
Moje pierwsze próby pseudoliterackie. Dziękuję każdemu, kto to przeczyta. (Tym, których będzie skręcać z powodu mierności moich wypocin także.)
Moje pierwsze próby pseudoliterackie. Dziękuję każdemu, kto to przeczyta. (Tym, których będzie skręcać z powodu mierności moich wypocin także.)
Nigdy nie umiałem zaczynać. Kończyć zresztą też nie. Zawsze najlepiej było mi gdzieś blisko środka, między liniami, z dala od trudów związanych z rozpoczęciem i kresem wydarzeń.
Ale koniec pracy lubiłem. Nie, żeby stanie za ladą sklepu z artykułami plastycznymi było szczególnie męczące-przez większość czasu i tak tkwiłem niemal bezczynnie, obserwując przychodzących. Przez wąskie, niebieskie drzwi w przeciągu tygodnia przewijała się cała gama ludzkich osobowości; począwszy od roztrzepanych, nieco samozwańczych artystów, których widok dna słoiczka z cynobrową farb oderwał od rzekomego arcydzieła, poprzez nieśmiałe nastolatki, delikatnie przebierające w koralikach i przywieszkach, niepewne, czy zielona mulina będzie się komponować z turkusowymi piórkami i ich włosami, kończąc na zmęczonych matkach w poszukiwaniu kolorowych kartonów ,,na plastykę’’.
Lubiłem tę pracę. Lubiłem obserwować, doradzać, słuchać cichych uwag odnośnie ostatecznej koncepcji dzieła. Czasem powietrze delikatnie drżało od podniecenia towarzyszącemu zakupieniu niezbędnych komponentów, czasem udawało mi się pochwycić błysk oczu roziskrzonych twórczą gorączką.
Mimo tego, z ulgą zamykałem za sobą drzwi sklepu . Kończyłem dość wcześnie, ale rzadko poświęcałem swój wolny czas na włóczenie się po mieście. Raczej od razu wracałem do mojego 57-metrowego pałacu na piątym piętrze.
Jednak wtedy tak nie zrobiłem. Cały dzień kiełkowała we mnie jakaś myśl, mglista zachcianka, ale dopiero, gdy chowałem klucze do kieszeni płaszcza, przybrała ona konkretną formę-chciałem nakarmić gołębie. Ta czynność tak głupia, bezcelowa, a jednocześnie tak beztroska wydała mi się niezwykle kusząca. Miałem czas.
Kupiłem czerstwy chleb i usiadłem na ławce w parku za rogiem. Przy moich nogach kręciła się ławica żółtych oczek, piór i czerwonych nóżek.
-Masz-rzuciłem chleb najbliższemu ptakowi. Mój hojny dar przyciągnął uwagę innych i po chwili znalazłem się w morzu ruchliwych zwierząt, jak niegdyś Popiel uwięziony w swojej wieży.
Jesień była wyjątkowo zwykła-niby piękna, ale jednak bura. Dookoła kręciło się niewiele ludzi, głównie dzieci ,zawzięcie szukające kasztanów i żołędzi. Miło było patrzeć na te rumiane buźki o ciekawskich i bystrych oczkach. Miło byłoby znów być tak beztroskim.
Z zamyślenia wyrwało mnie światło. Nienaturalna, oślepiająca jasność, która kapryśnie postanowiła skondensować się w formie dziewczyny. Jak zaczarowany patrzyłem, gdy ten chłodny promyk zbliża się niespiesznym krokiem po żwirowej alejce.
Widziałem albinosów wiele razy, ale ona nie miała w sobie ani odrobiny z właściwej im nieco krępującej brzydoty. Długie, białe włosy opadały na poły czarnego płaszcza, idealnie kontrastującego także z jasną, przeźroczystą cerą. Była niewysoka i raczej zgrabna, co widziałem coraz dokładniej, w miarę, jak się zbliżała. Patrzyła pod nogi, ale moje uporczywe spojrzenie widocznie zmusiło ją, by mimowolnie podniosła wzrok.
Nigdy nie widziałem takich oczu. Nieraz napotykałem wyjątkowo ładne, o ciekawym kolorze, błysku, roześmiane czy też mądre, głębokie. Daleki jestem od fetyszyzacji tych organów i mimo tego, nie uważam ich za odbicie duszy właściciela.
Ale ta śnieżna zjawa to co innego. W jej oczach wszystko było niezwykłe. Pierwszy raz widziałem tęczówki o lawendowej barwie. Były czyste jak północne niebo i błyszczące, niby zeszklone od łez. Może dlatego wydawały się tak dojmująco smutne, jakby za nimi krył się ogromny, żywy ból, brzemię nie do uniesienia. Były wielkie i niewinne jak oczy nieszczęśliwego dziecka, ale tkwiła w nich jeszcze pewna doza dojrzałości, która nie pasowała do przypuszczonego obrazu.
Nie umiem zaczynać, ale tym razem nie miałem oporów. Nie wiem, czemu. Nie pamiętam, czy to ja podszedłem, czy ona, czy kazała mi spadać albo nagle zaczęło jej się gdzieś spieszyć. W filmie ze wspomnień jest ujęcie na mnie ,na ławce, potem na nią, potem na nas obok siebie i znów na nią wstającą po chwili, żeby odejść. Nawet nie wiem, co wtedy mówiłem-podejrzewam, że nic wartego przywołania.
Wiem tylko, że miałem jej numer i byliśmy umówieni.
-Poczekaj-krzyknąłem. Odwróciła się niepewnie, z pytającą miną.
-Nadal nie znam twojego imienia-udało mi się wyklarować chociaż jedną myśl-Jestem Daniel.
Zerknęła nieśmiało tymi fiołkowymi oczami w moją stronę– Deirdre.
**********************************************************************************
Znowu byłem pośrodku-za początkiem, a jeszcze daleko od końca. Dosyć często zaczynam zdawać sobie sprawę z tego, co minęło, co się zmieniło i co się teraz dzieje w zupełnie zwykłych, niewyróżniających się chwilach.
Pamiętam, kiedy kończyłem liceum. Jak na przykładnego maturzystę przystało, stawiłem się w szkole w mojej nieśmiertelnej, nieco za dużej marynarce, cały uśmiechnięty i odświętny. Jednak nie czułem, że zamyka się istotny etap mojego życia. Nie myślałem o wszystkim, co mnie spotkało wewnątrz tych zszarganych murów. Nie dotarło to do mnie ani podczas przemowy pani dyrektor, ani kiedy żegnałem się z kolegami i rozmazanymi koleżankami.
To, że już nigdy nie będę rano wchodził przez te skrzypiące, metalowe drzwi uderzyło mnie w momencie zwykłym i bezpłciowym-gdy myłem brudne kubki po kawie. Ta bezmyślna czynność pokazała mi z przeszywająco bolesną klarownością, że uśmiechy na korytarzach, papierosy w toalecie i durne żarciki na nudnych lekcjach odeszły bezpowrotnie.
Teraz było podobnie, z tym, że nie ja myłem kubki, ale Deirdre krzątała się po kuchni ze ściereczką. Zupełnie umknął mi moment, kiedy jej obecność w moim mieszkaniu stała się tak naturalna. Była jego częścią, idealnym dopełnieniem raczej ubogiego wnętrza. Patrzyłem, jak dokładnie wyciera blat z okruszków.
Była piękna. Białe, delikatne jak babie lato włosy zaplotła w warkocz, który przerzucony przez lewe ramię dodawał jej specyficznego, pogańskiego uroku. Cała jej osoba była przesycona nienaturalnym czarem -tak jakby wyszła prosto z księgi baśni do mojej kuchni.
Patrzyłem na nią i nie mogłem uwierzyć, że istnieje– tutaj, ze mną.
-Moja rusałka-powiedziałem cicho, obejmując Deirdre. Zaśmiała się i potrząsnęła głową, a ja mógłbym przysiąc, że tym ruchem rozsiała kaskadę drobnych iskierek, które rozsypały się po blacie i podłodze.
Odwróciła się i patrzyła na moją twarz. Często tak robiła, i, choć niezbyt to rozumiałem-nie było nic do podziwiania-to nigdy jej nie przeszkadzałem.
Po chwili spuściła wzrok, nakrywając lawendowe oczy wachlarzem białych, jakby oszronionych rzęs. Wyczułem, że w jej głowie musiała zagnieździć się wyjątkowo ciężka, ołowiana myśl. Podniosła twarz, powoli odsłaniając dwie ogromne sadzawki oczu, na dnie których tak żywo błyszczał smutek, ból i wina.
Nagle uśmiechnęła się i tym nieznacznym ruchem pozbyła się duszącego ciężaru. Powietrze znowu drgało.
-Twój.
**********************************************************************************
Nie do końca wiedziałem, co się dzieje.
Wróciłem do domu, postawiłem siatki z zakupami na jasnym blacie kuchennym, zdjąłem kurtkę i domknąłem drzwi trzaśnięciem. Kiedyś wymienię ten cholerny zamek.
Kiedyś. Metaliczny dźwięk wybrzmiał, rozpłynął się, pozostawiając mnie w martwej ciszy.
Nic nie rozumiałem. Myśli goniły w mojej głowie jak oszalałe, rozedrgane, mętne, duszące. Miałem głowę pełną dymu.
I tylko mechanicznie odpalałem papierosa od papierosa, mechanicznie moje płuca jak dwa miechy nadymały się i kurczyły, nasycając brudnym dymem moją napędzaną mechanicznym sercem krew.
**********************************************************************************
-Co tu się kurwa dzieje?– zapytało mnie z łazienkowego lustra moje odbicie. Śledziłem ściekające na brzeg szarej koszulki krople, szukałam resztek rozumu w oszalałych oczach.
Krew krzepnąca w żyłach, język przymarzający do podniebienia, zimno tnące ciało na drobne, regularne kawałki. Skóra odrywająca się fragmentami od mięsa.
Dzisiaj nie zasnę.
**********************************************************************************
-…nieznacznie chłodniej, przewidywanie niewielkie opady śniegu. Biometr korzystny-sączył się głos z niewielkiego telewizora na ladzie bistro, podczas gdy długonoga prezenterka z uśmiechem na pół twarzy zgrabnie machała dłonią po ekranie. Po chwili stanęła, wdzięcznie złożyła ręce przy talii i posłała widzom idealnie plastikowy uśmiech. „Tobie też miłego’’– mruknąłem pod nosem, gapiąc się bezmyślnie w ekran.
Za moimi plecami zaskrzypiały styropianowe pojemniki z jedzeniem, odebrałem więc moją ucztę na wynos i wyszedłem. Zimno.
Brnąłem w breii ze śniegu, piasku i soli, która radośnie niweczyła mój trud włożony w poranne pastowanie butów. W tym roku śnieg spadł wyjątkowo wcześnie, ku uciesze dzieci i na złość dozorcom.
Mnie to jednak nie dotyczyło. Nie funkcjonowałem ze światem zewnętrznym, nie cieszył mnie ani nie smucił. Nie istniał.
Niech inni mają sobie tę zimę, niech przylepiają nosy do szyb i oglądają z zachwytem tańczące płatki śniegu. Dla mnie jedyny wart uwagi zniknął miesiąc temu, zostawiając mnie wśród okruchów szkła, rozsypanej cieciorki i ciszy pałacu na piątym piętrze.
**********************************************************************************
Obudziłem się wściekły i roztrzepany. Miałem wyjątkowo durny sen, tak niedorzeczny, że wyrwał mnie z objęć Morfeusza samą swą okrutną, bolesną wręcz głupotą. Tym lepiej, że nie pozostawił po sobie żadnego śladu, potulnie parując z mojej pamięci jak kamora ,ledwie otworzyłem oczy, tak, jakby bojąc się gniewu rozbudzonego człowieka.
A byłem wściekły. Nie zasnę. Zamiast kręcić się w pościeli do rana, wyszedłem na balkon. Mroźne powietrze objęło mnie chciwie, wysysając lodowatymi pocałunkami ciepło z mojego nagrzanego ciała. Zapaliłem papierosa i poczekałem chwilę, aż nikotyna uderzy do głowy, delikatnie upośledzając mój gniew i odczuwanie zimna.
Patrzyłem na moje osiedle, śpiące i spokojne. Wszystkie okna były ciemne, gdzieniegdzie tylko lekko rozświetlone lampkami ,oplatającymi choinki jak gwieździste węże boa. Sprawiedliwi ludzie śpią.
Z braku lepszego pomysłu, wyszedłem na dwór, prosto w paszczę grudniowego mrozu.
**********************************************************************************
Metalowe elementy mostu gryzły moje palce jak rozgrzane do białości żelazo, atakując moją skórę tysiącami lodowych igiełek. Odsunąłem dłoń jak poparzony. Patrzyłem na jeszcze śpiące miasto, rozcięte na pół wstęgą rzeki.
Zawsze lubiłem patrzeć na wodę, niezależnie, czy był to rwący potok, górski strumyczek czy też pomyje wylane na ulice, grzecznie spływające wzdłuż krawężnika.
Dzisiaj jednak rzeka była martwa, skuta na całej powierzchni mlecznym lodem, tak ,jakby chciała ochronić śnięte ryby pod swoją zrogowaciałą skórą. Odpaliłem kolejnego papierosa, ale zanim wiatr zdmuchnął płomień taniej zapalniczki, coś zadrgało na skraju mojego pola widzenia.
Niedaleko, na powierzchni lodu, trzepotała czarnymi skrzydłami materiałowa ćma. Po chwili dojrzałem w tej plamie skuloną sylwetkę-niewątpliwie ludzką.
Pobiegłem w stronę brzegu, aż znalazłem się na jednej linii z tą stertą ludzkiego nieszczęścia. Myśli brzęczały w mojej głowie jak spłoszone żuki. Samobójca? Szaleniec? A może czyjaś babcia, wyjadana od środka przez Alzheimera, wyszła z domu i nie umie wrócić? Mój umysł uporczywie szukał wyjaśnienia, jednocześnie podpowiadając mi, że cokolwiek się stało, przy tej pogodzie, to równie dobrze może już być trup.
Odgoniłem strach i starałem sobie udowodnić, że widocznie jakaś opatrzność przyprowadziła mnie tutaj, abym zareagował. Postawiłem stopę na lodzie. Był gruby, przy brzegu na pewno nie groziło mi, że wpadnę. Ostrożnie posuwałem do przodu, nasłuchując najdrobniejszego skrzypnięcia pękającej tafli.
Od plamy dzieliło mnie już zaledwie parę kroków, kiedy sterta szmat poruszyła się gwałtownie. Serce przestało mi bić.
Deirdre patrzyła na mnie oczami jak zimowy wschód słońca.
Ciało oddzieliło się jaźni, by po chwili połączyć się na powrót. Czułem, jak moje rozbite istnienie organizuje się i układa, jak wybita szyba na filmie puszczonym od tyłu.
Deirde patrzyła na mnie oczami z plastiku.
-Przepraszam-matowy, płaski głos lalki wydobył się bez ruchu ust.
Opuściły mnie wszystkie zmysły i strach pochłonął mnie całego. Zerwał się wiatr, a filigranowa postać Deirdre rozwiała się milionem drobnych płatków śniegu, uderzając mnie boleśnie w twarz.
Zachwiałem się i upadłem na ręce. Od moich dłoni promieniście rozeszły się pęknięcia, tworząc idealnie geometryczną siatkę. Po drugiej stronie tafli, z trupiej twarzy spoglądały na mnie głodne, fioletowe oczy. Pazurzasta łapa uderzyła w taflę. Lód zadrżał pod moimi dłońmi.
Nie bardzo wiem, o co tu chodzi. Poza tym, że bohater, karmiąc gołębie, poznał dziewczynę o specyficznej urodzie, niewiele zrozumiałam. Wzmianka, że jakiś czas byli razem, niewiele wnosi do opowieści, a scena na rzece dodatkowo gmatwa sytuację.
Nie zauważyłam fantastyki.
Opowiadanie czytało się, niestety, nie najlepiej, albowiem wykonanie pozostawia bardzo wiele do życzenia. Najbardziej przeszkadzały mi źle zapisane dialogi i fatalna interpunkcja. Trafiają się też nie zawsze czytelnie skonstruowane zdania, błędy i różne usterki; miejscami panoszy się zaimkoza.
Mam nadzieję, że lektura Twoich przyszłych opowiadań będzie bardziej satysfakcjonująca. ;)
…było szczególnie męczące-przez większość czasu… – Pewnie miało być: …było szczególnie męczące – przez większość czasu…
Ten błąd występuje jeszcze wielokrotnie w dalszej części opowiadania. Proponuję, abyś sprawdziła, kiedy należy używać dywizu/ łącznika, a kiedy półpauzy.
Czasem powietrze delikatnie drżało od podniecenia towarzyszącemu zakupieniu niezbędnych komponentów… – Czasem powietrze delikatnie drżało od podniecenia, towarzyszącego zakupieniu niezbędnych komponentów…
Mimo tego, z ulgą zamykałem za sobą drzwi sklepu . – Zbędna spacja przed kropką.
Raczej od razu wracałem do mojego 57-metrowego pałacu na piątym piętrze. – Raczej od razu wracałem do mojego pięćdziesięciosiedmiometrowego pałacu na piątym piętrze.
Liczebniki zapisujemy słownie.
-Masz-rzuciłem chleb najbliższemu ptakowi. – – Masz. – Rzuciłem chleb najbliższemu ptakowi.
Źle zapisujesz dialogi. Z pewnością przyda Ci się ten wątek: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550
…głównie dzieci ,zawzięcie… – Zbędna spacja przed przecinkiem, brak spacji po przecinku.
Ten błąd pojawia się jeszcze kilkakrotnie w dalszej części opowiadania.
…patrzyłem, gdy ten chłodny promyk zbliża się… – …patrzyłem, gdy ten chłodny promyk zbliżał się…
Były czyste jak północne niebo i błyszczące, niby zeszklone od łez. – Można zeszklić warzywa na patelni, ale oczy mogą być …niby zaszklone od łez.
…albo nagle zaczęło jej się gdzieś spieszyć. – …albo nagle zaczęło jej się dokądś spieszyć.
…stawiłem się w szkole w mojej nieśmiertelnej, nieco za dużej marynarce, cały uśmiechnięty i odświętny. Jednak nie czułem, że zamyka się istotny etap mojego życia. Nie myślałem o wszystkim, co mnie spotkało wewnątrz tych zszarganych murów. Nie dotarło to do mnie ani podczas przemowy… – Czy wszystkie zaimki są niezbędne?
…nakrywając lawendowe oczy wachlarzem białych, jakby oszronionych rzęs. – Oczy można nakryć powiekami, ale nie rzęsami.
Brnąłem w breii ze śniegu… – Brnąłem w brei ze śniegu…
…potulnie parując z mojej pamięci jak kamora… – Pewnie miało być: …potulnie ulatniając się z mojej pamięci jak kamfora…
Kamfora nie paruje, kamfora się ulatnia.
Sprawdź znaczenie słów kamora i kamfora.
Odpaliłem kolejnego papierosa, ale zanim wiatr zdmuchnął płomień taniej zapalniczki… – Zapalniczką papierosa się zapala, nie odpala. Odpalić papierosa można od innego, już palącego się.
…babcia, wyjadana od środka przez Alzheimera… – …babcia, wyjadana od środka przez alzheimera…
Ostrożnie posuwałem do przodu… – Co posuwał?
Ciało oddzieliło się jaźni… – Raczej: Ciało oddzieliło się od jaźni…
…opatrzność przyprowadziła mnie tutaj, abym zareagował. Postawiłem stopę na lodzie. Był gruby, przy brzegu na pewno nie groziło mi, że wpadnę. Ostrożnie posuwałem do przodu, nasłuchując najdrobniejszego skrzypnięcia pękającej tafli.
Od plamy dzieliło mnie już zaledwie parę kroków, kiedy sterta szmat poruszyła się gwałtownie. Serce przestało mi bić.
Deirdre patrzyła na mnie oczami jak zimowy wschód słońca.
Ciało oddzieliło się jaźni, by po chwili połączyć się na powrót. Czułem, jak moje rozbite istnienie organizuje się i układa, jak wybita szyba na filmie puszczonym od tyłu.
Deirde patrzyła na mnie oczami z plastiku.
-Przepraszam-matowy, płaski głos lalki wydobył się bez ruchu ust.
Opuściły mnie wszystkie zmysły i strach pochłonął mnie całego. Zerwał się wiatr, a filigranowa postać Deirdre rozwiała się milionem drobnych płatków śniegu, uderzając mnie boleśnie w twarz.
Zachwiałem się i upadłem na ręce. Od moich dłoni promieniście rozeszły się pęknięcia, tworząc idealnie geometryczną siatkę. Po drugiej stronie tafli, z trupiej twarzy spoglądały na mnie głodne, fioletowe oczy. Pazurzasta łapa uderzyła w taflę. Lód zadrżał pod moimi dłońmi. – Przykład nadmiaru zaimków.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Hmmm. Tekst do mnie nie przemówił.
Wydaje mi się, że bez straty dla opowiadania da się wywalić wiele rzeczy. Co tu wnoszą karmione gołębie albo marynarka?
Jeśli to była taka metoda polowania, to bardzo upierdliwa i można trzy razy paść z głodu, zanim się stworzonko naje…
Biometr korzystny
Biomet.
Babska logika rządzi!
Historia wydaje mi się niestety trochę bez sensu. Tekst tak naprawdę jest rozbity na kilka scen i nie zauważyłem, żeby wszystkie łączyły się w konkretną i spójną historię. Chyba że czegoś nie zrozumiałem.
W lekturze przeszkadzały mi błędy, których zdecydowanie można było uniknąć. Przede wszystkim brakujące spacje przy myślnikach (słowa wtedy bardzo się zlewają) i przecinki czasem poprzedzone spacją. Na pewno w tekście za dużo było zaimków – przykładem niech będzie choćby podwójne użycie „mnie” w pierwszym zdaniu przedostatniego akapitu.
Na plus z kolei pewne zdolności, że tak to ujmę, gawędziarskie, które można tutaj zauważyć. Całkiem zwykłe wydarzenia udaje Ci się opisać w mniej zwykły sposób i wydaje mi się, że po wymyśleniu atrakcyjnej historii stać by Cię było na jej ciekawe opowiedzenie. Oczywiście pod warunkiem pozbycia się błędów i poświęceniu trochę czasu na usprawnienie warsztatu.
Nie widzę fantastyki, nie wiem, o czym to było. Przeczytałam zlepek scen, które mówią o niczym. Wskazane usterki należy poprawiać, a póki co tu nie miało to miejsca, więc też dodatkowo czytałam z trudem, zastanawiając się, co Autorka miała na myśli.
Jak Perrux dostrzegam potencjał, który wymaga jednak sporego utemperowania i pracy.
Pisanie to latanie we śnie - N.G.
Nie najgorzej napisane – bardzo poetycko, ciekawy styl. Ale niewiele zrozumiałem. Odnoszę wrażenie, że to jakiegoś rodzaju test Twoich możliwości, Autorko – bo treści nie ma w tym żadnej. Dodatkowo przeszkadzają błędy interpunkcyjne i inne, najbardziej myślniki, nie oddzielone spacjami.
Ponadto, jeszcze drobna uwaga techniczna… wydaje mi się, że albinosi mają czerwone tęczówki :)
Precz z sygnaturkami.
Daruję sobie rozpisywanie na temat treści – nie lubię gadać do ściany.
Szkoda, że nie poprawiłaś błędów. Jest ich dużo i utrudniają odbiór i tak niejasnego tekstu. Gdyby to wygładzić i okiełznać narrację, być może wyszłoby całkiem przyjemne opowiadanko ;)
Niestety, nie tym razem.
Tyle ode mnie.
"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."