- Opowiadanie: meraxes - Pokolenie część 2

Pokolenie część 2

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Pokolenie część 2

Na pokładzie wahadłowca panował niepokój. Przez kabinę dla personelu cywilnego, w której przydzielono mi miejsce, co i rusz przeciskali się żołnierze i oficerowie, z wyraźnym zdenerwowaniem na twarzach. Niektórzy z podróżujących w moim towarzystwie lekarzy i techników bezskutecznie usiłowali zagadnąć któregoś z nich, by dowiedzieć się, co tak właściwie ma miejsce. Uspokajające komunikaty dobiegające z kabiny pilotów nie odnosiły najwyraźniej zamierzonego skutku.

 

Mimo całego zamieszania nie wyglądało na to, aby kierunek lotu miał ulec zmianie. W przeciągu dziesięciu minut powinniśmy osiągnąć wojskowe lądowisko na powierzchni Żebraka, skąd kolejką miałem udać się do położonej w pobliżu biosfery więziennej – tej samej, w której rząd przetrzymywał chorych.

 

Zgodnie z zapewnieniami Mariensa, władze odniosły się do mojej prośby pozytywnie. Urzędnik, z którym rozmawiałem, przydzielił mi miejsce na przewożącym chorych wahadłowcu. Po przybyciu na lądowisko, miałem skontaktować się z odpowiednim oficerem, pod nadzorem którego zostałbym przewieziony na miejsce. Wskazany tam przeze mnie chory musiał co prawda wyrazić pisemną zgodę na podróż, ale była to w zasadzie czysta formalność. Przecież sprzeciw nie leżał w ich naturze. Faktycznie Rizonne i tak rozporządzało nimi jak niewolnikami; ta procedura miała najwyraźniej na celu zachowanie pozorów w oczach cudzoziemca.

 

Byłem nieco zaskoczony brakiem utrudnień, jakie mogła postawić przede mną rizońska biurokracja. Najwyraźniej uznali, pomimo niechęci do kapelliańczyków, że opłaci im się współpraca z Centrum. Zachęcony taką sytuacją, ośmieliłem się zasugerować uproszczenie całej procedury i wydanie mi chorego spośród tych tymczasowo przetrzymywanych a aresztach na Gammie. Niestety, okazało się że może im to narobić bałaganu w rejestrach i najlepiej będzie, jeśli na samym Żebraku przekażą mi odpowiednią jednostkę. Biurokracja jednak nie spała.

 

Zwróciłem uwagę, że duża część spośród moich towarzyszy podróży, zgromadziła się przy iluminatorach, przekrzykując się nawzajem i wskazując na coś palcami. Zaciekawiony zbliżyłem się do jednego z nich. Byliśmy już blisko celu, więc ciemna, usiana kraterami powierzchnia Żebraka była stąd bardzo wyraźnie widoczna. W dole dostrzec można było maleńką z tej odległości prostokątną budowlę, stojącą samotnie na środku księżycowej pustyni – wojskowe lądowisko. Na wszystkie strony świata wysuwały się z niej linie szybów kolejowych. Jedna z nich zmierzała ku leżącemu nieopodal dużemu kraterowi. To właśnie tam znajdowała się biosfera mariensowców.

 

Osłaniająca ją gigantyczna, półkolista powłoka izolacyjna była zniszczona. Jej powierzchnię w wielu miejscach znaczyły wyłomy i rozległe pęknięcia. Ich rozmiary pozwalały domyślić się, że cały tlen wewnątrz biosfery musiał zostać zassany, a przeżyć mogli tylko mieszkańcy ukryci w hermetycznych schronach. Wewnątrz panowała zupełna ciemność, co wskazywało, że cała elektryczność musiała ulec awarii. Nad miejscem katastrofy unosiły się za to liczne mniejsze punkciki światła. Najwyraźniej wojskowe wahadłowce rozpoczęły już akcję ratunkową.

 

Nie spodziewałem się, żeby zbyt wielu ludzi dało się odratować. Nigdy w życiu nie byłem świadkiem czegoś takiego. Co prawda w przeszłości zdarzało się, że w wyniku działań terrorystycznych zniszczeniu ulegały biosfery na księżycach czy asteroidach, a nawet całe kolonie kosmiczne, ale czym innym było czytać o tym w podręcznikach do historii, a czy innym doświadczać tego bezpośrednio. Odsunąłem się od iluminatora i wróciłem na swoje miejsce. Dookoła toczyły się ożywione dyskusje, ale nie miałem ochoty brać w nich udziału. Nie chciałem nawet myśleć, jaki związek może to mieć to zajście z zespołem Mariensa. I w jakim stopniu wpłynie na moją misję.

 

Byłem tak roztrzęsiony, że nawet nie zauważyłem, kiedy dotarliśmy do celu. Wahadłowiec osiadł na płycie lądowiska, a mniejsze transportowce dostarczyły pasażerów bezpośrednio do wnętrza położonego nieopodal kompleksu.

 

Wewnątrz rozległego korytarza, w którym się znalazłem, panował nieopisany chaos. Tłum mundurowych przemieszczał się we wszystkich kierunkach, światła alarmowe biły po oczach pulsującą czerwienią a płynące z głośników komunikaty zagłuszał gwar przekrzykujących się ludzi. Poprzez okoliczne grodzie bezustannie przeciskały się dziesiątki oficerów i żołnierzy.

 

Stałem jak osłupiały; kilka osób potrąciło mnie, nawet nie zwróciwszy na mnie uwagi. Nie wiedziałem, co robić. O wycieczce do biosfery mogłem oczywiście zapomnieć, mimo to postanowiłem skontaktować się z człowiekiem, pod nadzorem którego miałem zostać tam przewieziony. Najpierw musiałem jednak go odnaleźć.

 

– Przepraszam, którędy trafię do sektora…

 

– Nie mam czasu – zagadnięty przeze mnie wojskowy zniknął w tłumie tak szybko, jak się pojawił.

 

W końcu jednak udało mi się zorientować w swoim położeniu i pomimo chaosu wyglądało na to, że znalazłem drogę. Zgodnie z instrukcjami podanymi mi na Gammie, oficer, którego szukałem, rezydował na jednym z niżej położonych pod powierzchnią poziomów kompleksu. Wsiadłem do windy.

 

Wewnątrz panował niebywały ścisk. Wsłuchałem się w treść rozmów, usiłując poszerzyć swoją wiedzę na temat zaistniałej sytuacji.

 

– Całą powłokę… Zniszczyć całą cholerną powłokę…

 

– Już dawno powinniśmy byli posłać ich wszystkich do gazu!

 

– Jestem już w drodze. Jaka tam u was sytuacja? Biosensory przeskanowały już sektor szósty?

 

– Nie, nie wiem, co do cholery macie zrobić z tym transportem! Załadujcie ich wszystkich do tymczasowych cel! Zresztą zaraz u was będę…

 

– Tym razem McLares będzie musiał podjąć radykalne kroki. Nie zatuszujemy tego przed opinią publiczną…

 

Winda zatrzymała się. Ludzie wypłynęli na korytarz, natychmiast rozbiegając się na wszystkie strony, nie zwlekając ani chwili. Przystanąłem na moment, usiłując zorientować się, którędy powinienem teraz pójść. Tłok był już tutaj nieco mniejszy, niż na górze. Wreszcie mogłem odetchnąć.

 

Gdy tylko ruszyłem z miejsca, okazało się, że ktoś mnie woła. Z naprzeciwka zmierzał w moją stronę niepozorny, niski mężczyzna w mundurze oficerskim.

 

– Pan Greis, mam rację?

 

Nie było potrzeby odpowiadać. Identyfikowała mnie plakietka, jaką otrzymałem przed odlotem. Rozpoznanie mnie nie mogło być zbyt trudne. W okolicy kręciło się bardzo niewiele osób ubranych po cywilnemu.

 

– Dobrze, że na pana trafiłem. Przykro mi, ale nie mogę poświęcić panu zbyt wiele czasu, więc wyjaśnijmy sobie wszystko jak najszybciej – oficer nerwowo gestykulował. Był wyraźniej roztrzęsiony, jak chyba wszyscy tutaj. – Jak pan się pewnie domyśla, będzie pan musiał zmienić swoje plany. Do biosfery pan nie pojedzie, bo też żadnej biosfery już nie ma. Przykro mi bardzo. Nie ma pan już tutaj czego szukać. Proszę zabrać się na któryś z wahadłowców i odlecieć.

 

– Chwileczkę – postanowiłem nie dawać za wygraną. Nie po to fatygowałem się na ten przeklęty księżyc, żeby teraz dać się zbyć paroma zdaniami. – Proszę mi przynajmniej wyjaśnić, co tak właściwie się tutaj stało?

 

– Co się stało? To bardzo proste. Przed niespełna dwiema godzinami w biosferze doszło do awarii reaktora. Celowo spowodowanej awarii reaktora. Pod kopułą miała miejsce niewielka eksplozja jądrowa. Powłoka nie wytrzymała, zassało cały tlen i wszyscy mariensowcy poszli do piachu. Wszyscy, rozumie pan? Razem z kilkunastoma tysiącami strażników i cywilnego personelu. Kilkunastoma tysiącami! Zresztą, po co ja to panu tłumaczę? Już wkrótce i tak będzie można dowiedzieć się wszystkiego w sieci.

 

Tempo, z jakim wypluwał kolejne zdania, w połączeniu z nerwowym tonem, nie świadczyły dobrze o jego kondycji psychicznej.

 

– Mariensowcy? – ośmieliłem się zapytać, chociaż wydawało mi się, że znam już odpowiedź.

 

– A któż by inny? Banda pierdolonych świrów! Ciągle marzą o samobójstwie i w końcu dostali, co chcieli. Oczywiście nie obchodziło ich, ilu ludzi pociągną za sobą. Nie wiem, jak do ciężkiej cholery zdołali wedrzeć się do reaktora. Najwyraźniej ich zlekceważyliśmy.

 

– Jak? Przecież oni nie są zdolni do podjęcia żadnych zorganizowanych działań… – powiedziałem bardziej do siebie, niż do mojego rozmówcy.

 

– A skąd ja mam to do cholery wiedzieć? Nie jestem żadnym naukowcem, tak jak pan. Ale powiem jedno. Teraz, kiedy to się stało, nie wróżę niczego dobrego tym skurwielom, którzy pozostali przy życiu, tutaj i w cylindrach. Władze nie pozwolą, żeby to się powtórzyło.

 

Zignorowałem ten komentarz. Ja nie wróżyłem niczego dobrego całemu Rizonne.

 

– Jedno pytanie. Czy w takim razie nie dałoby się przekazać mi jednego z chorych znajdujących się na lądowisku? Przecież tymczasowo zatrzymują się tutaj ich transporty?

 

– Pan żartuje – oficer postąpił kilka kroków w swoją stronę, dając mi do zrozumienia, jak bardzo się spieszy. – Teraz wszyscy mariensowcy znajdują się pod specjalnym nadzorem wojska. Nie może być mowy o przekazaniu któregokolwiek z nich w ręce osoby cywilnej. Od dzisiaj będziemy obchodzić się z nimi ze szczególną ostrożnością. Proszę spróbować za kilka tygodni, gdy sytuacja się uspokoi… chociaż niczego nie gwarantuję. Żegnam pana.

 

Zniknął mi z oczu, a ja zostałem sam ze swoimi myślami. Nigdy nie przewidziałbym takiego scenariusza. Miałem wrażenie, że wysadzenie biosfery było początkiem czegoś… nie wiedziałem jeszcze czego, ale na pewno nie wróżyło to ludzkości dobrze.

 

Mnie tymczasem nie pozostawało nic innego, jak tylko wracać na Gammę.

 

 

 

 

***

 

 

 

Następne dni spędziłem w hotelowym pokoju, samotny i zdezorientowany. Masowe samobójstwo popełnione przez chorych na Żebraku wstrząsnęło całym Rizonne. O ile wcześniej u mieszkańców republiki schorzenie mogło budzić tylko niewielki niepokój, to teraz sprawy miały się zupełnie inaczej. Wydawało się, że nikt nie pozostał obojętny. Ludzie wyszli na ulice żądając od władz eutanazji mariensowców. Za tym absurdalnym żądaniem krył się najprawdziwszy lęk. Na manifestacjach się zresztą nie skończyło. Wkrótce doszło do pogromów; ekstremiści jeden po drugim wdzierali się na teren placówek leczniczych, mordując chorych. To wszystko budziło moje obrzydzenie, ale nie mogę powiedzieć, żebym nie rozumiał tych ludzi. Sam powoli zaczynałem się bać. Chaos, który opanował Rizonne, nie zapowiadał niczego dobrego.

 

Rząd, jak można się było tego spodziewać, nie potrafił zaproponować żadnego logicznego rozwiązania kryzysu. Podobnie ja nie wiedziałem, co zrobić ze swoim problemem. Kolejne prośby kierowane do urzędników państwowych nie przynosiły rezultatów. W obecnej sytuacji o wydaniu chorego nie mogło być mowy. Słowa oficera z Żebraka sprawdziły się co do joty.

 

Dzień odlotu zbliżał się nieubłaganie i musiałem decydować, czy pozostać w środku tego koszmaru, czekając na uspokojenie sytuacji, czy jednak wracać do Kapelli z pustymi rękoma. Wspomnienia piękna Arkadii nachodziły mnie coraz częściej, więc skłaniałem się ku drugiej opcji, pomimo wszystkich nieprzyjemności, jakie mogły mnie spotkać ze strony Centrum. Rodzinna planeta wydawała mi się teraz oazą spokoju, innym światem, którego nigdy nie dosięgnie żaden kryzys.

 

Moje położenie zmieniła dopiero wiadomość od Mariensa. Zgodnie z wcześniejszą obietnicą, chciał ponownie się ze mną spotkać. Nie wyjaśnił tylko, w jakim celu. Tego samego dnia udałem się więc do kliniki. Miałem nadzieję, że ta rozmowa rzuci nowe światło na to, co działo się dookoła.

 

– Witam, panie Greis. Dziękuję, że zechciał mnie pan odwiedzić – doktor był nadzwyczaj spokojny, jak na panującą sytuację. Na biurku stały już filiżanki kawy. Usiadłem, nie czekając na pozwolenie.

 

– I co pan o tym wszystkim myśli? – rzuciłem prosto z mostu. Dręczyło mnie zbyt wiele pytań.

 

– Co myślę? Ależ proszę pana, to przecież żadna nowość – odparł z wyrazem rozbawienia na twarzy. – Podobne historie zdarzały się już wcześniej, chociaż nigdy na taką skalę. Tym razem po prostu rząd nie zdołał tego zatuszować. Może to i dobrze. Niech społeczeństwo ma świadomość tego, co się dzieje.

 

– Skąd pan może o tym wiedzieć? Nie jest pan przecież związany z władzami…

 

– Panie Greis, tutaj nie trzeba niczego wiedzieć. Z łatwością można się domyślić. Zresztą sam właśnie doświadczyłem podobnego przypadku.

 

Spojrzałem na niego pytająco.

 

– Od czasu utraty biosfery rząd ma problemy z zarządzaniem chorymi. Zwyczajnie nie wiedzą, dokąd ich wysyłać, odkąd w państwowych placówkach w cylindrach nie ma dość miejsca. Zaczynają więc podrzucać chorych z ulicy do prywatnych klinik, takich jak moja. Nie mam wyboru, muszę ich przyjmować. Jeden z nich, jakby to powiedzieć, stwarza problemy. Sądzę, że powinien go pan zobaczyć. Mam też dla pana pewną propozycję.

 

– Jaką propozycję?

 

– Porozmawiamy, kiedy zobaczy pan tego chorego. Proszę za mną – Mariens podniósł się z fotela i wyszedł z gabinetu. Bez słowa podążyłem za nim. Minęliśmy korytarz i wsiedliśmy do windy.

 

– Wie pan co, w tym wszystkim zastanawia mnie jedna rzecz…

 

– Tak?

 

– Jak to możliwe, że mariensowcy byli zdolni podjąć się całej tej akcji i wysadzić reaktor? Przecież to nie jest prosta sprawa. Wymaga planu, współdziałania, determinacji…

 

– A to wszystko stoi w sprzeczności z ich naturą, prawda? – dokończył za mnie Mariens. Winda zatrzymała się i wysiedliśmy na drugim piętrze.

 

– Właśnie. Są zbyt anemiczni. Nie potrafię sobie tego wyobrazić.

 

Szliśmy słabo oświetlonym, opustoszałym korytarzem. Mariens zatrzymał się przy jednych z drzwi, wsuwając w czytnik kartę identyfikacyjną.

 

– Sam się nad tym zastanawiałem. To, że nie rozumiemy takich paradoksów, potwierdza tylko, jak mało wiemy o tej chorobie. Niech pan pomyśli, panie Greis… Co pan widzi, kiedy patrzy pan na chorego? Nie widzi pan człowieka, prawda? Jak zwierzę w ludzkim ciele. Bez uczuć, marzeń, poczucia sensu życia. Nie rozumieją naszego społeczeństwa, nie potrafią i nie chcą w nim funkcjonować. To popycha część z nich do samobójstwa. Bo też nie każdy z nich od razu chce się zabić. Co wówczas nimi kieruje?

 

– Instynkt?

 

– Dokładnie. Instynktowna potrzeba odebrania sobie życia. Zwykły człowiek zabije się powodowany emocjami. To ludzka cecha. Mariensowiec ich nie zna. Zwykły zwierzęcy instynkt musiał więc kierować tamtymi od reaktora.

 

– Teorie. To wszystko to tylko teorie.

 

– Nie przeczę, panie Greis – Mariens uśmiechnął się pod nosem. – W tej chwili nie mamy niczego poza teoriami.

 

Ruszyliśmy dalej. Następny korytarz był jeszcze ciemniejszy i znacznie węższy, za to zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Po obu stronach mijaliśmy rzędy identycznych, ponumerowanych drzwi.

 

– To cele, w których przetrzymujemy potencjalnych samobójców.

 

– Cele?!

 

– A jak pan to sobie wyobrażał? Zapewniamy im w ten sposób bezpieczeństwo. Są pod ciągłą obserwacją.

 

Zatrzymaliśmy się przy jednej z nich. Obok stał strażnik; Mariens zamienił z nim kilka słów i po chwili weszliśmy do środka.

 

Niewielkie, sterylne pomieszczenie pozbawione było jakichkolwiek sprzętów, nawet pryczy. W jednej ze ścian zauważyłem wbudowaną kamerę. W rogu, na podłodze, leżał skulony pacjent. Nie spał; miał szeroko otwarte oczy.

 

Rozpoznałem w nim Raya.

 

– Ray…? Co się stało?

 

– Pan go zna? – Mariens spojrzał na mnie z zaciekawieniem.

 

Krótko zrelacjonowałem zajście na hotelowym dachu.

 

– Ciekawe. Chyba tutaj tkwi źródło pańskiego zainteresowania chorobą? Z drugiej strony przykro mi, że musiał pan patrzeć na coś takiego.

 

Chory wciąż leżał nieruchomo, ignorując moją obecność.

 

– Ray, to ja. Poznajesz mnie?

 

– Poznaję – ten sam obojętny ton.

 

– Radzę uważać – zwrócił uwagę Mariens. – On jest niebezpieczny.

 

– Niebezpieczny? Jak to? O co panu właściwie chodzi? Dlaczego mnie pan tutaj przyprowadził?

 

– Niech pan się uspokoi, zaraz sobie wszystko wyjaśnimy. Sprawa jest nieco skomplikowana. Jak pan się zapewne domyśla, służby porządkowe podrzuciły mi pańskiego przyjaciela po Żebraku. Początkowo nie było z nim problemów. Dopóki dzisiejszego ranka nie zamordował jednego z moich lekarzy.

 

– Zamordował?! Jak… – spojrzałem na Raya. Odruchowo odsunąłem się.

 

– Mniejsza o szczegóły. Wciąż jeszcze pana zaskakuje ta choroba?

 

Nie odpowiedziałem.

 

– Ważne są konsekwencje. Władze jeszcze o niczym nie wiedzą. Sprawa nie wyszła poza mury ośrodka, a moi pracownicy trzymają języki za zębami. Nie potrwa to jednak wiecznie; ta placówka jest przecież pod obserwacją. Nie mam wątpliwości, co do tego, że kiedy cała historia wyjdzie na jaw, pański przyjaciel pójdzie do gazu. Rząd może to zatuszować, albo i nie. Mogą uznać, że miarka się przebrała. Chyba nie muszę tłumaczyć, co się wtedy stanie? Jeden wyrok śmierci i ruszy efekt domina. Rizonne stanie się jeszcze bardziej nieciekawym miejscem. A mnie też pewnie się dostanie.

 

– Ray… Dlaczego to zrobiłeś? – patrzyłem osłupiały na chorego.

 

– Żeby umrzeć.

 

– Całkiem sprytnie – wtrącił Mariens, chowając dłonie do kieszeni i opierając się o ścianę. – Jemu nie chodzi o nic innego, jak o wyrok śmierci. Ale wróćmy do meritum. Jak już wspominałem, mam dla pana propozycję. Wspólnie wywieźmy tego chorego z Rizonne. W Kapelli tutejsze prawo nie będzie nas ścigać, a kontrola celna jest dziurawa jak sito. Chyba dałoby się to jakoś załatwić?

 

– Tak, ale…

 

– Nie ma żadnych ale. Oboje wyjdziemy na tym na dobre. Ja od początku zamierzałem przystać na pańską propozycję współpracy z Centrum. Powodów chyba nie muszę tłumaczyć. Chcę być jak najdalej od tego miejsca. Pan tymczasem będzie miał swojego chorego.

 

I uratuję mu życie, pomyślałem.

 

– Kiedy odchodzi pański transportowiec?

 

– Pojutrze.

 

– Doskonale. Zdążę uporządkować swoje sprawy i przekazać kierownictwo placówki w ręce jednego z moich asystentów. Przez ten czas służby porządkowe nie powinny się o niczym dowiedzieć. Nie sądzę, żeby rząd próbował mnie zatrzymać. Mają lepszych naukowców. Jedynie opieka nad chorym w trakcie lotu może stwarzać problemy, ale sądzę że sobie poradzimy. A więc, zgadza się pan?

 

Nie miałem wątpliwości. Chociaż nie potrafiłem porozumieć się z Rayem, to wciąż wzbudzał we mnie współczucie. Naturalny odruch, którego nie potrafiłem stłumić, bez względu na okoliczności. W nagłym przypływie optymizmu pomyślałem, że oddając go w ręce Centrum, mogę też wyświadczyć przysługę całej ludzkości. Wiara w siłę nauki na moment przesłoniła doświadczenia ostatnich dni.

 

– Tak. Jak najbardziej.

 

– Świetnie. Będziemy w kontakcie. Mam nadzieję, że uda nam się jakoś umieścić go na pokładzie.

 

Oczywiście. Legitymacja Centrum otwierała niejedne drzwi.

 

***

 

 

 

„Uwaga, uwaga. Do wszystkich pasażerów. Procedura przejścia przez Bramę przebiegła pomyślnie. Dalekosiężny transportowiec Pegaz znajduje się teraz w systemie Kapelli, w odległości siedmiu milionów kilometrów od stołecznej planety Arkadia. Cumowanie w orbitalnym porcie kosmicznym Styks nastąpi w przeciągu trzech standardowych dni. Dylatacja czasu wyniosła czterdzieści siedem standardowych lat; bieżąca data to rok 358 kalendarza kapelliańskiego i 3229 kalendarza klasycznego. Powtarzam: bieżąca data to rok 358 kalendarza kapelliańskiego i 3229 kalendarza klasycznego. Dziękuję za uwagę."

 

Po raz kolejny przybyło mi pół wieku. Teraz byłem już naprawdę starym ramolem. Miałem nadzieję, że to już ostatni raz.

 

W kajucie panowała cisza. Stałem, opierając się o ścianę. Naprzeciwko mnie na pryczy siedział Ray. Odstąpiłem mu ją, samemu decydując się na spanie na podłodze. Musieliśmy nocować w jednym pomieszczeniu, jako że cały czas należało mieć go na oku.

 

Wbrew wcześniejszym obawom, chłopak zachowywał się spokojnie. Od czasu odlotu był niezmiennie tak samo anemiczny i obojętny. Niepytany, nie odzywał się ani słowem. Domyślałem się, że to bezcelowe, ale po raz kolejny spróbowałem zamienić z nim kilka słów.

 

– Spodoba ci się na Arkadii, Ray. Na pewno słyszałeś już co nieco na jej temat…

 

Podniósł na mnie wzrok, ale jego oczy nie wyrażały najmniejszego zainteresowania.

 

– Plotki nie kłamią, to naprawdę piękne miejsce. Terraformowaliśmy ją cztery wieki temu. Od tego czasu ekosystem zdążył się już znacznie rozwinąć. Zobaczysz tam wszystko, czego nie mogłeś doświadczyć w Rizonne. Błękitne niebo, oceany, rafy koralowe, egzotyczne dżungle, zielone równiny po horyzont…

 

– Nie intersuje mnie to.

 

– Daj spokój. Zobaczysz, jeszcze zmienisz zdanie – uśmiechnąłem się. Starałem się rozluźnić atmosferę. – Pomyśl, ilu twoich rodaków chciałoby być teraz na twoim miejscu. Odwiedzić planetę, która bodaj najbardziej ze wszystkich terraformowanych planet przypomina starą Ziemię. Jej środowisko wciąż pozostaje dziewicze, nietknięte – dzięki naszym osiągnięciom funkcjonowanie miast na powierzchni nie wchodzi w konflikt z ekosystemem. A przeważająca część największych metropolii znajduje się na platformach, w górnych warstwach atmosfery. Tam też jest na co popatrzeć. Ultranowoczesna architektura, wszystkie nowinki technologiczne na wyciągnięcie ręki – uparcie próbowałem wzbudzić w Rayu choć cień zainteresowania. Wciąż było mi go żal. – Naprawdę nie pociąga cię to wszystko? Nie czujesz się podekscytowany?

 

– Nie.

 

Nawet znając mariensowców, ciężko było w to uwierzyć. Byłem przekonany, że każdy inny na jego miejscu zachowałby się inaczej. Dałem za wygraną.

 

– Och, daj spokój. Na pewno się rozchmurzysz, kiedy dotrzemy na miejsce – poklepałem go przyjacielsko po ramieniu. Starałem się zachować pozory normalnej rozmowy.

 

Wyszedłem na korytarz. W pobliżu nie było nikogo poza Mariensem; jego kajuta znajdowała się tuż obok mojej. Opierał się o ścianę, paląc papierosa. Chciał mnie poczęstować, podziękowałem. Stanąłem obok, spoglądając przez znajdujący się naprzeciwko iluminator. Znajomy widok dwóch kapelliańskich słońc przypominałem mi, że zbliżam się do domu.

 

Byłem podekscytowany świadomością powrotu. Bałem się, że będę miał problemy z przystosowaniem się do wszystkich zmian, jakie zaszły tam przez te wszystkie lata, ale z drugiej strony budziły one moją ciekawość. Niestety, ze względów bezpieczeństwa Bramy budowano zawsze w dużym oddaleniu od zamieszkałych planet. Dlatego musiały jeszcze minąć trzy dni, zanim dotrę wreszcie na miejsce.

 

– Wierzy pan w Boga, panie Greis? – Mariens niespodziewanie przerwał panującą ciszę.

 

– Żartuje pan? Kto w dzisiejszych czasach jeszcze wierzy…

 

– A w nieśmiertelną duszę?

 

– Duszę? Da pan spokój. Sądzi pan, że ktokolwiek z Centrum mógłby wierzyć w takie rzeczy?

 

– Wydawało mi się, że pracują tam ludzie o otwartych umysłach.

 

– Otwartych umysłach… Takie tematy to nie nasza działka. Co też pana naszło, żeby rozmawiać teraz o religii?

 

Mariens milczał przez chwilę, wpatrując się w gwiazdy.

 

– Pamięta pan, jak mówiłem, że nauka nie zdoła rozwiązać zagadki choroby? Pomyślałem więc, że spróbuję poszukać odpowiedzi gdzie indziej. W religii i filozofii.

 

– I? Dowiedział się pan czegoś?

 

– Nasunął mi się pewien ciekawy pomysł – doktor zgasił papierosa i schował ręce do kieszeni. – Nie musi pan traktować go poważnie.

 

– Obiecuję tego nie robić – zaśmiałem się.

 

– Załóżmy, że dusza jednak istnieje. Że posiada ją każdy człowiek i że to właśnie ona jest podstawowym czynnikiem odróżniającym nas od zwierząt. Poprzez emocje, które decydują o naszym człowieczeństwie.

 

– Mówi pan jak średniowieczni teolodzy.

 

Mariens zignorował moją uwagę.

 

– Z emocji bierze się wszystko, co pozwala nam działać poza instynktem. Marzenia, lęki, wola życia. Jeśli dusza jest ośrodkiem naszego jestestwa, ośrodkiem naszej świadomości i naszych emocji, to bez niej bylibyśmy ludźmi tylko na zewnątrz.

 

– Więc mariensowcy to ludzie bez duszy, czy tak? Choroba duszy, jak pan to określił? Przecież to zakrawa na żart.

 

– Powiedziałem, że nie musi pan traktować tego poważnie. Ale niech pan tylko pomyśli. Dusze zostały stworzone i dane nam, tylko nam. Przez Boga lub inną siłę wyższą. Rodzaj daru dla ludzkości. Daru, dającego jej wyróżnienie. Każdy człowiek rodząc się, dostaje jego cząstkę. Ale co, gdyby ów dar był skończony? Albo gdyby pewnego dnia Bóg uznał, że już na niego nie zasługujemy? Że czerpaliśmy z niego zbyt długo? Albo gdybyśmy po prostu wyczerpali źródło… Co wtedy?

 

– Gdyby przed wiekami zapytałby pan o to jakiegoś księdza, zapewne odpowiedziałby, że nadszedł koniec świata – odparłem z nutką ironii w głosie.

 

– A gdyby zamiast tego narodziło się pierwsze dziecko bez duszy? A potem kolejne i jeszcze kolejne? Aż w końcu nie znalazłby pan nikogo, kogo mógłby pan nazwać prawdziwym człowiekiem? Z drugiej strony, czy nie byłoby to równoznaczne z końcem świata? Jak wyobraża pan sobie funkcjonowanie ludzkości bez emocji, celów, woli życia? Społeczeństwo kierujące się tylko instynktem? Nasza cywilizacja w kilka dni zwaliłaby się w gruzy.

 

Chciałem go wyśmiać, ale przed oczami stanął mi obraz zniszczonej biosfery na Żebraku. Przez krótką chwilę zacząłem na poważnie zastanawiać się nad pomysłem Mariensa, ale rozsądek nakazał mi przestać. Bzdury, wszystko bzdury, pomyślałem.

 

– Albo nasze dusze chorują. Dosłownie. Dotknęła nas choroba, która nie toczy naszego ciała, ale samo nasze… jestestwo?

 

– Niechże pan już będzie poważny…

 

– Cóż, racja. Proszę potraktować to jako dziwactwa starego, zmęczonego życiem człowieka – doktor zaśmiał się ponuro, zapalając kolejnego papierosa. – Z pewnością spotkał się pan już w życiu z zabawniejszymi teoriami.

 

– Jeśli chce pan poznać moje zdanie – powiedziałem, wskazując na siebie – to po przemyśleniu wszystkiego sądzę, że mamy raczej do czynienia z jakimś czynnikiem ewolucji… Czy raczej deewolucji.

 

– Zatem dlaczego nie możemy go wykryć?

 

– Nie jestem specjalistą w tych sprawach, ale być może po prostu nie poznaliśmy jeszcze w pełni nas samych. Wydaje nam się, że wiemy już wszystko, co można wiedzieć, a tymczasem kosmos naszego ciała… To kosmos taki sam, jak ten, o tutaj – wskazałem dłonią za iluminator. – Być może te procesy rozgrywają się na poziomie struktur tak podstawowych, że wciąż pozostają poza zasięgiem naszych narzędzi badawczych. Może natura chce w ten sposób ukrucić naszą pychę. Pozbawić nas emocji, tak żeby zachamować nasz gwałtowny rozwój… Nie, teraz zaczynam już mówić w sposób podobny do pana. Pańskie towarzystwo za bardzo mi się udziela – uśmiechnąłem się.

 

– Dusza kontra ciało? Próbuje mnie pan wciągnąć w klasyczny dialog nauka kontra duch? – Mariens pozostawał poważny. – Chociaż mamy punkty wspólne. Bóg czy natura… W każdym razie, nasz stworzyciel. Który wystąpił przeciwko nam.

 

– Nie chciałem o tym dyskutować… To nie moje zadanie, badać chorobę. Po prostu miałem kilka luźnych myśli…

 

– Bez względu na to, kto ma rację, wiemy jedno – że nie wiemy w rzeczywistości niczego. Poza teoriami, które nie wystarczą. I obawiam się, że przyjdzie nam słono zapłacić za tę niewiedzę.

 

– Niech pan się już tym nie przejmuje. W Kapelli zapomnimy o wszystkim. Centrum prędzej czy później znajdzie odpowiedź. Musi znaleźć – powiedziałem, kończąc naszą rozmowę. Prawie zapomniałem, że powinienem nadać na Arkadię wiadomość powiadamiającą o moim powrocie i powodzeniu misji.

 

Wróciłem do kajuty, usiadłem w kącie i aktywowałem umkom. Kiedy jednak spróbowałem nawiązać połączenie z odpowiednim odziałem Centrum, ekran zamigotał na czerwono, by po chwili wyświetlić informację o nieznanym błędzie. Spróbowałem ponownie, z tym samym skutkiem. Dostęp do sieci Kapelli również był zablokowany. Niczego nie rozumiałem.

 

Zacząłem odczuwać niepokój.

 

***

 

 

W trakcie lotu obawiałem się zmian, jakie zastanę w Kapelli. To, co zobaczyłem po dotarciu na miejsce, przerosło moje najśmielsze obawy.

 

Od początku czuć było, że coś jest nie tak. Gdy tylko znaleźliśmy się w pobliżu orbitalnego portu kosmicznego „Styks", z głośników popłynął komunikat o zmianach w procedurze odprawy granicznej. Informacje, które nam podano, były bardzo skąpe – wspominano jedynie o „przejściowych trudnościach panujących na lądowisku". Kiedy zacumowaliśmy, na pokład natychmiast wkroczyły oddziały uzbrojonych żołnierzy. Kilka tysięcy nie mających o niczym pojęcia pasażerów, w tym mnie, Mariensa i Raya, spędzono do wnętrza gigantycznej hali z umieszczonymi pod sufitem telebimami.

 

Na ekranach pojawiła się twarz oficera w podeszłym wieku. Podróżni spoglądali na niego z zaciekawieniem, ale i nieufnością. Dookoła wymieniano się nerwowymi uwagami. Ludzie zachowywali się niespokojnie a sytuacji nie poprawiała obecność pilnujących porządku wojskowych.

 

– Uwaga. Wszyscy emigranci proszeni są o natychmiastowe zachowanie spokoju – głos, który zagrzmiał z głośników, chwilowo przyniósł zamierzony efekt. – Sytuacja, w której się znaleźliśmy, wymusza na nas utrzymanie porządku ze szczególną surowością – zapadła chwila wymownej ciszy. – Gdyby wasz transport pochodził z jednego z bliżej położonych systemów, zostałby w porę odwołany. Niestety, pół wieku temu nie można było tego przewidzieć. Takie są skutki dylatacji czasu, z którymi należy się liczyć, decydując się na podróż.

 

Spojrzeliśmy po sobie z Mariensem. Zachował stoicki spokój i milczał. Ray był wciąż tak samo anemiczny.

 

– W Kapelli wiele się zmieniło, od dnia waszego odlotu – kontynuował oficer. – Na powierzchni planety doszło do… zamieszek na dużą skalę. Nasze wojska wkrótce odzyskają kontrolę nad sytuacją, ale w chwili obecnej wszystkie cywilne transporty zostały wstrzymane. W całym systemie obowiązuje stan wyjątkowy. Wiąże się to oczywiście z wprowadzeniem specjalnych procedur traktowania emigrantów.

 

Moje serce ścisnął lęk. Poczułem, że spełniają się najgorsze obawy. Obawy, których mój racjonalny umysł nigdy wcześniej nie pozwolił mi dopuścić do głosu.

 

– Ze względu na pewne przejściowe trudności, nie jest w tej chwili możliwe odesłanie was do Rizonne. Tymczasowo, wszystkim wam zostaną przydzielone kwatery na orbicie. Zostaniecie tam, pod opieką wojska, aż do czasu unormowania się sytuacji. Dziękuję za uwagę.

 

Dookoła zapanował chaos, zewsząd dobiegały przekleństwa. Ludzie zaczęli zasypywać wojskowych pretensjami i pytaniami. Ci nie odpowiadali, z wyciągniętą bronią nawołując do zachowania spokoju. Wkrótce zaczęto dzielić emigrantów na mniejsze grupy i wyprowadzać z hali. Zrozumiałem, że muszę działać.

 

– Jestem pracownikiem Centrum i żądam natychmiastowego dostępu do naszego tutejszego przedstawicielstwa – zwróciłem się do jednego z żołnierzy, podając mu moją legitymację. Wyglądał na starszego stopniem. Zmierzył mnie podejrzliwym wzrokiem i spojrzał przelotnie na plakietkę, po czym przywołał jednego ze swoich podwładnych.

 

– Sierżancie, odprowadźcie tego mężczyznę do kwatery 371 w sektorze alfa – powiedział, wskazując na mnie. – I tamtą dwójkę też – dodał po chwili.

 

– Ależ kapitanie – sierżant zamilkł na chwilę, wpatrując się w Raya. – Tamten człowiek wygląda na zombie! Te jego oczy…

 

– To nie wasze zmartwienie, sierżancie. Tamci się nim zajmą. A teraz znikajcie mi z oczu – oficer odszedł, znikając w tłumie.

 

Opuściliśmy halę i ruszyliśmy przez labirynt korytarzy. Po drodze mijaliśmy niemal samych wojskowych; wszystko to wyglądało bardzo nieciekawie. Nikt z nas nie odezwał się ani słowem. Jedynie Mariens zaśmiał się pod nosem. Zupełnie tak, jakby miał zamiar powiedzieć: „a nie mówiłem?"

 

Wreszcie dotarliśmy do wyznaczonego pomieszczenia. W niewielkim pokoju, za biurkiem, siedział niepozorny, siwowłosy mężczyzna. Prowadzący nas żołnierz zamienił z nim kilka słów i wyszedł ze słowa.

 

– Pan Greis? Bardzo mi miło. Artur Moir, tutejszy przedstawiciel Centrum – uścisnął moją dłoń. – Zaskoczył mnie pan. Coraz rzadziej zdarza się, żeby po tylu latach ktoś do nas powrócił. Kim są pańscy towarzysze?

 

– Adrian Mariens. Miło mi – doktor z wymuszonym uśmiechem wyciągnął dłoń. Moir stanął jak wryty.

 

– Mariens? To jakiś żart?

 

– W żadnym razie.

 

Kapelliańczyk wybuchnął gorzkim śmiechem.

 

– Ależ… Tak, wy jesteście z Rizonne, to by się…W życiu bym nie pomyślał. Bóg musi mieć jednak okrutne poczucie humoru – zauważył, wpatrując się w swojego rozmówcę jak w obraz.

 

– Rozkazy nakazywały mi zaoferować mu współpracę – wtrąciłem zniecierpliwionym głosem. Cała ta sytuacja zaczynała działać mi na nerwy.

 

– Taak, pańskie rozkazy. Zaraz to sprawdzimy – Moir oparł się o biurko i sięgnął do skroni, aktywując umkom. – Muszę tylko zajrzeć do archiwum.

 

Przez chwilę panowała cisza.

 

– A więc to tak – kolejny wybuch śmiechu. – Cóż, szkoda mi pana. Z dzisiejszej perspektywy pańska misja była całkowicie pozbawiona sensu. Ale trzeba przyznać, że pańscy ówcześni przełożeni potrafili być dalekowzroczni.

 

– Jak to?

 

– Cierpliwości. Wkrótce wszystko sobie wyjaśnimy. Och, a to pewnie ten zombie, którego miał pan przywieźć – Moir spojrzał Rayowi prosto w oczy.

 

– Zombie?

 

– Mariensowiec. Tak na nich tutaj mówimy. Cóż, teraz już nie będzie potrzebny – wcisnął przycisk na biurku o po chwili do pomieszczenia wszedł jeden z żołnierzy. – Zabierz go stąd.

 

Chciałem coś zrobić, ale Moir stanął mi na drodze. Wojskowy wyprowadził Raya. Spojrzałem na niego po raz ostatni; do końca nic się w nim nie zmieniło.

 

– Co wy do ciężkiej cholery chcecie z nim zrobić? – wreszcie puściły mi nerwy.

 

– To, co ze wszystkimi. Takie jest prawo.

 

– To znaczy co? Niechże mnie pan wreszcie przestanie wodzić za nos!

 

Moir zbył moje pytanie milczeniem. Spokojnie wrócił za biurko.

 

– I tak mamy aż za nadto obiektów doświadczalnych.

 

Poczułem mrowienie na plecach.

 

– Panie Greis, od dwudziestu lat w całej Kapelli nie urodził się nikt bez zespołu Mariensa.

 

Osunąłem się na krzesło. Wiedziałem. Wiedziałem od początku, przeczuwałem odkąd tyko przylecieliśmy, może nawet już wcześniej. Ale nie chciałem nawet o tym myśleć. To koszmar, zły sen. Słowa uwięzły mi w gardle.

 

Spojrzałem na Mariensa. Śmiał się, miał obłęd w oczach.

 

– Przewidziałem…! Wszystko przewidziałem!

 

– Dwadzieścia lat… – wycedziłem z trudem.

 

– Oczywiście, chorzy zaczęli pojawiać się u nas dużo wcześniej. Na krótko po tym, jak opuścił pan Rizonne.

 

– Planeta… Arkadia…

 

– To teraz straszne miejsce. Totalna anarchia. Wojsko utrzymało kontrolę nad instalacjami w kosmosie, ale zapanowanie nad całą powierzchnią planety jest niemożliwe. Dawno już zostawiliśmy tamtych z dołu samych sobie. Część z nich odebrała sobie życie, reszta wegetuje.

 

– To wszystko…

 

– Absurd. Paradoks. Fenomen. Niewytłumaczalne. Wiem. Ale powiem panu coś. Tak samo jest w całej galaktyce. Z większością systemów nie możemy się nawet porozumieć. To tyczy się także Rizonne.

 

– Przecież to oznacza koniec naszej cywilizacji.

 

– Och, niech pan się weźmie w garść. Pełno tutaj takich, którzy mówią podobne rzeczy. Po części właśnie dlatego nie możemy odzyskać Arkadii. Żołnierze dezerterują, ludzie popadają w depresję. Nawet bez pomocy zombie wszystko się sypie. Ale Centrum wciąż działa! Wciąż, rozumie pan? Przenieśliśmy Odysa na orbitę. Dzień i noc pracujemy, szukamy odpowiedzi na to, czym jest ta choroba. Dajemy nadzieję ludziom! Tym ludziom, którzy wciąż wierzą w siłę nauki! Prędzej czy później znajdziemy odpowiedź. Poradzimy sobie z tym, tak jak w przeszłości radziliśmy sobie z wszystkimi innymi wielkimi epidemiami. Rząd nas wspiera, wierzy w nas. Jesteśmy jedyną nadzieją, słyszy pan? Przecież Odys…

 

Nie słuchałem. Wyszedłem na korytarz i schowałem twarz w dłoniach. Nadzieja? Wolne żarty. Siła nauki? Przestałem w nią wierzyć. Banda głupców.

 

Ale postanowiłem zaczekać. Popatrzeć, zaspokoić ciekawość. Zobaczyć, jak nauka po raz pierwszy w historii łamie sobie zęby o nieznaną siłę.

 

I Odys nie znalazł odpowiedzi.

 

KONIEC

Koniec

Komentarze

Dla tych, którzy przeczytali, mała uwaga odautorska - jeśli chodzi o koncept ludzi pozbawionych dusz, to nie pochodzi on ode mnie, natknąłem się kiedyś na wzmiankę o czymś podobnym i wykorzystałem jako luźną inspirację... Gwoli ścisłości, zauważyłem też, że na forum miał swego czasu miejsce konkurs miniaturkowy oparty na zbliżonym pomyśle, ale akurat z tym moje opowiadanie nie ma z nim nic wspólnego; powstało nieco wcześniej. 

Zresztą tylko od czytelnika zależy, czy uzna wyjaśnienie udzielone przez Mariensa za prawdziwe - równie dobrze można zaakceptować to, co odpowiada mu główny bohater, czy cokolwiek innego. Niewiedza jest w pewnym sensie osią tego opowiadania.

Jestem przygotowany na gromy za przewidywalne zakończenie ;)

O i przeczytałem:)
Zakończenia nie przewidziałem i bardzo mi się spodobało. Niewiedza nadała jeszcze większy smaczek opowiadaniu. Wstawiłeś długi tekst, który uważam za bardzo dobry.

Dzięki za poświęcony czas. Byłem już pewien że nikt nie przeczyta tego do końca :D

Przyznam, że opowiadanie może przestraszyć długością :)

Hmmm, dla mnie zawsze taka długość wydawała się naturalna jak na solidne opowiadanie (tj takie które posiada w miarę przemyślany świat przedstawiony i nieco bardziej rozbudowaną fabułę), ale rozumiem, że w sieci dłuższe teksty nie są w modzie ;) Niestety, pisząc ten tekst pisałem go raczej sam dla siebie i nie planowałem pierwotnie zamieszczać w sieci, pewnie dlatego nie trafiam w gusta ;)

Nowa Fantastyka