- Opowiadanie: Dosia - Lete

Lete

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Lete

 

I

 

Podziemie znów się buntowało. Akcje propagandowe pojawiały się jedna po drugiej. Nie mieli zbyt dużego pola manewru: jakieś ulotki, nielegalne koncerty niszowych zespołów w zabitych dechami dziurach. Widocznie chcieli coś wykrzyczeć; myśleli, że jeszcze można coś zmienić.

Przynajmniej miło było patrzeć, jak desperacko starają się uciec przed otaczającą ich rzeczywistością.

Obserwowałem dym z kominów prywatnych domów, który napawał dziwną nutką nadziei. Szczęściarze, ci jeszcze nie wszystko stracili. Ich codzienna pobudka o szóstej rano miała jeszcze jakiś sens, mieli dla kogo otwierać oczy. Nie każdy mógł doświadczać takiej motywacji do życia.

Mieliśmy tego dnia spotkać się u Kevina, ale wszystko wskazywało na to, że pomysł znów nie dojdzie do skutku. Cóż, oni mieli swój brak czasu, natłok pracy w swoim malutkim światku, a ja – od dziś nawet tego już nie miałem. Nie wiedziałem, czy powinienem im zazdrościć. Wszyscy zakuci byli w kajdany bezdusznego systemu, jako jego najmniejsze elementy, malutkie śrubeczki, które nawet nie wiedzą, jak wygląda machina, której część stanowią. Kiedyś myślałem, że cudownie byłoby się od tego uwolnić… Jednak teraz, gdy los postawił przede mną tę szansę, czy też wyrok (nie wiedziałem jeszcze, co o tym myśleć, jak to nazwać) zatęskniłem za bezpieczeństwem zamkniętym w słowie „rutyna”.

Niektórzy nadal wierzyli, że walka miała jakiś sens, że demonstracyjne odcięcie się od układu, zejście pod ziemię prędzej czy później przyniosłoby świeży powiew zmian. Jednak musieliśmy spojrzeć prawdzie w oczy – my już po prostu nie umieliśmy inaczej funkcjonować. Udawaliśmy, że wszystko jest dobrze, żyjąc jako poddani; uzależnieni od świata, który nas zmiażdżył.

Przechodząc przez podziemny tunel przyglądałem się złowrogim twarzom, wyłaniającym się z ciemności, byłem wsłuchany w stukot obcasów, szum metra. Jakiś młodzieniec z dziką wolą walki w oczach rozklejał plakaty. Patrzałem na to ze zrezygnowaniem. Gdzieś w oddali mignął mi znajomy, pastelowy sweter, blady uśmiech. Poświęciłem kilka chwil na mdłą, beznamiętną rozmowę i ruszyłem dalej.

W zakątkach, do których zmierzałem nie było bezpiecznie, ale cóż ja miałem do stracenia? Wypełniała mnie bezdenna obojętność i miałem wrażenie, że ból gorszy od tego uczucia nie istnieje. Bezradność gęstniała w powietrzu i rozkwitała na twarzach mijanych osób. Życie przeradzało się w wegetację, a miasto wyglądało jak szpital dla psychicznie i nerwowo chorych.

Krocząc chłodnymi korytarzami, skręciłem w tunel dziesiąty, najbardziej zapyziały z tych podziemnych zaułków. Gdzieś tam powinienem mieć okazję do rozmowy z Morganem, o ile znów nie był zaćpany do nieprzytomności. W każdym kącie spośród stert bezużytecznych przedmiotów można było wyłowić wzrokiem wraki, które kiedyś prawdopodobnie były ludźmi. Zewsząd biło przejmujące zimno

i zapach stęchlizny, słyszałem krople kapiące wolno do błotnistej kałuży

i wiatr szalejący na powierzchni, wiele metrów nade mną. Pomiędzy wilgotnymi ścianami wąskiego, wysokiego korytarza rozciągała się atmosfera napięcia i tajemniczości. Czułem silną potrzebę spotkania

się z przyjacielem. Licząc na prędkie odnalezienie go w tym królestwie narkomanów, skręciłem w odpowiednią przecznicę i wtedy moim oczom ukazał się obraz absolutnego upadku człowieka. Wśród wszechobecnego brudu, dojrzałem leżącą na ziemi postać. Wyciągnięta w przód, wyprostowana ręka spływała ciemną krwią. Niewzruszające. Nie było to dla mnie zaskoczeniem. Dla Morgana taka sytuacja była zupełnie prozaiczna. Spojrzałem z daleka w jego nieprzytomną twarz.

– Ej, stary, mam sprawę. – powiedziałem, idąc się w jego stronę, ale odpowiedziała mi jedynie przejmując, dudniąca cisza. Poczułem się jakoś niepewnie, po plecach przebiegł mi dreszcz. Niejednokrotnie widziałem go w gorszym stanie, jednak w tym razem czułem dziwny, obezwładniający niepokój. Zbliżyłem się jeszcze parę kroków.

– Morgan, nie wygłupiaj się, chcę pogadać. – zawołałem głośniej.

Przykro było mi patrzeć jak z każdym dniem stacza się coraz bardziej. Jednak we współczesnym świecie nie sposób było nie zmarnować sobie życia. Do wyboru pozostawała jedynie kwestia tego, jak się to zrobi. Narkotyki były w zasadzie nie najgorszym wyjściem – przynajmniej można było umierać z przekonaniem, że jest się tą mało śrubeczką, która się obluzowała i wypadła z mechanizmu. Co prawda, do bycia śmieciem

i wyrzutkiem społeczeństwa trzeba było się przyzwyczaić. To przychodziło z czasem – zimne i pełne obrzydzenia spojrzenia ludzi przestawały dokuczać. Może lepiej było leżeć tu, pod szarym, zimnym murem, głęboko pod ziemią, niż tam na górze być częścią szarej, zimnej masy? Lepiej mieć ręce nakłute igłami, czy zakute w kajdany markowych zegarków? Każda

z tych rzeczy to zniewolenie.

Myśli te przebiegły mi błyskawicznie przez głowę, gdy kucnąłem obok przyjaciela.

– Morgan, cholera, co z sobą zrobiłeś? Wstawaj! – wydusiłem z siebie drżącym głosem i poczułem ścisk w gardle, gdy złapałem jego rękę.

Poczułem jej ciężar, zwiotczenie… i brak pulsu. Trzymając wciąż jego zimny nadgarstek schyliłem głowę. Nie było sytuacji, z której nie zdołałby wyjść obronną ręką. Nie chciałem wierzyć, że jego życie skończyło się

w ten sposób. Mimo wszystko, był najsilniejszym człowiekiem, jakiego znałem.

Był.

Wstałem, z absolutną pustką w głowie, wpatrzony w surową ścianę. Kotłowała się we mnie tylko bezsilna wściekłość. Wziąłem kilka głębokich oddechów. Moje myśli, chyba w wyniku reakcji obronnej na to traumatyczne doświadczenie, zaczęły kierować się w stronę praktycznych problemów i począłem zastanawiać się, gdzie urządzę pochówek mojemu przyjacielowi. Wtedy nagle poczułem na plecach czyjąś obecność. Nim zdążyłem się odwrócić, usłyszałem suchy, jak gdyby nieludzki głos:

– Przykry widok, prawda? – zrobiłem błyskawiczny obrót przez lewe ramię i bez chwili namysłu zadałem pewny, zdecydowany cios prawą pięścią. Nie wahałem się, wiedziałem bowiem, kim był ten mężczyzna. Gaston Dorsey, potwór, zdolny do odebrania człowiekowi wszystkiego, a jednak trzymający w szachu społeczność zapyziałego tunelu dziesiątego – miejscowy diler. Bezduszny pośrednik śmierci, który wciągnął Morgana

w ciężkie używki. Spojrzałem na jego parszywe oblicze, na broczące krwią wargi, które wygięły się w podłym, ironicznym uśmiechu. Miałem ochotę wykrzyczeć mu w twarz okrutną nienawiść, wyciągnąć zza pasa składany nóż i po chwili rozkoszować się widokiem jego plugawej krwi na mojej czystej, nienagannie wyprasowanej koszulki. Chciałem pomścić przyjaciela, a jednak stałem bez ruchu. Ilu ludzi miał już na sumieniu? – pomyślałem. Przez ułamek sekundy zastanowiłem się, po co właściwie tu wrócił i czy wiedział, że podał Morganowi dawkę śmiertelną? Znów otoczyła mnie ta dudniąca rozpaczą cisza.

– To był złoty strzał w pięknym stylu. – nagle przerwał milczenie, szczerząc zęby.

Nie wytrzymałem, Morgan nie chciał umierać i nigdy nie zacząłby ćpać, gdyby nie Gaston. Furia zawładnęła mną tak silnie, że obraz przed oczami zaczął mi się rozmazywać. Wymierzyłem kolejne, mocniejsze uderzenie i spojrzałem, jak zatacza się do tyłu, dotykając złamanego nosa. Znów w geście lekceważenia nie oddał mojego ciosu, a jego prowokujący wzrok wyrażał jedynie pogardę. Sięgnąłem ręką do pasa, błyskawicznie otworzyłem nóż i zanim przeciwnik zdążył odskoczyć, zrobiłem to, czego tak bardzo pragnąłem przed momentem. Ostrze ześlizgnęło się po klatce piersiowej, tnąc tylko skórę, lecz po chwili wymierzyłem jeszcze jedno, silne dźgnięcie. Zamachnąłem się, lecz w głowie pojawiła mi się krótka myśl „nie chcę zabić człowieka” i w ostatniej chwili skręciłem nadgarstek, zmieniając tor ruchu broni. Stal przesunęła się od ramienia przez szyję po lewy obojczyk. Krew trysnęła, a ja zerwałem się natychmiast i zacząłem biec, słysząc jeszcze za sobą głuchy dźwięk upadku.

Biegłem przez dłuższą chwilę i czułem jak adrenalina wyrywa mi serce z piersi. Dotarłem do stacji metra i wpadłem do pierwszego pojazdu, który nadjechał. Sapiąc, zająłem miejsce, oparłem łokcie o kolana i dłońmi chwyciłem się za spocone czoło. Jeszcze nie do końca dotarło do mnie to, co wydarzyło się przed momentem. Nabrałem spory łyk powietrza

w płuca.

Nie zadałem mu śmiertelnych ran – myślałem – były zbyt płytkie. Jednak niezależnie od tego czy ten nikczemnik przeżyje, ściągnąłem na siebie poważne kłopoty.

Wróciłem myślami do Morgana i łzy napłynęły mi do oczu. Wtedy przypomniało mi się, co kiedyś mi powiedział: „Jedni mówią, że płacz to nie oznaka słabości, ale tego, że ktoś był silny zbyt długo. Ale ty masz być silny zawsze, rozumiesz? Masz być twardy. Nigdy nie jest zbyt długo.”.

Wyrzuciłem z głowy wszystkie przytłaczające myśli i wytworzyłem w niej pustkę. Odchyliłem się na oparcie fotela, skupiając się przez chwilę nad tym, co otaczało mnie fizycznie i namacalnie. Rozejrzałem się po wnętrzu metra i zatrzymałem wzrok na zaczytanej dziewczynie, siedzącej naprzeciw mnie. Miała delikatne rysy twarzy, jasną cerę i idealne usta. Pełne, kształtne, o pięknym kolorze. Rozchylała je lekko, czytając jakiś artykuł w gazecie, wyglądała na zafascynowaną. Naprawdę, było coś urzekającego w jej urodzie. Mimo mocnego, wręcz wyzywającego makijażu wydawała się niewinna. Nagle podniosła wzrok znad gazety

i najwyraźniej zauważyła, że ją obserwuję. Rzuciła przelotny uśmiech, a ja odpowiedziałem tym samym, jednak spostrzegłem, że coś w moim wyglądzie wyraźnie przykuło jej uwagę. Zerknąłem w dół. Cholera, krew… krew na koszuli.

Zakłopotana, prędko wróciła wzrokiem do artykułu, a ja mimo wszystko nie oderwałem od niej łapczywych oczu. Spoglądałem na jej zgrabne łydki i szczupłe uda. Wyglądały bardzo apetycznie w obcisłych spodniach z jedwabnymi naszyciami. Jednak coś przykuło mój wzrok jeszcze silniej. Z jednej z kieszonek wystawał breloczek z etykietką, taki jakich używa się do kluczy dotykowych w apartamentach. Zmrużyłem oczy i odczytałem adres: Moon Street, 31/19, pokój 7. Zupełnie mnie zatkało. Zerkałem z niedowierzaniem raz na etykietę, raz na jej uroczą, dziewczęcą twarzyczkę. Znów odłożyła lekturę i spojrzała mi głęboko

w oczy, ostentacyjnie chowając kluczyk głębiej. Założyła ponętnie nogę na nogę. Zganiłem się w głowie za to, że myślę o kobietach w takim momencie. Zaraz jednak zacząłem się usprawiedliwiać, że to forma odreagowania traumy, a w tej dziewczynie jest coś naprawdę wyjątkowo pociągającego… Przełknąłem ślinę i zerwawszy się szybko skierowałem kroki w stronę rozsuwanych drzwi metra, starając się więcej nie spoglądać na tajemniczą piękność. Intrygująca, a jednocześnie bardzo niepokojąca była ta gra spojrzeń.

„Życie to ciągła gra pomiędzy sprzecznościami i przeciwnościami. Jeszcze się zdziwisz, jak blisko od miłości do nienawiści. Przecież rany zadane przez bliską osobę bolą najbardziej. Nigdy nie wiesz, gdzie leży granica.” – znów przypomniały mi się słowa Morgana i poczułem głęboki smutek. Lubiłem to jego filozofowanie, ten patos w jego głosie i to, że na każdy mój problem miał radę i pokrzepiające słowo. Ogromnie go szanowałem, nawet gdy trafił do tych zapyziałych podziemi. Nawet gdy wkręcił się w bandę narkomanów dostrzegałem w nim wartość i usilnie…

a może raczej bezsilnie próbowałem mu pomóc. Aż do zupełnej akceptacji jego upadku. Wtedy już tylko byłem przy nim, mając w pamięci wszystko, co dla mnie zrobił.

Gdy wysiadłem z pojazdu kolei podziemnej, powróciły tamte obrazy – blade ręce, pełne ropiejących ran po nakłuciach i krew mieszająca się

z błotem. Wizja ta sprawiła mi dotkliwy ból, więc wróciłem myślami do tamtej dziewczyny. Nie mogłem uwierzyć, że taka piękna, subtelna kobieta… przecież wszyscy wiedzą, że blok 31 to największy burdel w tym sparszywiałym mieście.

 

II

 

Kroki skierowałem automatycznie w stronę mieszkania Kevina. Jego brak czasu przestał mieć teraz znaczenie, musiałem spotkać jakąś bratnią duszę i uspokoić myśli.

Kevin to zabawny koleś. Rzadko w tych czasach spotyka się ludzi, którzy zachowują tyle optymizmu. Znaliśmy się już kawał czasu, spędziliśmy razem wiele lat studiów i przy nim po prostu zawsze mogłem odetchnąć. „Wyluzuj, życie to tylko zabawa.” – zwykł mawiać w trudnych chwilach. No właśnie, więc zabawa, gra… i nic więcej? – w głowie pojawiło mi się smutne zestawienie wypowiedzi mych przyjaciół.

Wszedłem do środka jak do własnego mieszkania i rzuciłem niedbałe powitanie. On od progu przywitał mnie szczerym szerokim uśmiechem i po chwili wszedł do przedpokoju, rzucając mi piwo. Otworzyłem puszkę z głośnym pstryknięciem i nabrałem w usta pełny łyk orzeźwiającego trunku.

– Dzięki. Tego było mi trzeba. Widzę, że jesteś zapracowany jak cholera. – spojrzałem na kumpla, który przechadzał się swobodnie po salonie bez koszulki.

– Mam parę projektów do wykonania w domu. – rzekł. Zawsze podziwiałem Kevina, bo naprawdę odnalazł swoją ścieżkę. Choć oficjalnie pracował w korporacji, jak wszyscy, to również dorabiał na lewo, jako tatuażysta. Cieszyłem się, że mógł się spełniać w tym co robi, tworzyć. Wiedziałem jednak, że nadejdzie dzień, w którym ktoś go wsypie

i odpowiedni urzędnicy rozprawią się z jego nielegalnym procederem.

Rozsiadłem się w obitym szorstkim materiałem fotelu i zerknąłem na ekran telewizora. To, co tam pokazywano było puste i miałkie. Otępiało widza i dostarczało mu jedynie pozornego rozbawienia; oferowało tak zwane zabicie czasu. Ja nie posiadałem odbiornika; chciałem odciąć się od mediów, ale przede wszystkim nie było mnie po prostu na niego stać.

Zerknąłem na Kevina, który teraz siedział luźno na kanapie i rysował coś niedbale w szkicowniku opartym na jednym kolanie. Znów otaczała mnie cisza, ale tym razem nie napięta ani niezręczna. Spokojna i kojąca. Istnieją ludzie, z którymi można po prostu pomilczeć i w takich momentach dziękuję Bogu, że istnieje w moim życiu ktoś taki jak Kevin.

– Dobra, powiedz teraz, co się stało. – odezwał się w końcu odkładając rysunek i zerkając na plamy na mojej koszuli. Powietrze przecięły trzy krótkie, ale ostre jak sztylet słowa:

– Morgan nie żyje.

Jego reakcja była jednak przewidywalna. Wiedziałem, że nie przejmie się tym tak jak ja. Nigdy nie doceniał prawdziwej osobowości Morgana, jego życiowej mądrości, empatii. I prawdopodobnie zdawał sobie sprawę, że prędzej czy później tak skończy się jego żywot. Cóż.

Myślałem, że chciał coś powiedzieć, ale poruszał tylko ustami, jakby usiłując dobrać odpowiednie słowa.

– Przykro mi – rzekł w końcu krótko i spuścił wzrok.

„I na tym pozostańmy”, dopowiedziałem w myślach.

 

*

 

Spędziłem u niego całą resztę dnia. Chciałem nie myśleć o niczym, odnaleźć zapomnienie i być, po prostu, w jego towarzystwie. Tego potrzebowałem. Po paru godzinach picia piwa i milczenia, poprzetykanego krótkimi, nonszalancko prowadzonymi dialogami wstał, wrzucił szkicownik do szuflady i oznajmił, że starczy mu na dziś pracy

i powinniśmy iść napić się czegoś mocniejszego. Pomyślałem, że nie potrafiłbym się bawić w takim dniu, jednak wizja upicia się do nieprzytomności wydała mi się kusząca. Skinąłem głową na zgodę

i podziękowałem Bogu, że istnieje ktoś taki jak Kevin.

O godzinie dwudziestej drugiej patrzałem w swoje ponure oblicze

w lustrze, w przedpokoju. Dotknąłem dłońmi, suchej, bladej i szorstkiej skóry twarzy. Wyglądałem źle, naprawdę źle. W towarzystwie postawnego, rudowłosego przyjaciela prezentowałem się fatalnie, jak niezmiernie zmęczony i sterany życiem człowiek. Jego fioletowa koszula wisiała na mnie jak worek. Powinienem był się ogolić. Przeczesałem grzebieniem moje gęste, choć wyblakłe włosy i uznałem, że nie chcę dłużej patrzeć na swój godny pożałowania wizerunek.

Chwilę później sunęliśmy czerwonym Lexusem Kevina przez mroczne, puste ulice. Był z nami jeszcze jeden kumpel o imieniu Louie, który przywitawszy się niedźwiedzim uściskiem, ucinał sobie wesołą pogawędkę z prowadzącym samochód Kevinem. Ja milczałem, obojętnym wzrokiem podążając za białymi światłami latarń, rozmieszczonymi wzdłuż ulicy w równych odstępach. Gdy skręciliśmy w następną przecznicę

w świetle można było dostrzec smukłe sylwetki skąpo odzianych kobiet, wyginających swoje giętkie ciała w obscenicznych pozach. Niedaleko stąd znajdował się blok 31 oraz współpracujący z nim klub nocny i motel Casablanca. Znów pomyślałem o piękności, którą widziałem rano

w metrze i gorycz, którą poczułem spowodowała, że nabrałem większej ochoty na mocny alkohol.

Weszliśmy do ulokowanego na uboczu, piętrowego budynku

z cegły, który z dala witał nas ciepłym światłem wnętrza, przebijającym się przez purpurowe zasłony. Na dachu błyszczał okropny napis „Casablanca”,

z którego kilka liter powoli już traciło blask i tylko migało smętnie. Już od progu uderzyła nas fala gorąca. Klub, wypełniony po brzegi spragnionymi rozrywki mężczyznami i bezwstydnymi kobietami był zatęchły i duszny. Gdy tylko zajęliśmy miejsca na szerokiej, czerwonej rogówce, wysoka brunetka, odziana jedynie w bieliznę z imitowanej skóry węża podeszła do naszego stolika i spytała o zamówienie. Jej oczy osnuwał nienaturalny połysk.

W mgnieniu oka wypiliśmy trunki i zamówiliśmy kolejne. Tym razem poprosiłem o whiskey. Gęsta, ciasna, głośna i wulgarna atmosfera klubu przytłaczała mnie. Zawiesiłem wzrok na surrealistycznym obrazie, wiszącym tuż obok naszego stolika. Prezentował się obrzydliwie na obskurnej tapecie, której faktura odcinała się od gładkiej i połyskliwej powierzchnia akrylowego obrazu bez ramy. Z płótna spoglądała na mnie blada dama o wydatnych ustach. Jej twarz wyrażała zniesmaczenie,

a w uniesionej dłoni trzymała z obrzydzeniem szkarłatną, obwiedzioną grubym konturem rybę. Niesamowite, jak bardzo w tym momencie utożsamiałem się z emocjami, ukazanymi w tym nędznym dziele.

Z kontemplacji nad podrzędną sztuką wyrwał mnie swym prozaicznym pytaniem Louie:

– Co tak milczysz, Trent? Opowiedz, jak tam w pracy.

Tak się składało, że powrót myślami do tamtego biurowca było ostatnią rzeczą, na którą miałem teraz ochotę, uciąłem więc krótko:

– Wylali mnie dziś rano.

Tak, to była prawda. Nie chciałem jednak rozwodzić się nad tym problemem, przyszedłem tu bowiem, aby oderwać się od zmartwień. Zapadła trochę niezręczna cisza, wreszcie barczysty blondyn uniósł się znad czerwonego siedziska i współczująco poklepał mnie po ramieniu.

– To przykre.

*

Ile razy jeszcze usłyszę, że to, co dzieje się w moim życiu jest przykre? – myślałem. Ludzie stwierdzają kurtuazyjnie ten fakt, jakbym sam nie zdawał sobie z tego sprawy. Kolejną rzeczą, na którą w żadnym wypadku nie miałem teraz ochoty było prowadzenie płytkiej i obojętnej rozmowy o niczym. Pogawędki, w których występuje konieczność wymyślania na bieżąco kolejnych banalnych tematów, aby zapobiec niezręcznej ciszy nie należały do rzeczy, którymi lubiłem się zajmować. Odpowiedziałem więc krzywym uśmiechem i ciurkiem wypiłem szklankę whiskey, postawioną przede mną przed chwilą przez jakąś miłą blondyneczkę.

Poczułem się dziwnie. Zwykle, gdy dopadały mnie negatywne emocje starałem się myśleć konstruktywnie, zachować stoicki spokój. Jednak teraz, po tym piekielnie ciężkim dniu nagle nabrałem ochoty na taniec. Podobno jest on lekiem na wszystko – rozluźnia i pomaga się odstresować, zapomnieć o problemach. Ciężkie basy wydawały mi się istnieć materialnie, wypełniać powietrze, przenikać moje ciało, wsiąkać całą jego powierzchnią do wewnątrz, poruszając serce i trzewia. Chęć wyruszenia na parkiet wydała mi się równie dziwaczna, co nieodparcie kusząca. Wyższe dźwięki świdrowały w moim umyśle, hipnotyzowały, mamiły, kazały się poruszać. Zerwałem się nagle.

– Stary co jest? – wydawało mi się, że spytał Kevin, ale nie odpowiedziałem, tylko rzuciłem się między czerwonymi sofami do pociągającej, zaciemnionej części klubu. Słyszałem za sobą śmiech kumpli, a mimo to czułem, że mogę dokonać wszystkiego, czego chcę. Moja krew pulsowała w rytm perkusji, wniknąłem na parkiet w dziko roztańczony, gorący tłum. Kręciłem się wokół panienek, poruszając się ponętnie, lecz męsko. Bardzo seksowna, choć trochę starsza kobieta tańczyła nieopodal z gracją, jednak jej odpowiedzią na moje zaloty okazał się być środkowy palec lewej ręki. Nie poddaję się, nie tego wieczoru – myślałem i czułem jak wypełnia mnie pewność siebie. Malutka brunetka pląsała chwilę przy mnie, za skończony taniec podziękowała mi buziakiem w policzek. Ja w odpowiedzi klepnąłem jej sterczący tyłeczek. Wiem, że tak naprawdę to lubią – myślałem z uśmiechem i szybko ruszyłem do drugiego pomieszczenia. Było tam mniej tłoczno, panował spokój, światła były cieplejsze, a atmosfera eteryczna. Czerwona poświata padała na niską scenę, na której szczupłe ciała tancerek owijały się wokół sterczących do sufitu, metalowych rur. Rytm zmysłowej muzyki działał jak afrodyzjak. Stanąłem z boku, rozkoszując się przyjemnym widokiem.

Jedna z kobiet zeszła zgrabnie ze sceny i giętkimi ruchami wdarła się w tłum, kontynuując występ wśród publiczności. Obserwowałem bacznie, jak w półmroku poruszała się uwodzicielskim krokiem. Zauważyłem jednak, że pojawia się coraz bliżej mnie, więc nonszalancko oparłem się

o ścianę, uśmiechając się szarmancko i odwróciłem głowę, by nie widziała mojego zainteresowania. Tak jak podejrzewałem, w odpowiedzi na obojętną pozę, którą przybrałem podeszła i spytała aksamitnym, zniewalającym głosem:

– Chcesz zatańczyć? – dopiero wtedy zaszczyciłem ją kolejnym spojrzeniem i zobaczyłem znajomą, delikatną twarz. Tak, musiałem już kiedyś ją widzieć, byłem pewien.

Porwałem ją bez słowa do namiętnego tańca i dopiero po chwili, przekonany o słuszności swojego spostrzeżenia szepnąłem:

– Widzimy się nie pierwszy raz. To nie może być przypadek.

Rozchyliła usta… te pełne, przepiękne usta. Tak, to musiała być ona.

– Rzeczywiście. Spotkaliśmy się całkiem niedawno – powiedziała

z rozkosznym uśmiechem.

– Jestem Kathe. – wyjawiła mi swoje imię i ja również się jej przedstawiłem. Tańczyliśmy długo i namiętnie. Jednak zupełnie nagle zacząłem czuć dziwną słabość w kończynach. Nagły natłok myśli zaczął szukać ujścia, było ich za wiele, by to znieść, zakręciło mi się w głowie, a potem w umysł wtłoczyła się pustka.

– Chodź ze mną. – wyszeptały jej pełne usta i słowa te zatrzymały rzeczywistość. Pociągnęła mnie za rękę. Było gęsto i duszno. Wszystko stanęło w miejscu.

 

III

 

– Zakochałem się. – wybełkotałem, otwierając oczy, byłem zdezorientowany. Miałem wrażenie, że powiedziałem to do ściany, w którą wpatrywałem się tępym wzrokiem. Nagle spostrzegłem, że znajdowałem się w mieszkaniu Kevina, zegar wskazywał szóstą nad ranem, a kumpel przewracał się właśnie na bok i kładąc się plecami do mnie rzucił

z niekrytą irytacją:

– Co ty pieprzysz, stary?

– Naprawdę, nigdy nie czułem się aż tak oczarowany, jak wczoraj… – powiedziałem cicho.

– Do cholery. Widziałeś tę dziwkę pierwszy raz w życiu, kompletnie pijany. Nie chce mi się wierzyć, że mogłeś wziąć taką sytuację na poważnie. Trochę dystansu, to tylko rozrywka.

– Nie. – wtrąciłem stanowczo, ponieważ ból głowy nie pozwalał mi na cokolwiek bardziej elokwentnego.

– Zresztą byłeś w tragicznym stanie, majaczyłeś… – ciągnął – i ledwo trzymałeś się na nogach. Miałeś szczęście, że przyprowadziła cię

z powrotem do naszego stolika, bo nie mam pojęcia jakbym cię znalazł.

– Zapomniałem przy niej o wszystkich problemach. Wcześniej nawet nie wyobrażałem sobie takiego uczucia. Absolutne oczyszczenie… Musze ją jeszcze spotkać – powiedziałem, ale nagle bolesna myśl wyrwała mnie z tej porannej zadumy. Przypomniałem sobie wszystkie wydarzenia wczorajszego dnia i postanowiłem natychmiast działać.

– Naprawdę ci odbiło. – skomentował kumpel i wstawszy z łóżka, podał mi piwo.

– Nie, Kevin, nie czas na to. – rzekłem zdecydowanie, usiłując wstać. Jednak głowa zabolała mnie tak silnie, że zatoczyłem się i spocząłem

w poprzedniej pozycji. Po chwili raz jeszcze spróbowałem i uniosłem się

z sykiem, siadając na brzegu łóżka. Ból rozsadzał mi głowę, promieniując od strony potylicy. Tak mocnego kaca jeszcze nie miałem. Chwyciłem się za kark i przyciągnąłem głowę do kolan, licząc do dziesięciu. Następnie wyprostowałem się i spojrzałem na dłonie. Na palcach miałem odrobinę krwi. Dotknąłem raz jeszcze guza z tyłu głowy. Musiałem w coś nieźle przywalić.

– Człowiek po pijaku to ma cholerne szczęście, co nie? Nigdy nie dzieje się nic poważnego. Gdybym rozbił tak głowę na trzeźwo, leżałbym teraz

w szpitalu, a nie w twoim wyrku. – spróbowałem zażartować. Westchnąłem i stanąłem na równe nogi.

– Chodź musisz mi pomóc. – rzuciłem i szybko wyszedłem z pokoju, porywając zwisającą z oparcia krzesła, fioletową koszulę. Poczułem, że coś znajduje się w kieszeni na piersi i wsunąłem tam dłoń. Był to świstek papieru z numerem zapisanym jakby w pośpiechu i koślawy napis: „Czekam. Kathe”. Przyjrzałem się karteczce, ale schowałem ją prędko, nim Kevin zdążył to zauważyć.

– O co chodzi? – rzekł troskliwie Kevin, chwytając mnie za ramię, gdy niechlujnie, w pośpiechu zapinałem guziki.

– Muszę jechać po Morgana. Nie pozwolę, żeby zgnił w tym śmierdzącym zaułku. Jestem mu winien godny pochówek.

– Świetnie, że dopiero teraz o tym pomyślałeś. – mruknął – Jakoś nie zawracałeś sobie tym głowy podczas wczorajszej, szampańskiej zabawy. – dodał ironicznie. Zirytowałem się, ale postanowiłem trzymać nerwy na wodzy. Nigdy nie miał taktu i nie istniały dla niego świętości. Zresztą tym razem miał rację – moje zachowanie nie zasługiwało na pochwałę.

W każdym razie teraz było to nieistotne. Zależało mi tylko na jego pomocy. Musiał tylko pożyczyć mi samochód.

– Czemu nie zabrałeś ciała od razu, kiedy je znalazłeś? – pytanie zadał rzadkim u niego, poważnym tonem.

– Wczoraj miałem ważne powody, żeby nie zostawać tam ani chwili dłużej.

 

 

 

*

 

Kilkanaście minut później zaparkowałem wóz Kevina na podziemnym parkingu graniczącym z dworcem metra. Zabrałem ze sobą kilka starych prześcieradeł i ruszyłem szybkim krokiem w stronę mrocznych zaułków. Chciałem załatwić to szybko. Wiedziałem, że nie zdołam umknąć przed wzrokiem ludzi w okolicach tunelu dziesiątego i nie byłem tym bardzo przejęty. Widok trupa w takim miejscu naprawdę nie był już tak kontrowersyjny jak dawniej, w normalnych czasach, które pamiętałem, jak przez mgłę. Teraz śmierć mogła czyhać za rogiem dosłownie i namacalnie. Była tam.

Najwyraźniej widok śmierci przestał być odrażający, ponieważ wszystko wokół zaczęło ją przypominać, emanować podobnie przytłaczającą aurą i równie przykrym zapachem. Wiecznie zasnute kłębami dymu niebo, pory roku wyznaczone zwiększonymi opadami kwaśnych deszczy. Westchnąłem. Ostatni raz widziałem białe obłoki prawie trzy dekady temu, kiedy mówiono, że katastrofa ekologiczna nam nie grozi, a wszelkie informacje na ten temat są absurdalne i mają na celu wzbudzenie paniki. A jednak stało się – i co więcej – nie była to najgorsza katastrofa, jaka miała nas czekać w najbliższej przyszłości. Kataklizm moralny – tego powinniśmy byli bać się najbardziej.

Spojrzałem na twarze ludzi, którzy mnie mijali. Na każdej z nich malowała się choroba, ból, rozpacz lub najstraszliwsza ze wszystkich – obojętność. Lubiłem obserwować ludzi w podziemiach metra. Jakaś pocieszająca była myśl, że każdy z nich cierpi, że nie jestem w tym sam.

W takim świecie nie można było uniknąć depresji, w tym ciasnym, szarym świecie bez nadziei na zmianę, czy na ucieczkę, trzeba było szukać schronienia gdzie indziej, w odurzających substancjach lub wewnątrz siebie. Taką emigrację wewnętrzna wybrał Morgan i oto leżał przede mną w brudnej kałuży. Jego wyciągnięte w przód sine ręce pokryte były czarnymi krwiakami, a na twarzy było widać początki rozkładu. Podszedłem bliżej, nakryłem go prześcieradłem i odwróciłem twarzą do dołu, drugą, większą płachtą owinąłem całe jego ciało, na brudną, łysiejąca głowę zarzuciłem lnianą chustę i zarzuciłem sobie na ramię ciężkie, bezwładne ciało przyjaciela. Gdy odwróciłem się i miałem już zamiar ruszać do samochodu, mój wzrok przyciągnęły drugie zwłoki, leżące po przeciwnej stronie wąskiego zaułka. Oparty plecami o ścianę, ze zwieszoną głową leżał Gaston, ten diler, z którym wczoraj stoczyłem chaotyczną, impulsywną walkę… Walkę, która wbrew oczekiwaniom okazała się jego końcem.

Poczułem jak wrząca krew zalała całe moje ciało. Adrenalina kazała mi zniknąć stamtąd jak najprędzej. Ruszyłem, ale brzemię na moich ramionach nie pozwoliło mi przemieszczać się zbyt szybko. Odwróciłem się raz jeszcze i przyjrzałem się obliczu gangstera. Zdziwiło mnie, że szorstka, ogorzała skóra twarzy nie zmieniła koloru przez całą dobę i nadal widać było ten jego uśmieszek… Mięśnie twarzy zacisnęły się

w pośmiertnym skurczu, tworząc cyniczny grymas, tak charakterystyczny dla niego za życia. Widocznie tacy ludzie nie zmieniają się nigdy.

To koniec, dopadną mnie. – katastroficzne myśli krążyły po mojej głowie. Wiedziałem, że zniknięcie Gastona wyjdzie niebawem na jaw

i wtedy będę miał straszliwe kłopoty. Nie bałem się, że zostanę aresztowany. Oczywiście, że nie. Policja funkcjonowała tylko teoretycznie. W praktyce dostawała od gangów narkotykowych takie sumy, że ciężko byłoby komukolwiek innemu ją przekupić. Właśnie mafia była tym, czego najbardziej powinienem się teraz obawiać. To było realne zagrożenie. Szczególnie te osoby, które z Gastonem miały korzystne układy. Znajdą tego, kto go zgładził. Będą się mścić.

Wrzuciłem Morgana na tylne siedzenia, wyłożone kocem, wsiadłem do samochodu i ruszyłem z impetem. Ciało zakopałem wiele mil dalej,

w miejscu, w którym olbrzymie miasto urywało się i przechodziło

w hektary szarej, nieurodzajnej ziemi. Niegdyś pole to rozkwitało kwieciem i raziło oczy soczyście zieloną trawą. Dawno tu nie byłem, lecz takie je zapamiętałem.

Morgana również chciałem zapamiętać inaczej, wymazać z pamięci widok brudnych prześcieradeł skrywających szczątki mojego jedynego, duchowego przewodnika. Znów łzy cisnęły mi się do oczu, ale zacisnąłem zęby i zacząłem zsypywać suchą ziemię do rowu, starając się nie spoglądać do środka. Rozpacz, którą czułem podczas długich minut wykonywania tej czynności była nieznośna. Wolałbym być na jego miejscu, odetchnąć już od paskudnej rzeczywistości. Jednak dwie myśli wypełniały mnie siłą – Morgan całe życie uczył mnie, że mam być silny mimo wszystko, a teraz – jest prawdziwie szczęśliwy i nareszcie wolny. Dla niego skończyła się walka i skończył się ból. Spoczywaj w pokoju, przyjacielu.

Wyprostowałem się, wbiłem wzrok w szary horyzont i nabrałem

w płuca powietrza. Nie można było nazwać go świeżym, ale w porównaniu z tym w centralnych partiach miasta było delikatne i nie drażniące gardła. Strzepnąłem dłonie i skierowałem kroki do samochodu. Musiałem pomyśleć o własnym życiu, nie mogłem bowiem od tej pory czuć się bezpiecznie.

 

*

 

Pełen wdzięczności uścisk dłoni był wystarczającą zapłatą za pożyczenie samochodu. Nie miałem ochoty na dalsze towarzystwo, więc pożegnawszy się z Kevinem, ruszyłem z wolna w stronę dzielnicy o dużo niższym standardzie; do miejsca, w którym żyłem. Warunki mieszkaniowe naprawdę wołały o pomstę do nieba, ale nigdy nawet nie starałem się

o lepszy lokal. Kiedyś przekalkulowałem swoje dochody w byłej pracy

w korporacji oraz koszty mieszkania w poszczególnych dystryktach

i doszedłem do wniosku, że wolę mieć pełny brzuch i dobre ubrania niż ocieplany wieżowiec i gorącą wodę w kranie przez całą dobę. Naprawdę, skromne warunki odpowiadały moim potrzebom. Prawdę mówiąc, lubiłem zimno.

Urząd pracy wyznaczył mi parę lat temu pracę adekwatną do mojego wyższego wykształcenia. Każdy absolwent państwowych uczelni

w przeciągu pięciu lat od zakończenia studiów miał gwarancję otrzymania posady w placówce, odpowiadającej jego specjalizacji. Nazywano to programem wdrażania wykształconej młodzieży w funkcjonowanie rynku pracy. Chciano w ten sposób walczyć z bezrobociem i eksploatować zasoby ludzkie, wykorzystując unikalne umiejętności zdobyte przez młodych ludzi podczas studiowania. Można się domyślać, jak wyglądały wygospodarowane w ten sposób miejsca pracy. Na swoją jednak nie narzekałem. Po wielu latach spędzonych nad zgłębianiem tajników królowej nauk, bardzo sprawnie byłem w stanie obliczyć ilość kaw, koniecznych do zaspokojenia porannych potrzeb kadry w firmie inwentaryzacyjnej. Spore ilości kofeiny nie zapobiegały jednak monotonii sennych dni. Wniknąłem na dobre w tę rutynę i było mi znośnie – aż do wczoraj, gdy zostałem wydalony ze stanowiska. Mętne uzasadnienia, mowa o odświeżeniu kadry pracowniczej, modyfikacji struktury firmy sugerowały mi tylko, że kolejni świeżo upieczeni magistrzy potrzebują ciepłej posadki, za którą będą mogli dozgonnie kajać się przed doskonałym systemem państwa opiekuńczego. Nie protestowałem. Z honorem odszedłem i odczułem konieczność rozmowy z Morganem. Dalszą historię już znacie.

Właściwie nie wiedziałem, co teraz pocznę. Miałem trochę oszczędności, kilka rzeczy na sprzedaż i parę pomysłów jak dorobić

na czarno. Zasiłek dla bezrobotnych nie pokryłby nawet opłaty za moją ciasną klitkę, więc nie było to dobre rozwiązanie na dłuższą metę.

Z rozważań tych wyrwał mnie nagle widok pewnej znajomej, parszywej twarzy. Dotarło to do mnie dopiero po chwili i gdy odwróciłem się, zobaczyłem jedynie znikającą w tłumie, czarno ubraną, zakapturzoną postać. Nie… Niemożliwe. Przez moment przemknęło mi przez myśl, że to Gaston, ale przecież… Było to niedorzeczne. Wkraczając na wilgotną klatkę schodową kamienicy z rudej cegły, pokręciłem głową, przerażony tym, że strach i poczucie winy mogą wpędzić mnie w chorobę psychiczną. Widok, jaki chwilę potem pojawił się przed moimi oczyma, utwierdził mnie w przekonaniu, że jestem bliski postradania zmysłów.

 

*

 

Było ich razem pięciu. Umięśniony mężczyzna z kanciastą szczęką

w asyście tłustego dryblasa wynosił właśnie mój jedyny fotel przez pustą futrynę, w której wcześniej stały drzwi wejściowe do mojego mieszkania. Inni krzątali się wewnątrz. Stanąłem w miejscu na schodach i przez chwilę próbowałem uporządkować natłok myśli, powstrzymując reakcje, naturalne dla człowieka, któremu odbierana jest jego własność.

– O co tu chodzi? – spytałem donośnym głosem, ale mężczyźni zajęci fotelem, jakby nie zauważyli mojej obecności. Zorientowałem się, że było to celowe lekceważenie, kiedy po dłużej chwili mięśniak odstawił fotel

w kącie klatki schodowej i raczył odpowiedzieć:

– Konfiskujemy zawartość lokalu. Mieszkanie komunalne ma być oddane bez wyposażenia następnym, oczekującym w kolejce.

– Jakim prawem? – wycedziłem przez zęby i od razu pytanie wydało mi się tak bezsensowne, że aż zabawne.

– Nie wiem. – odparł po prostu mężczyzna – My tylko wykonujemy robotę. Mamy nakaz. – dodał, wyjmując z kieszeni pomięty świstek i podając mi. Rzeczywiście, był to nakaz, wyglądający jak oryginał wydany z Urzędu Zarządzania Nieruchomościami. Nie uwzględniono w nim jednak powodu eksmisji. Zerknąłem w lewo, do wnętrza mieszkania, w którym trzech innych ludzi kręciło się, przygotowując sprzęty do wyniesienia. Z moim inwentarzem nie będą mieli wiele pracy, pomyślałem.

Zacząłem myśleć intensywnie. Przemoc na nic nie zda się w obecnej sytuacji. Dyskusja będzie marnowaniem czasu, bo nie dowiem się od nich jakie są podstawy takiej decyzji. Zresztą jakiekolwiek by nie były (pewnie absolutnie nielogiczne) i tak wiedza ta nie sprawiłaby, że mógłbym coś wskórać. Była tylko jedna rzecz, którą mogłem zrobić.

– Panowie, czy mogę wziąć tylko kilka kosmetyków, rzeczy osobistych, zanim tutaj skończycie? – odezwałem się. Grubszy skinął głową. Wszedłem więc do łazienki, zatrzasnąłem drzwi i rzuciłem się na podłogę. Błyskawicznie odnalazłem obluzowaną płytkę pod wanną, w samym rogu łazienki, wsunąłem pod nią dłoń i odetchnąłem z ulgą, dotykając plastikowego woreczka, w którym zaszeleściły banknoty. Powinno wystarczyć, przynajmniej do końca miesiąca. Woreczek schowałem do wewnętrznej kieszeni płaszcza, a następnie pochwyciłem dla niepoznaki piankę do golenia, żyletki i mydło. Z szafki zabrałem trochę bielizny

i ruszyłem do wyjścia. Czułem na plecach spojrzenie tamtych ludzi, ale postanowiłem nie obracać się i nie żegnać, licząc na to, puszczą mnie wolno. Nie mieli żadnego interesu w tym, żeby wchodzić mi osobiście

w drogę. Jeżeli, oczywiście, faktycznie byli tylko pracownikami UZNu. Jednak uporczywie chodziła mi po głowie myśl, że ma to coś wspólnego

z zabiciem Gastona, że jest to jakiś początkowy etap zemsty, czy zastraszenia mnie… że wiedzą już o mnie. Nie można zaprzeczyć – wyglądali podejrzanie i nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że są w to zamieszani.

Gdy odszedłem na bezpieczną odległość, wpadł mi do głowy pewien szalony pomysł i uznawszy, że nie mam nic do stracenia, postanowiłem zrealizować go natychmiast. Sięgnąłem po świstek papieru, który cały czas znajdował się w kieszeni mojej koszuli i kierując kroki do bloku 31, zadzwoniłem na zapisany numer. Usłyszałem aksamitny, namiętny głos:

– Słucham?

– Jesteś samotna? – spytałem po prostu i w słuchawce zamarł na chwilę oddech.

– Smutno pytać o to dziwkę. – odpowiedziała.

– Wczorajszą wiadomość mam więc traktować jako reklamę burdelu, czy ofertę interesującej znajomości?

– Jesteś chamski i bezpośredni. Ale zaintrygowałeś mnie już wczoraj,

w tym metrze i chyba nie chcę się wycofać, więc odpowiem – rzekła

z namysłem – Tak, nie była to reklama moich usług. Nie zwykłam działać w ten sposób. Chciałam cię po prostu jeszcze kiedyś zobaczyć.

– Na przykład teraz?

– Może być teraz. Wiesz, gdzie mnie znaleźć. Pokój 7.

– Szczęśliwa liczba. Nie będzie tam nikogo, kto nam przeszkodzi?

– Nie obawiaj się.

 

*

 

Pół godziny później stałem już pod odpowiednimi drzwiami. Wpuściła mnie do środa, odziana w przezroczystą halkę, spod której prześwitywała bielizna, składająca się z cieniuteńkich stringów i sznurków, opasających piersi, z nakładkami na sutki. Widok zrobił na mnie wrażenie

i moje ciało szaleńczo jej zapragnęło. Przyszedłem tu jednak w innym celu, więc po raz kolejny przełknąłem ślinę i zapanowałem nad naturalnymi odruchami. Przez chwilę wpatrywałem się w jej subtelną twarz, otoczoną falami gęstych, jasnych włosów, zbyt subtelną jak na jej profesję. Usiadłem przodem do oparcia na najbliżej stojącym krześle, a ona spojrzała w dół

i nakryła oczy wachlarzem rzęs, jakby zakłopotana:

– Wybacz mi, że przyjmuję cię w moim stroju roboczym, – rzekła i po chwili roześmiała się – to może rozpraszać.

– Do rzeczy. – powiedziałem stanowczo, ale po chwili zniżyłem głos

w irracjonalnej obawie przed podsłuchem. Ona kucnęła i oparła ręce

o moje kolano.

– Będę znów bezpośredni. Czy chcesz stąd wyjechać? – jej źrenice zwęziły się i spojrzała na mnie jakby zza matowej strony lustra weneckiego. Nastała dłuższa cisza i nie odważyłem się jej zmącić.

– Jesteś jakimś szaleńcem, czyż nie? – odpowiedziała cicho i wolno, a jej oczy nawet się nie poruszyły.

– Poznajesz kurtyzanę w podrzędnym barze i nazajutrz oferujesz jej jakąś podróż, wyjazd?!

– Raczej ucieczkę… Wiem, że to dziwne. Nie chcę mówić o miłości od pierwszego wejrzenia. Po prostu coś mnie w tobie urzekło i uznałem,

że nasze wczorajsze spotkanie po raz wtóry nie mogło być kwestią przypadku.

– Zaiste, nie było – szepnęła tajemniczo.

– Ale będę szczery, – kontynuowałem, nie zwracając uwagi na jej wtrącenie – mam problemy. W przeciągu ostatniej doby straciłem wszystko na czym jeszcze jakkolwiek mi zależało. Poza tym obawiam się o swoje zdrowie

i życie. Tak, jestem desperatem. – spojrzałem w jej oczy i odniosłem wrażenie, że na powrót stała się obecna wzrokiem. Teraz patrzała uważnie, marszcząc lekko czoło.

– Dysponuję ilością pieniędzy, która pozwoliłaby mi przeżyć tu trzy, cztery tygodnie, nie mając żadnej pewności, że uda mi się stanąć na nogi. Alternatywą jest wyjechać z kraju i zacząć nowe życie gdzie indziej. Pomyślałem o tobie. – zrobiłem małą pauzę, by obserwować jej mimikę twarzy. – Wygląda na to, że też nie masz nic do stracenia. Czemu by więc nie zacząć na nowo razem? Przychodzę tu ten jeden raz. Masz podjąć decyzję. Wyjadę na dniach i już mnie nie zobaczysz. A jeśli chcesz się wyrwać, jedź ze mną. To poważna oferta. – po tych słowach wstałem. Postanowiłem wyjść, zanim dotrze do mnie jak szaloną rzecz właśnie uczyniłem. Poza tym chciałem dać jej czas na zastanowienie. Odwróciłem się i wyszedłem.

– Jesteś chorym szaleńcem. – usłyszałem jeszcze jej delikatny, dziwnie spokojny głos.

W głębi duszy byłem przekonany, że złożyłem jej propozycję nie do odrzucenia, że przecież każda młoda dziewczyna chciałaby się wyrwać

z bagna burdelu, tym bardziej w takim mieście jak to. Ale tak naprawdę, cóż mogłem o tym wiedzieć? Podziałałem impulsywnie. Nie miałem żadnego pojęcia o tej kobiecie, o tym co skłoniło ją do podjęcia się tej profesji. Mogła być kimkolwiek. Moja pewność siebie była zupełnie nieuzasadniona. To przecież tylko pazerne szmaty. Może jest tam z własnej woli, może odpowiada jej takie obrzydliwe życie? Słowo moralność stało się już archaizmem. Mogłaby przecież wyjechać w ciemno z jakimkolwiek facetem przy kasie, ale ja nie miałem nic, absolutnie nic do zaoferowania. Co mi odbiło? W akcie rozpaczy i desperacji ubzdurałem sobie, że ten spontaniczny czyn zakończy się romantyczną przygodą jak z filmów. Co za bzdura. Wzbierały we mnie negatywne emocje w stosunku do tej osoby.

 

*

 

A jednak. Zadzwoniła dzień później. Byłem wtedy u Kevina, omawialiśmy plany na najbliższą przyszłość. Wahałem się, czy opowiedzieć mu historię o Gastonie, ale po głębszym namyśle uznałem, że nie chcę go w to mieszać. Chciałem też wyjechać jak najprędzej, żeby nie ściągnąć na niego kłopotów.

– Trent, możemy pogadać? Przemyślałam twoją propozycję. – usłyszałem w słuchawce jej głos i wychodząc z pokoju, w którym siedział Kevin, zakaszlałem. Nie czekając na moją odpowiedź, kontynuowała:

– Chciałabym pomówić z tobą twarzą w twarz. Spotkajmy się. Masz plany na dzisiejszą noc? O dwudziestej pierwszej w motelu nad Casablanką. Co ty na to? – mówiła szybko, jakby podekscytowana. Przez moment myślałem, że być może świadczy to o tym, że wbrew wszelkim oczekiwaniom chciała skorzystać z mojej propozycji. Po chwili jednak odrzuciłem tę myśl, nie chcąc rozbudzać w sobie nadziei.

– Może być. Do zobaczenia, Kathe.

 

*

 

Wieczór, spędzony w jej towarzystwie był dla mnie niemałym zaskoczeniem. Każdy gest i kolejne słowo, gracja, z jaką się poruszała, inteligencja – wszystko to coraz bardziej kolidowało w mojej głowie z jej profesją. Nie wyobrażałem sobie, że mogła być dziwką, nie docierało to do mnie i każda myśl o tym powodowała ścisk w gardle, objaw najgłębszego żalu. Odrzucałem wszystkie myśli na ten temat, wiedziałem bowiem, że nie zobaczę jej już więcej.

– Trenton… Wybacz. To naprawdę niemożliwe, nie mogę się stąd wyrwać na stałe. – powiedziała podczas tego wieczoru – Nie chcę ci tego tłumaczyć. Zrozum, gdy dziewczyna wchodzi do bloku 31 to jest jak bilet w jedną stronę. Po prostu nie mogę. – dodała, gubiąc ze mną kontakt wzrokowy. Przez chwilę zastanowiłem się. Mogła spędzać noce poza blokiem 31, spotykać się z mężczyzną, który nie był jej klientem. To nie wydawało się zbyt rygorystyczne. Nie wiem, co uniemożliwiało jej wyjazd. Moglibyśmy wyjść, choćby natychmiast i za kilka godzin siedzieć już wygodnie

w śnieżnobiałym, przytulnym wnętrzu samolotu do nowego życia; moglibyśmy złapać stopa i po dniu drogi nikt by jej nie odnalazł. Nie rozumiałem, co mogło ją tu trzymać, ale nie chciałem pytać. To była jej decyzja. Mieliśmy tę jedną noc i chciałem ją spędzić najlepiej jak mogłem.

– Cieszę się, że mamy chociaż tę jedną noc, aby się poznać. – powiedziała, jakby czytając mi w myślach.

Tego dnia nie było imprezy w Casablance. Ciszę mąciły jedynie nasze rozmowy. Była to noc bez seksu, za to pełna wzajemnej fascynacji. Rozmawialiśmy o wszystkim poprzez kulinaria i literaturę po poglądy polityczne i życiowe przeżycia. Nie chciała zdradzać zbyt wiele o sobie, ale krótkie anegdoty i trafne przemyślenia powodowały, że z każdą chwilą intrygowała mnie coraz bardziej. Prawie zapomniałem o świecie na zewnątrz. O braku pracy, mieszkania, bezpieczeństwa, o konieczności zerwania wszystkich znajomości i wyjeździe, o śmierci Morgana, o tym, że zabiłem człowieka… Byliśmy tylko my i ta rozkosz odkrywania, że łączy nas dużo więcej, niż moglibyśmy sądzić.

Zasnęliśmy nagle, spaliśmy krótko, słodko i niewinnie, w ubraniach, delikatnie przytuleni. Gdy obudziłem się nad ranem, leżała do mnie tyłem, opierając głowę o moje ramię i patrząc w przestrzeń, znów tym samym, nieobecnym wzrokiem.

– Muszę wracać. – odezwała się, czując, że już nie śpię. – Mogę mieć problemy, będąc poza blokiem więcej niż dziewięć godzin. Muszę tam wrócić do piątej trzydzieści. Odprowadź mnie.

 

*

 

Szliśmy chwilę w milczeniu. O tej porze, gdy na burym niebie nie było jeszcze zasnutego kłębami szarych chmur słońca, a ulice wypełniał tylko mrok i chłód, miasto nie wyglądało aż tak parszywie, a nawet było

w nim coś tajemniczego. Rozmyślałem o tym gdzie wyjadę i ile zostawić sobie dni na zamknięcie pewnych spraw. Zastanawiałem się nad Europą, ale nie byłem do końca przekonany, czy tam w ogóle może być choć trochę lepiej.

Postanowiłem odłożyć planowanie na później, a teraz skupić się na obecnej, niepowtarzalnej chwili. Przechodziliśmy pod wiaduktem,

a budynek do którego zmierzaliśmy znajdował się tuż za nim. Było piętnaście po piątej nad ranem. Zbliżaliśmy się do celu i zaraz miało nadejść rozstanie. Stanąłem więc i powiedziałem:

– Kathe, zastanów się raz jeszcze. Nasze spotkanie przekonało mnie, że słusznie zrobiłem, przychodząc do ciebie wczoraj z tamtą propozycją. Jesteś niesamowitą kobietą i cierpię, kiedy myślę o tym, że marnujesz sobie życie w takim miejscu. – chwyciłem ją za brodę i uniosłem jej głowę wyżej, żeby nie uciekała ode mnie wzorkiem. Jednak wyrwała się

i odwróciła twarz, a po chwili zakryła ją dłońmi.

– Nie mogę, mówiłam ci już. Nie męcz mnie więcej. Dziękuję za rozmowę. Dawno z nikim nie rozmawiałam w taki sposób. Właściwie… nigdy. Ale mówię poważnie, zostaw mnie już w spokoju. To nie ma sensu.

Zbliżyłem się i pocałowałem ją w usta tak nagle, że nie zdążyła zaprotestować. Opadła w moje ramiona i oddaliśmy się wspólnie tej chwili naszego pierwszego i zarazem ostatniego pocałunku.

 

*

 

Potem obróciła się i pobiegła. Widziałem jak pokonuje prędko schody do największego burdelu w tym plugawym mieście. Odchodzi kobieta, która wzbudziła we mnie tyle emocji, w której… Tak, w której zacząłem się zakochiwać. Odchodzi, by wieść życie prostytutki, wyzute

z uczuć, wartości i sensu. Poczułem wzbierającą we mnie rozpacz

i wściekłość i tym razem nie usiłowałem tłumić jej w sobie. Puściłem się za nią i wbiegłem na schody, jednak nim wybiegłem na korytarz, prowadzący do pokoju 7 stanąłem, słysząc jej głos. Zanosiła się płaczem. Wychyliłem się zza rogu, chcąc się do niej zbliżyć, lecz wtedy zauważyłem muskularnego mężczyznę odzianego w skórzaną kurtkę, idącego w jej stronę. Podszedł i objął ją ramieniem. Schowałem się znów za ścianą

i zamknąłem oczy, usilnie starając się zrozumieć zaistniałą sytuację. Domyślałem się, że facet musiał być alfonsem, ale… Czy tak zachowuje się szef wobec dziwki?

– Nie mogę już tego znieść, to koszmar… – szlochała, a on głaskał jej włosy.

– Spokojnie. – rzekł silnym, niskim głosem – Musisz się na to uodpornić. Musisz stać się bardziej obojętna. Na tym polega ta praca.

– Ale to jest obrzydliwe, podłe, nieludzkie. Żałuję, Chas! Naprawdę straszliwie żałuję tego, co robimy. – prawie wrzeszczała przez łzy. On położył jej palec na usta w geście nakazu zachowania milczenia.

– Idź do pokoju. Wiesz co musisz zrobić, on tam będzie. To nie potrwa już długo.

Prawie poczułem jak rozszerzają się moje źrenice. Usłyszałem trzask drzwi, a potem kroki i domyśliłem się, że mężczyzna zmierza w moim kierunku. Wybiegłem więc na ulicę, na której powoli pojawiało się, przytłumione dymem i chmurami światło dnia. Ruszyłem szybkim krokiem wzdłuż chodnika, usiłując na chwilę powstrzymać natłok myśli. Nagle zatrzymałem się, obróciłem i spojrzałem na masywną, szarą ścianę olbrzymiego bloku 31. Policzyłem szybko okna i zatrzymałem wzrok na tym, w którym powinna być ona. Roleta była zasłonięta do połowy,

w pokoju żarzyła się mała lampka, na łóżku siedział jakiś mężczyzna, widziałem tylko zarys jego czarnej sylwetki. Kathe zdjęła bluzkę i na wpół naga podeszła do okna, aby zasunąć roletę do końca. Zanim to zrobiła, omiotła wzorkiem ulicę za szybą i spojrzała mi w oczy. Zupełnie jakby wiedziała, że tam będę. Roleta opadła, zakrywając okno i obsceniczną scenę, która musiała rozgrywać się wewnątrz, a na mnie spadła rozpacz, jak ciężka, czarna kurtyna.

IV

 

Około siódmej wchodziłem do mieszkania Kevina. Usiadłem na fotelu w salonie i przez kolejną godzinę wpatrywałem się w ścianę, podpierając dłonią brodę. Odnosiłem wrażenie, że wszystkie klęski, tragedie, przykrości, straty; słowem, wszystko, co najbardziej bolesne skumulowało się w moim życiu w przeciągu ostatnich paru dni. Znałem depresję i smutek, a nawet zdążyłem się do nich przyzwyczaić. Jednak to, co czułem teraz nie było stałym, permanentnym poczuciem bezsensu, jaki towarzyszył mi od dawna. Było skondensowanym, nagłym uderzeniem, palącym jak rozżarzony do czerwoności metal. Jakby los uwziął się na mnie, postanowił mnie zniszczyć i dzień po dniu wlewał kolejne gęste krople do naczynia goryczy.

Odrzuciłem plątające się po głowie, dawne, niedorzeczne przesądy o karmie, pechu, klątwie, przekleństwie i przeniosłem swoje myśli do śnieżnobiałego wnętrza samolotu. Wyobraziłem sobie chłód klimatyzacji

i ten stan w momencie startu, uczucie, jakby coś we mnie opadało. Wyobraziłem sobie, że całe zło, którego doświadczyłem niedawno spada

i znika wiele kilometrów pode mną, grzęźnie w szarych obłokach, podczas gdy ja wznoszę się coraz wyżej, ku nowemu życiu, a gorące promienie słońca, tak dawno niewidziane, ogrzewają mnie przez grube szyby

w okrągłych oknach. Tak… Odchyliłem głowę do tyłu, oparłem ją

o poduszkę fotela, odprężyłem się. Po chwili odczułem nagły spadek cukru, więc sięgnąłem w stronę stołu po leżącego w miseczce, miętowego cukierka. Skupiłem się na chłodnym orzeźwieniu w ustach i zapragnąłem odczuć to samo w umyśle, w duszy. Gdyby była taka pastylka, odświeżająca umysł, wymazująca emocje, wspomnienia, żal. Świat byłby lepszy.

Krążyło mi po głowie zbyt wiele pytań. Sytuacja w jakiej znalazłem się nad ranem była niedorzeczna, absurdalna i zupełnie niezrozumiała. Nie wiedziałem jak interpretować zachowanie Kathe, jak w ogóle rozumieć wszystko, co działo się wokół mnie. Uznałem, że zastanawianie się nad tym przyniesie tylko większą frustrację i jedyne, co mogę zrobić to przyśpieszyć swoją decyzję o wyjeździe. Postanowiłem nabyć bilet na dowolny lot, byleby daleko i jeszcze tego dnia.

Usłyszałem dźwięki, dochodzące z sypialni i wyprostowałem się

w fotelu. Kevin, rozczochrany, w pasiastej pidżamie podszedł i kucnął naprzeciw mnie.

– Stary, cholernie mi przykro. – powiedział z poważną miną i rozchylił usta, jakby chciał coś jeszcze dodać.

– Jakbym to już kiedyś słyszał. – mruknąłem, przerywając mu.

– Trent, ale chodzi o coś innego. Dzwoniła do mnie twoja matka i kazała przekazać ci, że twój ojciec zachorował. To znaczy… – zawahał się

i spojrzał mi niepewnie w oczy – ma raka i podobno jest w krytycznym stanie. Nie zostało mu wiele życia, tak mówiła. Naprawdę ciężko mi to mówić, stary. Może pojedziesz do nich, jak myślisz? I tak chciałeś wyjechać, a to może być ostatnia szansa…

– Jak to moja matka dzwoniła do ciebie?! – spytałem agresywnym tonem

z kamienną twarzą i lodowatym wzrokiem. Kevin wyglądał na zszokowanego i zbitego z tropu.

– Podobno próbowała dzwonić do ciebie, ale zmieniłeś numer, a domowy jest niedostępny odkąd cię eksmitowano. – odparł zdziwiony. Zacząłem wstawać powoli, zaciskając pięści. Czułem jak przepełnia mnie chłodna furia i szaleństwo.

– Kevin, na Miłość Boską, ona nie mogła mieć twojego numeru, rozumiesz? Skąd?!

– Sądziłem, że musiałeś jej wspominać o mnie, jeszcze w czasach, kiedy studiowaliśmy razem i miałeś dobry kontakt z rodziną, że może kiedyś zapisałeś jej go na wszelki wypadek, nie wiem. Przecież musieli martwić się o ciebie, gdy wyjechałeś. Zresztą… o co ci chodzi? Stary ci umiera, a ty kwestionujesz prawdziwość informacji, które przekazała mi twoja własna matka? Jesteś normalny?

– Nie. Kevin. Nigdy nie mówiłem im dużo o sobie, nigdy nie wspominałem o moich przyjaciołach. Pokaż mi numer, z którego dzwoniła.

 

*

 

Wpisywałem drżącą ręką cyfry, które mi dyktował, następnie nacisnąłem klawisz z zieloną słuchawką.

– Trenton! – usłyszałem znajomy głos, zdeformowany do szeleszczącego szeptu.

– Trenton, wiedziałam, że zadzwonisz. Zapamiętaj adres. Osprey 13/5. Bądź tam jak najszybciej. Osprey 13/5.

– Kathe? O co chodzi?

– Nie mamy chwili do stracenia. Bądź tam Trent, musisz! Pamiętaj, Osprey. Lokal w piwnicy. Jak najszybciej. Od tego zależy twoje życie, Trenton.

I moje. Błagam cię.

Usłyszałem sygnał urwanego połączenia.

– Biorę twój wóz. – odezwałem się do oniemiałego kumpla. – Sorry, Kev. to ostatnia taka przysługa. – rzuciłem, chwytając kluczyki leżące na szafce. Wyszedłem, pozostawiając go osłupiałego z twarzą bladą jak kreda. Czułem się tak samo przerażony i zdezorientowany jak on. Jednak niezrozumiały instynkt kazał mi ruszyć do piwnicy na Osprey 13/5.

 

*

 

Wysiadłem z samochodu, marszcząc brew i maksymalnie skupiając uwagę. Wilgotny poranek otulał mnie swoim przejmującym chłodem. To było mi teraz potrzebne. Wszedłem do wskazanego budynku i zszedłem po schodach na minusowe piętro. W piwnicy panował mrok, pachniało stęchlizną i grzybem. Ruszyłem niskim korytarzem, prawie dotykając głową sufitu i obserwowałem numery na drzwiach. Gdy mijałem czwórkę, usłyszałem za sobą szybkie kroki. Odwróciłem się i zobaczyłem Kathe,

w ciemnej ramonesce z wysokim kołnierzem i w ciężkich butach. Nie odezwała się, dopóki nie otworzyła masywnych drzwi z numerem pięć

i nie popchnęła mnie w kierunku skrytego za nimi, zatęchłego wnętrza. Weszła za mną do środka i wysapała:

– To jeszcze nie tu. – a po chwili głośniej – Mike, Mike! Jesteśmy! Chodź, bo nie mamy wiele czasu.

Rozejrzałem się i po chwili z pokoju obok wyszedł niski Murzyn

w białym fartuchu i jasnych spodniach, przypominających uniform lekarza.

– Chodźcie tędy. – powiedział cicho, basowym głosem i wskazał niedbale kierunek. Weszliśmy do kolejnego pomieszczenia, bardzo ciasnego, jakieś dwa na dwa metry. Znaleźliśmy się w trójkę w jego wnętrzu. Mężczyzna nazwany Mike'iem zaryglował od środka solidne, żelazne drzwi i dopiero wtedy zapalił światło. Jedną część pomieszczenia szczelnie wypełniała kozetka, nakryta materacem w odrażającym, szpitalnym kolorze. Pod nią stała plastikowa skrzynka z podejrzanymi narzędziami. Kathe chwyciła mnie za ramiona:

– Trent posłuchaj, nie mamy czasu na szczegółowe wytłumaczenie tego… zajścia. Spróbuję ci jakkolwiek przybliżyć sytuację w jakiej się znalazłeś. Tylko połóż się tutaj na brzuchu. – wykonałem polecenie, nie pozostało mi nic innego jak jej zaufać. Wtedy czarny lekarz zaczął grzebać

w kieszeniach i szperać w skrzynce. Kathe kucnęła obok kozetki, gładząc moje ramię. Zażądałem od niej natychmiastowych wyjaśnień. Jednak zanim zaczęła mówić, poczułem bolesne ukłucie w kark.

– To znieczulenie miejscowe, spokojnie. – wyburczał mężczyzna.

– Co on u cholery robi?! – podniosłem głos, ale poczułem niemoc w karku

i nie poruszyłem się.

– Trenton, skup się, spójrz mi w oczy. Mike wyciąga chip, wszczepiony

w twoją potylicę. Znienawidzisz mnie, kiedy wszystkiego się dowiesz.

– Co?! Coś ci się nieźle popieprzyło. To ty jesteś szalona, jesteś chora. – próbowałem się szarpać, ale odrętwienie nie pozwoliło mi na zbyt gwałtowne ruchy. Ciężka, ciepła dłoń Murzyna przytrzymała moje plecy na wysokości łopatek i poczułem jak jego druga ręka, w której znajdowało się jakieś narzędzie, kieruje się w stronę mojej głowy. Uczułem dotkliwy ból w miejscu, w którym ostatnio, gdy byłem nietrzeźwy nabiłem sobie guza. Nagle zrozumiałem, że ona nie kłamie i nie żartuje. To jednak nie rozjaśniło w żaden sposób myśli w mojej głowie, a wręcz skomplikowało je jeszcze bardziej. Krew pociekła mi strużką po szyi.

– Wiem, że nic z tego nie rozumiesz. Ale powiedz mi teraz, tak szczerze, nie zdziwiło cię, że tyle kłopotów wali ci się naraz na głowę? Nie wydało ci się podejrzane, że w tak piekielnie monotonnym, jałowym życiu, jakie zapewnia nam rzeczywistość naszego kraju nagle spotykają cię tak chore sytuacje?!

– Cholernie mnie to frustrowało. Ale chciałem się od tego odciąć, a ty zwabiłaś mnie tu i…

– I zrobiłam coś o wiele gorszego. Opowiem ci to, ale nie tutaj. Idziemy, już możesz wstać. – powiedziała, podnosząc się z kucek – Mike, a ty zniszcz to. – rozkazała, wskazując na zakrwawiony, kulisty przedmiot

w dużych dłoniach mężczyzny. – Dzięki za pomoc. – dodała – Chciałabym, żebyś nie miał problemów z tego powodu, ale nie mogę ci tego zagwarantować. Spróbuję odwrócić ich uwagę od tego miejsca. – odsunęła ciężki rygiel, zamykający drzwi, pociągnęła mnie za rękaw i zaczęła biec. Mimo dudniącego bólu w czaszce, dotrzymałem jej kroku.

– Tutaj. – wydusiła, gdy dobiegła do czarnego samochodu. – Siadaj. – zanim zdążyłem zatrzasnąć drzwi, ruszyła z impetem.

– Doczekam się w końcu wyjaśnień? – powiedziałem i zmarszczyłem czoło z bólu. Przeszywał całą moją czaszkę. Jednak najważniejsze było teraz zrozumienie sytuacji, w której się znajdowałem.

– Po kolei, – zaczęła, zerkając nerwowo w tylne lusterko – w nocy, dwie doby temu został ci wszczepiony chip, domyślasz się w jakich okolicznościach. Miałam za zadanie dopilnować, żebyś był

w odpowiednim stanie do przeprowadzenia tej operacji, a więc żeby właściwa substancja odurzająca znalazła się w twoim drinku. No i żebyś wrócił do kolegów, nie wzbudzając ich podejrzeń. Chip ułatwiał zadanie; łatwiej było od tamtej pory cię namierzyć. Jednak służył też pewnym pomiarom. Mniejsza o to. Rozumiesz, że dlatego teraz musieliśmy się go pozbyć.

– Czemu ktokolwiek miałby mnie monitorować? Po co to wszystko?

– Doświadczasz świata, który nas otacza. – rzekła tajemniczo – Katastrofy ekologiczne i postkomunistyczna ideologia zaprowadziły go na skraj upadku. Przede wszystkim moralnego. Widzisz co dzieje się z ludźmi, choroby psychiczne są chorobami cywilizacyjnymi, są plagą. A co stoi za tym, że ludzie są wyniszczeni, zdołowani?

– Brak poczucia sensu, brak wolności, terror? – odpowiedziałem.

– Błąd. Stoją za tym ich wspomnienia. – ucięła.

– Co za bzdura.

– Skup się. Społeczeństwo jest zepsute, zdeprawowane. Z jednej strony ludzie prowadzą wyzute z emocji życie, a z drugiej, w najniższych warstwach demoralizacja przechodzi wszelkie pojęcie, zło jest tam namacalne.

– I kto to mówi? – parsknąłem – Sama swoim działaniem przyczyniasz się do postępującego zezwierzęcenia. – wytknąłem, cierpkim tonem.

– Nie jestem tym, kim myślisz. To była gra. Ale wróćmy do sedna sprawy. – powiedziała, a ja zaśmiałem się poirytowany.

– Jak najłatwiej, najszybciej można byłoby naprawić taki stan rzeczy, jakiego jesteśmy świadkami? – kontynuowała – Usuwając ich negatywne wspomnienia, ot co. Wymazując wszystkie złe emocje, anulując je, rozumiesz? Pracuję dla New Way Pharmaceuticals, to znaczy… Pracowałam, wynajęto mnie. To jedna z największych, a jednocześnie najbardziej tajnych firm farmaceutycznych Zjednoczonych Stanów Obu Ameryk. W dużym skrócie, podczas badań prowadzonych nad alpha-CaM kinase II, udało się uzyskać substancję, podwyższającą stężenie tej proteiny w mózgu, a to doprowadziło do wyprodukowania środka farmaceutycznego, będącego w stanie usuwać wspomnienia wybiórczo, nie naruszając innych zasobów pamięci, świadomości, czy osobowości. Dalsze modyfikacje pozwoliły na sporządzenie psychotropu, anulującego tylko negatywne doświadczenia zakodowane w pamięci epizodycznej, nazwanego Lete. Nie jest on jeszcze właściwie przebadany i właśnie do tego byłeś im potrzebny. To nie mógł być ktoś świadomy swego udziału

w eksperymencie. Nie wiadomo, jak substancja podziała na człowieka i jak drastyczne przeżycia jest w stanie wymazać. Wszystko jest na razie mgliste – otwarłem usta, ale nie potrafiłam znaleźć odpowiednich słów, więc pozwoliłem jej kontynuować. Gnaliśmy teraz przez coraz bardziej ruchliwe ulice dzielnic, znajdujących się daleko poza centrum miasta. Domyślałem się, że próbowała wydostać się stąd jeszcze przed porannymi godzinami szczytu.

– To rewolucyjne osiągnięcie mogłoby doraźnie pomóc ludziom przytłoczonym rutyną, pozwoliłoby zapomnieć o poczuciu zwątpienia, pasywności. Zapobiegłoby zupełnie tak popularnym dziś stanom depresyjnym. W miejsce negatywnych emocji wstąpiłaby nadzieja. Bez wątpienia pomogło by to również w resocjalizacji. Mogłoby być drogą do lepszego świata, ale tego jeszcze nie wiemy. Być może byłoby zupełnie odwrotnie? W każdym razie całe przedsięwzięcie jest wbrew etyce, szczególnie doświadczenie, któremu miałeś być poddany. Dlatego je przerwałam. Nie mogłam dłużej w tym uczestniczyć. Celowo zrujnowałam ostatnią akcję, tę z chorym ojcem. Musiałeś zorientować się, że coś jest nie tak. Wiedziałam, że w ten sposób uda mi się nakłonić cię do zaufania mi po raz kolejny. – spojrzała na mnie, a ja zamrugałem niepewnie.

– Więc najwyraźniej mnie ratujesz. Ale… Przed czym dokładnie? Co mi groziło?

– Dobrze, sprecyzuję. Pomyśl o wydarzeniach minionych kilku dni. Wypełniała je troszkę nieprzyjemne rzeczy, przyznasz? Więc od początku. Organizatorzy badania czyli New Way podeszli do tego trochę zbyt ambitnie. Mieli dwa plany: doprowadzić cię do frustracji, po której dobrowolnie zgodziłbyś się zażyć testowany produkt, by wymazać wspomnienia lub po prostu zaaranżować okoliczności, w których przyjąłbyś go nieświadomie. Najważniejsze jednak było to, abyś był pod stałą kontrolą, stąd chip w twojej potylicy.

– Czyli to… – wydusiłem, ale nie byłem w stanie dokończyć.

– Czyli wszystko, co spotkało cię ostatnio było zaaranżowane przez nas. To była odgórnie zaplanowana fikcja. Strata mieszkania, pracy, choroba ojca. Ja miałam cię uwieść, a potem zranić w najbardziej perfidny sposób. – zatkało mnie. Zmrużyłem powieki, nie dowierzałem.

– Zaczęłam coś do ciebie czuć, Trent. – powiedziała prosto i szczerze, przez chwilę patrząc mi w oczy. – Może dlatego zrozumiałam jak złe jest to, co robię. – znów patrzała przed siebie, ściągając brwi.

Nagle samochód szarpnął i wszedł w ostry zakręt. Kathe spięła całe ciało, przycisnęła pedał gazu i ruszyła.

– Cholera! Tego się bałam. Gdyby udało nam się wjechać chociaż do Hamersville bylibyśmy bezpieczni. Miałam tam dobrą kryjówkę.

Adrenalina zawrzała we mnie. Obróciłem się i spojrzałem na dwa samochody pędzące za nami.

– Schyl się i zerknij pod siedzenie. – wrzasnęła podczas dzikiego skrętu

z piskiem opon. – Tam, w tej skrzynce powinna być broń. Wybierz coś dla siebie, może się przydać.

Ledwie zdążyłem wyciągnąć starego colta M1911, przypiąć futerał do pasa, i ukryć pod koszulą, kiedy poczułem potężne uderzenie i rąbnąłem twarzą w szybę.

– Wychodzić natychmiast. – usłyszałem komendę. Wokół dymiącego spod maski samochodu zebrał się spory tłumek uzbrojonych ludzi.

– Jedziecie z nami, oboje. – wrzasnął mężczyzna, przykładając pistolet do mojej rozbitej skroni. Widziałem kątem oka, jak ktoś wyszarpuje Kathe

z samochodu i prowadzą ją gdzieś, aż w końcu zniknęła z mojego pola widzenia. Mnie zaprowadzono do innego wozu. Kazano mi wsiąść i nie ruszać się. Jechało ze mną czterech mężczyzn. Ten, który mnie eskortował, cały czas mierzył we mnie gotową do strzału bronią. Wszyscy milczeli. Po kilkunastu minutach wysiedliśmy. Lufa powędrowała teraz na moją potylicę. Miałem kroczyć za wysokim człowiekiem, który wcześniej pełnił rolę kierowcy. Byliśmy w jakimś nieznanym mi dystrykcie. Zaprowadzili mnie do imponująco wysokiego drapacza chmur. Zatrzymaliśmy się dopiero w ogromnej sali z potężnym, ciężkim, hebanowym stołem do obrad, o blacie w kształcie elipsy, na którym leżał niewielki, porcelanowy talerzyk, a na nim pastylka, przypominająca miętową landrynkę. Sala miała przystający do stołu, eliptyczny kształt, wzdłuż wygiętych w łuk ścian stał rząd krzeseł. Na jednym z nich siedziała Kathe ze związanymi za plecami rękoma, obok niej dwoje ochroniarzy. Reszta wyszła. Został tylko człowiek mierzący mi w głowę i starszy, białowłosy mężczyzna

o charyzmatycznej, pooranej zmarszczkami twarzy, zasiadający po drugiej stronie stołu.

– Witaj w skromnych progach naszego instytutu badawczego, Trentonie. – odezwał się – Nasza agentka zdołała ci już przekazać interesujące informacje na temat eksperymentu, jakiemu podlegasz. – puścił oczko

w stronę Kathe, szczerząc zęby w perfidnym uśmiechu. – Teraz stoisz przed prostą decyzją. Kończmy tę farsę. Pomożesz nam doprowadzić badania do końca, przyjmując ten oto specyfik i zapominamy

o wszystkim… To znaczy ty zapominasz, mówiąc ściśle. – mężczyzna zaśmiał się, a ja spojrzałem w tym momencie na Kathe, kręcącą dyskretnie głową na boki w geście zaprzeczenia.

– …albo cóż. – ciągnął – Giniesz i również o wszystkim zapominasz. Wybór należy do ciebie. – jego słowa odbiły się subtelnym echem.

Czułem na ciele chłód broni, która nadal znajdowała się pod moją koszulą. W głowie wizualizowałem sobie scenę, w której wyciągam ją szybkim ruchem i strzelam do tego człowieka. Wyobrażałem to sobie kilka razy, wiedząc, że za chwilę urzeczywistnię ten obraz, nawet jeśli miałaby to być ostatnia rzecz, którą uczynię w życiu.

– A, byłbym zapomniał. – odezwał się jeszcze raz białowłosy człowiek – Twoja dziweczka, choć w pięknym stylu spaprała sprawę, nie powiedziała ci jeszcze jednego. Więc gwoli ścisłości, skoro jesteśmy już tak wylewni

i szczerzy, wyjawię ci również to. Otóż, nie zdziwiło cię pasywne zachowanie tego dilera? To, że się nie bronił kiedy walczyliście? Czy choćby wyjątkowa trwałość jego rzekomych zwłok? Naprawdę nie wierzę, że ktokolwiek dał się nabrać na tak banalną sztuczkę. – roześmiał się – Nie zabiłeś tego dilera, Trentonie. To był actroid, rozumiesz? Natomiast ten ćpun… Cóż. On zaiste nie żyje. Chcieliśmy go zaangażować do współpracy w naszym eksperymencie, jako że znał cię najlepiej, ale odmówił i… Sam widzisz co się dzieje, kiedy mi się odmawia. – po tych słowach poczułem, że nie wytrzymam ani chwili dłużej; musiał nastąpić moment, w którym wizualizacja miała się urzeczywistnić. Zdążyłem wyciągnąć broń

i wystrzelić w stronę mężczyzny, ale w tej samej sekundzie poczułem potężny cios, nie widziałem już lotu kuli, tylko czerń.

 

V

 

Najpierw ten przyjemny chłód i mimo zamkniętych powiek – poczucie, że otacza mnie jasność. Czuję miękkość skórzanego fotela, otwieram oczy. Jestem na pokładzie samolotu. Unoszę się, a w środku mnie coś opada. Lubię to uczucie podczas startu.

Przypomnienie sobie, gdzie właściwie się wybieram musiało zająć mi chwilę. Czasem po prostu tak mam zaraz po krótkiej drzemce. Ale już pamiętam. Parę dni temu uznałem spontanicznie, że warto zadbać bardziej o rodzinne stosunki. Zamierzam odwiedzić matkę i ojca, w Dallas.

Kręcę obolałym karkiem, to pewnie od niewygodnej pozycji podczas snu. Rozglądam się. Zawieszam wzrok na niej. Kobieta, siedzącą po prawej. Twarz o subtelnej urodzie otoczona falami gęstych, jasnych włosów. Przepiękne, pełne usta. Jakbym gdzieś już je widział. Zauważa, że się przyglądam i patrzy mi głęboko w oczy, aż przeszywa mnie dreszcz.

– Hej, chyba skądś cię znam, mam rację? – mówi wesoło, z uśmiechem, jakby czytała mi w myślach. Tak, musiałem już kiedyś ją widzieć, jestem pewien. Przez chwilę zastanawiam się intensywnie.

– Tak, rzeczywiście! To z tobą tańczyłem parę dni temu w Casablance. Miło cię znów widzieć, Kathe.

 

 

* * *

 

Koniec

Komentarze

Przeczytałam dwie pierwsze części i nie wciągnęło. Jak dla mnie, to wszystko się zbyt wolno rozwija. Wydarzenia, które opisałaś w co najmniej dwudziestu tysiącach znaków, można streścić w trzech zdaniach. I żadne z nich nie byłoby jakieś wyjątkowe dla literatury. A szczegółowe informacje, że latarnie stały w równych odstępach… No, prawie zawsze tak się je umieszcza, żadne dziwo. Niektórzy lubują się w długaśnych opisach budujących nastrój, ale mnie to nie bawi.

Chyba edytor pozamieniał Ci sztywne spacje na entery. Robisz błędy w zapisie dialogów.

Babska logika rządzi!

Przykro mi to pisać, ale opowiadanie czytałam z największym trudem i do końca dotrwałam tylko dlatego, że zostało dodane w mój dyżur.

Jakiś pomysł był, ale, niestety, legł przywalony mnóstwem zbędnych słów, masą nieistotnych szczegółów i mnogością wielu nudnych opisów. Bohaterowie zdają się nijacy, pozbawieni jaj, a przeżycia będące ich udziałem tyleż irytujące, co mało wiarygodne. Fantastyki tu tyle, co kot napłakał, a SF trzeba wypatrywać przez lupę.

Do złego odbioru niewątpliwie przyczyniło się fatalne wykonanie. Nie dość, że tekst został edytowany w sposób doskonale utrudniający lekturę, to zawiera wiele powtórzeń, literówek, zbędnych zaimków, trafiają się zdania skonstruowane w sposób utrudniający ich zrozumienie, dialogi są bardzo źle zapisane, a interpunkcja pozostawia, delikatnie mówiąc, wiele do życzenia.

 

Akcje pro­pa­gan­do­we po­ja­wia­ły się jedna po dru­giej. – Akcje pojawiają się, czy raczej są organizowane?

 

Cóż, oni mieli swój brak czasu, na­tłok pracy w swoim ma­lut­kim świat­ku… – Czy oba zaimki są konieczne?

 

W każdym kącie spośród stert bezużytecznych przedmiotów można było wyłowić wzrokiem wraki, które kiedyś prawdopodobnie były ludźmi. Zewsząd biło przejmujące zimno

i zapach stęchlizny, słyszałem krople kapiące wolno do błotnistej kałuży

i wiatr szalejący na powierzchni, wiele metrów nade mną. Po­mię­dzy wil­got­ny­mi ścia­na­mi wą­skie­go, wy­so­kie­go ko­ry­ta­rza roz­cią­ga­ła się at­mos­fe­ra na­pię­cia i ta­jem­ni­czo­ści. Czu­łem silną po­trze­bę spo­tka­nia

się z przy­ja­cie­lem. – Zbędne entery. Ta usterka pojawia się bardzo często w całym opowiadaniu.

 

– Ej, stary, mam spra­wę. – po­wie­dzia­łem, idąc się w jego stro­nę… – Zbędna kropka po wypowiedzi.

Ten błąd pojawia się także w dalszej części opowiadania.

 

jed­nak w tym razem czu­łem dziw­ny, obez­wład­nia­ją­cy nie­po­kój. – Literówka.

 

gdy zła­pa­łem jego rękę. Po­czu­łem jej cię­żar, zwiot­cze­nie… i brak pulsu. Trzy­ma­jąc wciąż jego zimny nad­gar­stek… – Czy wszystkie zaimki są niezbędne?

 

Wtedy nagle po­czu­łem na ple­cach czy­jąś obec­ność. – Czy ktoś niepostrzeżenie wszedł mu na plecy??? ;-)

 

na mojej czy­stej, nie­na­gan­nie wy­pra­so­wa­nej ko­szul­ki. – …na mojej czy­stej, nie­na­gan­nie wy­pra­so­wa­nej ko­szul­ce.

 

– To był złoty strzał w pięk­nym stylu. – nagle prze­rwał mil­cze­nie, szcze­rząc zęby.– To był złoty strzał w pięk­nym stylu. – Nagle prze­rwał mil­cze­nie, szcze­rząc zęby.

Nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi. Może przyda się ten wątek: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

 

Wy­mie­rzy­łem ko­lej­ne, moc­niej­sze ude­rze­nie i spoj­rza­łem, jak za­ta­cza się do tyłu, do­ty­ka­jąc zła­ma­ne­go nosa. – Ze zdania wynika, że to uderzenie zatacza się i dotyka nosa. ;-)

 

Nigdy nie jest zbyt długo.”. – Pierwsza kropka zbędna. Wystarczy ta po zamknięciu cudzysłowu.

 

Nigdy nie wiesz, gdzie leży gra­ni­ca.” – Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu.

 

Rzad­ko w tych cza­sach spo­ty­ka się ludzi, któ­rzy za­cho­wu­ją tyle opty­mi­zmu. Zna­li­śmy się już kawał czasu… – Powtórzenie.

 

Wsze­dłem do środ­ka jak do wła­sne­go miesz­ka­nia i rzu­ci­łem nie­dba­łe po­wi­ta­nie. On od progu przy­wi­tał mnie szcze­rym sze­ro­kim uśmie­chem i po chwi­li wszedłem… – Powtórzenie.

 

spoj­rza­łem na kum­pla, który prze­cha­dzał się swo­bod­nie po sa­lo­nie bez ko­szul­ki. – A zdarzało się, że salon był w koszulce? ;-)

Proponuję: Spoj­rza­łem na kum­pla, który, bez koszulki, prze­cha­dzał się swo­bod­nie po sa­lo­nie.

 

Zer­k­ną­łem na Ke­vi­na, który teraz sie­dział luźno na ka­na­pie… – Na czym polega luźne siedzenie?

 

po­win­ni­śmy iść napić się cze­goś moc­niej­sze­go. Po­my­śla­łem, że nie po­tra­fił­bym się bawić w takim dniu, jed­nak wizja upi­cia się do nie­przy­tom­no­ści wy­da­ła mi się ku­szą­ca. – Objaw siękozy.

 

Prze­cze­sa­łem grze­bie­niem moje gęste, choć wy­bla­kłe włosy… – Zbędny zaimek. Czy istniała możliwość, by czesał cudze włosy?

 

Chwi­lę póź­niej su­nę­li­śmy czer­wo­nym Le­xu­sem Ke­vi­na… – Chwi­lę póź­niej su­nę­li­śmy czer­wo­nym le­xu­sem Ke­vi­na

Nazwy pojazdów piszemy małą litera.

 

ciur­kiem wy­pi­łem szklan­kę whi­skey… – Raczej: …duszkiem wy­pi­łem szklan­kę whi­skey

 

owi­ną­łem całe jego ciało, na brud­ną, ły­sie­ją­ca głowę za­rzu­ci­łem lnia­ną chu­s­tę i za­rzu­ci­łem sobie na ramię cięż­kie, bez­wład­ne ciało przy­ja­cie­la. – Powtórzenia.

 

że cięż­ko by­ło­by ko­mu­kol­wiek in­ne­mu ją prze­ku­pić. – …że trudno by­ło­by ko­mu­kol­wiek in­ne­mu ją prze­ku­pić.

 

– Może być teraz. Wiesz, gdzie mnie zna­leźć. Pokój 7.– Może być teraz. Wiesz, gdzie mnie zna­leźć. Pokój siedem.

W dialogach liczebniki zapisujemy słownie.

 

– Wy­bacz mi, że przyj­mu­ję cię w moim stro­ju ro­bo­czym, – rze­kła… – Przed półpauzą nie stawiamy przecinka.

 

zro­bi­łem małą pauzę, by ob­ser­wo­wać jej mi­mi­kę twa­rzy. – Masło maślane. Czy może być inna mimika, nie twarzy?

 

Roz­my­śla­łem o tym gdzie wy­ja­dę… – Roz­my­śla­łem o tym, dokąd wy­ja­dę

 

Pu­ści­łem się za nią i wbie­głem na scho­dy, jed­nak nim wy­bie­głem na ko­ry­tarz… – Powtórzenie.

 

Od­rzu­ci­łem plą­ta­ją­ce się po gło­wie… – Od­rzu­ci­łem plączące się po gło­wie

 

Wsze­dłem do wska­za­ne­go bu­dyn­ku i zsze­dłem po scho­dach… – Powtórzenie.

 

Chip uła­twiał za­da­nie; ła­twiej było… – Powtórzenie.

 

Przy­po­mnie­nie sobie, gdzie wła­ści­wie się wy­bie­ram… – Przy­po­mnie­nie sobie, dokąd wła­ści­wie się wy­bie­ram

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Fabuła całkiem ciekawa, niemniej zgadzam się, że trzy czwarte tekstu to zapychanie miejsca. Szczególnie wstęp jest przydługi i nie do końca zrozumiały. Potem akcja pełznie powoli, by nagle tuż przed końcem rozpędzić się do zawrotnej prędkości – dosyć uciążliwe. Oczywiście sporo błędów interpunkcyjnych, literówek, a szczególnie okropne losowo powrzucane entery, znacznie utrudniające czytanie opowiadania.

 

Poza tym, wydaje mi się, że koncepcja opowiadania – dobrze rozplanowana – ma zadatki na dłuższą historię. Dopracowane może okazać się całkiem niezłe :)

Precz z sygnaturkami.

Nowa Fantastyka