często polujemy na dziki… – Beer szeroko się uśmiechnął. – Tak jak powiedziałem, omijają Przesłonę szerokim lukiem. Mają stałe siedliska, wiec łatwo je ustrzelić.
Raspens niezobowiązująco chrząknął. Polowania na odyńce nie interesowały go – nie cierpiał zabijania zwierząt. Nadal myślał o tym, że może ta wielość informacji, tak ochoczo dostarczanych, kryje w sobie wyjaśnienie narastającego w nim przeświadczenia, że funkcjonowanie Przesłony wcale nie jest takie, jakim być powinno.
Poczuł się raźniej. Miał nadzieję, że dotrze do prawdy.
Nie zauważył, że Beer znacznie wcześniej dał znak głową Johannowi Brise, wskazując dłonią miejsce, do którego mieli się udać.
***
Stary farmer nie za bardzo wiedział, gdzie teraz jechać. Niepewność spowodowała przypływ złego nastroju. W dodatku piasty dwukółki piszczały na nierównym terenie i wyglądało, że koła mogą stracić stabilność, a to oznaczało pracochłonną konieczność wymiany łożysk.
Grant zakonotował w pamięci, że podczas południowego popasu musi zdjąć koła i je przesmarować.
Z trudem przejechał nierówny teren za ostatnią linią zapór. Parę razy zsiadał i popychał dwukółkę, grzęznącą w jakiś dziurach i wykopach. Sądził, że stanowiły pozostałości dawnych dołów i rowów, chroniących strzelców Południa, odpierających ataki ludzi Północy.
Z lękiem, prowadząc zygzakiem dwukółkę, mijał rozsiane po całym terenie grupy lejkowatych urządzeń, pokrytych nalotem mchu. Ich otwarte wyloty sterczały nisko nad ziemią. Z trwogą spoglądał na piramidalne w kształcie, metalowe konstrukcje, sterczące parę jardów nad ziemią – zapomniał, że istnieją. Ich widok przypomniał mu, jak daleko potrafią wyrzucać strugi płomienia. Albo wiązki przeraźliwie jasnego światła, jak chirurgiczny skalpel, tnącego ciało na kawałki. Przejeżdżał obok ze strachem, zastanawiając się, czy i teraz ktoś ich nie uruchomi.
Jednak nic się nie stało.
Powinien o nich pamiętać, ale mijając w pogoni za psem kolejne linie zapór, nie przypomniał sobie, ze mogą go zmienić w płonący szczątek człowieka.
Jadowicie splunął, widząc ciemne otwory strzelnic w zarośniętych zielskiem niskich budowlach, ledwie wystających ponad grunt. Dobrze pamiętał różnokolorowe strumienie pocisków, wypluwanych przez automatyczne karabiny. Przeszywały ciała towarzyszy na wylot, zbierając w jednostajnym terkocie żniwo śmierci. Bał się, czy nagle znowu się nie odezwą,
Pies wyczuwał kiepski humor pana. Potulnie siedział z tyłu dwukółki, pilnie obwąchując przednie łapy. Wielkie kły i różowy jęzor starannie usuwały z sierści coś, co Rufusowi niespecjalnie się podobało. W końcu mieszaniec dwa razy ziewnął i wyciągnął się wygodnie. Zasnął, pochrapując donośnie.
Utrudzony podnoszeniem i popychaniem wozu Grant dotarł wreszcie do wąskiego duktu. Zatrzymał dwukółkę obok trzech metalowych skrzyń, osadzonych na ceglanych słupach. Pomyślał, że we wnętrzu kryją pewnie jakieś urządzenia pomiarowe.
Rozglądał się, ale nie potrafił określić kierunku, wiodącego do ludzkich siedzib. Po prostu przyglądał się leśnej drodze z głęboko odciśniętymi śladami opon. Spostrzegł tylko, że są znacznie szersze od tych, które widywał w rodzinnych stronach.
Pies obudził się, zeskoczył i skręcił w prawo. Raźnym truchtem pobiegł przed siebie.
Grant ruszył za nim. Uznał, że jeżeli Rufus zmierza w tę stronę, wie, że prowadzi do ludzkich siedzib.
Poczuł, że opuszcza go zły nastrój. Zaczął pogwizdywać melodię, często śpiewaną w czasach młodości – nucił ją przed szturmem oddziału rodzinnego klanu na Przesłonę.
Wiedział, że ktoś, kto ją tutaj usłyszy, pewnie od razu zrozumie, kim jest, ale się tym w ogóle nie przejmował.
***
Jonathan Pryde osądził, że zbliża się do granicy kolejnego hrabstwa. Miał pewność, że opuścił już Domenę Nad Potokiem.
Jechał polnymi drogami, umożliwiającymi dojazd do pól, łączącymi i krzyżującymi się ze sobą. Biegły w różne strony – jeżeli jednak ktoś wiedział, jak się nimi poruszać, mógł dojechać tam, gdzie chciał, omijając ubite szutrem trakty i pokryte smołówką drogi.
Wczoraj, przed udaniem się do domostwa Adriena Savigny, odwiedził miasteczkową łaźnię. Wykąpał się, więc czuł się całkiem dobrze.
Powinien teraz trafić na skrzyżowanie z szerokim szlakiem, skręcić w najbliższy polny gościniec i znowu zmierzać na południe.
Zabrał niewielki zapas żywności. Wziął też na pamiątkę dwa ostatnie garnitury. Resztę rzeczy zakopał po drodze, a łopatę cisnął do stawu.
Dwukrotnie przeczytał kartkę papieru w gumowanym pokrowcu, zaszytą pod podszewką marynarki, choć dobrze pamiętał, co na niej zapisano. Zawierała spis kilku miejsc, w których ukryto race sygnałowe i pistolety służące do ich wystrzeliwania, a także opisywał proces przejścia Przesłony i zasady bezpieczeństwa. W niektórych z tych miejsc dodatkowo jeszcze umieszczono radiostacje. Teraz jednak Pryde nie używał nadajnika i nie musiał go zabezpieczać dla następnych emisariuszy.
Na wybranym odcinku o określonej godzinie powinien wystrzelić we właściwej kolejności trzy rakiety i czekać, aż przybędą strażnicy. Gdyby się spóźniali, musiał w godzinnych odstępach powtarzać odpalanie rac. Trzy powtórzenia dawały gwarancję, że obserwatorzy po drugiej stronie je zauważą.
Kartkę spalił, a pokrowiec wyrzucił. Zaszył z powrotem marynarkę, żeby rozpruta podszewka nie wprawiała go w zły nastrój.
Znał drogę, bo pokonywał ją już kilka razy. Wiedział, że samochodem przebyłby ją znacznie szybciej, ale jego użycie rodziło kłopoty – auto zwracało uwagę. Zbliżając się do Przesłony, musiałby je pozostawić, a na pewno wzbudziłoby zainteresowanie. Poszukiwano by też właściciela, co mogło w dłuższej perspektywie okazać się niebezpieczne.
Dwukołowy wóz Pryde zamierzał porzucić gdzieś pod drzewem – stojąca na polu dwukółka nie powinna wzbudzić zainteresowania. Jonathan często widywał drewniane fury, tkwiące pośrodku rędzin ziemi: nikt nie zwracał na nie uwagi. Puszczone wolno konie dawały sobie radę same, bez ludzkiej pomocy.
Automobilu – pomyślał. – Automobilu. Posługuj się słowami tutaj używanymi.
Po chwili przypomniał sobie, że nie musi już się tym przejmować.
Wzdłuż polnej drogi gęsto rosły drzewa owocowe. Przeważały jabłonie, przedzielone grubopiennymi czereśniami. Po owocach czereśni pozostały tylko leżące na ziemi pestki, ale wisiało jeszcze mnóstwo jabłek o delikatnym, słodkim miąższu.
Pryde rano zerwał kilkanaście owoców. Przetarł je starannie chusteczką i co pewien czas zjadał, rozkoszując się ich smakiem.
Serie strzałów zabrzmiały ogłuszająco.
Skrzyżowanie zatarasowały trzy samochody i traktor z przyczepą. Jonathan wstał, chcąc dokładnie zobaczyć, co się dzieje.
Ciągnik najwidoczniej wjechał na rozjazd, uniemożliwiając przejazd sporemu furgonowi towarowemu. Inny samochód, jadący z tyłu, stanął w poprzek drogi, zamykając kleszcze pułapki, a trzecie auto odcięło małej ciężarówce możliwość skręcenia w bok. Sporej wielkości drabiniasty wóz, załadowany belami słomy, zamykał drogę ucieczki przez pole.
Kilku mężczyzn w czapkach stało z boku furgonu, opierając wysoko uniesione ręce o wysoką burtę. Kilku innych, poruszając się żwawo, wynosiło z wnętrza ciężarówki jakieś skrzynki i worki. Na ziemi, tuż obok szeroko otwartych tylnych drzwi, leżał nieruchomo mężczyzna z ręką wyciągniętą w bok.
Nie ruszał się.
Jeden z ludzi, przenoszących niewielką skrzynkę, położył ją na ciele człowieka leżącego w piachu. Mówił coś do wysokiego, szczupłego mężczyzny o nieco zbyt długich, jasnych włosach.
Pryde bez trudu rozpoznał wysportowaną sylwetkę i i młodzieńczą twarz Geoffreya Banksa. Wiedział także, kim jest rozmówca, bo kiedyś sprzedał mu gustowną marynarkę i chwilę z nim rozmawiał – patrzył na Kemala Hovercrafta, zbrojmistrza klanu.
Dopiero teraz Jonathan zdał sobie sprawę, że jego zaprzęg spokojnie zmierza naprzód. Konie nie przestraszyły się strzałów i lekkim kłusem kroczyły przed siebie. Znajdował się bardzo blisko skrzyżowania.
Hovercraft odwrócił się na pięcie, słysząc rżenie perszerona, teraz zaniepokojonego dziwnym ruchem na drodze. Mierzył spokojnie. Cztery kule z maszynowego pistoletu z sierpowym magazynkiem trafiły Jonathana prosto w pierś.
Pryde zwalił się na ziemię jak kłoda. Nie mógł się ruszyć, chociaż bardzo tego chciał. Mógł zrobić tylko jedno – patrzeć w górę, na rozłożystą gałąź jabłoni i zwisające owoce.
Widział, jak ciemnoczerwone jabłko spada na drogę, trafiając w kamień. Z zdziwieniem obserwował, jak dojrzały owoc zamienia się w bezkształtny, rozkawałkowany kawałek miękiszu.
Kiedy Banks i Hovercraft podbiegli do bryczki, Pryde jeszcze żył. Szeptał coś cicho. W jego oczach malowało się zdziwienie.
Geoffrey Banks nachylił się nad nim. Usłyszał, że Jonathan powtarza parę zdań:
– Byłem przecież taki ostrożny. Hrabstwa, galony, mile, jardy, buszle, automobil. Hrabstwa, galony, mile, jardy, buszle, automobil. Byłem zawsze taki ostrożny…
Banks nie mógł zrozumieć, co właściwie chciał powiedzieć Jonathan Pryde.
Szkliste już oczy człowieka zza Przesłony nadal odbijały widok gałęzi, obciążonych pięknymi okazami jabłek.
***
Elmer nie potrafił jasno określić, dlaczego wyruszył w podróż za Przesłonę. Zastanawiał się nad tym, jadąc leśną drogą, prowadzącą nie wiadomo gdzie. Nie przejmował się – w końcu gdzieś musiał dotrzeć, a on miał czas.
Pies truchtał kilka metrów przed końmi, machając ogonem.
Teraz też Grant nie potrafił sprecyzować, dlaczego się zdecydował na wyprawę. Dawno temu, kiedy jako młody chłopiec wraz z innymi szturmował Przesłonę, uważał, że ludzie jego klanu odniosą sukces, jeżeli tylko będą wytrwali, cierpliwi i konsekwentni. Oddział Granta szybko poszedł w rozsypkę. Elmer nie potrafił tego zrozumieć.
Grant, wtedy jeszcze niedorostek, uciekł z domu, zabierając świadectwo urodzenia starszego brata, dawno zmarłego. Nikt nie sprawdzał dokładnie metryki chrztu, tym bardziej, że Grant był wyrośnięty i silny jak na swój wiek.
Może teraz chciałem udowodnić, że to ja miałem rację? – zastanawiał się, na przemian to ściągając, to popuszczając lejce, aby konie szły środkiem duktu.
W pamięci Elmera ciągle kołatało się też wspomnienie dwóch kuzynów, zaledwie o kilka lat starszych. Opiekowali się nim podczas marszu i przygotowań do ataku. Grant dawno zapomniał, jak wyglądali. Przypominał sobie tylko, że jeden miał pucułowatą twarz, a drugi bardzo jasne, zaczesane na bok włosy. Wtedy i teraz stary farmer nie wiedział, w jaki sposób byli z nim spokrewnieni. Jednakże dobrze pamiętał, że troskliwie się nim zajmowali, dawali dodatkowe racje chleba, okrywali podczas snu zdobytym płaszczem. Jeden ofiarował nawet puszkę dżemu, kiedy zaczęły się kończyć zapasy żywności. Nie skąpili papierosów, będących rarytasem. Obaj, tak jak wszyscy, mieli pewność, że pokonają Przesłonę – uciekną przed nadciągającym zlodowaceniem, a przedtem otworzą drogę dla innych. Spaleni żywcem, zginęli podczas ataku na pierwszą linię zapór.
Grant uważał, że jest im coś winien. Minęło prawie pół wieku od chwili, kiedy wspólnie podnosili się z chłodnej ziemi na sygnał do szturmu, lecz mężczyzna z blizną na szyi nadal o nich pamiętał. Byli przecież jego ziomkami.
Rufus nagle stanął w miejscu. Obchodził wolno jedno miejsce, starannie je obwąchując. Zachowywał się niepewnie, jakby napotkał coś, co napawało go lękiem.
W tym miejscu bór był wyraźnie rzadszy. W luce między drzewami Grant widział słupy ostatniej linii zapór Przesłony.
Pies wywęszył ślady stada dzików.
Tropy przecinały dukt, a potem, prosto jak strzelił, zmierzały w stronę Przesłony.
***
Raspens przyglądał się lekko opalizującemu blaskowi pasma fortyfikacji. Nie musiał wytężać wzroku: linie promieniowały wyraźnie dostrzegalną łuną.
Siedzący na tylnym siedzeniu Beer chrząknął z zadowoleniem.
– Fascynujący widok, prawda, panie Raspens? Pracuję tutaj już kilka ładnych lat, a jeszcze nie przyzwyczaiłem się do cudownej poświaty promieniowania. Jest jednak prawdą – dodał po chwili – że dobrze ją widać tylko wczesnym rankiem, wieczorem i w nocy. Dzienne światło mocno ją tłumi.
Tim Raspens nie słuchał słów Beera.
Jego samochód jechał pierwszy. Przez przednią szybę, kilkadziesiąt metrów dalej, Raspens zobaczył coś, co wprawiło go w osłupienie.
Leśną drogą w stronę kolumny terenówek zmierzał niewielki wóz, zaprzężony w dwa konie. Niezbyt wysokie, lecz mocno zbudowane perszerony, z grubymi nogami i długimi grzywami, miarowo przenosiły do przodu wielkie kopyta. Z przodu biegł niezwykle wyrośnięty, chudy pies o długim, wąskim pysku. Na wozie siedział wysoki mężczyzna. Właśnie poprawiał ułożenie pogiętego i zdefasonowanego kapelusza. Raspens nie potrafił określić jego koloru.
Przez chwilę Raspens zastanawiał się, do czego może służyć wysoki pręt, sterczący z boku. Pomyślał, że może jest drzewcem jakiejś flagi, zaraz jednak zrozumiał, że to po prostu bat. Tył wozu okrywała tkanina, wyglądająca jak namiot.
Grant usłyszał warkot silników samochodowych znacznie wcześniej. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie ukryć się w lesie: pomyślał jednak, że w końcu musi kogoś napotkać. Zamierzał przekonać się, jak wyglądają i żyją ludzie zza Przesłony. Teraz miał równie dobrą okazję, jak każda inna, do zetknięcia się z nimi. Poza tym powinien uzupełnić zapasy żywności, jeżeli chciał bez pośpiechu wrócić na farmę.
To, co zobaczył, wprawiło go w osłupienie. Ze zdumieniem patrzył na szerokie pojazdy o spłaszczonych, gładkich sylwetkach, błyszczące połyskiem wygiętych w łuk szyb, z wysokimi i szerokimi oponami, pokrytymi dziwnymi wypukłościami. Jednolite, gładkie powierzchnie przypominały misternie wykute, cienkie pancerze. Nie dostrzegł przymocowanych z boków okrągłych reflektorów, stopni ułatwiających wsiadanie, sterczących uchwytów.
Sylwetka pierwszego pojazdu przypominała mu sprężonego, wyciągniętego w skoku rysia. Kiedyś widział to zwierzę, skaczące z gałęzi – i dobrze zapamiętał.
Westchnął głęboko. Widok samochodów ludzi Południa zachwycił go. Czuł podziw, podszyty onieśmieleniem, patrząc na coś, czego nawet sobie nie wyobrażał.
Czuł też narastającą złość, że dawno temu ludziom jego klanu zamknięto drogę do innego świata. Złość przeradzała się w gniew.
Syn Granta użył kiedyś słowa „Eden”. Elmer sprawdził znaczenie nieznanego wyrazu. Stary farmer ciężko pracował całe życie, a teraz zdał sobie sprawę, jak wiele go ominęło. Ominęło go coś, co znajdowało się na wyciągnięcie ręki.
Krzyki kilku mężczyzn zmusiły go do odwrócenia wzroku.
Z potoku wrzasków zrozumiał słowa najbliżej stojącej osoby.
– Człowieku, kim jesteś i co tutaj, do cholery, robisz?
Mężczyzna w mundurze mówił po angielsku. Pozostali gwałtownie machali rękoma. Ich twarze wyrażały zdumienie, jakby Grant, wóz, konie i pies stanowili jakieś niezrozumiałe i niewytłumaczalne zjawisko.
– Nazywam się Grant. Elmer Grant. Przyjechałem z tamtej strony.
Gestem dłoni wskazał kierunek.
– Chyba te wasze urządzenia nie działają – dodał po chwili namysłu.
– Człeku, o czym ty gadasz? – wrzasnął Beer.
Szef odcinka poczuł, że jego początkowe uczucia zdziwienia i zaskoczenia widokiem Granta przeradzają się w wściekłość.
– Nie działają? – Na wargach nadzorcy pojawiła się ślina. – Słyszycie, o czym pieprzy ten wieśniak?
Odwrócił się w stronę Raspensa. Podniósł ręce i potrząsał nimi, widocznie chcąc dramatycznym gestem wskazać na niedorzeczność usłyszanych słów.
Tim Raspens w milczeniu, przyglądał się przybyszowi.
– Tak, nie działają. – Grant poprawił wypłowiały kapelusz. – Spojrzyj na to.
Batem wskazał wyraźne ślady racic na ziemi i splunął na ziemię.
– Jak wytłumaczysz, że dziki nie boją się zapór i łażą w tamtą stronę, hę?
Pierwszy po broń sięgnął Johann Brise.
– Trzeba tego chłopka zatrzymać. – Słowa kierownika stacji brzmiały twardo. – Sprawdzić, w jaki sposób się tutaj dostał. Nawet siłą.
Wyciągnął z wnętrza terenówki karabin i wycelował w stronę Granta.
Elmer przed wyjazdem obok siedziska przymocował drewnianą skrzyneczkę. Trzymał tam brzytwę, rogowy grzebień, lusterko, pędzel do golenia, mydło – i stary rewolwer. Nabitą dwururkę, opartą o bok wozu, miał tuż przy nodze.
Osądził, że jeżeli zastrzeli człowieka z karabinem, da potem radę wybić paru podnieconych ludzi przy dziwnych, wspaniałych automobilach. Rufus na pewno zajmie się przynajmniej jednym z pozostałych. Reszta po prostu ucieknie. Nie zastanawiał się, co będzie później.
Świerzbiły go dłonie. Szturmując Przesłonę, wystrzelił zaledwie pięć razy. Miał pewność, że nikogo nie trafił. Sądził, że może nadszedł czas naprawić dawne niedopatrzenie, pomścić śmierć kuzynów, a potem wrócić na Północ.
– Spokojnie, ludzie. – Raspens podniósł ręce.
Wyglądał, jakby się poddawał.
– Spokojnie… – Kontroler odwrócił się twarzą w stronę funkcjonariuszy Przesłony. – Porozmawiajmy bez gniewu z naszym gościem, panem Grantem.
Obrócił się i wolnym krokiem zaczął iść w stronę dwukółki. Nadal trzymał dłonie na wysokości głowy.
Pies odwrócił łeb w stronę pana.
– Dobry piesek. – Grant odłożył strzelbę na miejsce. – Przepuść tego człowieka.
Pomyślał z żalem, że jednak nie doszło do walki. Był ciekaw, czy on i Rufus daliby sobie radę.
***
Geoffrey Banks ze zdziwieniem przypatrywał się szachownicy – białe zwyciężały w czterech posunięciach. Kilkakrotnie już analizował możliwe warianty ruchów. Ich wynik nie budził wątpliwości: nie widział szans obrony przed matem.
Gdzieś wcześniej popełnił błąd. Do tej pory partie, które toczył sam ze sobą, zawsze kończyły się remisem.
Z namysłem przyglądał się białym i czarnym figurom. Jeżeli podczas ulubionej gry czegoś nie przewidział, mógł pomylić się w innych sprawach. Mylne mogły też okazać się przeczucia. Ufał im, ale tez mogły zawieść.
Doszedł do wniosku, że może mylić się we wszystkim. To, w co tak wierzył – precyzja myśli i wniosków – nagle okazała się ułudą.
Powinien teraz postanowić, w jaki sposób rozwiązać problem Adriena.
Napad się udał i wszyscy cieszyli się z obfitego łupu. Może nawet spodziewano się rabunku, ale nie aż tak daleko od granic domeny Adriena Savigny’ego. Nikt nie oczekiwał zaskakującego uderzenia, łamiącego wszystkie dotychczasowe obyczaje, przeprowadzonego w ten sposób.
Banks uśmiechnął się. Przypomniał sobie, jaką radość, jakie wspaniałe poczucie zadowolenia sprawiło mu strzelanie do pokrytego grubą blachą furgonu. Czuł wtedy ekstazę, uniesienie działaniem, o znanym z góry wyniku – wiedział, że od samego początku jest przesądzony.
Ogłuszeni hukiem strzałów i grzmotem uderzeń kul o burty ludzie, eskortujący transport, poddali się bez walki. Jeden z nich próbował później sięgnąć po broń, ale Kemal Hovercraft zastrzelił go natychmiast.
Lecz i to uczucie teraz przeminęło.
Może – myślał Banks – nie istnieje tez problem Adriena Savigny’ego. Może nie mam wystarczającej ilości danych albo pomyliłem się w ich ocenie. Tak jak niedawno nie rozpatrzyłem wszystkich możliwości w grze w szachy. Może, po prostu, tak jak goniec porusza się po przekątnych, a wieża po liniach prostych, ja też poruszan się zgodnie z regułami gry, w której uczestniczę. I nie ma żadnej innej możliwości… Bo i tak nie przekroczę rantu szachownicy, choćbym najbardziej tego pragnął.
***
Adrien Savigny musiał siedzieć bez ruchu, trzymać głowę nieruchomo i nie zmieniać ułożenia rąk. Tego żądał Joshua Roberts – znany malarz malował portret przywódcy klanu.
Roberts wysoko cenił swoje umiejętności. Jeżeli próbowano targować się o honorarium, niezmiennie odpowiadał, że każdy może mieć dagerotyp, ale sztuka musi kosztować.
Savigny bez wahania zaakceptował warunki Robertsa. Widział kilka jego prac, przyciągających uwagę. Chciał, żeby jego podobizna stała się najlepszym z dotychczasowych dzieł mistrza. Pokornie znosił bezruch pozowania.
Na początku malarz pracował w milczeniu, sądząc, że Savigny nie będzie zainteresowany rozmową. Wystarczyła pierwsza sesja, żeby zmienił zdanie.
Savigny zawsze rozmawiał z tymi, z którymi się spotykał. Adrien znał prawie wszystkie problemy ludzi, tworzących wielką sieć rodzinnych powiązań. Wysłuchiwał cierpliwie zwierzeń, zapamiętywał, a jeżeli zachodziła konieczność, pomagał rozwiązywać problemy – albo sam je rozwiązywał. Portrecista nawet nie spostrzegł, kiedy opowiedział o swoim życiu i rodzinie. Naczelnik rodu słuchał z uwagą.
Jednakże dzisiaj Savigny nie miał chęci na pogawędkę.
Roberts pracował bez słowa, spoglądając na postać przywódcy klanu przez siatkę cienkich prętów. Miała pomagać w proporcjonalnym oddaniu postaci.
Portrecistę korciło, aby opowiedzieć o pewnym zdarzeniu. Interesowała go opinia Adriena Savigny, człowieka znamienitego i znanego. Mógłby później ją zacytować, z uśmiechem człowieka mającego coraz bardziej wybitnych klientów.
W końcu się zdecydował.
– Może zainteresuje pana, panie Savigny, zdarzenie związane z moim dalszym kuzynem, Grantem – zaczął nieśpieszenie. – Jeden z jego synów odwiedził rodziciela.
Roberts cierpliwie mieszał na palecie kilka farb celem uzyskania takiego odcienia brązu, jakiego chciał użyć.
– Sadzę – kontynuował – że zamierzał uzyskać pożyczkę od ojca. Zastał na farmie list: Grant napisał, że zamierza przejść na drugą stronę Przesłony. Ten Grant to starszy już człowiek, dawny szturmowiec. Wszelako nadal dobrze daje sobie radę. Oczywiście, syn natychmiast zaczął go poszukiwać.
Roberts nałożył smugę farby na płótno. Uznał, że barwa tego odcienia nie jest zadawalająca. Należało jednak dodać nieco cynobru.
– Syn Granta ścigał ojca aż do Przesłony. Tam natknął się na pierwsze linie zapór. Zostały przecięte, lecz nadal nie znalazł żadnego śladu.
Savigny gwałtownie się poruszył. Roberts podniósł pędzel w geście protestu.
– Przepraszam… – w głosie Adriena zabrzmiała skrucha. – Interesująca opowiastka, więc chciałem o coś zapytać. Jestem już panu posłuszny.
– Dalsze linie funkcjonowały – ciągnął Roberts. – Biła od nich ta przeklęta poświata.
Znowu mocnymi ruchami pędzla mieszał farby.
– Syn nikogo i niczego nie znalazł. A Elmer Grant, jak opowiadał, zabrał ze sobą wóz, dwa konie i psa. Zniknęli bez śladu.
Savigny zmrużył oczy.
– Pana kuzyn nie wrócił jeszcze do domu? – zapytał cicho.
– Nie – odpowiedział Roberts. – Syn przypuszcza, że wszyscy po prostu wyparowali. Ja sądzę, że spłonęli. Przeklęta Przesłona! Pewnie znowu udoskonalili jej działanie o coś, czego nie znamy. Szkoda tego człowieka.
– Być może tak było… – Głos Adriena zabrzmiał dziwnie marzycielsko. – Może też pana kuzyn został tylko ranny. Może stracił pamięć, pojechał z powrotem w niewłaściwym kierunku – i jeszcze się błąka. Pamiętaj, Joshua, że nie znaleziono ciała, wozu, koni i psa. Powinny zostać na liniach zapór. Może też – oczy mężczyzny siedzącego w fotelu nagle rozbłysły – jakimś dziwnym przypadkiem udało się mu przejść na drugą stronę.
– To raczej niemożliwe. – Roberts pokręcił głową. – Ci z Południa dbają o to, żebyśmy siedzieli tutaj, nie korzystając z tego, czym dysponują. Prawdę powiedziawszy, nie za bardzo to rozumiem.
Krytycznym wzrokiem przyjrzał się efektowi swojej pracy. Uzyskał dokładnie taki odcień, jakiego zamierzał użyć.
Zaczął zamalowywać smugę brązu, niedawno położoną na płótnie, przypominającą stromy, wysoki i niedostępny wał. Znikała bez śladu, pokrywana nową płaszczyzną farby.
– Chyba jednak masz rację… – Savigny patrzył teraz na obraz Omara. – Nikt nie jest w stanie pokonać Przesłony – pewnie Grant stał się strawą dla zwierząt.
***
Hovercraft kordialnie poklepał Banksa po ramieniu.
– Naprawdę, Geoffrey, świetnie się spisałeś podczas napadu.
W głosie zbrojmistrza zabrzmiała niekłamana nuta podziwu. Ciągnął z uśmiechem:
– Adrien prosi, żebyśmy spotkali się z nim. To chyba coś bardzo ważnego.
Banks wstał z poczuciem ulgi. Nie musiał rozważać dalszych implikacji zwycięstwa w grze samemu przeciwko sobie. Wiedział, że będzie to skomplikowany wzór z kilkoma niewiadomymi – i osądził, że ma jeszcze na to czas.
Savigny szybkimi krokami przemierzał pokój.
Drewniane żaluzje w oknach podciągnięto do góry. W rogu stała sztaluga, przesłonięta tkaniną, przewieszoną przez ramę.
– Nie podnoś! Sam nie wiem, jak będę wyglądał! – krzyknął Savigny.
Pomachał dłonią, widząc, że Kemal chce uchylić płótno.
– To ma być niespodzianka… – dodał z uśmiechem.
Banks przyjrzał się metalowej ramce, opartą o stojak. Wziął ją do ręki.
– To przecież siatka do malowania pejzaży, a nie portretów… – stwierdził ze zdziwieniem.
– Teraz służy do stworzenia mojego wizerunku – rozbawionym tonem zauważył Savigny. – Rzeczy zmieniają przypisane im przeznaczenie, tak jak my zmieniamy nasze.
Nadal się uśmiechał. Widać było, że jest w doskonałym nastroju.
– Pochowaliście ciało człowieka, przypadkowej ofiary napadu, ciało tego Jonathana Pryde’a?
Glos Adriena Savigny zabrzmiał poważnie. Badawczo przyglądał się stojącym przed nim mężczyznom.
– Z całym należytym szacunkiem. – Geoffrey pokiwał głową – Opłaciłem koszty, w tym utrzymywanie kwatery na cmentarzu. Ja i Kemal uczestniczyliśmy w pogrzebie. Po tamtej stronie mógł być moim ziomkiem – dodał po chwili. – To mu się należało. Pracował dla żony i dzieci, jak prawdziwy mężczyzna.
– Słusznie postąpiłeś. – Savigny ręką wskazał krzesła. Hovercraft i Banks usiedli. – Tak samo, jak właściwie uczyniłeś – ciągnął – opowiadając o spotkaniu z tym człowiekiem. Bardzo przydałby się klanowi, jednakże rzeczywiście mógł być twoim ziomkiem. Puściłeś go wolno. Wielu uczyniłoby tak samo jak ty…
Z widocznym namysłem pokręcił głową.
– Nie wiem, jak postąpiłbym na twoim miejscu – wolno ciągnął dalej. – Zawiła sprawa. Tutaj, na Północy, łączy nas wiele więzi. Są naszą siłą, chociaż często sprawiają kłopot. Nie myślmy już o tym.
Słowa Adriena zamykały sprawę Jonathana Pryde’a.
– Geoffrey uczynił sprawiedliwie. – Kemal Hovercraft machnął ręką, najwidoczniej pragnąc podkreślić wagę wypowiadanych słów. – Pryde mógł być członkiem jego klanu, choć tam, na Południu, pewnie już nie pamiętają, co to znaczy.
Radosna twarz Hovercrafta świadczyła o tym, jak bardzo cieszy się ze słów naczelnika rodu.
Savigny uważnie wpatrywał się w Banksa.
– Przypominasz sobie coraz więcej?
– O, tak… – Geoffrey uśmiechnął się lekko. – Z każdym dniem coś odtwarzam. Na razie fragmenty wspomnień nie łączą się jeszcze w całość, ale wkrótce to nastąpi.
– Dobrze. – Savigny zatarł dłonie. – Niebawem przypomnisz sobie wszystko.
Wstał. Jego oczy błyszczały.
– Dowiedziałem się, że daleki kuzyn Robertsa, farmer nazwiskiem Grant, przedostał się na drugą stronę Przesłony. Nie wiadomo, dlaczego tak postąpił. Kiedyś był okrytym chwałą szturmowcem. Udało mu się, jestem tego pewny, mimo wątpliwości innych. Miał do dyspozycji tylko wóz i psa. Myślę, że Przesłona jednak czasami zawodzi. Możliwe, że w ogóle nie działa tak, jak powinna. Właśnie z tego powodu Grantowi się udało.
Zapadła chwila milczenia.
– Ludzie z jego klanu sądzą, że zginął. – Savigny podniósł palec. – Niech tak pozostanie.
Zmrużył oczy.
– Hovercraft dyskretnie zbierze jak najszybciej informacje o wyprawie Granta – ciągnął. – Ty zaś, Geoffrey, przejdziesz jego śladem zapory.
Głos Adriena Savigny gwałtownie nabrał siły. Naczelnik odwrócił głowę i przyjrzał się wiszącemu za plecami portretowi Omara.
– Grant zabrał tylko wóz i psa. – Uśmiechnął się Savigny. – Geoff, ty nawet tego nie potrzebujesz. Ważne, abyś znalazł się po drugiej stronie i przypomniał sobie wszystko. Zbadasz technikę, jaką dysponują ci ludzie i zorientujesz się, co można wykorzystać u nas, teraz i później. Będą potrzebne plany i opisy. Zdobędziesz, sporządzisz, kupisz. Dostarczę potrzebne środki
Savigny strzelił palcami.
– Ty, Kemalu, wyszukasz dobrych, milkliwych ludzi. Będą regularnie odwiedzać Geoffreya w jego nowym domu. Przynosić to, co zgromadzi. Pamiętaj, muszą być pewni. Pierwszy odwiedzisz Geoffreya za Przesłoną i powrócisz z tym, co uzyska. I znowu szybko złożysz mu wizytę. Przetrzecie nowy szlak, jak za czasów Omara.
Wstał. Stanął przed biurkiem, naprzeciw portretu swojego przodka.
– Ja stoczę i jak najszybciej wygram oczekiwane starcie – rzucił niedbałym tonem. – Wkrótce się rozpocznie.
Patrzył znowu z uwagą na obraz, może szukając w nim natchnienia.
– Potem tu, na Północy, zawrzemy pokój. Może ustąpię w paru sprawach. Pomyślcie tylko – kontynuował z uniesieniem – niebawem, choć nie za kilka lat, prawie wszystko się zmieni. Wyobrażacie sobie, jak na tym skorzystamy? Każdy klan. I nikt nie powie, że ci z Południa górują nad nami.
Białe zęby Hovercrafta błysnęły w uśmiechu. Jego twarz pałała podnieceniem.
– Mam wielką prośbę – mówił szybko, połykając sylaby. – Jeżeli powiedzie się nam, nakaż domalować postać moją i Geoffreya w rogu portretu. Tak uwieczniono towarzyszy Omara. Za parędziesiąt lat – teraz mówił już składniej – kopie twojej podobizny będą wisieć w wielu domach. Zapamiętają też nasze nazwiska.
Savigny aprobująco skinął głową.
Gdybym przyjął propozycję tego handlarza, pewnie jeszcze żyłby – myślał Banks z dziwnym dla niego samego żalem. – Nie musiałby uciekać, bo nie musiałby wiedzieć, dlaczego wracam z nim do drugiej strony naszego świata. Gdyby Adrien wezwał mnie i Hovercrafta dwa dni wcześniej, Pryde cieszyłby się życiem – i wkrótce rozmawiałby z żoną i dziećmi.
Nieruchoma twarz Geoffreya nie wyrażała żadnych uczuć. Analizował, jak zwykle sprawnie, wypowiedziane przed chwilą słowa przywódca klanu.
Wszystkie posunięcia Adriena zrodzą wiele nieprzewidywalnych skutków – skonstatował. – Istnieje zbyt wiele niewiadomych, żeby próbować określić ich konsekwencje. Ale, to zamysł tak samo logiczny, jak kombinacja szachowa, mająca na celu danie mata. Trzeba tylko uwzględnić możliwe odpowiedzi przeciwnika. Jednak znowu nie mamy punktu odniesienia, bo nie znamy ich zamiarów. Wiemy jedno – Savigny chce wykroczyć poza rant szachownicy. Tego też nie przewidziałem.
Banks zrozumiał nagle, że to wszystko nie ma znaczenia. Istniał punkt odniesienia. Przypomniał sobie, co powiedział Jonathanowi Pryde.
Był człowiekiem klanu. Nie znał innego życia i nie zamierzał go poznać. Dawno temu, nie zdając sobie z tego sprawy, dokonał już wyboru – i męczył go tylko zanik pamięci, odbierany przez niego jako słabość.
Jedna sprawa wymagała wyjaśnienia.
– Kiedyż powrócę do domu? – zapytał gawędziarskim tonem. – Życie po drugiej stronie może okazać się nudne…
– Myślę, że nie wcześniej, niż za parę lat. – Savigny strzepnął pyłek z rękawa marynarki. – Za jakieś cztery lata uroczyście powitamy cię w naszej willi, Geoffrey – powtórzył. – Oczywiście, w międzyczasie dyskretnie nas odwiedzisz – musisz przecież pozować do portretu.
Wszyscy trzej zaczęli się śmiać.
Adrien podszedł do blejtramu. Ujął róg tkaniny, jakby chciał odsłonić niedokończony jeszcze obraz. Cofnął jednak dłoń.
– Jeszcze jedno: później wykorzystamy to, co opisuje autor tej książki. – Podniósł tom w skórkowej oprawie, leżący na biurku. – Pasjonujące dzieło, opowiadające o zamierzchłej przeszłości. Nie zwracamy na nią uwagi – i robimy błąd. Tak jak kiedyś, poprowadzimy ludy wyrosłe w puszczach i lasach na południe.
– Cóż to za książka, Adrienie? – Hovercraft błyszczącymi oczyma wpatrywał się w opasły tom.
– „Zmierzch i upadek cesarstwa rzymskiego” Edwarda Gibbona – z uśmiechem odpowiedział Savigny. – Wierzę, że historia się powtórzy. Nauczyłem się z tego dzieła wielu rzeczy, ale jedna jest najważniejsza – trzeba mieć poczucie własnej siły. Niepostrzeżenie je straciliśmy – Savigny otrzepał rękaw marynarki – ale znowu je odzyskamy – i Południe nam się już nie oprze.
***
– Raspens, uważa pan, że Przesłona tylko niekiedy funkcjonuje, a przeważnie w ogóle nie działa? – Alan Harrison, jeden z sekretarzy stanowych, westchnął ciężko. – Niepojęte – dodał po chwili zastanowienia. – To jest przecież nasze, określę to tak, ultimatum w stosunku do dzikusów z Północy. Dawny Wał Hadriana, tylko nieporównywalnie bardziej skuteczny.
Starannie układał na biurku raport Raspensa.
– Twierdzi pan, że nasza niezdobyta fortalicja jest kupą zbutwiałych pni, pełnych dziur? – zapytał z nieukrywaną złością. – W dodatku toczonym przez robaki?
Harrison, prawie zupełnie łysy, miał jeszcze dość gęste i długie włosy na potylicy i karku. Wiązał je wstążką w kitkę. Dobiegający pięćdziesiątki mężczyzna piastował stanowisko członka egzekutywy stanowej, wybieranej w wyborach. Do jego obowiązków należało między innymi nadzorowanie działania Przesłony.
– Tego nie twierdzę, panie sekretarzu stanowy – zdecydowanym tonem odpowiedział Raspens. – Opisuję tylko oczywiste fakty.
Czuł się pewnie. Końcowe tezy raportu zostały należycie udokumentowane.
Harrison ponownie głośno wypuścił powietrze z płuc. Jeszcze raz zadał wcześniej kilka razy postawione pytanie:
– Dzięki wyłączaniu zasilania ten człowiek mógł sforsować Przesłonę?
– Tak – odpowiedział Raspens. – To jedyne logiczne wytłumaczenie. Miał po prostu szczęście, bo trafił na chwilę, kiedy spory odcinek unieruchomiono w całości. Potwierdzają to odczyty przyrządów kontrolnych i zeznania strażników.
– Dobrze. – Harrison dwukrotnie kiwnął głową. – Skąd jednak te wyłączenia w ogóle się wzięły?
– Nie wszystko jeszcze wiemy – uspokajającym tonem odpowiedział Raspens.
Zapalił i zgasił piękną elektryczną lampę z brązu, stojącą na biurku.
– Przepraszam… – Pokręcił głową. – Uczyniłem tak odruchowo. Naprawdę bardzo ładna. Muszę pamiętać o obowiązujących nadal oszczędnościach prądu.
Przez chwilę zbierał myśli.
– Nowe budynki, nowe placówki, tworzone obok Przesłony i w jej pobliżu – mówił dalej wolno. – Nowe drogi i nowe domy, a właściwie małe, ciche osiedla. Właściciele sami mieli zapewnić wszystko, co niezbędne do ich funkcjonowania. Czynili tak, ale znacznie później. Wcześniej bez żenady korzystali z urządzeń Przesłony, lekceważąc swoje zobowiązania. Kolejne nowe domy, szkoły, wielkie farmy… Znowu to samo.
– Ujmując sprawę prosto, pasożytowali na urządzeniach Przesłony? – Harrison uważnie słuchał wyjaśnień Raspensa. – Gnoje.
– Otóż właśnie to… – Raspens kiwnął głową. – Powiem więcej: ssali Przesłonę jak dojną krowę. To jest istotą całej sprawy. Jeżeli jedni przestawali korzystać z modułów obsługujących zapory, rozpoczynali to inni. Coraz szerzej.
– Gdzie jest teraz ten cały? – Harrison szybko przerzucił kilka stron sprawozdania. – Ten cały Elmer Grant?
Kontroler milczał przez chwilę. Wiedział, że to, co powie, nie spodoba się Harrisonowi. Jednakże nie mógł i nie chciał kłamać.
– Uciekł – odpowiedział spokojnym tonem. – On i jego pies.
Harrison, milcząc, przyglądał się uważnie Raspensowi.
– Grant opowiedział dokładnie o przygotowaniach i przebiegu wyprawy. – Raspens zaśmiał się. – O tym, jak udało mu się przejść zapory.
Mówił teraz szybko, uprzedzając pytania Harrisona.
– Wtedy zorientowałem się, o co w tym wszystkim chodzi. Wcześniej miałem też inne poszlaki. Rozmowa trwała długo – kontynuował. – W końcu poszliśmy spać. Rano nie mogłem znaleźć ani Granta, ani jego wozu, ani psa. Później okazało się, że ze stołówki ktoś zabrał sporo produktów żywnościowych. Grant podwędził – użyję tego określenia – cukier, chleb, masło, puszki mięsa, kilka czekolad.
Kontroler pokręcił głową.
– I piwo – dodał po chwili. – Elmer twierdził, że mamy świetne piwo.
– Po prostu, zamiast iść do łóżka, zbiegł. – Harrison wzruszył ramionami. – Chciał wrócić na Północ.
Raspens przytaknął ruchem głowy.
– Znaleziono ciała? – Sekretarz patrzył badawczo na Raspensa.
Tim Raspens westchnął.
– Nie – odpowiedział spokojnym tonem. – Po południu wykryliśmy trzy wysadzone słupy na kolejnych liniach zapór, a na dwóch ostatnich przecięto zasieki. Grant niepotrzebnie wysadzał słupy – ciągnął. – Dobrze jednak zrobił, przecinając druty: płynął przez nie prąd.
Zamilkł na chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał.
– Myślę – Raspens spojrzał Harrisonowi prosto w oczy – że Elmer Grant jest teraz w drodze na swoją farmę.
Harrison wyrzucił z siebie stek wulgarnych przekleństw. Wstał za biurka. Po twarzy sekretarza spływały krople potu.
Po chwili usiadł z powrotem.
– Raspens, za to pan odpowie – stwierdził sucho. – Za to, że po powrocie Granta po drugiej stronie Przesłony szybko dowiedzą się, jak można ją pokonać.
Z rozmachem huknął pięścią w biurko.
– Powiedziałem, panie sekretarzu, że Elmer niepotrzebnie wysadzał podstawy promienników. – Kontroler uśmiechnął się. Znowu zaczął bawić się przyciskiem lampy. – Po jednym słupie na każdej kolejnej linii.
Najwyraźniej nie przestraszył się groźbą Harrisona.
– To i tak nic mu nie dawało – oznajmił z dziwnym uśmiechem – bo do wykonania wyłomu trzeba zniszczyć dwa sąsiadujące ze sobą dźwigary. Albo wyłączyć na nich zasilanie. Wysadzenie jednego stanowiska nie powoduje zaniku promieniowania – jest tylko słabsze, ale nadal skuteczne. Grant o tym nie wiedział… Na Północy także nie będą o tym wiedzieć, jeżeli przyjdzie im do głowy forsowanie zapór. Tylko, że na tym odcinku znowu odcięto dopływ energii. Nie wiem, dlaczego. Muszę to dopiero zbadać.
Mocne, długie palce kontrolera wybijały na blacie dziwacznie brzmiący rytm.
– Opis sprawy Granta i nowych wątków zawrę w uzupełnieniu do raportu z kontroli – dodał po chwili.
Obaj mężczyźni w milczeniu patrzyli na siebie. Po chwili sekretarz spuścił wzrok. Też zaczął bębnić palcami po gładkim blacie. Obaj wiedzieli, że Tim Raspens wygrał to starcie.
– Jednak coś musimy zrobić z tą sprawą, Timothy. – Harrison podrapał się w małżowinę ucha.
– Na pewno tak, chociaż nie jest to moje zadanie – sucho stwierdził kontroler.
– Nic po tym człowieku nie pozostało?
Harrison zadał pytanie cichym głosem, jakby sprawdzał myśl, przed chwilą zrodzoną w jego umyśle.
– Zostawił bat. – Raspens wzruszył ramionami. – Grant zapomniał zabrać bicz. Sądzę jednak, że i bez niego da sobie radę.
Harrison prychnął. Nie powiedział jednak ani słowa. Za to Raspens mówił coraz bardziej pewnie.
– Zarzucił mi pan niefrasobliwość, jeżeli idzie o ucieczkę tego farmera.
Zawahał się przez chwilę.
– Może to i prawda, przyznaję. – Kontroler pokręcił głową. – Po prostu tego się nie spodziewałem. Nie wziąłem pod uwagę, że nadal są innymi ludźmi – zupełnie odmiennymi od nas. Posiadają cechy, które my już straciliśmy.
Znowu położył palec na przycisku lampy.
– Starszy człowiek podejmuje taką wyprawę – kontynuował z naciskiem w glosie. – Widzi, że nie witamy go przyjaźnie. Odwraca się na pięcie, nocą przejeżdża wiele mil. Potem ponowne forsuje Przesłonę. To zupełnie inni ludzie, panie sekretarzu. Ciekawe, czy wszyscy są tacy jak Grant… Nam chyba już coś uciekło z charakteru przodków, żyjących po ustąpieniu Wielkiego Zimna. Oni nadal dysponują tymi cechami.
W głosie Tima Raspensa wyraźnie brzmiała nuta podziwu.
– Dobrze – rzucił sekretarz.
Wstał. Raspens uczynił tak samo. Domyślił się, że jego zwierzchnik chce zakończyć rozmowę.
– Powrócimy jeszcze do omówienia tej bardzo przykrej historii. – Głos Harrisona brzmiał sucho.
Sekretarz podszedł do stojącej w rogu szafy. Wyciągnął z wnętrza już zawiązany, czarny krawat. Wprawnym ruchem włożył go pod kołnierzyk koszuli. Potem założył ciemną marynarkę, zdjętą z wieszaka.
– Muszę pana pożegnać, Raspens. – Kiwnął głową.
Sprawdził swój wygląd w lustrze, przymocowanym do wewnętrznej strony uchylonych drzwi. Poprawił kołnierzyk koszuli, węzeł szerokiego krawata, ułożenie marynarki. Przygładził włosy na karku.
– Przykry obowiązek – nie odwracając głowy, rzucił w stronę kontrolera. – Jeden z naszych emisariuszy zginął na Północy. Miał do wykonania bardzo ważną misję. Pan ma dostęp do takich spraw, więc mogę o tym mówić.
Zręcznym ruchem wyciągnął z wnętrza szafy szczotkę. Przeciągnął nią kilka razy po klapach i rękawach marynarki.
– Tę smutną wiadomość potwierdził nasz kolejny wysłannik. – Harrison przewiązał kitkę włosów nową, czarną wstążką. – To już pewne. Za kilka minut spotykam się z rodziną Jeana LeBlanca.
Zajrzał do wnętrza niewielkiego pudełka, wyjętego z szuflady biurka.
– Tak, nazywał się LeBlanc. Pośmiertnie otrzymał odznaczenie. Naturalnie rodzina emisariusza przez pewien czas będzie pobierać uposażenie od stanu. Czeka mnie przykry obowiązek, naprawdę przykry.
– Rozumiem. – Tim Raspens przyglądał się etui, trzymanemu przez sekretarza stanowego.
Doszedł do wniosku, że wygląda dość niepozornie.
– Jestem do dyspozycji – stwierdził oficjalnym tonem – jeżeli tylko będę potrzebny. Na pewno wielokrotnie jeszcze się spotkamy.
Słysząc pukanie do drzwi, Harrison zaczął starannie zapinać marynarkę.
Do gabinetu wszedł wysoki i szczupły mężczyzna. Miał nieco zbyt długie, lekko falujące, jasne włosy i skupioną, szczupłą twarz. Świetnie skrojony, nieco staromodny garnitur uwydatniał wysportowaną sylwetkę.
Raspens pomyślał, że musi dowiedzieć się, gdzie gość Harrisona kupił ubranie – świetnie w nim wyglądał.
Sekretarz stanowy machnął ręka, jakby za coś przepraszając.
– Nie znacie się jeszcze, panowie – rzucił, zmierzając do drzwi. – Przedstawiam mojego nowego asystenta oczywiście czasowo, Geoffreya Stephena Banksa. Wrócił niedawno z Północy. Zaryzykował i udało mu się. Jest dla mnie i pozostałych sekretarzy nieocenionym źródłem informacji. Między innymi o tym, o czym wspomniałeś, Raspens, nadmieniając, jak bardzo ludzie zza Przesłony różnią się od nas.
Raspens podał dłoń przybyszowi. Uścisk dłoni nowego asystenta Harrisona okazał się nadspodziewanie silny, prawie miażdżący.
– Pan Banks przekaże nam wiedzę i doświadczenie z pobytu na Północy, a potem podejmie pracę w konglomeracie naukowym. Wiążemy z nim naprawdę wielkie nadzieje – dodał Harrison, jeszcze raz poprawiając marynarkę. – Olbrzymie.
Wychodząc z budynku Rady Stanowej, Tim Raspens postanowił jak najszybciej zacząć opracowywać aneks do raportu z kontroli.
Miał pewność, że jest to konieczne.
***
Alan Harrison przemawiał z żarem, starannie modulowanym głosem, najlepiej, jak tylko umiał. Uważał, że Jean LeBlanc na to zasługuje.
Wygłaszając mowę, patrzył w oczy żony LeBlanca, szczupłej, niskiej blondynki. Obok niej stały dwie małe dziewczynki w ciemnych sukienkach, z włosami mysiego koloru, upiętymi w warkoczyki. Wdowa po Jeanie też miała na sobie sukienkę z czarnej krepy.
Sekretarz stanowy zakończył wystąpienie. Przez chwilę milczał.
– Proszę przyjąć odznaczenie przyznane mężowi. – Harrison odwrócił się. Odebrał od stojącego za nim Banksa niewielkie pudełko. – Pani mąż z naddatkiem zasłużył na ten krzyż – stwierdził z emfazą. – Mam też list podpisany przez sekretarzy, opisujący zasługi Jeana LeBlanca dla naszej społeczności.
Córki LeBlanca nie słuchały słów Harrisona. Stojąc obok niskiej kobiety, podnosiły oczy, z natężeniem się w nią wpatrując. Miały zakłopotane twarze, zagryzały wargi, drapiąc się przy tym po policzkach.
Kiedy Harrison wyciągnął przed siebie pudełko, obie w nagłym geście przestrachu uchwyciły matkę za fałdy sukienki.
– Nadal nie odnaleziono ciała męża? – Żona LeBlanca z widocznym wahaniem odebrała niepokaźne etui.
– Jeszcze nie… – Harrison pokręcił głową.
Dalsze zdania znowu zabrzmiały uroczyście.
– To tylko kwestia czasu – nasi emisariusze pracują na tym. – Odkaszlnął. – Na pewno został pogrzebany na Północy – kontynuował. – Znajdziemy miejsce pochówku, a potem sprowadzimy ciało. Mój asystent, pan Banks, pomoże nam. Wie bardzo dużo o Północy – to znacznie ułatwi sprawę.
Położył dłoń na sercu, jakby składał przysięgę.
– To tylko kwestia czasu, pani LeBlanc – powtórzył po chwili milczenia.
Glos sekretarza stanowego brzmiał pewnie.
– Tata już nie wróci z tej wyprawy?
Nieco wyższa dziewczynka przestąpiła z nogi na nogę. Podniosła twarz.
– Nie, Yoel – odpowiedziała wdowa, głaszcząc córkę. – Jean już do nas nie wróci.
– Zginął? – Yoel LeBlanc niepewnym tonem zadała następne pytanie.
– Tak, tata zginął. – Matka zagryzła wargi. – Nie wiem, jak…
Druga dłoń dziecka zacisnęła się w drobną piąstkę.
– Zabili go ludzie z Północy. Skurwysyny.
Usta Yoel wyglądały jak wąski sznurek, przecinający twarzyczkę.
– Dzikusy z Północy zamordowały tatę – powtórzyła, jakby chciała oznajmić sprawę bardzo dla niej ważną. – Tatulek opowiadał mi o różnych ruchach, tworzonych przez ludzi. Bardzo się tym interesował. Jak dorosnę, wtedy też utworzę nowy ruch – i stanę na jego czele. Wyrżnę ich wszystkich. Wytłukę. Zobaczysz, mamo.
Głos dziewczynki kipiał nienawiścią.
14 sierpnia 2013 r. Roger Redeye