- Opowiadanie: iami - Strażnik Głębin część I

Strażnik Głębin część I

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Strażnik Głębin część I

Strażnik Głębin

„Moje ciało ma zostać spalone, żeby ludzie nie czcili moich kości" Abraham Pais

 

Deidarette Anatorei

 

NOTA 1– Metempsechosis, wędrówka dusz

 

 

Jeden, dwa, trzy…coś odliczało każde westchnięcie…jakaś osoba, samotnie przemierza dolinę, skutą cieniem śmierci…duszę wypełnia lód…pusty w środku…martwy wewnątrz….

W uszach wciąż dzwonił dźwięk tłuczonego szkła. Pod palcami poczułem odłamki szyby. Otworzyłem oczy i przeciągle rozejrzałem się po pokoju. Wzrok skierowałem na dłonie. Pokrywała je bordowa maź. Muszę wam przyznać, że moje krew jest całkiem słodka…jeśli ona mogła taka być. Ale nie będę tutaj rozmyślać nad jej smakiem, no na pewno nie teraz. Kiedy indziej– jeśli znajdę wolną chwilę.

Rozejrzałem się po raz wtóry. Nie było tak źle. Wszystko było idealnie spojone w jedną całość. Nic się nie dwoiło, ani nie troiło w oczach. Oznaczało to, że jednak nie oberwałem aż tak mocno…a przecież cios zadany przez ochroniarza posiadłości, górującej nad miastem, był potężny.

Wracając do pomieszczenia, w którym zajmowałem zaszczytne, główne miejsce na dywanie…. Pod poszarzałą ścianą stała mahoniowa komoda (przynajmniej kolorystycznie przypominała mahoń). Na prawo znajdowało się pokaźne biurko, zaopatrzone w wysmukłą lampę naftową. W nim muszą być dokumenty Halquina, po które mnie wysłano, i przez które musiałem walczyć z dwumetrowym strażnikiem. Miałem szczęście, że pokaźna siła nie zawsze idzie w parze z nadzwyczaj rozwiniętym rozumem. Biedak, zastanawiam się, jak długo będą szukać poszczególnych członków jego ciała…o ile w ogóle będą kłopotać się tym przedsięwzięciem.

Dźwignąłem się na nogi. Jednakże starałem się utrzymać podkurczoną pozycję. Pochyliłem się delikatnie i podpełzłem do sekretera. Panował na nim spory bałagan. Jedno z piór miało wygiętą stalówkę. Dookoła porozlewał się inkaust, zostawiając na blacie ciemne plamy. Pośrodku leżały niezapisane kartki papieru. Obok nich, najwidoczniej przez zwykłe roztargnienie, ktoś położył mosiężny kluczyk (czyżby jeszcze pasował do szuflad?). No i dobrze… im głupsi są obywatele, tym złodzieje mają więcej okazji do popisania się swymi umiejętnościami wyprowadzania w pole zwykłych zjadaczy chleba. Oczywiście, ja nie jestem złodziejem… wolę określenie „pochłaniacz informacji" lub „intensywny interpelator". Przecież to nie moja skromna osoba potrzebuje jakieś świstki papieru z wypisanymi na nich aktami, czy umowami.

Wytarłem dłonie w chustę, którą zazwyczaj okrywam sobie gardło (świetnie chroni przed przeziębieniem, gdyż w naszym kraju łatwo złapać jakieś choróbsko– praktycznie wciąż śnieży). Dodatkowo owinąłem je skrawkami materiału oderwanego od płaszcza, bo z małych ranek nieustannie sączyła się krew. Dobra, trzeba się streszczać. Czas nie zna litości i trwale mknie do przodu, jak szaleniec– a chyba nikt go nie ściga…?

Ostrożnie przekręciłem klucz w pierwszym zamku. Szuflada była traktowana jako osobisty przypominacz, że istnieje ktoś taki jak rodzina. Niestety niektórzy ludzie, a w szczególności ci, którzy prowadzą interesy na szeroką skalę, łatwo zapominają o tak błahych przymiotach.

W drugiej szufladzie znajdowały się papiery rozwodowe– czyżby zrządzenie losu, że Halquin ma szesnaścioro dzieci i zasłynął z paru, naprawdę pięknych żon? Pod nimi walał się stępiony nóż, a raczej rzeźnicki tasak do mięsa z posrebrzaną rączką. Hmmm…całkiem wygodne, jak ktoś nie przypadnie ci do gustu to ciach– i po głowie. Trzeba byłoby go tylko porządnie naostrzyć.

Do trzeciej, a zarazem ostatniej szuflady, jak na ironię, klucz już nie pasował. W takim wypadku chyba cofnę wcześniejsze stwierdzenie o moim obecnym gospodarzu– jednak nie jest aż tak wielkim kretynem, za jakiego go uważałem. Cóż, trzeba jakoś wydobyć te dokumenty. Zbliżyłem dłonie i złożyłem ze sobą palce, środkowe i wskazujące.

-Presdo!- wyszeptałem. Poczułem, jak moje dość długie, sięgające ramion, włosy unoszą się do góry. Zupełnie tak, jakby przez stłuczone okna wleciał do pokoju niespokojny wiatr. Potem zaś wplątał się w zniewolone kosmyki, upięte w koński ogon. Na czoło wstąpiły krople potu. Nie cierpię korzystać z magii cienia…cóż to jest dość dziwne, bo jedyną osobą mogącą jej używać był niejaki Seuygin Silvanoi. W dodatku trzeba było posiadać gen Xthul, który uaktywniał tę sztukę…ale pozostawmy te rozważania na później. W głębi mojej poczerniałej duszy dziękuję za nią, bo w końcu to ona nie raz już zdążyła wybawić mnie z poważnego bagna…

Ze środka zamka dobiegł porozumiewawczy zgrzyt. Ha! A jednak powtórnie mi się udało! Pociągnąłem za rączkę w kształcie biegnącego wilka… Na spodzie leżały równiutko ułożone i posegregowane teczki, obwiązane czerwoną taśmą. Sięgnąłem po nie bez wahania. Były lekko wilgotne i dopiero po chwili poszło dostrzec, że dobrały się do nich namoczone jakimś płynem deseczki, wyścielające dno szuflady. Cóż…włożyłem dokumenty do skórzanej torby, przewieszonej przez ramię. Jest trochę stara i wynoszona, ale bezwątpienia przydatna.

Cicho zbliżyłem się do okiennic. Fragmenty szyby sterczały z ram, przypominając wyglądem groźne kły watahy wilków. Przeszedłem pomiędzy nimi i stanąłem na zewnętrznym parapecie. Dobrze, że dzisiejszej nocy udało się zaprosić księżyc na swe rozległe, czarne posłanie. Zsunąłem się w dół po oszroniałej rynnie. Kiedy dotknąłem nogami ziemi, poczułem ogromną ulgę… Zamknięto cholerne psy w kojcach i wszyscy udali się na zasłużoną kolację. No, prawie wszyscy… niemniej jednak strażnik przy głównej bramie nie był zbytnio rozmowny– raczej nie można go uznać za osobę zdolną do prowadzenia jakichkolwiek konwersacji. Leżał nieprzytomny przy murze, a jedyne co zdołał z siebie wydusić było: „…stas…kcesz tloche…?". Opatuliłem się szczelnie płaszczem i bez zbędnych komplikacji, opuściłem rezydencję Halquina…

 

NOTA 2– Kruchość życia

 

Bitewny płacz zalał nadmiarem grzechów skruszone ziemie Hateru…bicia serc zagłuszył okrzyk…wołał o pomstę…burzowe chmury ustąpiły miejsca swym braciom…rozszalała się śnieżyca…wyrzuciła z siebie, jak spod pierzyny, białą masę– płatki śniegu…trudno jest już rozróżnić osoby, stojące po stronie dobra, czy też zła…i jedno, i drugie są sobie równe…a my wciąż żyjemy…na krawędzi…linii frontu…balansujemy…staramy się przetrwać..

Horyzont zatarł się gdzieś w oddali. Blade niebo zlało się z surowym pustkowiem. Biała pustynia. Najkrótsze określenie dla rozległych połaci ziemi, rozciągających się za rezydencją Halquina. Wiatr sypnął mi w twarz lodowymi odłamkami gradu. Uderzył o zmarznięte policzki. Niezbyt przyjemne uczucie…do licha, przecież kołnierz od płaszcza postawiłem na sztorc. Szkoda, że to nic nie dało. Każdy podmuch wiatru wyżerał zgromadzone ostatki ciepła. Ależ trudno jest utrzymać stałą temperaturę… Na głowę wcisnąłem skórzaną czapkę, ocieplaną od wewnątrz futrem alpaki. Obecnie pokrywała ją gruba warstwa szronu. Aż trudno uwierzyć, że najzwyklejsze nakrycie łba, może tak zniszczyć fryzurę– całkowicie pogniotła mi bujną grzywkę, która przez swoją nadmierną długość, często zasłaniała mi oczy. Ręce już dawno wyjąłem z rękawów i założyłem o siebie pod kurtą…i nic.

Przedzierałem się przez głębokie zaspy, tworzące iście zdradliwe pułapki. Z trudem utrzymywałem równowagę. Zwały firnu i śniegu. Zaskakujące lodowe kolumny, potworzone z obumarłych drzew, przedrzeźniały umysły wędrowców, wyrysowując w nich straszliwe istoty, które zamieszkiwały ziemie Hateru. Przestrzeń oraz upływające lata zastąpiły dawny leśny krajobraz, fanatycznymi bezdrożami, ziejącymi pustką.

Mróz był nie do zniesienia. Na dodatek, widocznie żeby wyjątkowo utrudnić mi drogę, zaczął wiać ten pieruński wiatr. Zawodził jak potępieniec, maszerujący w pochodzie pogrzebowym, aby pochować swego krewniaka. Niósł ze sobą tumany śniegu. Ładny prezencik od przyrody…heh..

Nie mogłem przystanąć ani na chwilę, aby odpocząć i złapać oddech. Nieznośny głód zaczął dawać się we znaki. Ogarniało mnie nieludzkie zmęczenie, a nogi zaczęły ciążyć zupełnie tak, jakby ktoś przywiązał do nich wyjątkowo ciężkie, ołowiane kajdany…akurat teraz, kiedy każdy nieostrożny krok mógł kosztować mnie życie. Szedłem polną ścieżką, całkowicie pozbawioną drzew. Pokryte zmarzliną kamienie śmiało mogły posłużyć za lodowisko. Szkoda, że nie mam łyżew. W takiej pogodzie na pewno dotarłbym szybciej do Kualahab, najbardziej wysuniętego na północ miasta. Tymczasem lód trzeszczał złowrogo pod stopami…

Widnokrąg pogrążał się w ruchliwym morzu szarej mgły. Opar pojawił się niesłychanie szybko…zdziwiłem się nieco na jego widok… No tak, stara rzeka Eiena. Prawie o niej zapomniałem. Szeroka na dwadzieścia metrów, głęboka prawie na sto i płynąca tak szybkim nurtem, że nawet lód nie potrafił skuć jej na dłuższy okres. Kłody sosen, przygnane prądem Eieny, dryfowały pomiędzy taflami spiętrzonej kry. Raz po raz odbijały się z głuchym mruknięciem od potężnych głazów, wyrastających z ponurego wnętrza rzeki, bezpośrednio spod spienionych fal. Megality stanowią jedyną możliwą przeprawę na drugą stronę. Jak na razie żaden człowiek nie odważył się wybudować mostu na Eienie i raczej nie ma się co dziwić– nikt nie chce igrać z nieokiełznanymi siłami natury.

Nie znalazłem innej rady– trzeba będzie poskakać. Szczerze mówiąc, brakowało mi zapału do zabawy w kozicę górską…Z niechęcią wyjąłem ręce z, w miarę ciepłego, schronienia. Potrzebowałem ich na zewnątrz– musiałem w jakiś cudowny sposób utrzymać równowagę, co ze względu na obezwładniające zimno okazało się iście morderczym zadaniem, wymagającym wybitnych zdolności oraz poświęcenia.

Przeskoczyłem po każdym z czubków megalitów. Dzięki Bogu, nie były ani zaostrzone, ani śliskie. Stojąc na przedostatnim, raczyłem spojrzeć w dół. Odniosłem wrażenie, iż nie trudno byłoby sobie wyobrazić jak woda zamyka się nad twoją głową, zalewa całe ciało. Nie możesz złapać oddechu, zaś płuca stają się miejscem, w którym płonie żywy ogień…Otrząsnąłem się. Muszę ruszać dalej. Po dziewiątej z kolei skale, znalazłem się na drugim brzegu…i oczywiście poślizgnąłem się na świeżo skostniałym lodzie. Nawet nie zdążyłem zareagować, kiedy zsunąłem się z powrotem do koryta wzburzonej rzeki…

-Qasat!- krzyknąłem z lekkim przerażeniem, jednocześnie składając dłonie. Z głazu wyrósł długi kij, którego często zwykłem używać podczas wykonywania misji. Chwyciłem go i mocno szarpnąłem. Uskoczyłem w bok. Wylądowałem na płynącej z zawrotną prędkością krze. Na jej powierzchni powoli pojawiała się wąska szczelina, świadcząca o kruchości tej podpory. Odepchnąłem się końcówką kija od najbliższego kamienia i skierowałem wątpliwą tratwę w stronę suchego brzegu. Mroźna woda chlusnęła całą swą objętością w moją, chwilowo dość chwiejną osobę. Paręnaście minut później kuliłem się przemoczony na puchatym śniegu. Ziąb zupełnie ogarnął moje ciało. Natomiast mróz w najlepsze korzystał z takiego obrotu spraw. Spodobał mu się zwariowany pomysł, żeby zamienić mnie w żywy sopel lodu. Szczękając zębami oraz leżąc w kałużach wody, zacząłem samotną walkę ze znużeniem i snem. Ku memu zmartwieniu– przegrałem. Marzyłem, aby śmierć z odmrożenia na śnieżnym pustkowiu nie była nazbyt bolesna.

Wtedy poczułem, że nieznane, silne dłonie podnoszą mnie i kładą na czymś przyjemnie miękkim, ciepłym.

-Alka! Ruszaj!- przytłumiony głos wydał ostre polecenie. Mężczyzna ciął w powietrzu biczem. Następnie rozległ się tętent łap. Od czasu do czasu odczuwało się niewielki wybój, który pokonywał zaprzęg. Hmm… A jednak… na nadejście śmierci jeszcze poczekam…

 

NOTA 3– W obozie wroga

 

 

Ustępujemy miejsca wyobrażeniom…walczymy o życie, żyjemy po to by walczyć…kroki cichną…pięść uderza o stół…świeca gaśnie…bezruch milczących strażników głębin budzi szacunek i strach…jakaś postać ucieka przed naporem mroku…

Nikły płomień kominka oświetlał ziemiankę. Wszystko przesłaniała srebrzysta mgiełka. Jakiś cień poruszał się bezszelestnie po pomieszczeniu. Otaczające mnie dźwięki ginęły gdzieś w głębi mojego umysłu. Na ciele czułem ciężką, puchową kołdrę. Niedaleko posłania leżał, rozżarzony w palenisku, kamień. Pewnie ten dziwny mężczyzna użył go do rozgrzania prowizorycznej pościeli. W powietrzu unosił się zapach pieczonej ryby. Nie cierpię ryb. Zawsze mdli mnie na ich widok…Uniosłem powieki. Zmusiłem swój wzrok do zatrzymania się w jednym miejscu. Skupiłem się na barczystej postaci, krzątającej się przy ogniu.

Szczeciniasta broda okalała masywny podbródek. Krótko przystrzyżone włosy były utaplane w zwierzęcym tłuszczu, który nadawał niespotykany połysk, ale także i smród…

-Widzę, że zaczynasz już kontaktować z otaczającym cię światem. To dobry znak.– wykrzywił usta w uśmiechu. Brakowało mu paru zębów, zaś niektóre z pozostałych powoli zaczynały gnić.– Masz. Napij się trochę.– podał mi glinianą miseczkę, wypełnioną mętną cieczą.– To tylko woda.– dodał, gdy usiadłem na materacu i z obrzydzeniem przyjrzałem się roztworowi. Wyciągnąłem dłonie. Nagle zorientowałem się, że od samiutkich czubków palców, aż po ramiona, mam je obandażowane. Zdziwiło mnie to z lekka.

-Musiałem…-wymamrotał stając nade mną.– Nasmarowałem ci ręce maścią i zabandażowałem. Inaczej by odmarzły i trzeba byłoby je amputować..– wyjaśnił, pochylając się.– Należysz do Natchnionych, prawda?– wskazał na srebrny Ankh zdobiący moją smukłą szyję…Nie żebym podziwiał swoje wdzięki, ale nie można nazwać mnie grubasem. Wiele miesięcy, spędzonych na intensywnych treningach, dało efekty. Rozwinęły mi się wszystkie mięśnie, a tkanka tłuszczowa zredukowała się do zera. Możliwe, że w niektórych miejscach prześwitywały przez skórę kości, ale to mnie akurat najmniej interesowało. Najważniejsze, że jestem sprawny fizycznie i wystarczająco silny, aby poradzić sobie z obroną.

-Nie martw się. Tutaj nikogo nie wydajemy. Takie mamy prawo.– ponownie wyszczerzył zęby, a odór jaki wydzielała jego gardziel prawie z powrotem powalił mnie na posłanie.

-Tutaj? Gdzie, jeśli mogę spytać?– oczywiście, że mogłem go zapytać. No, chyba, że odmówiłby mi udzielenia informacji…wtedy wkroczyłby do akcji sprawdzony i niezawodny nóż.

-Jesteś w obozie Srebrnych Wilków.– zmarszczył brew i wstał.– Na razie odpocznij. Musisz zregenerować utracone siły…– Podszedł do tego, co na pierwszy rzut oka uznałem za kominek. Naturalnie był to kominek, ale porządnie zaniedbany i z lekka rozwalony…

A więc, Srebrne Wilki…hmmm….Gildia Zabójców konkurowała z nimi od lat, co automatycznie wiązało z tym konfliktem Natchnionych. Wszak mój zakon został utworzony przez arcymistrza assassinów, Seuygina Silvanoi. Unikali nas praktycznie wszyscy, począwszy od zwyczajnej gawiedzi, a skończywszy na samych assassinach. O Natchnionych mawiano „ci mroczni" lub „dawcy zagłady". Co się tyczy adeptów– przechodzili ciężkie szkolenie, które często przekraczało granice ich możliwości. Wykończeni treningami, kładliśmy się do łóżek i zamykaliśmy oczy. W głowach kotłowało się od nadmiaru myśli. Głównie obracały się w kręgu tego, co czeka nas jutrzejszego dnia…

Uczyliśmy się m.in. sztuki maskowania, kamuflażu i zmiany tożsamości. Pamiętam, że jedna z misji wymagała przebrania się w damskie ciuszki. Wybór nowicjusza, który miał się tym zająć, padł na mnie, ponieważ ponoć odziedziczyłem po ojcu niesamowicie delikatne rysy twarzy, prawie kobiece…hmmm…tak przynajmniej mówiono w zakonie. Osobiście nigdy nie znałem rodziców. Z tego, co udało mi się dowiedzieć od mistrza Siriusa, matka szczyciła się nieziemską urodą i była jedyną osobą, potrafiącą okiełznać impulsywny charakter mojego ojca, wybitnego natchnionego… Zadanie miało ponadto rozwinąć umiejętności szpiegowskie oraz uzyskiwania informacji. Polegało na wykradzeniu antycznego klejnotu z prywatnej willi Rissy Odenheim– zamożnej córki próżnego kupca. W skład zdolności, jakie musieli rozwinąć uczniowie, aby poprawnie wykraść to cacuszko, wchodziło skradanie się i podchodzenie wroga oraz akrobacja. Zdarzyło się, że koniecznie trzeba było kogoś „cicho usunąć", czyli zabić bez śladu. Przygotowanie się do misji okazało się koszmarem. Nie dość, że miałem wcisnąć się w długą kieckę z cekinami, to jeszcze musiałem zrobić sobie makijaż i ciut przesadziłem z kredką. Złośliwcy z mojej drużyny stwierdzili, że wyglądam jak miś panda…miałem tak ostro objechane oczy. W sumie od tamtej pory często stosuję kredkę– podkreślam nią kontury oczu. Tworzy to świetny efekt cieni…

Oczywiście były też i inne zadania, w których należało umieć korzystać z wykwintnej strategii i poprawnej oceny sytuacji. Jak chociażby odwrócenie uwagi od reszty drużyny, wkradającej się do więzienia, aby uwolnić członka zakonu. Wyszkolenie w znajomości zjawisk przyrodniczych, geografii i topografii terenu pomagały w bezbłędnym poruszaniu się po najróżniejszym terenie, więc błyskawicznie udało się im zbiec z podziemi twierdzy de'Lior. A strażnicy…żal mi było podrzynać im gardła…pozwoliłem, żeby zginęli od własnych mieczy. I tu bardzo przydała się biegłość w tak zwanym „duchowym oczyszczeniu", które pozwalało na sterowanie ludzkimi myślami (naturalnie tylko przez parę minut, ale to zawsze wystarczało) oraz szybkie zregenerowanie utraconych sił witalnych, co w moim przypadku było obecnie potrzebne…

Dzięki technikom ucieczek oraz wyswobadzania się z pułapek nie raz uniknąłem uwięzienia w obskurnych lochach rajców miejskich (nie przypadałem do gustu niektórym osobnikom, siedzącym po uszy we władzy), zaś nauka pływania i nurkowania okazały się aż nadmiernie przydatne, tym bardziej, że co rusz lądowałem na mokradłach lub w okolicach jezior, czy rzek. Obeznanie w materiałach wybuchowych umożliwiało eliminowanie uciążliwych wrogów oraz rozbrajanie niebezpiecznych pułapek, którymi faszerowano tunele oraz domy szlachty. A wierzcie mi, że było ich mnóstwo…ja ponadto potrafiłem posługiwać się magią cieni, o czym już wcześniej wspominałem. Opiera się ona o skomplikowanych pieczęciach i krótkich komendach…

Wracając do wilków…Początkowo wydawało się, że pamięć o „siwych wilczurach", jak ich niekiedy nazywano, znikła pod tęgą warstwą śniegu…a tu masz!

-I nie wydasz mnie? Aż wierzyć się nie chce.– powiedziałem zniżając głos do półszeptu.

-A niby po co?– najwidoczniej zamurowała go moja odpowiedź. Odwrócił się. W spuchniętej dłoni trzymał patyk od szaszłyka. Z zapałem konsumował rybę. Rwał kawały białego mięsa specjalnie naostrzonymi resztkami zębów.– Jesteś młody, niedoświadczony. Ciesz się życiem, póki możesz…

Niedoświadczony!? Ha! Jeszcze jedna taka gadka i przysięgam, że facet skończy na dnie Eieny ze sznurkiem na szyi i głazem przy butach…nogach, bo on nie nosił obuwia.

-Powinienem się zdziwić, że nie masz butów?– wypiłem łyk wody. Obrzydliwa. Podobna znajdowała się w większości głównych miast Hateru…w kanałach, ale… zresztą– nieważne.

Roześmiał się tubalnym głosem i przeniósł na mnie buntowniczy wzrok.

-Wilki nie noszą takich rzeczy. Nie potrzebują. A teraz posłuchaj mojej rady i zdrzemnij się. Przywódca klanu chętnie ci się przyjrzy.

Klan. Tak nazywają tę zdziczałą bandę!? Spotkałem się z innym, lepszym określeniem, które bardziej by tu pasowało, a mianowicie– wataha. Wielu uważa Srebrne Wilki za pomyleńców i psychopatów. Rzekomo wpuszczają do swoich żył wilczą krew. Wyglądem fizycznym nie różnią się specjalnie od innych przedstawicieli ludzkiej rasy. Są średniego wzrostu, masywnej budowy…Normalni ludzie…chociaż…Wśród obywateli Hateru krążyły makabryczne mity, mówiące o chorych zwyczajach powyższego przymierza. Podobno, gdy rodzą się wśród nich słabowite dzieci, dla zabawy wrzucają noworodki do jam wygłodniałych psów. Zamieszkiwali niemal bezludny obszar, tworząc improwizowane obozowiska, które nie przetrwają próby lat. Ciekawe, ile czasu zajmuje im sklecenie tych prymitywnych chat? Ściany pokryte futrami upolowanej zwierzyny. Z sufitu zwisają lodowe kolce. Wewnątrz panuje taki chłód, że mróz prawie ścina oddech…

Mężczyzna zarzucił na plecy niedźwiedzią skórę i pchnął drzwi. Do lepianki wdarł się srogi wiatr. Wmiótł tumany białego pyłu. Dzień stawał się coraz krótszy, zaczynała się „przewodnia" zima. Dla podróżnych oznaczało to, iż niebawem rozpocznie się tydzień „spadających gwiazd", w którym niebo nocą wypełnią migoczące aureole świateł. Tysiące iskier będzie lśnić własną jasnością. Na parę chwil oświetlą ponure drzewa, na zawsze pozbawione zieleni, kształtem przypominające lodowe sople stalagmitów. Nad zmarzniętą ziemią, cicho przemykające gwiazdy, niczym niespokojne duchy pobudzą blask śnieżnego całunu.

Położyłem się na materacu, ale nie zasnąłem. Nie umiałbym pogrążyć się we śnie, nie wiedząc, co uszykowali dla takiego „znaleziska". Bezwątpienia dręczyłoby to, jak diabli na jawie…a ja nie lubię niedopowiedzianych i niezakończonych eskapad, które w dużym stopniu dotyczą właśnie mnie…

 

 

 

 

 

 

 

 

NOTA 4– Incarnatio, prawdziwe wcielenie

 

Dążąc do wygranej, kroczymy niebezpieczną ścieżką umarłych…nie mów: dobra robota…to dopiero się zaczyna…kiełkuje w nas ziarno mordu…podążaj więc za mną po koniec…kolejne dni otworzą mi oczy…ciemny rycerz zeskoczył z milczącego posągu do lawy…

Leżąc w półmroku, wsłuchiwałem się w wycie psów, grające mroczny hymn na dworze. Zawodziły zupełnie tak, jakby szukały ongiś zgubionego tropu. Brzmiały niczym rogi, wzywające myśliwych na łowy… Krwiożercze bestie zmieniają się gdzieś w gęstwinie w potulne baranki i…czekają…na świeżą, zbłąkaną zdobycz , by pochwycić i rozszarpać na maleńkie kawałeczki mięśni. Do tego je właśnie wyszkolono. Do ‘zarzynania' bezbronnych stworzeń. W sumie nas również przeszkolono w zabijaniu, ale głównie uczyliśmy się samokontroli i szybkiego zadawania śmierci– jeżeli w ogóle musiało to nastąpić. Jeden celny cios w cicho drżącą krtań, rdzeń przedłużony lub pulsujące serce– dla ofiary oznaczał krótkie, prawie bezbolesne oddanie ducha w ręce kostuchy. Tak to przedstawiało się w stylu Natchnionych…Tyle emocji do poskromienia, tyle silnej woli by wykonać zlecenie i nie poddać się trudnościom, przeciwnościom. Lojalność– tego wymagał od członków zakonu tajemniczy Nyks, nowy arcymistrz. Krążyły plotki, że posiada dwie osobowości, które nieustannie kłócą się między sobą o przewodnictwo nad ciałem…Odkąd Silvanoi zniknął bez śladu, gildia zdobyła przywódcę, który dążył do uniezależnienia się od assassinów, czyli wręcz odbiegał od założeń swego poprzednika. Jakby nie patrzeć, łączyliśmy w walce ich znakomite umiejętności skrytobójców z całkiem nowiutkimi, należącymi do wschodnich wojowników, praktykujących „wyłącznie" działania w bezpośrednim starciu z wrogiem…mm, jak im tam było? Znowu mam lukę w pamięci…chyba ninja, ale– ciul z tym! Jeszcze parę miesięcy i Natchnieni znikną z oczu wszystkim nieprzychylnym i złorzeczącym twarzom…Wtedy dopiero zacznie się złota era zaginięć i słodkiego świstu zatrutych strzał czy shurikenów…

Okiennice roztrzaskały się z hukiem na ściance ziemianki. Fragmenty drewna spadły na skrzący się w zachodzącym słońcu śnieg. Przerobione na wykałaczki…heh… Chwilę potem do pokoju wpełzł mój „wybawca". Niósł skórzane obroże nabijane ćwiekami. Wierzcie lub nie, ale były ogromne…czy oni hodują Kaukazy!? Wyciągnął z pochwy sztylet i skrócił je prawie o połowę.

-Nie przyjmą nieznajomego bez więzów.– wytłumaczył, po czym zapiął mi na nadgarstkach naprędce sklecione pęta.

-„ Ależ oczywiście, służę uprzejmie swą gościnnością.."– wymamrotałem. Rzucił mi zjadliwe spojrzenie. Najwidoczniej usłyszał, co powiedziałem.– Mówiłem o…

-Gościnność u Srebrnych Wilków nie wygląda zdumiewająco…– zawahał się.

-..gościnnie?– dokończyłem za niego.

-Nie spodziewaj się niczego dobrego, jeśli zaczniesz w ten sposób rozmawiać z Basiorem. Jak na takiego smarkacza masz dość cięty język…-zacisnął klamki. Syknąłem z bólu, który na ułamek sekundy podrażnił komórki nerwowe mojego ciała. -Będziesz kulić się przed jego potęgą…zapomnij o dumie zabójcy…przynajmniej na ten czas…

Gdyby życzył mi źle, już dawno dyndałbym na linie jako ekstrawagancka zabawka dla ich zwierzęcych pupilków. Nie będę się pchać tam na siłę. Lubię życie i przyzwyczaiłem się do niego na tyle dobrze, iż śmiało stwierdzam, że na drugą stronę mnie nie ciągnie. Światełko w tunelu…ha! Bzdury! Po prostu zdałoby się unikać zgubnego towarzystwa, a także incydentów, które przysparzają nawału problemów.

Wyprowadził mą drobną osóbkę na zewnątrz. Wiatr zasadniczo zanikł, ale zdążył utworzyć spore osypiska.

-Siguel! Zrób karzełkowi tunel, bo zgubi się za tobą!- krzyknął jakiś typ w czapce, wykonanej z głowy wilka. Zdołałem dostrzec jedynie ten skrawek jego postaci, bo zewsząd otaczały mnie wysokie zwały śniegu. Faktycznie, sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu to za mało, aby spokojnie przemierzać lodowe pustkowie…tym bardziej, że po ostatnich śnieżycach, poziom paskudnego, białego szajsu wzrósł prawie dwukrotnie! Czekaj….wróć– Siguel!? To oni noszą imiona? Mężczyzna odwrócił się i chwycił mnie wpół. Niesiony pod ręką jak wór mąki– do czego to doszło!?

Wreszcie wydobyliśmy się spomiędzy zasp. Na białym puchu, niczym rubiny, lśniły krople krwi. Zbryzgane posoką strzępy ciał układano z dość flegmatycznym zapałem na jeden stos. Z niewielkiego kopca śniegu, piętrzącego się tuż przy pokaźnej budowli, wystawała sina ręka. Trudno powiedzieć, czy dana osoba wołała o pomoc przed, czy po zamarznięciu….

Strażnicy, pełniący wartę przy wrotach, milczeli i w skupieniu obserwowali rozwój wydarzeń. Wspierali się na olbrzymich, zębatych mieczach. Dziki wzrok zdawał się obiegać wszystkie osoby w obozowisku i to znacznie szybciej niż myśli, docierające z informacjami od receptorów do mózgu.

Myliłem się. Ten teren nie był skazany na bezruch i martwotę. Budził strach, pulsował nieznaną energią, tlącą się w czeredzie Srebrnych Wilków. Uchylono mosiężne drzwi– prawdopodobnie jedyne takie w całym obozie. Salę oświetlały pochodnie. Niewielkie płomyki rzucały na ściany tańczące cienie. Miejsce wypełniała przejmująca cisza, która zdawała się nikomu nie przeszkadzać. To nie było normalne. Odizolowany lud, fachowo można go określić jako zdziczały. Zero straży wewnątrz przytulnego domku lidera…hmmm… brakowało także większego paleniska, które mogłoby ogrzać komnatę osoby, cieszącej się nadludzkim autorytetem w watasze. Budynek zdecydowanie nie nasuwał na myśl słowa: lepianka. Utworzony z ciemnego kamienia, kojarzącego się z wyglądu z granitem. Każdy krok, uderzający o posadzkę, dudnił w uszach…mieli tu niezłą akustykę, czyżby zakładali orkiestrę?

-Zblizższcie się…-odezwał się chorowity głos. To wręcz niemożliwe, żeby ten człowiek był aż tak silny, że zgraja pałętających się dookoła psychopatów, lękała się każdej, nawet najkrótszej audiencji. Dwie kadzielnice oświetlały blade, nieruchome oblicze, które równie dobrze mogłoby być maską. Basior siedział w wysokim drewnianym krześle z opuszczoną głową, czyżby dogorywał? Nie…tworzył iluzjonistyczny obraz, myląc nieuważnych wizytatorów. Wzniósł palec z sygnetem, zaopatrzonym w onyksową podobiznę zmutowanego zwierzęcia. Coś wdarło się do mojego umysłu. Zaczęło go penetrować od podstaw. Półgłos monotonnie wypowiadał zdanie w innym języku. Ogarnęła mnie niekończąca się ciemność…a potem…potem był głuchy oddźwięk na podłodze…zimnej i wilgotnej.

 

NOTA 5– Droga do…, czyli Gula

 

 

Zatapia w nas swój wzrok…uskarża się na bezduszność chwil…pustka siedzi w ponurej postaci…nawołuje, drąży tunele zapomnienia wśród myśli…

Chłód i wilgoć…tylko to towarzyszyło osobie, leżącej na śliskiej posadzce w komnacie Basiora. Ból przedzierał się jak świder przez calutkie, rozdygotane ciało. Zagłębiałem się w rozległej pustce, której nie było widać końca. Szepty…ciągłe, przenikliwe szepty…monotonnie powtarzały dokładnie to samo zdanie. Nagle spokojny i nudny głos przeciągle zawarczał. Bynajmniej nie było to warczenie typowe dla psowatych przedstawicieli ssaków. Wydawało się, że owa potężna, a zarazem tak doszczętnie przesiąknięta mrokiem, istota wciąż posiadała jakieś nieutracone resztki człowieczeństwa. Choć przejawiały się u niej liczne zwierzęce cechy. Przydałoby dźwignąć się na nogi. Musiałem trochę wysilić swoje szare komórki, aby dowiedzieć się z kim mam do czynienia. Był to sługa, bądź też sam Basior? Tego nie wiedziałem…heh…byle nasz kontakt „oko w oko" nie trwał zbyt długo.

Jednakże nie mogłem poruszyć poszczególnymi częściami sparaliżowanego ciała. Ciążyły niemiłosiernie. Byłem święcie przekonany, że osoba towarzysząca liderowi Srebrnych Wilków, podczas audiencji sprowokowała moje mięśnie do pozostania w tymczasowym spoczynku. „Poczekaj, aż pozwolą ci wstać", pomyślałem. Cóż… W takim razie pozostawał jeszcze umysł. Pytanie, czy uda mi się obronić przed tak niezwykle silnym psychicznie wrogiem, ale zawsze warto spróbować…Sięgnąłem więc w stronę starca, opierającego się na skórach. Przez sygnet spoczywający na jego wysuniętym palcu przebiegł nikły poblask. Osobę Basiora, podniszczoną nadmiarem upływających lat, okalała aura. Tuż za nią znajdował się niewyraźny kształt, który pożerał coś z niewysłowioną zachłannością. Lecz gdy skupiłem na nim wzrok, napłynęła nowa fala energii, powalając mnie z powrotem na kamienną posadzkę. W uszach odezwała się gra dzwonków, które najczęściej wiesza się przy altankach ogrodowych, aby odstraszyć natrętne wróble. Zapraszały do dziwnego, morderczego tańca. Wtulały się w otchłań, pociągając za sobą wszystko to, co nieopatrznie napatoczyło się pod zachłanne szpony….

-Słyszysz orkiestrę? Będzie grać dopóty, dopóki nie pękną struny od skrzypiec życia muzyków…-wyszeptał stwór, w którego cieniu zasiadał Basior. Nie widziałem żadnych szczegółów wyglądu, ale czułem smród, jaki najczęściej towarzyszył rozkładającym się zwłokom, bijący z jego gardła.– Nie wiesz, kim jestem, prawda? Dręczy to twoją młodziutką główkę, a jednak…– zamilkł. Zastanowił się nad sensem wypowiedzianych przez siebie słów i mlasnął.– Jednak jesteś na tyle śmiałą osóbką, by zapragnąć bliżej obejrzeć me oblicze, zamiast skupić się na tym podstarzałym grzybie…– wycedził. Stworzenie przytknęło coś do pyska, czy też po prostu ust. Kropelki krwi padły na podłogę. Trzymał w palcach serce i najwidoczniej przed chwilą pozbawił je prawej lub lewej komory.

„Obrzydliwość", przebiegło mi przez myśl.

-Doprawdy?– zapytał z przekąsem.– Sądzisz, że sposób, w jaki ‘WY' mordujecie swoje ofiary jest lepszy?

„My nie pożeramy ich serc!", chciałem krzyknąć, jednakże nie miałem siły by otworzyć usta. Zupełnie jakby wybitnie uzdolniony chirurg zaszył moje wargi grubą nicią

-Ah….tak….– wycharczał. -Pomyśleć, że niektóre istoty otchłani boją się ludzi….Niedorzeczne, prawda?– mruknął coś pod nosem. Znowu mlasnął i zabrał głos.– Nie myśl sobie, że uważam siebie za istotę wyższą od przeciętnej rasy ludzkiej. To nie moja wina, że tak jest. Jak myślisz, nie powinienem obawiać się…– przyjrzał mi się dokładnie.– …nie jesteś tym, za kogo wszyscy cię mają.– teraz poczułem jego oddech nad swoim karkiem.– Po co to chowasz? Czyżbyś bał się zaszczucia przez ludzkie psy?

„Ludzkie psy? O czym ty bredzisz?", pomyślałem, gdyż spostrzegłem, że w ten sposób mogę z nim nieco pogawędzić. W sumie wydawało mi się, że on jakąś nienaturalną metodą wpływa na mój umysł.

-Spostrzegawczość. Wyciąganie wniosków. Poleganie tylko na sobie samym. Tego cię nauczono. A jak traktowali cię inni? Twoi tak zwani bracia Natchnieni? Pamiętasz te ludzkie ścierwa!?– wykrzyknął z wściekłością. Chwilę potem płuca Siguela zamarły w bezruchu. Płomień pochodni utracił swój ciepły odcień. Cała otaczająca mnie rzeczywistość…stała się ponuro-szara. Wyglądało na to, że istota zatrzymała upływ czasu. -Oto jest świat! Widzisz to? On…..– wskazał na Siguela stojącego przed siedziskiem Basiora.-….jest marionetką, nic nie znaczącą lalką, którą można wysłać na rzeź, a i tak ci nic nie powie, bo jesteś jej panem. A on?..– przejechał czubkiem palca po prawym policzku Basiora.– Symbol władzy dla Srebrnych Wilków, a dla ciebie? Yhm…Wiem…znam twoje myśli…jest zgrzybiałym starcem, przykutym do żelaznego krzesła…sam wybrał taki los. Podzielił się…

„Czym? Swoim sercem, które niedawno zżarłeś!?", burknąłem. Interesująca konwersacja, muszę przyznać. Nigdy nie rozmawiałem z osobą za pomocą …nie…"w" myślach.

-Nie. Ono nie było jego. Kiedy ty starałeś się zrozumieć, co tu robisz, Wilki miały wieczerzę…ucztowały z dzikim zapałem…ku mojej uciesze…Widziałeś już krew…Ba! I to nie raz! A posmakowałeś kiedyś rzezi…bliźnich?

„Jesteś porąbany. I to do reszty…Bliźnich!? Kogo kazałeś im wyrżnąć? Pobliską wieś?"

Pokręcił głową. Objął Basiora ramieniem i wtulił w jego twarz swój obrzydliwy pysk.

-Ja?– zdziwił się.– Kogóż „ja" mógłbym kazać im zabić? Czy ty dzieciaku naprawdę myślisz, że oni mnie znają? Widzą? Słyszą? Czują? – zaśmiał się, a raczej wydobył z gardła metaliczny dźwięk, który utożsamiał się ze śmiechem. Spojrzał mi w oczy.

„Fakt. Nie ty. Basior…", sprostowałem.

-Otóż to. Już lepiej…muszę cię pochwalić…A teraz nie roztrząsajmy tego, co było…Zastanówmy się nad tym, co dopiero będzie. Ile razy odczuwałeś nieodpartą żądzę wbicia noża w plecy niejednego z Natchnionych? To nie jest zbyt …ludzkie, nie sądzisz? Z drugiej strony– absolutnie nie kłóci się z tym, kim lub czym jesteś.

„Czym? Czy ja jestem rzeczą!?"

-Hmm….Według ludzi– tak. Zupełnie tak jak ja i ci, których śmiertelni nie pojmują. A ciebie, mój Nurthul, oni nigdy nie pojmą.– wysyczał mi do ucha. Nawet nie zauważyłem, kiedy zmienił miejsce położenia. Zadziwiające…poruszał się tak szybko, bezszelestnie…Nagle wyprostował się i zmrużył oczy.– Puste są lodowe wieże, puste kobierce łąk. Puste są sale balowe, puste polany puszcz…jaskinie wypełnia mrok, zamek spowija cień…krwawa dama śpi, a Siedmiu Przeklętych– nie. Witaj mój mały, w zagrodzie koszmaru…-wyrecytował.

Podpełzł do Basiora. Rozdarł mu szponami skórę na ramieniu. Uderzył nogą w krzesło, które pękło jak cienki patyk. Przywódca Wilków stanął…ale czas wciąż nie ruszał naprzód.

-Oto jest wpływ mego istnienia…a on…nasza umowa straciła ważność.– chwycił głowę Basiora w dłonie. Pazury zagłębił w kościach policzkowych…jedno przekręcenie. Coś gruchnęło. Basior padł na posadzkę ze zmiażdżoną mózgoczaszką.– Nie przejmuj się nim. Gdybym był tobą, bardziej martwiłbym się o siebie…Muszą mieć kogoś, kto okaże się winnym śmierci ich pana. Jakieś pytania Nurthul?

„Tak. Dlaczego nazywasz mnie Nurthul i kim jesteś do cholery?"

-Mhm…dowiesz się…w swoim czasie, wszystkiego się dowiesz…

 

 

NOTA 6– Zabawa z martwymi

 

 

Wzywam pierwotnych mścicieli…pale wznoszą się na wyżynach…w krypcie mogiła spoczywa…strzyga samotnie umiera…wrogowie odchodzą w śmiechu, ofiary polewają iskrami kwasu…w krótkich tunikach kładą się na bagnach topielce…

W tym momencie coś we mnie pękło. Jestem sam w tak beznadziejnej sytuacji. Całkowicie osamotniony, zdany tylko na siebie…chociaż teraz nawet i sobie nie mogłem zaufać. Przecież wszystkie mięśnie miałem sparaliżowane. Oddychanie przychodziło z trudem. W klatce piersiowej czułem ogromny żar, który flegmatycznie wlewał się do każdego cala wnętrzności.

„Co to gówniane straszydło ze mną zrobiło!?", przebiegło mi przez myśl. Jeszcze parę minut temu wydawało się, że wszystko dobrze się skończy. On, mój uprzedni rozmówca– zniknie, a ja odejdę stąd i wypełnię zadanie z papierami. Ale…

-Kurde! Co za szmata!!!- jęknąłem.

-„Cienko widzę twoją ucieczkę Nurthul"– odezwał się głos w mojej głowie.

-Spieprzaj…– wydukałem. Dobrze, że mięśnie mimiczne nieco się rozluźniły. Przynajmniej mogłem poruszać ustami. Obróciłem oczy w kierunku pochodni. Żagiew odzyskiwała dawne barwy. Ogień znowu pląsał w najlepsze. Więc zatrzymanie czasu było tymczasowe. Świetnie…

-„Zabiją cię, jeśli się nie pozbierasz…"– znowu ten gad wlazł mi w myśli.

-Czy nie masz niczego innego do roboty!?– O jakiś postęp! Poruszyłem palcem. Całą siłą spróbowałem przewrócić się na drugi bok. Udało się…tyle, że obecnie zezowałem na bose stopy Siguela.

-Co ty smarkaczu żeś zrobił!?– zaklął. Zbliżył do mnie wielką kosmatą łapę i szarpnął za ubranie. Teraz mogliśmy popatrzeć sobie w oczy…uuu….jak romantycznie…oczywiście, bez przesady!- Co ty…

-Ttttoooo…niiieee….jjjjaa…– starałem się wypowiedzieć słowa na tyle głośno, żeby ten kretyn je usłyszał.

-Jak nie ty!? A kto niby? Wróżka? Szyszkojady?– potrząsnął mną gwałtownie.– Będziemy cię na pal nabijać aż wszystkie flaki z ciebie wypłyną! Potem obedrzemy ze skóry i…

-Dość…– ale z niego idiota…czy oni nie wiedzieli, że to nie Basior nimi włada?– Basiora zabiło jakieś stworzenie…(taaa…tylko jakie!?)…nie wiem co, ale to nie byłem ja…

Siguel przyjął tępy wyraz twarzy. Coś mi mówiło, że w to nie uwierzył. Totalne przegięcie! Po raz pierwszy powiedziałem prawdę, a i tak nikt w nią…hmm…Skoro Wilki trochę powoli uruchamiają swój mózg, to może uda mi się stąd jakoś nawiać?

-Hahaha…COŚ? Powiedz, więc, co?– znowu krótkie potrząśnięcie.– Gówniarz nagle wymyślił jakąś bajeczkę i próbuje wcisnąć ją mnie!? Na to nie nabierzesz Siguela. Oj, niee…

Wywlókł mnie na zewnątrz. Tarcza księżyca lśniła na bezchmurnym niebie. Srebrne Wilki gromadziły się dookoła nas. Zupełnie tak, jakby wyczuły, co się zdarzyło. „Ty porąbańcu! Wepchnąłeś mnie w to zamieszanie i zniknąłeś!", rzuciłem w myślach.

-„Oni i tak mnie nie widzą…nie chcą widzieć …więc… Nie widzę potrzeby pokazywania się im…twój bezsensowny opór jest absolutnie zbyteczny. Czekaj na zwrot wydarzeń"– rozkazał.– „Oszczędzaj siły. Nie szamocz się tak, nie rób gwałtownych ruchów, zgadzaj się na wszystko…"

„Na nawleczenie na pal też!? Czyś ty zgłupiał!?", krzyknąłem. Jednakże mój krzyk zaginął gdzieś w głębi umysłu. Nastała cisza. mawiał mistrz Sirius. Szkoda, że jest gdzieś daleko, w którejś z komnat w Gildii.

Podprowadzili mnie do kamiennego kręgu i przywiązali do jednego z głazów. Pogański kult, co za żenada… Czwórka Wilków wyniosła ciało Basiora z chaty. Inni zabrali się do ostrzenia pala. Ładny był. Oszlifowany. Ciekawe, jaki kolor mają trzewia? „Nie! Cholera! Nie myśl o tym! Tylko pogarszasz sprawę", przekonywałem siebie samego.

Siguel podszedł bliżej. Pochylił się. Odór z jego gęby nieco mnie otrzeźwił. Jeśli przeżyję ten nieszczęśliwy wypadek przy pracy– czyli wycieczkę po obozie tych psycholi, to na pewno pierwszą rzeczą jaką zrobię będzie zaproponowanie umycia zębów memu niedoszłemu wybawcy.

-Zrobimy tak… rozetnę ci więzy i dam ci kilka, dosłownie kilka, minut na ucieczkę. Wyjaśnię ci wszystko na polanie pośrodku tamtego ostępu.– wyciągnął poszczerbiony sztylet.

-Jak mam uciec skoro mięśnie odmawiają mi posłuszeństwa?– zapytałem. „Jak tylko cię dorwę to ze skóry żywcem obedrę idioto!", dodałem w myślach.

-Wiem. Przecież widzę. Nie jestem taki głupi…-rozsmarował mi maść pod nosem. Miała zapach mięty. Chwilkę mocował się z pętami, ale wkrótce poddały mu się. Opadły na kamienne płyty.– Spadaj stąd!

Nie czekałem na następne zaproszenie. Przyklejony do skały, przesunąłem się na drugą stronę głazu. Na oko miałem niecałe sto metrów do lasu. Niepewnie rzuciłem spojrzenie w kierunku postaci, kręcących się po obozowisku. Pusto. Droga wolna. A więc Siguel mnie nie wystawił! Puściłem się w te pędy przed siebie. Dziwne. Maść zadziała. Ból ustąpił. Skurcze rozeszły się. Co za ulga!

Mijałem sosny i niskie krzewy. Czasem zahaczyłem się nogawką o kolce jeżyny. Śnieg skrzypiał pod nogami. Był mróz. Po dłuższym biegu dopadło mnie zmęczenie. Nie…nie teraz…Potknąłem się o konar i runąłem twarzą w biały puch.

-„Wstawaj, bo jak tu uśniesz, już nigdy nie zobaczysz wschodu słońca! No, dalej!"

-TY!?– wrzasnąłem. Dopiero po chwili opanowałem się. Dobrze, że leżałem z głową wbitą w śnieg, i że on nieco zdławił ten głupawy okrzyk. Przecież Wilki mogłyby mnie znaleźć…Podniosłem się. Stwór opierał się o stary dąb. Ręce miał założone o siebie. Uśmiechał się lekceważąco.

Nieopodal stał zaprzęg. Psów nigdzie nie było…poprawka…z psów została tylko sierść. Ktoś miał tutaj ładną ucztę.

-Siguel…-wymamrotałem.– COŚ Z NIM ZROBIŁ GADZIE!?

-„Z kim?"– znowu wykrzywił pysk w uśmiechu. Przyjął zdziwioną minę. Podniósł palec w górę i wskazał sanie. Nie zważając na nic podbiegłem do nich. Z jednej strony siedział skulony Siguel. Wydawało się, że nuci jakąś obsceniczną piosenkę. Dłońmi obejmował kolana. Ostrożnie dotknąłem jego ramienia. Pouczyłem ciepłą ciecz na palcach. Krew.

-Dlaczego?– odwróciłem się.

-„Myślisz, że to on cię wyciągnął z tego bagna? O, nie Nurthul. Jesteś nam potrzebny. Nie damy cię zabić tak łatwo….Znowu chcesz żebym ci zamatkował i wytłumaczył, co się stało? Czy tym razem już dorosłeś i domyśliłeś się…"

-Wniknąłeś w niego.– popchnąłem nogą ciało Siguela, tak że rozkraczyło się na śniegu.– Wniknąłeś, a potem zeżarłeś?

-„Wypożyczyłem na trochę jego umysł…a później…faktycznie…."– zaczął rechotać.– „Na razie potrzebujesz pieniędzy, żeby nie umrzeć gdzieś na ulicach miasta. Wychowywałeś się w dzielnicach biedy. Sam, zdany na siebie….miniaturowy smarkacz, a jaki wytrzymały"– pochwalił mnie– „Zresztą– wiesz jak to jest kiedy nie ma się rodziców nad głową…przeczytaj list, który niesiesz do Kualahab. Lepiej zrobisz, jeśli go nie oddasz, a sam wykorzystasz dla siebie jego zawartość."– mruknął i rozmył się wraz z pierwszym podmuchem wiatru.

W słowach dziwadła była zawarta jakaś puenta. Miał też rację, co do zapewnienia należytego dofinansowania. Zima tuż-tuż. Ale za miniaturkę powinien dostać w mordę…

Wyciągnąłem teczkę i odpieczętowałem jedyny, zawarty wewnątrz niej, list. Był niezwykle krótki i zwięzły:

 

Termente, 23 V 2136

Drogi Panie Halquin,

wiem, że nie powinienem zawracać panu głowy, ale mamy problem. ‘Bardzo poważny'. Pomimo mroźnej zimy, stare bagna za młynem nie są skute lodem. Co noc na cmentarzu, znajdującym się za polem wdowy, słychać dziwne odgłosy. Posłaliśmy już do stolicy gońca, z wiadomością i prośbą o sprowadzenie łowcy, ale przedwczoraj znaleziono jego konia– obdartego ze skóry z wywłóczonymi na wierzch…nie będę wdawać się w szczegóły. Kilkaset metrów dalej, na gościńcu leżała torba gońca. Wczoraj milicja znalazła samego kuriera– zmasakrowane ciało na bagnach.

Piszę do Pana z prośbą o pomoc.

 

Burmistrz Termente, Lucjusz Volvin

 

 

-I mam tam iść? Nie jestem wiedźminem, ani łowcą…

-„Nie, owszem. Jednakże oni o tym nie wiedzą…ty masz spryt, a ja wiem z czym mamy do czynienia"

-To znaczy? Co to jest?

-„Jeden z braci na bagnach…na cmentarzu– istota zwana strzygą o smutnej historii."

-Czekaj…jakich braci?

-„Nurthul… trochę cierpliwości. Mamy czas na wyjaśnienia. Do Termente przecież długa droga…"

Koniec

Komentarze

Wracając do pomieszczenia, w którym zajmowałem zaszczytne, główne miejsce na dywanie.... - nie widzę uzasadnienia dla tego zdania.
 Pod poszarzałą ścianą stała mahoniowa komoda (przynajmniej kolorystycznie przypominała mahoń). - po co komlikować? Albo wykonana z mahoniu, albo koloru mahoniowego!
Co to jest "podkurczona pozycja"? Jeśli już, to można podkurczyć nogi, ale stać i podkurczyć nogi, to nie za bardzo.
Dookoła porozlewał się inkaust... - sam się porozlewał?Czy ktoś go rozlał? - To mi się rzuciło w oczy na początek.

 

"Ręce miał założone o siebie" - czyli jak?
"Co to gówniane straszydło ze mną zrobiło!?", przebiegło mi przez myśl" - wystarczy pomyślałem. Poza tym bez przecinka i "Przebiegło" z dużej litery.
Gdy rozpoczynałem pisanie, również lubiłem stosować dużą ilość wielokropków. Teraz już tak nie robię i wiele osób przyzna mi rację, że wielokropki należy stosować bardzo rzadko.

Nowa Fantastyka