- Opowiadanie: meraxes - Pokolenie część 1

Pokolenie część 1

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Pokolenie część 1

 

 

– Uwaga, uwaga. Do wszystkich pasażerów. Informujemy, że dalekosiężny transportowiec Zefir zbliża się do kolonii Gamma 51 i w przeciągu jednej standardowej godziny zacumuje w należącym do niej porcie kosmicznym. Władze Republiki Rizonne przesyłają za naszym pośrednictwem najserdeczniejsze pozdrowienia wszystkim nowoprzybyłym. Podróżnych prosimy o przygotowanie się do opuszczenia pokładu. Dziękujemy za skorzystanie z naszych usług.

 

Przeuroczy kobiecy głos uświadomił mi, że zbliżam się do celu podróży. Przylgnąłem twarzą do powierzchni iluminatora, usiłując wypatrzyć kadłub zbliżającej się kolonii, ale widziałem tylko bijącą mnie po oczach fosforyzującą czerwienią powierzchnię Mocarza. Z dalszej odległości docierało słabe światło rizońskiej gwiazdy.

 

Mimowolnie wróciłem myślami do przekazu, jaki przyszedł z Centrum. Wiadomość dotarła do mnie przez comstar – system dalekosiężnej komunikacji, bardzo kosztowny i bardzo rzadko stosowany – wkrótce po tym, jak Zefir przeszedł przez Bramę. I muszę przyznać, że była dla mnie lekkim zaskoczeniem.

 

Rozkazy stawiały sprawę jasno: miałem dostarczyć na Arkadię przynajmniej jedną osobę cierpiącą na zespół Mariensa. Skąd nagle takie zainteresowanie Centrum chorobą, której nieliczne objawy odnotowano tylko w kilku odległych systemach?

 

Pomijam już kwestię tego, że nie wydaje mi się, abym był osobą odpowiednią do tego typu zadania. Dotknięci zespołem Mariensa wymagają szczególnego traktowania, a ja, jakby nie patrzeć, nie specjalizowałem się w psychologii. Centrum musi mieć spore braki w kadrze, jeśli nie maja do dyspozycji nikogo innego przelatującego teraz przez Rizonne. Jak zwykle.

 

Odświeżyłem całą wiedzę, jaką miałem na temat tej choroby. Po ostatnim przejściu przez Bramę moje wiadomości musiały co prawda trochę stracić na aktualności, ale nie miałem jeszcze okazji zaktualizować zainstalowanej w moim umkomie encyklopedii.

 

Zespół Mariensa należał do tych schorzeń psychicznych, których natura pozostawała zagadką dla współczesnej nauki. Opisany i sklasyfikowany stosunkowo niedawno, bo przed dwudziestu laty (teraz już trzydziestu, muszę się przestawić!) przez doktora Mariensa z Rizonne, początkowo wydawał się wyłącznie rizońskim problemem. Podejrzewano, że jego objawy są efektem biedy, ciężkich warunków życia i braku perspektyw, jakie charakteryzują tutejsze społeczeństwo, jednak odnotowanie pojedynczych przypadków w wysoko rozwiniętych systemach Vegi i Delta Serpentis zadało kłam tym teoriom. Okazało się, że zespół wybiera swoje ofiary przypadkowo, zupełnie jak na loterii. I to już w momencie narodzin.

 

Wyrecytowałem w myślach listę objawów. Apatia, brak chęci do życia, obojętność, trudności z adaptacją w społeczeństwie, zero zainteresowań, pasji, celów, motywacji… Wreszcie silne skłonności samobójcze. Typowa depresja, można by pomyśleć. Nic nowego.

 

Niestety, problem był o wiele bardziej skomplikowany. Z tysiącami podobnych przypadków bez trudu radziły sobie nanoroboty, penetrujące mózgi pacjentów i dokonujące pożądanych zmian w ich strukturze. Każdy, kogo przygniatało życie, mógł udać się do pierwszej lepszej kliniki, w której przekierowano by mu osobowość i zrobiono zeń największego optymistę pod słońcem.

 

Ale u dotkniętych zespołem Mariensa wszystkie tego typu próby spełzały na niczym.

 

Choroba zyskała więc status ciekawostki; liczba odnotowanych przypadków była wciąż na tyle mała że wydawało się, iż cały problem pozostanie na marginesie zainteresowań świata nauki, doczekawszy się co najwyżej kilku monografii zalegających w bibliotekach uczelni medycznych.

 

A teraz nagle zainteresowało się nią Centrum. I chcą poddać chorego oględzinom z wykorzystaniem Odysa. Cóż, jeśli najszybszy superkomputer w całym układzie Kapelli nie poradzi sobie z tym zadaniem, to zapewne już nic nie rozwiąże zagadki zespołu.

 

Po prawdzie taka perspektywa wydała mi się bardzo mało prawdopodobna. Jeszcze przed moim odlotem na Schweitera jego moc obliczeniowa budziła powszechny zachwyt. A kiedy pomyślę, jak unowocześniony mógł zostać przez cały ten czas…

 

Dobry Boże. Osiemdziesiąt trzy lata. Osiemdziesiąt trzy lata.

 

A zanim wrócę, minie jeszcze pół wieku. Arkadia, moja rodzinna planeta, będzie dla mnie obcym światem.

 

Oczywiście załadują do mojej pamięci co trzeba, ale mimo to… Nie bez powodu zwykły obywatelom zezwalano zazwyczaj na podróże przez Bramy w jedną tylko stronę.

 

Nie żebym żałował. Nigdy nie żałowałem. Tak zwane życie rodzinne nigdy mnie nie pociągało, więc nie było w zasadzie niczego, co trzymało by mnie w Kapelli. Młodemu, początkującemu pracownikowi Centrum, jakim wtedy byłem, perspektywa badania sekretów obcej flory na Schweiterze wydała się o wiele bardziej pociągającą od spędzenia reszty życia za biurkiem w którejś z arkadyjskich metropolii. Lubiłem swoją planetę, ale cały ten pęd technologiczny zawsze mnie przytłaczał. Maleńka placówka naukowa w jednym z systemów na rubieżach – to było coś w sam raz dla mnie.

 

Ale nie potrafię odżałować tego, co stało się potem.

 

Czternaście lat pracy na Księżycu Schweitera i wszystko na marne, bo jedna zabłąkana asteroida musiała obrać go sobie za cel. Błysk na niebie, trzęsienie ziemi, ewakuacja na orbitę i w kilka dni decyzja podjęta. Mówią – na powierzchni nuklearna zima, zmiany klimatyczne, katastrofy sejsmiczne jedna po drugiej, wszystko obumiera – nie będzie budowy nowej placówki, bo i nie ma po co. I na diabła przez tyle lat badałem tamtejszą przyrodę, skoro w kilka chwil wszystko szlag trafił?

 

Większość ludzi, z którymi pracowałem, została rozesłana do innych filii Centrum w okolicznych systemach. Dla mnie w każdym razie nie było przydziału. I mówią – mam wracać na Arkadię. O samodzielnym podjęciu decyzji oczywiście nie było mowy. Cóż, mogę mieć pretensje tylko do siebie. Nie trzeba było podpisywać dożywotniego kontraktu.

 

I tak oto jestem w drodze do domu. Z przesiadką w Rizonne.

 

Ten sam głos, co poprzednio, raczył poinformować mnie, że do zakończenia podróży pozostało już tylko pół godziny. W chwilę później na tle Mocarza zamajaczył cień kadłuba Gammy 51. Zefir wytracił już niemal całą prędkość i w ślimaczym tempie wymijał się z kolonią, zmierzając ku znajdującemu się na przeciwnym jej końcu wejściu do doku, miałem więc dość czasu, by spokojnie przyjrzeć się całej konstrukcji.

 

Gigantyczny obiekt, obracający się leniwie wokół własnej osi, powoli przesuwał się przed moimi oczami. Był to standardowy cylinder O'Neilla, podobny do tych, jakie budowano jeszcze w połowie trzeciego tysiąclecia w Układzie Słonecznym. Cóż, po czym jak po czym, ale po Rizonne nie należało spodziewać się nowoczesności. Trzy podłużne baterie słoneczne, ciągnące się wzdłuż kadłuba, mogły mierzyć po trzydzieści kilometrów każda. Długość samego kadłuba szacowałbym na jakieś sześćdziesiąt kilometrów. Wystarczająco dużo, by zapewnić dach nad głową kilkunastu milionom mieszkańców, choć znając tutejsze warunki, musiało ich tam żyć o wiele więcej.

 

Sięgnąłem dłonią do skroni, by uaktywnić umkom. Sprzężony z moim mózgiem mechanizm odpowiedział krótkim, dźwięcznym sygnałem i po chwili przed moimi oczyma rozwinął się interfejs. Nie zwlekając, nawiązałem połączenie z siecią Rizonne, by spośród dostępnych opcji wybrać dział informacji dla nowoprzybyłych.

 

W szybkim tempie przejrzałem potrzebne mi dane. Najbliższy transport do Kapelli odchodził dość szybko, bo w przeciągu szesnastu standardowych dni. Prawdę mówiąc nie sądziłem, abym potrzebował więcej czasu. Republika cieszyła się dość złą sławą i skoro nie było potrzeby zostawać tutaj na dłużej, nie miałem zamiaru tego robić. Zarezerwowałem pokój w jednym z hoteli w dzielnych portowej. Ceny były niebotyczne, ale na szczęście nie musiałem przejmować się finansami. Koszta mojego pobytu były automatycznie opłacane z kont Centrum. Jakby nie patrzeć, byłem tutaj służbowo.

 

Do cumowania pozostało jeszcze trochę czasu, zająłem się więc przeglądaniem innych podstron działu informacyjnego. Wirtualny ekran umkoma wyświetlił coś, co wyglądało na zbiór podstawowych informacji o systemie i jego historii. Przejrzałem je pobieżnie, nie dowiedziawszy się zbyt wielu nowych rzeczy. Nie przypuszczałem aby od czasu, kiedy przelatywałem tędy w drodze na Schweitera, wiele się zmieniło.

 

Republika Rizonne była jednym z najgęściej zaludnionych systemów – mimo to peryferyjne położenie, bieda i zacofanie technologiczne zadecydowały o przyznaniu jej dość marginalnej roli. Przeważająca część obywateli skupiona była w blisko dwustu koloniach kosmicznych zawieszonych na orbicie gazowego olbrzyma, Mocarza. Poza tym tylko dwa tutejsze księżyce, Sługa i Żebrak, doczekały się kilkunastu wybudowanych na ich powierzchni biosfer.

 

Właśnie z Sługą wiązała się historia powstania Republiki. Odkrycie na jego powierzchni pokaźnych złóż pyłu Ashajewa, swego czasu niezwykle cennego surowca, zaowocowało założeniem dość dużego centrum wydobywczego. Na pewien czas system stał się obiektem powszechnego zainteresowania; zlatywały się rzesze uchodźców, budowano coraz to nowe kolonie, wkrótce proklamowano też własny rząd.

 

Nic nie trwa jednak wiecznie i w końcu pył wyczerpał się, kończąc okres dynamicznego rozwoju młodej Republiki. Od tego czasu wszystko szło już po równi pochyłej. Społeczeństwo pogrążyło się w nędzy, a w ślad za nią poszedł gwałtowny przyrost demograficzny. Większa część kolonii zmieniła się skupiska slumsów, które ciężko było kontrolować skompromitowanemu rządowi. Brak perspektyw, epidemie, chaos, przestępczość, przeludnienie – wszystko to tworzyło mozaikę, na tle której zaistnienie zjawiska takiego jak zespół Mariensa nie powinno budzić niczyjego zdziwienia.

 

W chwili, gdy wyłączyłem umkom i ponownie skierowałem swój wzrok na zewnątrz, okazało się, że kadłub Gammy 51 zniknął, a jego miejsce znów zajęła czerń kosmosu, otulająca widoczną część powierzchni Mocarza. Zrozumiałem, że okręt wyminął się już z kolonią i rozpocznie teraz manewr wchodzenia do doku. Trwało to tylko kilka chwil. Silniki wspomagające poszły w ruch, pozwalając Zefirowi na przyjęcie właściwej pozycji. Poczułem, jak wykonuje obrót a przed moimi oczyma na moment znów zamajaczył gigantyczny cylinder. Zaraz potem na zewnątrz zapadła ciemność. Lekki wstrząs uświadomił mi, że podróż wreszcie dobiegła końca. Zacumowaliśmy.

 

Przez głośniki popłynął kolejny komunikat informujący pasażerów o procedurach opuszczania statku i czekających w porcie formalnościach. W kajucie zamigotało czerwone światło. Podniosłem się niechętnie, zarzuciłem na siebie płaszcz i wyszedłem na korytarz, znikając w tłumie przemieszczających się nim podróżnych.

 

 

 

 

***

 

 

 

 

 

– Imię i nazwisko?

 

– Konrad Greis.

 

– Wiek?

 

– Sto dwanaście lat.

 

W żadnym wypadku nie czułem się aż tak staro.

 

– Wiek biologiczny?

 

– Czterdzieści trzy lata.

 

– Miejsce urodzenia?

 

– Arkadia. Federacja Kapelli.

 

Przesłuchujący mnie rizoński urzędnik przerwał na moment i zmierzył mnie nie budzącym szczególnej sympatii spojrzeniem, marszcząc z lekka brwi. Nie zaskoczyła mnie jego reakcja. W miejscach takich jak to nie przepadano za kapelliańczykami. Zawsze budziliśmy zazdrość.

 

Po chwili mężczyzna wrócił jednak wzrokiem do ekranu swojego monitora i znudzonym głosem zaczął recytować kolejne pytania.

 

– Obywatelstwo?

 

– Kapelliańskie.

 

– Planowana długość pobytu?

 

– Szesnaście standardowych dni.

 

– Powód przylotu?

 

– Przesiadam się na transportowiec do Kapelli.

 

Nie widziałem powodów, by zwierzać się teraz z rozkazów Centrum.

 

– Oto pańskie upoważnienie pobytu. Witamy w Rizonne. – mówiąc to, uścisnął niechętnie moją dłoń.

 

Schowałem dokument do kieszeni płaszcza i czym prędzej opuściłem ciemny, duszny pokój. Słabo oświetlonym, pełnym krzątających się wszędzie ludzi tunelem, skierowałem się ku wyjściu z Biura Odpraw. Kilka godzin załatwiania związanych z przylotem formalności, w skład których wchodziła szczegółowa kontrola lekarska, skutecznie pozbawiło mnie sił. Myślałem już tylko o wygodnym, hotelowym łóżku.

 

Wsunąłem plakietkę w znajdujący się przy jednym z wyjść kontroler i drzwi posłusznie rozsunęły się. Na końcu rozległego, utrzymanego w sterylnej czystości korytarza, dostrzegłem wejście do windy. Nie zwlekając, szybkim krokiem ruszyłem w jego stronę. Ściany biły mnie po oczach nieskazitelną bielą. Z umieszczonych nań wskazówek dowiedziałem się, że znajduję się na dwudziestym ósmym piętrze jednego z głównych sektorów portu kosmicznego.

 

Dotarłszy na koniec korytarza oparłem się o barierkę i spojrzałem w dół. Dostrzec można tam było ogromne kłębowisko ludzi, z tej wysokości będące kolorową, bezkształtną masą. Zakręciło mi się w głowie. Zbyt mocno przyzwyczaiłem się do hermetycznych pomieszczeń na statkach i stacjach kosmicznych.

 

Nadjechała winda, w której znajdowało się już kilka osób. Wspólnie pomknęliśmy szklanym szybem w dół. Po kilku chwilach znalazłem się na parterze, stając się częścią wypełniającego go gigantycznego tłumu.

 

Po latach spędzonych w małej, cichej bazie na Schweiterze, ciężko było mi przyzwyczaić się do zgiełku, który otoczył mnie ze wszystkich stron. Przeciskałem się między dziesiątkami ciągnących tobołki uchodźców, emigrantów, podróżnych i pilnujących porządku przedstawicieli służb bezpieczeństwa. Wszechobecne wyświetlacze bezustannie emitowały setki reklam i obwieszczeń.

 

Musiałem jednak przyznać, że władzom kolonii zależało na wywołaniu u nowoprzybyłych dobrego pierwszego wrażenia; hala zbudowana była z prawdziwym rozmachem. Mimo to już tutaj dostrzec można było przejawy rizońskiej rzeczywistości, której nie udało się zamaskować. Ściany podpierały dziesiątki żebraków i bezdomnych. Dwoje funkcjonariuszy podeszło do jednego z nich; bez słowa wzięli go za ręce i poprowadzili ze sobą. Przeszli koło mnie. Zrobiło mi się żal tego człowieka. Był taki młody, na oko miał niecałe dwadzieścia lat. Nie opierał się. Szedł posłusznie. Spojrzałem mu w oczy. Były matowe, pozbawione wyrazu. „Mariens", przemknęło mi przez myśl. Nie, przecież to niemożliwe. Przecież tylko pojedyncze przypadki…

 

„…trwają zamieszki wywołane w więziennej biosferze na Żebraku. Rzecznik rządu zapowiedział wprowadzenie kontroli urodzeń w koloniach sektora delta, co spowodowało falę protestów. Nieznani sprawcy zdetonowali ładunek wybuchowy na pokładzie krążownika Bryza III. Reaktor został uszkodzony, trwa akcja ratunkowa. Kolejne zbiorowe samobójstwo w kolonii Beta 8. Władze zaprzeczają, jakoby miało to cokolwiek wspólnego z zespołem Mariensa…"

 

Potok słów wylewający się z jednego z telebimów niespodziewanie przykuł moją uwagę. Zespół Mariensa w oficjalnych mediach? Przecież to zjawisko marginalne, ciekawostka naukowa, nigdy… Czyżby w aż takim stopniu się rozpowszechnił? Nie, przecież to absurd. Schorzenia psychiczne nie rozprzestrzeniają się tak, jakby były wirusami…

 

Nie wiedziałem, co o tym myśleć, ale nie miałem też siły się zastanawiać. Minąłem wielkie, oszklone drzwi i skierowałem się na zewnątrz.

 

Dzielnica portowa stanowiła reprezentatywną część miasta i podobnie jak wnętrze portu kosmicznego, zdawała się być próbą kamuflażu panującej dookoła biedy. Dziesiątki stłoczonych obok siebie wielopiętrowych biurowców i oślepiający blask neonów przywiodły mi na moment wspomnienia miast na Arkadii, po chwili uświadomiłem sobie jednak, że jestem w błędzie. Tam wszystko było ultranowoczesne, sterylnie czyste, utrzymane w nienagannym porządku, tymczasem tutaj panował typowy wielkomiejski chaos i jasnym było, że w zaułkach czai się przestępczość i nędza, a dalej rozciągają się dzielnice biedoty.

 

I to powietrze. Sztuczne, kolonijne powietrze. Nagle naszła mnie tęsknota za zapachem wieczornego powietrza na Arkadii, powietrza po deszczu i innymi zapachami natury. Tyle czasu już mnie tam nie było, a wciąż je pamiętałem. Od ponad czternastu lat oddychałem tylko sztucznym tlenem.

 

A tutaj wszystko było nienaturalne, wszystko było udawane. Nawet wieczór, który właśnie zapadł. Po prostu wyłączyli oświetlenie kolonii. Na Schweiterze przynajmniej wieczory i poranki były prawdziwe.

 

Szedłem powoli ulicą, szukając wzrokiem leżącego gdzieś nieopodal hotelu „Morfes", w którym zarezerwowałem pokój. Rozglądałem się nerwowo, wciąż odzwyczajony od widoku wielkich miast. Zalewała mnie kaskada nocnych świateł, mijały dziesiątki zajętych swoimi sprawami przechodniów. Zwróciłem uwagę, że jest wśród nich niepokojąco duża ilość funkcjonariuszy służb bezpieczeństwa, duża nawet jak na miejsce w rodzaju Rizonne. „Niebo" nade mną przecinały pojedyncze mikroloty. Większości mieszkańców nie było jednak stać na własny środek transportu i ograniczali się do korzystania z kolejek mknących wyłożonymi wzdłuż ścian kolonii tunelami.

 

Wreszcie odnalazłem hotel. Wysoki, wielopiętrowy budynek, idealnie wkomponowujący się w architekturę dzielnicy. Sądząc po bogato wystrojonym, pełnym dostojnych gości holu, musiał przyciągać większość zamożniejszych podróżnych. W starym, ubrudzonym płaszczu, czułem się wręcz nieswojo. Portier pomógł mi szybko załatwić formalności i wskazał drogę do mojego pokoju jednocześnie informując, że bagaż został już dostarczony na miejsce.

 

Faktycznie, koło łóżka znalazłem swoją torbę podróżną. Nie było tego wiele, ale jakby nie patrzeć, był to cały mój dobytek. Przytulny wystrój pokoju podziałał na mnie kojąco. Po wszystkich sterylnych pomieszczeniach baz na Schweiterze i kajutach statków kosmicznych, w jakich przyszło mi nocować przez ostatnie czternaście lat, stanowiło to miłą odmianę. Rzuciłem się na łóżko i z zadowoleniem spostrzegłem zamontowany koło niego kreator snów. Podłączyłem go do mojego umkoma, wybrałem standardowy sen o lataniu i zamknąłem powieki.

***

 

Obudziłem się w środku nocy, brutalnie wyrwany ze snu. Moją głowę rozdzierał pulsujący ból. Odruchowo oderwałem podłączony do umkoma przewód i klnąc pod nosem, powoli usiadłem na łóżku. Przyjrzałem się kreatorowi snów: aparatura była rozgrzana do czerwoności i nie reagowała na przyciski kontrolne. Najwyraźniej doszło do jakiegoś rodzaju zwarcia. Miałem szczęście, że skończyło się tylko na bólu głowy. U ludzi używających starszych modeli umkomów tego typu awaria mogłaby spowodować przejściowe uszkodzenia mózgu. Że też takie rzeczy zdarzają się w renomowanych hotelach…

 

Na powrót wyciągnąłem się na łóżku, ale próby zapadnięcia w sen spełzały na niczym. Nie byłem już śpiący. Nie wiedząc, co ze sobą począć, zarzuciłem płaszcz i zamiarem krótkiej przechadzki opuściłem pokój.

 

Spacer opustoszałymi korytarzami zaprowadził mnie wprost do prowadzących na dach hotelu schodów. Nabrałem nagłej ochoty popatrzeć na panoramę kolonijnego miasta, nie mając nic lepszego do roboty udałem się więc na górę.

 

Dotarłszy na szczyt, minąłem niewielkie drzwi i wyszedłem w noc. W pierwszej chwili nie dostrzegłem niczego. Dookoła panowała niezmącona cisza. Niespiesznym krokiem zbliżyłem się do ochronnej barierki i zacząłem przyglądać się pogrążonej we śnie metropolii. „Morfes" był jednym z najwyższych budynków w okolicy, widać stąd więc było większą część miasta. Ruch na ulicach był znikomy, jeśli pominąć smugi światła, jakimi znaczyły swoją obecność kolonijne kolejki.

 

Naprzeciwko mnie, spoza rzędu jarzących się światłem szklanych biurowców, majaczył gigantyczny gmach portu kosmicznego, mający postać wbudowanej w ścianę kolonii piramidy. Po przeciwnej stronie, tam gdzie kończyła się nowoczesna dzielnica portowa, widać było natomiast zarysy coraz mizerniejszych zabudowań. Gamma 51, pełniąc funkcję jednego z najważniejszych ośrodków Rizonne, nie potrafiła ustrzec się od obecności dzielnic biedoty.

 

Błądziłem wzrokiem po panoramie miasta, zastanawiając się, ile jeszcze czasu pozostało do sztucznego świtu, gdy nagle w zasięg mojego wzroku dostał się stojący nieopodal mężczyzna. Ze względu na panującą ciemność nie dostrzegłem go wcześniej. Pomyślałbym, że podobnie jak ja miał problemy z zaśnięciem, ale w jego zachowaniu było coś niepokojącego. Stał nieruchomo, poza barierką, niemal na skraju dachu. Spoglądałem przez chwilę w jego stronę, gdy nagle postąpił krok naprzód. Teraz znalazł się już na samej krawędzi.

 

Poraziła mnie gwałtowna myśl. W pierwszej chwili chciałem rzucić się ku niemu biegiem, ale rozsądek nakazał mi być ostrożniejszym. Nie chciałem go spłoszyć. Przesadziłem barierkę i stąpając tak cicho, jak tylko mogłem, podszedłem na skraj dachu. Miałem nadzieję, że mnie nie usłyszy; samobójcy w krytycznych momentach często zatapiają się w myślach w takim stopniu, że niemal całkowicie tracą kontakt ze światem.

 

Miałem rację. Gdy mężczyzna odwrócił się w moją stronę, było już dla niego za późno. Chwyciłem go z całej siły obiema rękami; szamotał się i pomyślałem, że pociągnie mnie za sobą w dół, ale po chwili przestał. Zaskoczyła mnie ta nagła rezygnacja, ale nie zwlekając odciągnąłem go na bezpieczną odległość i obaliłem na ziemię. Spoliczkowałem go, raz i drugi. Nie obchodziła mnie jego potencjalna reakcja; później, kiedy dojdzie do siebie, i tak będzie mi wdzięczny. Zawsze uważałem, że za chęć odebrania sobie życia odpowiada impuls; wystarczy chwila, by pozwolić na dojście do głosu rozsądkowi, a wszystko wróci do normy.

 

Ale reakcji nie było żadnej. Niedoszły samobójca podniósł się niespiesznie z ziemi i popatrzył na mnie całkowicie pozbawionym wyrazu wzrokiem. Matowe, obojętne oczy. Dokładnie tak, jak wtedy w porcie. Zapadła chwila niezręcznej ciszy. Niezręcznej przynajmniej dla mnie.

 

– Ja chcę to zrobić.

 

Jego głos był zachrypnięty, ledwie słyszalny. Bardzo młody, miał na oko nie więcej niż dwadzieścia lat, chociaż postarzał go bujny zarost na twarzy. Podkrążone oczy i długie włosy współgrały z wychudzoną sylwetką.

 

Zignorował mnie i niespiesznym krokiem ponownie ruszył w stronę krawędzi. Położyłem mu dłoń na ramieniu. Zatrzymał się.

 

– Poczekaj. Spróbuj to przemyśleć…

 

– Przemyślałem.

 

– I nie żal ci życia?

 

– Nie.

 

Krótkie i dosadne

 

Zacząłem gorączkowo myśleć. Nie wiedziałem, jak mam przemówić mu do rozsądku, a gdybym teraz pozwolił na samobójstwo, dręczyły by mnie wyrzuty sumienia. Spojrzałem z nadzieją na umieszczoną w pobliżu prowadzących na dach drzwi kamerę, która spokojnie lustrowała okolicę. Może ktoś z ochrony hotelu zjawi się wkrótce z pomocą.

 

– Pójdź do kliniki! Przekierują ci osobowość, wymażą przykre wspomnienia…

 

Mówiłem frazesy, ale nic lepszego nie przychodziło mi do głowy.

 

– Wymazanie wspomnień? Nie mam żadnych przykrych wspomnień.

 

– A przekierowanie? Próbowałeś przekierowania?

 

Zastąpiłem mu drogę, coraz bardziej podnosząc głos. Jego obojętność nie zmalała przez to ani trochę.

 

– Nanoroboty wchodziły do mojego mózgu. Próbowały zmienić osobowość, ale nie zdołały zmienić mnie.

 

Mariens. Teraz byłem już pewien.

 

Słyszałem, że oni różnią się od nas w bardzo szczególny sposób. Rzeczywiście, czułem się tak, jakbym rozmawiał z zupełnie obcą mi istotą; istotą o naturze tak odległej od mojej, że przekreśla ona wszelkie szanse na jakąkolwiek nić wzajemnego porozumienia.

 

Czułem, że moje słowa nie docierają do niego i że nie rozumie mnie, tak jak ja nie rozumiałem jego. Byliśmy jakby ulepieni z innej gliny. On przypominał maszynę – w jego mowie, w jego oczach i w jego zachowaniu nie dało się dostrzec ani śladu tej iskierki życia, jaka jest w każdym z ludzi.

 

Całkowita apatia. Ale musiałem próbować.

 

– Zastanów się dobrze… Żebyś nie żałował. – Zacząłem nerwowo gestykulować. – Życie… Czy wiesz, co tracisz? Tyle wspaniałych doświadczeń, przeżyć, wspomnień… Tam jest tylko pustka, czerń, nicość. Nie przeraża cię to? Taki wybór?

 

– Nie.

 

Prowadzona w ten sposób rozmowa zmierzała donikąd.

 

– Żadnych pasji, które mógłbyś realizować? Talentów, które chciałbyś rozwijać? Niczego, co trzymało by cię…

 

– Nie.

 

Nie. Nie. Nie. Nie. Czułem, że tracę panowanie nad sobą.

 

– Ale przecież każdy…

 

– Nie ja. Ja nic nie mam.

 

Skierowałem wzrok w dół, na miasto. Zakręciło mi się w głowie. Jedno musiałem przyznać – był odważny. Oczywiście zakładając, że pojęcie odwagi miało w jego przypadku zastosowanie.

 

– Poczekaj. Posłuchaj mnie – wydyszałem. – Tutaj nie jest aż tak wysoko, jak na to wygląda. – Kiepskie kłamstwo, ale mogło zadziałać. – Pomyśl, co będzie, jeśli przeżyjesz, a? Złamany kręgosłup… Owszem, może ci zrekonstruują, ale wyobraź sobie ten ból. Ból pogruchotanych kości, paraliż… Nie przeraża cię to?

 

Spokój, z jakim mnie wysłuchał, nie przestawał mnie zaskakiwać. W takich sytuacjach ludzie zachowują się inaczej… Zupełnie inaczej.

 

– Ból? To przecież tylko naturalna reakcja organizmu. Dlaczego miałbym się…

 

– A co, jeśli rekonstrukcja się nie powiedzie? Jeśli całe życie spędzisz na wózku? A?

 

– Jeśli tak chciał los, nie będę się sprzeciwiał.

 

– Przecież właśnie to robisz, do ciężkiej cholery!

 

Gniew wywołuje gniew. Zawsze. Choćby stłumiony. U niemal wszystkich normalnych ludzi.

 

Ale on nie zareagował. Stał spokojnie, tak jak wcześniej.

 

Prawie zapomniałem, że nie rozmawiam z normalnym człowiekiem. Rozmawiam z mariensowcem.

 

– A rodzina? Ty gówniarzu, pomyślałeś choćby o rodzinie? Nie obchodzi cię własny ból, własne życie, pal licho. Ale o bólu matki czy ojca już zapomniałeś?

 

– Urodzą sobie nowe dziecko.

 

Zdecydowanie nie był człowiekiem.

 

Miałem dość. Nerwy nie wytrzymały. Zakląłem, machnąłem zamaszyście ręką, na znak, że rezygnuję i odsunąłem się. Minął się ze mną, nawet nie podnosząc na mnie wzroku. Jakbym nie istniał, a nasza rozmowa nigdy się nie odbyła.

 

Ale sumienie było silniejsze ode mnie i nie pozwoliło mi odejść.

 

Mógłbym go obezwładnić. Wiedziałem, że nie będzie się opierał. Że jego natura to wyklucza. Ale czułem, że nie tędy droga. Że jeśli powstrzymam go siłą, to wkrótce spróbuje ponownie. Musiałem go przekonać.

 

Położyłem mu dłoń na ramieniu.

 

– Zaczekaj. Jak się nazywasz?

 

– Ray. Ray Keits.

 

– Posłuchaj, Ray. Śmierć zawsze była tym, co wzbudzało w nas największy lęk. Lęk tak wielki, że musieliśmy wymyślać sobie bogów, którzy mieli nas od niej uwolnić. Chcieliśmy wierzyć w zbawienie, w zaświaty. Powiedz… Czy tobie udało się wyzwolić spod władzy tego pierwotnego, instynktownego ludzkiego lęku? Samobójców jest wielu, ale chyba żaden w obliczu śmierci nie zachował spokoju takiego jak ty…

 

Od strony portu kosmicznego dobiegał przeciągły huk. Startował dalekosiężny transportowiec.

 

Ray milczał przez chwilę, jakby ważył słowa, które miał wypowiedzieć. Zaskoczyło mnie to.

 

– Dlaczego miałbym się bać? Przecież my już żyjemy śmiercią.

 

Przeszedł mnie dreszcz.

 

– Śmierć przeplata się z życiem na każdym kroku – kontynuował. – Śmierć czy życie, jaka to różnica?

 

Chciałem spytać go jeszcze o wiele innych rzeczy. A może wcale tak nie było? Może tak naprawdę chciałem uciec od tej rozmowy, zapomnieć o niej. To, co każdy trzeźwo myślący umysł nazwałby bełkotem osoby chorej psychicznie, wzbudziło we mnie autentyczny niepokój i lęk.

 

Kiedy więc zobaczyłem dwójkę strażników w jednakowych szarych mundurach, z paralizatorami w dłoniach, którzy wpadli na dach obezwładniając Raya zanim ktokolwiek z nas zorientował się w sytuacji, poczułem podwójną ulgę. Moje sumienie pozostało spokojne i nie musiałem już kontynuować tamtej rozmowy. Jeden z funkcjonariuszy chciał posłużyć się swoją bronią i sparaliżować ofiarę, ale jego partner odrzucił ten pomysł. Jak się okazało, całkiem słusznie. Ray bez słowa sprzeciwu czy niezadowolenia pozwolił założyć sobie kajdanki i posłusznie ruszył w stronę drzwi. Nie byłby mariensowcem, gdyby próbował szamotać się lub uciekać.

 

Jeden ze strażników na odchodnym rzucił w moją stronę, żebym w nocy nie szwędał się po mieście. Pewnie. Miałem serdecznie dość widoków takich jak ten.

 

Nie oczekiwałem też podziękowania za ocalenie cudzego życia. I tak miałem wątpliwości czy wyświadczyłem Rayowi przysługę.

 

Oparłem się o barierkę, wciągając powoli powietrze i próbując się uspokoić. Czy Mariens jest naprawdę tylko chorobą? A jeśli nie, to… Zganiłem się za takie myśli. Byłem niewyspany, mój mózg źle funkcjonował. Nie powinienem był zastanawiać się nad takimi rzeczami. Nie do mnie należą badania nad zespołem. Ja mam tylko zabrać jednego z chorych do Kapelli. I wynieść się stąd. Jak najszybciej.

 

W tym momencie włączono oświetlenie kolonii, a noc w jednej chwili przeszła w dzień. Odruchowo zmrużyłem oczy i zatęskniłem za widokiem wschodów słońca. Za nic nie dałbym się zamknąć w tej puszce na resztę życia.

 

 

 

***

 

 

Tego samego dnia udałem się do należącej do doktora Mariensa kliniki. Co prawda zdecydowana większość chorych trafiała w ręce służb porządkowych, ale podejrzewałem, że w prywatnym ośrodku będzie na mnie czekać mniej biurokratycznych przeszkód. Poza tym przekaz nakazywał mi spróbować nakłonić go do ewentualnej współpracy.

 

Jako że placówka znajdowała się w innej, dość oddalonej dzielnicy, byłem zmuszony skorzystać z kolejki. Już sam widok stacji, na której wysiadłem, utwierdził mnie w przekonaniu, że splendor okolic portu nie przekłada się na jakość życia w całej kolonii. Unoszący się w powietrzu odór współgrał z widokiem żebraków, narkomanów i grupek chuliganów zerkających na mnie spode oka. Liczne patrole na ulicach nieco mnie uspokajały, nawet jeśli wygląd funkcjonariuszy nie budził szczególnej sympatii. Mimo to wciąż nie czułem się tutaj bezpiecznie. Cała dzielnica była brudna i zapuszczona. Po drodze zaczepiło mnie kilku pijaczków; na szczęście udało mi się zbyć ich milczeniem.

 

Klinika Mariensa była niewysokim, sześciokątnym budynkiem, ze wszystkich stron otoczonym ogrodzeniem. Nie stanowiła jedynego tego typu obiektu w Rizonne; w praktyce nie wyróżniałaby się niczym spośród dziesiątków innych gdyby nie fakt, że kierował nią sam odkrywca choroby.

 

– Pan w jakiej sprawie? – strażniczka w stróżówce przyglądała mi się obojętnym wzrokiem.

 

– Chciałbym porozmawiać z doktorem Mariensem. Zdaję sobie sprawę, że nie byłem umówiony…

 

– W takim razie nie ma pan tu czego szukać. Nie może pan tak po prostu przyjść z ulicy i zobaczyć się z dyrektorem. Proszę wcześniej skontaktować się z…

 

– To wyjątkowa sytuacja. Jestem biologiem pracującym dla Centrum Badań Naukowych w Kapelli – mówiąc te słowa, wyciągnąłem z kieszeni płaszcza maleńką, białą plakietkę. Kobieta spojrzała na mnie z zaciekawieniem, jednocześnie biorąc ją do rąk i przesuwając pod czytnikiem.

 

– Proszę chwilę zaczekać – rzuciła, uaktywniając umkom. Starszy model Uniwersalnego Modułu Komputerowego pokrywał większą część czoła i wyglądał na niewygodny. Arkadiański model, którym się posługiwałem, był już niemal w całości wbudowany w tkankę.

 

– Asystentka dyrektora przyjmie pana w pokoju 22b. Proszę przechodzić.

 

Chowając plakietkę na powrót do kieszeni, uśmiechnąłem się pod nosem. Legitymacja Centrum upraszcza wiele spraw.

 

Prowadzącą w stronę wejścia do budynku alejkę otaczał niewielki, miły dla oka ogród. Oaza spokoju w tym hałaśliwym, brudnym mieście. Sam ośrodek wewnątrz wyglądał jak zwyczajny szpital. Nie zwróciłem uwagi na żadne szczególne środki bezpieczeństwa, typowe dla miejsc, w których przetrzymuje się osoby chore psychicznie. Przyciemnione korytarze były niemal opustoszałe; kilka osób w białych fartuchach, jeden mundurowy, zamożnie wyglądające małżeństwo prowadzące kogoś wyglądającego na mariensowca.

 

Asystentka zamieniła ze mną kilka słów, informując, że Mariens oczekuje mnie już w swoim gabinecie. Nie musiałem szukać daleko; drzwi znajdowały się tuż obok. Doktor siedział za biurkiem, opierając się wygodnie w swoim fotelu i wpatrując w krajobraz za szeroko otwartym oknem, przez które do środka swobodnie wpadało światło dnia. Na mój widok podniósł się i energicznie uścisnął moją dłoń. Na jego pociągłej, przyozdobionej łysiną twarzy, zagościł słaby uśmiech.

 

– Zapraszam. Bardzo mi miło, panie…

 

– Greis. Konrad Greis. Jestem tutaj z ramienia Centrum – postanowiłem przejść od razu do rzeczy. Z jakiegoś powodu nie miałem ochoty zostawać tutaj zbyt długo.

 

– Tak… Wiadomo mi o tym. Proszę siadać. Napije się pan kawy?

 

– Dziękuję, nie ma takiej potrzeby. To nie powinno potrwać zbyt długo – odparłem, opierając się w dosuniętym do biurka fotelu.

 

– Ależ niech mi pan nie odmawia. To dla mnie naprawdę zaszczyt gościć tutaj kogoś z miejsca takiego jak Kapella. Liczę, że będziemy mogli chwilę porozmawiać i wymienić nasze spostrzeżenia…

 

– Nie jestem psychologiem, nie do mnie należą badania nad chorobą, którą się pan zajmuje – urwałem, mimo że sprawa schorzenia zaczynała mnie coraz bardziej interesować.

 

– W takim razie, panie Greis, czego oczekuje ode mnie Centrum?

 

– Sprawa jest bardzo prosta. Moi przełożeni chcą mieć jednego z chorych. Zamierzają osobiście go przebadać.

 

– Przebadać… Z użyciem Odysa, mam rację?

 

– Tak. Moim zadaniem jest dostarczyć go na Arkadię.

 

Młoda kobieta wsunęła się do pokoju, zostawiając na biurku filiżanki z kawą. Mariens zbliżył jedną z nich do ust, rozkoszując się przez chwilę wonią aromatu.

 

– Niestety, w tej sprawie nie będę mógł panu pomóc – powiedział, pociągnąwszy głęboki łyk. – Moja klinika, podobnie jak i inne prywatne ośrodki, zajmuje się leczeniem chorych z bogatych domów, których pobyt tutaj opłacają ich rodziny. Nie mogę tak po prostu oddać panu jednego z nich i wysłać na drugi koniec galaktyki.

 

– Zawsze wydawało mi się, że wśród mariensowców przeważają sieroty, żebracy, bezdomni, ludzie samotni i bez perspektyw, dla których…

 

– Więc źle się panu wydawało. Teorie, jakoby zespół był odmianą depresji spowodowaną ciężkimi warunkami życia, dawno już zostały obalone. Rozumiem, że padł pan ofiarą dylatacji czasu, więc wybaczam tę niewiedzę, ale proszę sobie uświadomić, że choroba już dawno przeniknęła wszystkie warstwy społeczne. W tej chwili już trzydzieści procent noworodków wykazuje jej objawy.

 

Byłem w szoku. Nie znałem wcześniej tych danych, odkąd wszelkie informacje dotyczące schorzenia były w sieci Rizonne bardzo skąpe. Czyżby rząd cenzurował te dane? Nic dziwnego. Przy takiej liczbie ofiar można było porównać to do epidemii.

 

– Jak? Nigdy bym nie przypuszczał… To nie może być zwykły uraz psychiczny… Tylko masowa mutacja mogłaby spowodować coś takiego.

 

– Pan zapewne doskonale wie, że struktura mózgu chorego nie wykazuje żadnych zmian. Podobnie zresztą jak cały organizm. Oto jest zagwostka dla całego świata nauki: jak można być chorym, gdy organizm jest zdrowy? Jak to nazwać? Chorobą duszy? – przy tych słowach urwał na moment. – Powiem coś panu. Wy, tam w Kapelli, nie macie pojęcia, co się tutaj tak naprawdę dzieje. Siedzę w tym od lat i wiem, że zabrnąłem w ślepą uliczkę. Widzę coraz mniej nadziei na znalezienie odpowiedzi na moje pytania. A całe to miejsce wkrótce przyprawi mnie o obłęd. Czy zdaje pan sobie sprawę, co stanie się z Rizonne gdy jedna trzecia mieszkańców nie będzie zdolna do funkcjonowania w społeczeństwie?

 

– Może pan udać się ze mną na Arkadię. Moi przełożeni z radością przyjęliby pańską propozycję współpracy. Rozkazy wspominały, że byłby pan bardzo pomocny w badaniach. Jako odkrywca zespołu z pewnością ma pan najszerszy zakres wiedzy na ten temat.

 

– Ależ skąd – wykonał lekceważący gest dłonią. – Są tutaj ludzie ze znacznie większymi dokonaniami w tej dziedzinie. Ja jedynie miałem szczęście jako pierwszy opisać chorobę. Gdybym tego nie uczynił, z pewnością wyręczyłby mnie ktoś inny. W tej chwili nie jestem już dla Rizonne nikim ważnym. Nawet rząd o mnie zapomniał; znaleźli sobie innych naukowców do współpracy. Mimo to przyznam, że pańska propozycja brzmi wyjątkowo kusząco. Rozważę ją, panie Greis. Mam nadzieję, że postawi mi pan parę dni na zastanowienie? Chyba nie odlatuje pan tak od razu?

 

– Mój transport odchodzi za piętnaście dni.

 

– Doskonale – Mariens oparł się wygodnie w fotelu, sącząc kolejny łyk kawy. – A teraz wracając do pańskiego problemu… Jeśli chce pan dostać chorego, musi się pan zwrócić z tym do władz. To oni zbierają z ulic bezdomnych, samotnych, często porzuconych przez własne rodziny, którym nikt nie opłaci leczenia w prywatnej klinice. Wysyłają ich do specjalnej biosfery na Żebraku… Może pan to nazwać obozem odosobnienia. Oficjalnie mają tam być poddawani leczeniu, ale w praktyce wygląda to zupełnie inaczej. Wydaje mi się, że rząd już dawno uświadomił sobie, że mariensowców wyleczyć się nie da. Nie wiedząc, co z nimi począć, trzymają ich tam w odosobnieniu, pod czujnym okiem strażników, w miarę możliwości wykorzystując do różnych prac fizycznych. To najzwyklejsze w świecie więzienie albo, jak kto woli, obóz koncentracyjny.

 

– To przecież nieludzkie…

 

– Nieludzkie? A jaką, pana zdaniem, mają alternatywę? Obciążenie społeczeństwa kosztami leczenia ich wszystkich z nikłą, a może nawet zerową, szansą na sukces? A pan myśli, że co ja tutaj robię? Leczę ich? Wolne żarty. Opiekuję się nimi, trzymam ich w odosobnieniu, co prawda w nieco bardziej komfortowych warunkach, ale wychodzi na jedno. Wszystko sprowadza się do przetrzymywania ich pod kluczem i pilnowania, żeby nie popodcinali sobie żył. Nigdy nikogo nie wyleczyłem. Tak samo, jak inni. Kto urodził się mariensowcem, umrze jako mariensowiec.

 

– Więc zespół jest nieuleczalny.

 

– Wszystko na to wskazuje, ale tutaj w Rizonne nie możemy zaakceptować tego faktu. Boimy się, gdyż alternatywą jest dla nas społeczeństwo żywych trupów.

 

Zapadła chwila ciszy. Dopiłem w milczeniu swoją kawę. Mariens wstał z fotela i podszedł do okna, kierując wzrok na widoczne w oddali biurowce.

 

– Niech się pan nie martwi – podjął po chwili, odwracając się do mnie. – Nie będzie miał pan problemów z zabraniem chorego z Żebraka. Władze pozbędą się go z przyjemnością. Zapewne oddaliby panu ich setkę, gdyby tylko mogli. Pan wykona swoje zadanie, chociaż z drugiej strony nie wróżę wielu sukcesów waszym naukowcom. Są zbyt pewni siebie… I zbyt ufni w możliwości Odysa. Mam wrażenie, że maszyna nigdy nie rozwiąże tej zagadki.

 

– Ta „maszyna" potrafi więcej, niż kolektyw mózgów całej ludzkości. Obecnie Centrum z jej pomocą jest już bliskie rozwikłania paradoksu Bram…

 

– Właśnie. Paradoks Bram to coś z innej beczki, coś odpowiedniego dla komputera. Ale ja przeczuwam, że w przypadku zespołu kluczem może być tylko punkt widzenia humanisty, filozofa. Nauka nas zawiodła.

 

Nie odpowiedziałem. Po wszystkim, co tutaj usłyszałem, sam już nie byłem niczego pewien.

 

 

[ilustracja pochodzi z Wikipedii]

Koniec

Komentarze

Dość klasyczne SF, więc odradzam czytanie wszystkim uczulonym na stacje kosmiczne i skoki podprzestrzenne... Podzieliłem na dwie części, żeby nie straszyć długością - kontynuacja pojawi się na dniach.

Przeczytałem i chce przeczytać kolejną część:)
Sztuczny tlen - czyli co? Sztuczna może być skóra, albo inteligencja. Tlen pozostanie tlenem.
Uderzyła mnie gwałtowna myśl - wiadomo jaka, jednak chyba warto zaznaczyć co on sobie pomyślał, albo zrezygnować ze zdania.
Największe co mogę zarzucić opowiadaniu, to brak emocji. Można poczytać, ale cholera ten facet chciał skoczyć, bohater się przejął i odbył beznadziejną rozmowę z niedoszłym skoczkiem. Z tego fragmentu mógł wyjść dobry rosół, a smakuje jak zupka chińska.
No zrób coś z tym:)
Mam nadzieję, że dalej będzie ciekawiej i bardziej emocjonująco.
Pozdro.

Dzięki za komentarz. Sztuczny tlen - skrót myślowy użyty przez bohatera w odniesieniu do powietrza wytwarzanego w sztucznych warunkach. Oczywiście że tlen to tlen, ale jeśli nie pochodzi z natury to chyba można użyć takiego określenia?

Co do sceny z samobójcą to przyznaję, że wyszła mi średnio, cóż, niezbyt dobrze się czuję opisując takie rzeczy. Być może za ten brak emocji jest częściowo odpowiedzialna postawa samobójcy, ale to jest już podyktowane fabułą...

Pozdro

Nowa Fantastyka