
I część: “Tajemniczy telegram“.
II część: “Tajemnicza kradzież“.
I część: “Tajemniczy telegram“.
II część: “Tajemnicza kradzież“.
7 Lipca
Korytarze Broadmoor to źródło wielu niesamowitych historii. W tym najsłynniejszym szpitalu dla obłąkanych przetrzymywano nie tylko morderców, ale i fanatyków religijnych; czasem lokowano nawet jakiegoś szaleńca. Chociaż dożywocie wydaje się lepsze niż śmierć przez powieszenie, to stwierdzenie niepoczytalności nie musi być najkorzystniejszym rozwiązaniem. Na przestrzeni lat kierowano tutaj różne beznadziejne przypadki: malarza będącego pod wpływem egipskiego boga Ozyrysa, chirurga wojskowego podejrzewanego o czyny homoseksualne czy kobietę rozsyłającą zatrute czekoladki bogatym i sławnym. Znalazł się tutaj również pan Atkins – archeolog, właściciel skradzionego klejnotu Cintamani, a zarazem wielki pechowiec, gdyż nigdy nie „wyszedł” z hipnozy, w którą wprowadził go tajemniczy złodziej. Wciąż próbował popełnić samobójstwo, przez co za dnia siedział zawinięty w koszulę z długimi, zawiązanymi na plecach rękawami (w nocy przypinali go pasami do łóżka). Na szczęście nie wpadł na to, aby z rozbiegu uderzyć głową w ścianę.
– Doktorze Owens – odezwał się inspektor Grandson – to jasnowidz M. z Londynu, wraz z przyjacielem.
Nie wiem dlaczego, ale „przyjaciel” zabrzmiał jakoś dwuznacznie. Czyżby funkcjonariusz Metropolitan Police Service wciąż nie potrafił mi wybaczyć wielu minionych uszczypliwości?
Przywitaliśmy się z lekarzem i poszliśmy do pokoju obłąkanego pana Atkinsa. Czułem lekki niepokój przed spotkaniem z tym biednym człowiekiem, który absolutnie nie zasłużył na to, co go spotkało.
Doktor Owens otworzył drzwi i naszym oczom ukazał się przygnębiający widok. Niegdyś pan Atkins prezentował się dumnie niczym typowy angielski dżentelmen. Teraz z kolei zobaczyliśmy brodatego, siwiejącego starca. Jednym słowem: wrak człowieka. Spocone włosy kleiły się do czoła, a co gorsza, pozbawiono go zębów. Wszystkich. W końcu nie od dziś wiadomo, że szaleństwo kryje się w uzębieniu. Tylko jak on teraz przeżuwa bekon?
M. podszedł do związanego szaleńca.
– Na so się gapisie?! – krzyknął rozhisteryzowany. Seplenił, ale nie mogło być inaczej. – Bójsie się go! On wrasa! Ha ha… Wrasa!
– Powtarza to odkąd go zamknęliśmy – stwierdził doktor Owens. – Nigdy nie zechciał wytłumaczyć, o kogo chodzi, kto ma powrócić. Uznaliśmy, że może jakiś kontakt z przeszłością, no i fachowa ręka jasnowidza, pozwolą mu na chwilę odzyskać kontakt z rzeczywistością. W końcu, co mamy do stracenia?
Jednak M. postanowił zadziałać po swojemu:
– Jest już blisko – powiedział jasnowidz, wyglądając za zakratowane okno. – Czuję jego obecność. Zmierza, aby wyratować wierne sługi.
W Atkinsa wstąpiła nowa energia.
– Tes go cujes? – zapytał, a w jego oczach pojawił się dawny blask. – Wrasa na sele armii potęsniejsej nis Wielka Armada. Najpiełw ustanowi konsulat, potem smieni prawo, a następnie setnie głowy swych włogów. Bójsie się więs! Bójsie się!
Znam pewną starą maksymę łacińską: „ordo ab chao”, lecz bełkot pana Atkinsa w żaden sposób nie układał się w jakikolwiek porządek. Tymczasem M. sprawiał wrażenie usatysfakcjonowanego. Wręcz zachwyconego. Niczym kokietka, która złowiła kolejnego bogacza.
Wraz z M. siedzieliśmy na tarasie i kontemplowaliśmy nad zaskakującymi zmianami społecznymi, zachodzącymi w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych. Pnące się ku słońcu róże przypominały mi młodość i cieszyły węch.
– Drogi przyjacielu – zaczął M. – a powiedz mi, o co chodzi z tymi sufrażystkami?
– Wielkie nieba! – zawołałem. – Skąd to pytanie?
– Widzisz – zaczął – rozmawiałem wczoraj z wicehrabią Robertem Milibrandem i wyobraź sobie, iż jego żona wygłosiła wyjątkowo celną uwagę o „Lewiatanie” Thomasa Hobbesa. Mianowicie…
– Chwileczkę! – przerwałem zaskoczony. – Chcesz mi powiedzieć, że kobieta przeczytała traktat filozoficzny?
– A cóż w tym dziwnego? – zapytał M., patrząc na mnie z wyrzutem.
– Jak to? To mąż pozwala czytać własnej żonie? Do tego to już doszło? Zaraz zażądają praw wyborczych!
M. roześmiał się.
– Nie sądziłem, iż jesteś aż tak staroświecki, przyjacielu. Uważasz, że kobiety nie powinny czytać?
Teraz to mnie rozsierdził.
– Oczywiście, że nie powinny! – Prawie się oplułem.
– Ależ to nonsens.
– Słucham???
Utkwiłem wzrok w M., niedowierzając.
– Chyba nie mówisz poważnie? – dopytałem. – Zrównanie kobiet i mężczyzn może zakończyć się totalną katastrofą. Wyobrażasz sobie, że kobieta zostaje lekarzem? Albo premierem?
– Uważam, że kobiety mają potencjał, aby przewyższyć nas, mężczyzn, w praktycznie każdym aspekcie życia.
Teraz to już nie wiedziałem jak zareagować. Chyba, że… M. droczy się ze mną. Tak, to na pewno to. Przecież niemożliwością jest, aby tak światły i wykształcony arystokrata mógł mieć tak zaściankowe poglądy. Chociaż rozgryzłem jego dziwne zachowanie, to jednak czułem skrępowanie. M. zapewne to zauważył i postanowił zmienić temat:
– Powiedz mi, przyjacielu, co wiemy o tajemniczym W.?
– No cóż, to bardzo dobre pytanie. Po pierwsze, przejął część majątku pana Harrisa. Jak mniemam pamiętasz tego szanownego dżentelmena. Obawiał się o swoje życie, więc upozorowaliśmy śmierć tego młodzieńca, dzięki czemu W. nie zdążył przejąć całości jego aktywów. Naprawdę tego nie pamiętasz? No ale wracając do tematu. Wiemy więc, że jest sprytny i cierpliwy, a teraz także i bogatszy. Po drugie, ukradł kamień Cintamani, który ponoć umożliwia wpływanie na umysły. Do listy jego cech można także dopisać, iż jest bardzo niebezpieczny.
– I takie są fakty. Jednak mnie interesuje coś innego. Otóż, mamy do czynienia z kimś niebywale inteligentnym. Umiał zaaranżować dwie sytuacje i się nie ujawnić. Wiemy, że przejął część majątku pana Harrisa. Jednakże kiedy tego dokonał?
– Odziedziczył? – zapytałem.
– Pan Harris nie miał krewnych. Całość majątku przejęłoby miasto.
– Chyba wiem, kiedy mogło dojść do zagarnięcia.
M. był skupiony jak nigdy.
– Kiedy? – zapytał.
To przyjemne uczucie, choć raz być tym mądrzejszym.
– Pamiętasz, jak ostatnim razem odwiedziłeś hotel, którym zarządzam? Właśnie wtedy pan Harris przegrywał rozgrywkę za rozgrywką. Nie wiem, ile osób siedziało przy stole, może cztery, może pięć, ale tajemniczy W. musiał też tam być. Pamiętam dobrze ten dzień między innymi dlatego, że gościem był również baron Andrew Weir.
M. skinął głową. Zgodził się ze mną.
– Ależ byłem głupi – rzekł. – Nie zauważyłem takiej oczywistości. Myślisz, że…
Lecz M. nie dokończył zdania. Na taras wbiegł zadyszany inspektor Grandson. Chciał coś powiedzieć, ale nie mógł złapać oddechu. Wydawałoby się, że stróż prawa powinien być w lepszej kondycji. Złodzieje, śpijcie spokojnie.
– Premier Asquith… zastrzelony!
– Co? – zdumiałem się. – Kiedy?
– Godzinę temu.
Nie mogłem uwierzyć własnym uszom.
– Przez kogo?
– Nie wiadomo – skwitował krótko Grandson. – Sąsiedzi usłyszeli wystrzał i zawiadomili Interpol. – Zwrócił się w kierunku jasnowidza. – Przysłano mnie po pana, panie M.
Jednakże M. nie reagował. Wyglądał na zaskoczonego, wręcz wstrząśniętego. Wymamrotał jedynie kilka słów:
– Ale… to się nigdy nie miało wydarzyć.
– Powiedz – nalegałem – co miałeś na myśli mówiąc, że to nigdy nie miało się wydarzyć?
M. był skryty od zawsze. Jakby jego celem życiowym było skolekcjonowanie jak największej liczby tajemnic oraz niedomówień. Jestem pewien, że wie, co skrywa uśmiech „Mony Lisy”, a także skąd tyle bólu egzystencjonalnego u człowieka na obrazie Muncha.
– Idźmy, przyjacielu – odparł ze spokojem jasnowidz. – Nie mamy teraz czasu na rozważania o historiozofii.
– Szkoda – zauważyłem. – Odniosłem wrażenie, iż mamy mnóstwo czasu.
M. spojrzał się na mnie z niezdecydowaniem. Zobaczyłem, jak się uśmiecha i już wiedziałem, że zmienił zdanie.
– Czytałeś kiedyś Hegla? Historia to nie tylko suche fakty. To przede wszystkim proces, na który składają się wydarzenia, a także postęp, będący efektem zmian zachodzących w społeczeństwie. Zwróć uwagę, iż historię można podzielić na kilka cykli. A każdy cykl charakteryzuje się początkiem i końcem. Niektórzy złośliwi powiedzą nawet, że i środkiem. Tak samo dzieje się z różnego rodzaju imperiami: Cesarstwo Rzymskie, Bizancjum, Chiny za panowania Qianlonga czy w końcu nasze wspaniałe Imperium Brytyjskie.
Tak, sam się prosiłem o wykład. A tymczasem M. zapamiętale kontynuował:
– Historia jest racjonalna. Każda pojedyncza scena ma sens i została z góry wdrożona. Oczywiście, to co robię, czyli ingerowanie w góry założony proces jest niekiedy bolesne. Nigdy nie zastanawiałeś się nad ceną, jaką płacę? Bezsenność, ból w całym ciele. Jeszcze tego nie widać, gdyż wciąż jestem młodym człowiekiem. A w końcu i ja się złamię.
M. chyba poczuł ulgę, zwierzając się ze swego cierpienia.
– Musisz wiedzieć, drogi przyjacielu – jego głos brzmiał smutno. – Premier Herbert Henry Asquith powinien umrzeć dopiero w 1928 roku w swoim domu w Sutton Courteney.
– Jak to powinien?! – Nie wierzyłem własnym uszom. Czyżbym się przesłyszał?
– Historię tworzą żywi ludzie, a nie abstrakcyjne byty – powiedział. – To oni podejmują decyzje, działają w imię własnych, niekiedy partykularnych celów, potrzeb oraz namiętności. Co zabawne, nie zawsze wszystko idzie po ich myśli. W końcu świat to zbiór takich pierwotnych i niekonsekwentnych żywych jednostek. Co z tego, że Aleksander Wielki chciał zdobyć Indie? Co z tego, że Napoleon chciał rządzić Rosją? I to w tym wszystkim jest najpiękniejsze. To, że Historia jest czymś większym, stoi nad nami, czuwa co dnia.
– Chcesz mi powiedzieć, że Historia posługuje się królem Jerzym V? – zapytałem, aby poukładać galopujące w głowie myśli.
– Historia realizuje niezrozumiały dla nas cel – odparł M. – Zwróć uwagę, jak wielu tak zwanych „bohaterów” skończyło tragicznie. „Kamerdyner zrobił swoje, kamerdyner może odejść” – wyjaśnił. – Tylko że nie nadszedł jeszcze czas premiera Asquith’a. Ktoś musiał zaingerować, i to tak, jak ja nigdy bym się nie odważył…
Na 10 Downing Street panowało kolosalne zamieszanie. Weszliśmy do budynku i znaleźliśmy się w małym pokoju pełnym najwybitniejszych angielskich polityków. Nigdzie jednak nie mogłem dostrzec ciała premiera. Swoją drogą, to naprawdę dziwne, że ktoś ich tutaj wpuścił. Ale jak Interpol nie martwi się zatarciem śladów, to ja tym bardziej nie będę.
– Mógłbyś mi coś powiedzieć na ich temat? – zwrócił się do mnie M. I słusznie, gdyż wielu tu obecnych korzystało z gościny hotelu, którym zarządzam, szukając przyjemności w szklaneczce whisky i blackjacku. Najzabawniejsze w tym wszystkim było to, że gra pochodziła z Francji i nikt o tym nie wiedział. Do dziś każdy dżentelmen myśli, iż z kraju żabojadów jedyne, co przyjęło się w Zjednoczonym Królestwie, to kino. – Zacznijmy od tamtego, który stoi przy kominku. Kto to jest?
– Minister spraw wewnętrznych Herbert Gladstone – wyjaśniłem. – Ponoć podczas podróży do Indii nabawił się paskudnej choroby powodującej bezpłodność. Jego żona, jak się o tym dowiedziała, zaprawdę nie była zadowolona. Zważywszy na to, że jest teraz przy nadziei.
– A tam? – M. wskazał na mężczyznę popijającego koniak.
– Główny Sekretarz Irlandii Augustine Birrell. Niespełniony pisarz. Zwykł mawiać, iż trzecie tomy z reguły są najgorsze. Dasz wiarę? Zna francuski i opiera swój pogląd na książce Aleksandra Dumasa „Wicehrabia de Bragelonne”. Poza tym, wielki nacjonalista.
– Obok niego stoi Poczmistrz Generalny, jak mniemam?
– Tak – potwierdziłem. – Sydney Buxton, zapalony wędkarz i, wyobraź sobie, w tysiąc dziewięćset dwunastym roku złożył wniosek o powołanie komisji do zbadania przyczyn zatonięcia RMS Titanic. Na początku każdy radził, aby się nie wygłupiał, ale ostatecznie komisja powstała i nawet coś ustalono.
– A kim jest tamten zgorzkniały człowiek?
Początkowo nie wiedziałem, o kim M. mówi. Jednak już po chwili zobaczyłem młodego mężczyznę spoglądającego z zawiścią na Kanclerza Skarbu Davida Lloyda George’a.
– A to, mój drogi, jest Winston Churchill. Pierwszy Lord Admiralicji. Niby działa, próbuje reformować, ale wiesz jak to jest: młody szybko nauczy się od bardziej doświadczonych, że we władzy nie chodzi o działanie, a o stwarzanie pozorów. Kogoś jeszcze ci opisać?
– Tak – odparł. – Wskaż mi barona Weira.
Przez chwilę myślałem, iż się nie pojawił. Dopiero po kilku minutach dostrzegłem sumiasty wąs, elegancki trzyczęściowy garnitur i drewnianą laskę.
– Stoi przy bujanym fotelu – wskazałem. – Wraz ze swym asystentem. – Podrapałem się po głowie. – Nie wiem, czy słyszałeś, ale baron Weir jest właścicielem jednego z największych przedsiębiorstw żeglugowych działających pod brytyjską banderą.
Minęło dobre pół godziny nim znaleźliśmy pomieszczenie, w którym dokonano zabójstwa. Otóż okazało się, że przy zwłokach zostawiono list zaadresowany do M. Przedstawiciele Interpolu długo zastanawiali się, czy otworzyć zalakowaną kopertę, w końcu chodziło o sprawę bezpieczeństwa narodowego. Uznano jednak, że to życia nikomu nie wróci i postanowiono poczekać, aż inspektor Grandson przyprowadzi jasnowidza. W tym czasie funkcjonariusze raczyli się czarną herbatą.
M. przeczytał list, a w jego oczach zobaczyłem najpierw zdziwienie, a następnie znajomy błysk zainteresowania i już wiedziałem, że jest gotów podjąć rzuconą rękawicę. Poprosiłem, aby w kilku słowach streścił treść pisma, lecz odmówił i po prostu wręczył mi zapisaną kartkę:
ABMOB EINHCUBYW ZARAZ
20 Thermidor
Rzadko się zdarza, aby tak znamienity dżentelmen jak diuk Kentu Weir, który również piastował stanowisko premiera, zechciał odwiedzić hotel, którym gospodarowałem. Oczywiście wszyscy goście, jak jeden mąż, wstali od stołów i przywitali Weir’a oklaskami. Tak Imperium okazuje wdzięczność bohaterom wojennym. Ja tylko się uśmiechałem. Znałem diuka tylko z widzenia, ale wiedziałem, że łaknie braw.
Weir był w świetnym humorze. Kilka dni wcześniej wygrał pojedynek szermierczy z niejakim baronem Brownem, który ośmielił się obrazić cesarza Napoleona IV, nazywając go „wstrętnym pederastą”. Nie wiem, czy Weir dostanie kolejne odznaczenie, ale ja dałbym mu i dwa. Na świecie powinno być więcej takich osób jak on. Pewny siebie, z nienagannymi manierami, o zdecydowanym charakterze. Zawsze jak opierał się o lasce, to palcem wskazującym lewej ręki zakręcał wąsa. Co prawda bywał zapatrzony w siebie, ale nazwanie go próżnym byłoby dużą przesadą.
Diuk przechadzał się po sali, witał z każdym, szybko zniknął mi z oczu. Tymczasem podszedł do mnie wicehrabia Blackchapel i zapytał:
– Co tam ciekawego, szanowny przyjacielu?
– Szczerze? Jestem mocno zaniepokojony informacją z dzisiejszej gazety. Jakiś wariat uciekł z Broadmoor i ponoć widziano go niedaleko.
– I uważasz, że masz się czego obawiać?
– Mężczyzna, który ucieka, którego klepki się obluzowały, zdecydowanie jest niebezpieczny. A znając moje szczęście, jestem pewien, że spotkam go, wracając do domu.
– Wspomóc cię szablą?
Zmieszała mnie ta propozycja. Nie chciałem wyjść na tchórza.
– Poradzę sobie – stwierdziłem z udawaną odwagą w głosie. – Najwyżej zacznę uciekać. Kiedyś zwiałem niedźwiedziowi podczas wycieczki po Alpach. Gonił mnie chyba ze trzy mile, zanim zobaczył, jaki jestem żylasty i po prostu przestał.
– Może jest na jakiejś kokainie albo innych narkotykach?
– Nie rozumiem, kto jest na kokainie lub innych narkotykach?
Wicehrabia Blackchapel spojrzał się na mnie dziwnie.
– Nic nie mówiłem, szanowny przyjacielu.
– Zawsze narzekałeś, że nie masz z kim zagrać…
– Ja? Narzekałem?
– I w związku z tym wpadłeś na pomysł, abym ogołocił i tak już zubożałego biedaka?
– Przecież to bez sensu! – krzyknąłem. – O co ci chodzi?
Nie wiem, co się ze mną działo, ale nagle poczułem się bardzo słabo. Zanim moja twarz zetknęła się z podłogą, zdążyłem tylko zobaczyć, jak do hotelu wszedł brodaty mężczyzna, którego nigdy nie widziałem na oczy.
Obudziłem się gwałtownie. Czoło ociekało potem, a świat wirował. Serce waliło niczym pędzący dyliżans. Każdy oddech sprawiał niesamowity ból.
– Witaj, drogi przyjacielu – wychrypiał tajemniczy głos. – To moja wina, że zemdlałeś. Zbyt szybko chciałem cię odnaleźć, przez co nie zdążyłeś się do mnie przyzwyczaić. Wybacz, ale musiałem się spieszyć. Wolałem, abyś w najgorszym razie zemdlał, niż całkowicie się ze mną rozstroił. Widzisz, jesteśmy ofiarami prawdziwego geniusza, który stanął w szranki z Historią. Ubierz się i chodź. Wytłumaczę wszystko w drodze.
Tak więc wstałem, przebrałem się i powoli ruszyłem za tajemniczym, brodatym mężczyzną, którego dostrzegłem w hotelu. Zabawne, jak nasz instynkt potrafi się wyłączyć. Nigdy wcześniej go nie widziałem, a jednak mu zaufałem. Ostatni raz byłem tak nieracjonalny, kiedy – za maleńkości – założyłem się, że zjem kilogram piasku. Na szczęście zauważyła to moja matka.
– Wiesz, kim był Franz Anton Mesmer? – spytał brodacz, wsiadając do karety.
– Kucharzem? – warknąłem, szukając sobie wygodnego miejsca. – Oczywiście, że wiem, kim był Mesmer! Nieudolnym plagiatorem genialnego Richarda Meada. Przecież to właśnie Mead wysunął koncepcję „grawitacji zwierzęcej”.
Brodacz uśmiechnął się, ukazując nienaganne uzębienie.
– Ale po kolei – poleciłem. – Po pierwsze, kim jesteś? Po drugie, gdzie jedziemy? Po trzecie, dlaczego pyta mnie pan o Mesmera i po czwarte, strasznie mi zimno, czy mógłbym prosić o koc?
Nieznajomy podał mi przykrycie leżące pod siedzeniem, grzecznie podziękowałem.
– Nazywam się M. i jestem jasnowidzem – przedstawił się brodacz.
Cóż, już nie nieznajomy, a wariat.
– Nie jestem wariatem, drogi przyjacielu.
– I po piąte, nie jestem pana przyjacielem – warknąłem bardzo nieuprzejmie, jak jakiś portowy rzezimieszek. – Przecież nic pan o mnie nie wie.
– I tu się mylisz. I powiem więcej, jestem w stanie to udowodnić.
– To, że się mylę, czy to, że jestem pańskim przyjacielem? – Wypowiedzi tego całego M. zaczynały mnie już denerwować.
– Pańska matka – zaczął – to Lady Friend.
M. wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie. A ja? No cóż, tylko kilku bliskich znajomych zna nazwisko panieńskie mojej matki. Nie zmienia to jednak faktu, iż nie miałem najmniejszego pojęcia, kim był ten brodacz. Jedno wiedziałem na pewno, byłem jego przyjacielem, chociaż on nie był moim.
Boże, to nie ma najmniejszego sensu.
– Nie ma – powiedział M., przerywając moje jakże zawiłe rozmyślania. – Czasu też nie ma. Musimy się spieszyć. Woźnico! – krzyknął. – Wieź nas do posiadłości premiera Wolnego Miasta Londynu diuka Kentu Weir’a.
Pojechaliśmy na północ, daleko od dawnej stolicy Imperium Brytyjskiego. Trzymaliśmy się polnych dróg, wąskich i podmokłych. Mijaliśmy fabryki i kopalnie, aż w końcu byliśmy już tylko o godzinę od największej posiadłości w południowej Anglii.
Z tego, co powiedział mi M., bitwa pod Waterloo powinna zakończyć się inaczej. W pierwszej połowie tysiąc osiemset piętnastego roku Napoleon podjął próbę powrotu do wielkiej polityki. Zdecydował się więc na ucieczkę z Elby, a już kilka dni później przybył do brzegów Francji i rozpoczął triumfalny marsz do stolicy. Bonaparte dokonał rzeczy niebywałej: dysponując symboliczną armią, nie oddając jednego strzału, przebył w ciągu dziewiętnastu dni drogę do Paryża, zmusił do ucieczki króla i sam ponownie zasiadł na tronie.
W czerwcu tysiąc osiemset piętnastego roku cesarz na czele nowej armii wyruszył do Belgii zmierzyć się z wojskami angielskimi i pruskimi. Osiemnastego czerwca nieopodal miasteczka Waterloo doszło do decydującej bitwy. Wyrównany i bardzo krwawy bój trwał cały dzień, ale pod wieczór połączona armia angielsko-belgijska uległa siłom wroga i rzuciła się do panicznej ucieczki. Klęska pod Waterloo była ostatnią bitwą Arthura Wellesley’a oraz Gebharda von Blüchera. Dwaj wielcy dowódcy stracili życie za swe ojczyzny.
Kolejne miesiące to niesamowite pasmo sukcesów Napoleona. Najpierw podbił Europę, a następnie Wielką Brytanię, zmuszając tym samym Imperium Brytyjskie do przeniesienia stolicy do Delhi (chociaż sam król uciekł do Kapsztadu). Po kilkunastu latach starań cesarz zgodził się na wydzielenie Wolnego Miasta Londyn. Potomek diuka Kentu Weir’a, jako najzagorzalszy poplecznik Napoleona, zgodnie z oczekiwaniami został premierem tego dziwnego tworu. Po jakimś czasie urząd stał się dziedziczny.
Taką wersję historii znałem.
Ten cały M. powiedział mi, że w rzeczywistości – cokolwiek ma to znaczyć w ustach szaleńca – Napoleon przegrał pod Waterloo i został zesłany na wygnanie.
Uśmiechnąłem się szeroko i bardzo nieszczerze. Słyszałem, że wariatów lepiej nie denerwować. Postanowiłem użyć również drugiej broni przeciwko tego typu ludziom. Poprzez inteligentne pytania sam miał dojść do wniosku, że coś jest nie tak i przez to otrzeźwieć.
– Panie M., czegoś tutaj nie rozumiem, w jaki sposób premier Weir zmienił przeszłość?
– Dzięki majątkowi pana Harrisa, klejnotowi Cintamani oraz Mesmerowi – wytłumaczył łagodnym tonem. – Nie wiem wszystkiego, ale zapewne wiódł spokojne życie, dopóki nie spotkała go jakaś ogromna przykrość. Wtedy zdecydował się na wielce misterny plan. Zdobył majątek, udał się w podróż, aby zdobyć umiejętności hipnozy, a następnie skradł klejnot Cintamani, zwany także klejnotem umysłu. Ponoć wystarczy wypowiedzieć życzenie, a ono natychmiast się spełni. Oczywiście to wierutna bzdura. Tak naprawdę klejnot ten wspomaga pracę mózgu. Tak więc wytrawny hipnotyzer mógłby sprawić, że cały świat pomyśli, iż stan rzeczy jest inny niż w rzeczywistości. I to bez kontaktu wzrokowego. Wobec tego – i na tym polega geniusz premiera Weir’a – on nie zmienił przeszłości. Po prostu sprawił, że wszyscy ludzie przyjęli jej inną wersję. Doskonale wiedział, że musi wyeliminować najtęższy umysł świata, czyli mój. Podłożył bombę, abym stracił przytomność i nie mógł w porę zaingerować. Zwiódł mnie w pułapkę, gdyż wiedział, że nie oprę się zagadce, nieważne jak prostej i oczywistej.
– Naprawdę? – wykrztusiłem, ganiąc się w myślach, że zamiast podważyć wywód tego całego M., najzwyczajniej w świecie mu… uwierzyłem.
– Tak że w imieniu Imperium Brytyjskiego oraz Historii powinniśmy przeszkodzić premierowi Weir’owi – powiedział, zerkając, czy widać już naszą destynację.
– Ale jak? – zapytałem pełen entuzjazmu.
M. nic nie odpowiedział. Najwyraźniej sam jeszcze nie wiedział.
– A kimże panowie są, aby pojawiać się niezapowiedzianymi? – odezwał się premier Weir, cedząc sylaby z akcentem typowym dla marynarzy, a nie arystokracji.
– Premierze! – krzyknąłem – pan pozwoli, że wyjaśnię. – Po opuszczeniu karety cała odwaga natychmiast mnie opuściła. – Ten mężczyzna, który stoi po mojej prawicy, uciekł z Broadmoor i ubzdurał sobie, że dokonał pan hipnozy stulecia, omamiając cały świat. Proszę nie wzywać służb porządkowych, zaraz opuścimy pańską posiadło…
Nie zdążyłem skończyć zdania, kiedy wiatr ucichł, konie przestały rżeć, a premier Weir zastygł w dosyć dziwnej pozie. Nie miałem pojęcia, co się dzieje, zwłaszcza, że pan M. również wyglądał na zaskoczonego. Tym bardziej, że po chwili odkryłem, iż ja także nie mogę się poruszyć.
Cóż za nieoczekiwane zdarzenie.
– Naprawdę, szanowny M., myślałeś, że premier Weir jest poszukiwanym przez ciebie geniuszem zbrodni? Jakiż jestem zawiedziony…
No tak. Niczym w miernym kryminale. Sprawcą zawsze musi być lokaj. Hm, tylko z tego, co pamiętam, to ten nieznany mi z imienia dżentelmen jest asystentem. W sumie asystent to taki prawie lokaj.
Ale się porobiło.
– Zamiast tutaj przyjeżdżać, powinniście skryć się w najczarniejszej dziurze – warknął. – Musieliście wpadać na tak idiotyczny pomysł? Przybyliście niczym grupa buntowników, od frontu. Co chcieliście osiągnąć?
– Zabić pana, oczywiście – powiedział M. głosem mocnym i stanowczym, by pokazać, iż nie utracił rezonu.
Asystent premiera Weir’a wyglądał, jakby tłumił śmiech.
– Ja przyjechałem, gdyż zostałem porwany. – Uznałem, że kiepskie wyjaśnienia to najlepszy sposób na przeżycie. – Nie miałem wyboru.
– W normalnych warunkach wyzwałbym pana, panie M., na pojedynek, ale…
– Zgadzam się – odparł jasnowidz, nie dając dokończyć przeciwnikowi wypowiedzi.
Zapanowała niczym nieprzerywana cisza.
Po chwili asystent zwrócił się do M.
– Tutaj. Jutro. O świcie.
– Zasada jest jedna, bardzo prosta – zaczął asystent premiera Weir’a – Walczymy na śmierć i życie. Niech nikt się nie wtrąca. To pojedynek dżentelmenów, a nie zapijaczonych chłopów z karczmy.
Krótko i zwięźle. Tymczasem M. był wesoły jak jakiś szczygieł w pogodny ranek.
Przeciwnicy stanęli naprzeciwko siebie, wyjęli szable i rozpoczęli starcie.
Cóż, nie jestem poetą, ale konfrontacja przywoływała w mej głowie metafory godne najpowabniejszej niewiasty. Gracja, polot i biegłość, z jaką walczyli, były iście doskonałe. Myślę, że baletnice poruszają się toporniej niż tych dwóch godnych siebie przeciwników. Przez długi czas wydawało się, że rozstrzygnięcia nie będzie. Prędzej uwierzyłbym, że padną ze zmęczenia, niż w triumf jednego z nich. Raz M. atakował z furią godną szaleńca, którym chyba był, a raz asystent diuka Kentu, którego imienia dalej nie znałem, niby to niedbale odsłaniał się tylko po to, aby niczym mistrz dać nauczkę niepokornemu uczniowi. Wygibasy sugerowały, że obaj nie mają kręgosłupów, jednak siła, z jaką uderzali, i impet, z jakim atakowali, pokazywały, że trafił swój na swego.
Prawdopodobnie pojedynek trwałby do wieczora, gdyby nie błąd jasnowidza.
Mniej więcej po dwóch kwadransach cięć, uników, prób, ataków i obron M. wyłuskał szablę należącą do asystenta premiera. Przeleciała nad moją głową i upadła za plecami. Wpierw myślałem, że M. krzyknie, aby przeciwnik śmiało podniósł oręż, jednak nic takiego się nie stało. Jasnowidz z prawdziwym obłędem w oczach, dumny z zastosowanego manewru, ruszył na lekko zdezorientowanego wroga. Dystans malał o oczach, a asystent nie ruszał się nawet o krok. W pewnym momencie chciałem podbiec i uchronić biedaka przed furią szaleńca, jednak moja pomoc nie była konieczna.
M. nagle stanął sparaliżowany. Jak widać pojedynek dżentelmenów skończył się w momencie, w którym asystent został rozbrojony.
– Nie mogłeś dać się zabić w pojedynku? – zapytał oszust. Co ciekawe, usłyszałem prawdziwy żal w jego głosie. – I tak byś nie zwyciężył. Zniszczyłem klejnot Cintamani.
– Waść… machasz… jak… cepem – odpowiedział z trudem jasnowidz. Paraliż nie tylko go powstrzymał, ale również sprawiał i ból. Jednak dowcip pozostał.
Ostatni komentarz wyraźnie zirytował asystenta premiera, który powoli zaczął wyjmować szablę z dłoni M., który krzyknął.
Asystent Weir’a również krzyknął.
Chyba się nie spodziewał, że przeszyję go jego własną szablą.
– Ty durniu! – wrzasnął.
Życie gasło w nim szybko. Po oczach poznałem, że odszedł do lepszego miejsca. Albo gorszego. W sumie to spodziewam się, że spogląda na nas teraz z dołu.
– Dziękuję – powiedział M.
– Nic się nie zmieniło.
– Słucham?
– Wszystko sobie przypomniałem. Nasze przygody, rozmowy, wojaże. A jednocześnie pamiętam tą dziwną wersję historii. Nic się nie zmieniło. Dlaczego?
– Dlatego, że hipnoza trwa. Śmierć hipnotyzera nic nie zmieni, a wszystko przez klejnot Cintamani. Może i przegraliśmy, ale prawdziwy manipulant nie żyje. I to jest twoja zasługa. Na swój pokrętny sposób jesteś bohaterem.
Nie mogę się doczekać, aż powiem mamie.
Historie alternatywne to bardzo moja bajka, więc czytałam z zainteresowaniem, ale muszę powiedzieć, że nieco gubię się w “mechanice” tego wszystkiego.
Rozumiem, że pojedynek na szable jest po to, żeby zacytować Sienkiewicza, ale trochę to sapkowszczyzna na siłę, zwłaszcza że w XIX/XX w. pojedynkowano się jednak głównie na broń palną, a na dodatek szabla była bronią pojedynkową głównie w Polsce i na Węgrzech. Nie twierdzę, że nie było wyjątków, ale jeśli nie przegapiłam jakiegoś wątku polskiego w tym opowiadaniu, to ten ostatni rozdzialik nie skleja mi się z resztą.
Nie rozumiem też, dlaczego thermidor? Napoleon zniósł kalendarz republikański w 1805 roku, nijak mi się to więc nie klei nawet w tej alternatywnej rzeczywistości
“Co z tego, że Napoleon chciał rządzić Rosją?“ – normalnie bym się może nie czepiła, ale rozprawiają ludzie, którzy wedle świata przedstawionego znają się na historii, opowiadanie jest o historii, więc powinni wiedzieć, że nie chodziło ani o rządzenie Rosją, ani nawet o jej podbój, ale o wymuszenie na carze dotrzymywania traktatów. Gdyby zamienić Rosję na Hiszpanię (dla Anglików zresztą ważniejszy i nośniejszy mem związany z epoką napoleońską), to byłoby ok.
We fragmencie o ucieczce z Elby jak dla mnie nieco za dużo infodumpu, ale to może być skrzywienie zawodowe.
Rozwinięcie wygranej pod Waterloo – ma pewne niedociągnięcia, wydaje mi się dość naciągane jako możliwy scenariusz dalszych wypadków, no i opiera się na stereotypach, ale jakoś się trzyma kupy i tłumaczy wewnątrz opowiadania, więc nie będę się nad nim bardzo znęcać, aczkolwiek wpisuję sobie na listę do potencjalnych prelek konwentowych.
Skądinąd ja zdecydowanie poproszę o tę alternatywną wersję historii :)
Porcja drobniejszego czepialstwa (nie po kolei):
“bólu egzystencjonalnego“ → egzystencjalnego
“Serce waliło niczym pędzący dyliżans.“ – metafora niezbyt trafiona
“Na 10 Downing Street“ → po polsku jednak Downing Street 10
“Zna francuski“ – to jeszcze wtedy norma, nawet w Anglii
diuka Kentu Weir’a → Weira (analogicznie Weirowi; po spółgłosce oraz y wymawianym jak j nie daje się apostrofów). Widzę z dalszego ciągu, że księstwo Kentu gra rolę w fabule, ale ten konkretny tytuł od końca XVIII w. związany był wyłącznie z rodziną królewską, więc nie wiem, jak ten Weir się go dorobił – jeśli stało się to w alternatywnej wersji historii, to warto zaznaczyć
Wellesley’a → Wellesleya. Skądinąd czy w międzyczasie odebrano mu tytuł wicehrabiego Wellington?
dziedziczny urząd premiera… To raczej dziwaczna idea polityczna, trochę nie do obrony w jakichkolwiek realiach
Fabularnie bym jeszcze nad tym popracowała na twoim miejscu – początek z tym tutejszym Renfieldem jakoś się gubi w dalszym ciągu, koniec dla mnie średnio czytelny z tym “powiem mamie”, ale w czytaniu z ekranu czasem gubią się szczegóły, więc mogłam coś przegapić (albo jednak jest niedopracowane)
ABMOB EINHCUBYW ZARAZ :) :) piękne wykorzystanie palindromu
http://altronapoleone.home.blog
Już nie pamiętam poprzednich części i nie mogłam się połapać w Twoim świecie. Chaotycznie wyszło, IMO.
Wykonanie nie najgorsze.
M. podszedł do związanego szaleńca.
– Na so się gapisie?! – krzyknął rozhisteryzowany.
Kto jest podmiotem na końcu i dlaczego M.?
Sąsiedzi usłyszeli wystrzał i zawiadomili Interpol.
A Interpol to nie jest międzynarodowa policja? Przy świeżych zwłokach chyba raczej zawiadamia się najpierw lokalną.
Babska logika rządzi!
Szkoda, że trzecią część dodajesz po dwuletniej przerwie – po tym czasie nie jestem w stanie przypomnieć sobie początku historii, nie zdołałam też pojąć intrygi będącej treścią Tajemniczego spiskowca.
Wraz z M. siedzieliśmy na tarasie i kontemplowaliśmy nad zaskakującymi zmianami społecznymi… –> Wraz z M. siedzieliśmy na tarasie i kontemplowaliśmy zaskakujące zmiany społeczne…
Można kontemplować coś, ale nie można kontemplować nad czymś.
Utkwiłem wzrok w M., niedowierzając. –> Utkwiłem wzrok w M., nie dowierzając.
…czyli ingerowanie w góry założony proces… –> …czyli ingerowanie w z góry założony proces…
– Premier Herbert Henry Asquith powinien umrzeć dopiero w 1928 roku w swoim domu w Sutton Courteney. –> – Premier Herbert Henry Asquith powinien umrzeć dopiero w tysiąc dziewięćset dwudziestym ósmym roku, w swoim domu w Sutton Courteney.
W dialogach liczebniki zapisujemy słownie.
Ostatni raz byłem tak nieracjonalny, kiedy – za maleńkości – założyłem się, że zjem kilogram piasku. – Jestem przekonana, że bohater założyłby się o zjedzenie funta piasku, nie kilograma.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
No i Koala75 nie zostawił komentarza. Skandal goni skandal.
Work smart, not hard