Ulicami Martano maszerują ludzie-pająki. Miasteczko zawsze ożywa, kiedy zbliża się koniec czerwca i tarantyści ściągają tłumnie do kościoła świętego Pawła w Galatinie. Część z nich zachowuje się jeszcze zwyczajnie, jak wszyscy przejeżdżający przez Martano podróżni; niektórzy jednak już tu rozpoczynają swój pajęczy taniec, pełzając, skacząc i rzucając się w drgawkach na ziemię. Mieszkańcy obserwują ich z zaciekawieniem, wyglądając przez okna. Jedni sprzedają przed swoimi domami jadło i napoje, inni dołączają do procesji, modląc się głośno.
Guido patrzy na korowód z gałęzi drzewa, ocierając pot z twarzy. Czuje, że gęste od upału powietrze skrapla mu się w płucach, furcząc przy każdym wydechu. Powinien myśleć o Annie, która już w przyszłym roku dołączy do procesji, powinien nucić w głowie melodię do zagrania na kalabryjskiej lirze. Wzrok śpiewaka błądzi jednak między przepływającymi przez Martano ludźmi, z których każdy ma swoją muzykę, kolor, taniec. Swoją opowieść. Chłopak patrzy w dół i nuci pod nosem, palce muskają w powietrzu niewidzialne struny. Pieśni układają się same, każda wyraża inną, równie piękną historię.
Luigi wypatruje wyzdrowienia Anny. Zakrada się w parne noce pod okno jej sypialni i próbuje przez moskitierę dojrzeć zarys sylwetki dziewczyny. Muzyk powiedział już bratu, że musi poczekać na wyznaczony dzień, ale ten wciąż krążył niecierpliwie, niespokojny i pełen obaw. Guido nie umie ukoić jego lęków. Przemawia przez poezję i melodię, obserwuje i snuje opowieści. Patrzy na wszystko z wysokości swojego drzewa. Podgląda. Czasem gra tarantellę dla ukąszonych. Ale nie umie położyć bratu ręki na ramieniu i zapewnić, że wszystko dobrze się skończy.
Poniżej korowód gęstnieje, paradoksalnie przynosząc upalnemu Martano coś nieokreślenie chłodnego i ciemnego. Każdy z tarantystów tańczy do muzyki słyszalnej tylko dla siebie, rozsnuwając pajęczą noc między rozgrzanymi domami. Jedni podrygują jak marionetki ciągnięte za niewidzialne sznurki, inni wznoszą oczy do nieba, lamentując głośno, jeszcze inni czołgają się jak węże. Ubrany we wściekle fioletowy płaszcz mężczyzna położył dłonie na ziemi i z nogami wyprostowanymi w kolanach porusza się na czworakach, stopy i dłonie przeplatają się na zakurzonej drodze; kobieta w potarganej sukience turla się po bruku, co jakiś czas liżąc go czule; młody chłopak wykonuje pozbawione gracji salta, zawodząc jakąś rzewną, niepodobną do klasycznej tarantelli melodię.
Guido patrzy na nich i myśli, że każdy z tych ludzi kiedyś był opętany przez pajęczą duszę i przeżył swój egzorcyzm, podczas którego muzycy grali tarantellę tak długo, aż znaleźli właściwą do uleczenia chorego melodię. A teraz ukąszeni jak co roku pielgrzymowali na Galatinę, by odprawić rytuał starszy niż sam kościół i zapewne bardziej wiekowy niż chrześcijaństwo. Choć teoretycznie składali hołd świętemu Pawłowi.
Chłopak ma wrażenie, że tarantyści rozpływają się, ustępując miejsca procesji zjaw i szkieletów, że z miejsc ugryzień sączy się zmieszana z ropą krew. Na chwilę samotna chmura przesłania słońce, w jej cieniu tańczący wyglądają jak prawdziwe, porośnięte gęstą szczeciną pająki, ciągnące za sobą napęczniałe odwłoki. W dzikim korowodzie plączą się nici i odnóża, zahaczają o siebie szczękoczułki i na krótki moment zwierzęce wcielenia ludzi synchronizują swoje kroki, jakby tańczyły do tej samej melodii.
Wtedy muzyk zauważa jeszcze kogoś.
Kobieta jest ubrana na czarno, żałobna koronka zakrywa jej włosy i opada na chude ramiona. La donna nera nie idzie wraz z tłumem: stojąc, pozwala, by ludzka rzeka przepływała obok. Mimo słońca nie mruży oczu. Promienie padają na jej twarz poprzez ażurowy wzór chusty, tworząc jasne plamy na skórze ciemnej jak kora cyprysu. Patrzy w górę, na Guido.
Kiedy ich spojrzenia spotykają się, chłopaka przechodzi dreszcz.
*
Najpierw odzywa się zampogna, zawodząc przeciągle w długim i zupełnie do tarantelli niepodobnym wstępie, jakby wziętym nie z południa, a z wietrznych gór północy. Zaraz jednak w słowo wchodzą jej flet z lirą, a na końcu na pierwszy plan wybija się organetto, zasypując pokój kaskadą urywanych dźwięków. To radość. Kalabria.
Ciało Anny drga konwulsyjnie. Dłonie unoszą się. Dziewczyna wstaje niezgrabnie, jak szmaciana lalka pociągana za niewidoczne sznurki muzycznych tonów. Obraca się szybko i stąpa do taktu, starannie stawia stopę za stopą i skacze, i skręca, aż furczy spódnica, przystaje, znów rusza i staje raz jeszcze, i raz, i znowu, a wszystko to w rytm tamburetto.
Ruchy wciąż są jednak spóźnione, źle skoordynowane, jakby chora bezskutecznie próbowała złapać zawieszone w powietrzu dźwięki i dostroić się do ich tempa.
*
Trzy dni wcześniej Anna wyszła przed dom w samo południe.
Gęste powietrze osiadało na skórze, zapach nasłonecznionych ganków przenikała mdląca woń rozgrzanej roślinności. Pot wsiąkał w białe koronki, kiedy dziewczyna siedziała wśród ciężkich donic z tamborkiem w ręku. Lubiła lepką senność letniej sjesty. Matka nieraz wyganiała jedynaczkę w chłód domowego półmroku, gdzie ciężkie okiennice zapewniały ochronę przed upałem. Tym razem jednak Giuseppina położyła się, zmorzona atakiem migreny, a jej córka znów wyszła na ganek wbrew zakazowi. Dzień był wyjątkowo gorący: Anna oddychała z trudem, powietrze ciągnęło się w płucach jak karmel. Powieki ciążyły coraz bardziej.
Myślała o długich, zgrabnych palcach Luigiego, o niecierpliwych pieszczotach w cieniu oliwnego gaju, poza zasięgiem czujnych oczu rodzin i sąsiadów. I o mężczyźnie, któremu udało się ich znaleźć: bracie jej kochanka, Guido. Przywołała w pamięci jego jakby nieobecny uśmiech i onieśmielające spojrzenie. Zamknęła oczy, próbując opanować wstępujący na policzki rumieniec.
Powoli zapadała w sen, kiedy poczuła delikatną woń palonego cukru. Coś połaskotało ją w dłoń, lekki dotyk był ciepły i miły jak powiew wiatru. Otworzyła oczy. Zobaczyła ciemne źrenice i mięsiste wargi, czerwone jak nabrzmiałe sokiem maliny. Nieznajoma głaskała jej rękę, powoli przesuwając palce od wierzchu dłoni po ukryte pod ciemną tkaniną ramię, pogładziła opuszkami szyję, musnęła obojczyk. Anna poddawała się pieszczocie bez słowa, jakby w upale zapadła w dziwny letarg i nie mogła poruszyć wargami. Pochylona nad nią dziewczyna przez chwilę wodziła palcem po skórze na dekolcie, po czym zbliżyła do niego usta, delikatnie wysuwając język. Anna zamknęła oczy w oczekiwaniu.
Pisk, który rozdarł senną ciszę, wyrwał signorę Giuseppinę z ciężkiej, migrenowej drzemki. Matka Anny zerwała się z łóżka, czując, jak krew odpływa jej z twarzy. Lęk spowodowany wołaniem dziecka zagłuszył migrenowe cierpienie i kobieta wybiegła z pokoju, by podążyć za służącą na zalany słońcem ganek. Anna leżała zemdlona.
– Maria! Prędko! Woda! – krzyknęła do służącej Giuseppina.
Uniosła córkę tak, by móc ją napoić i zaczęła delikatnie klepać po policzku. Mówiła, tyle razy powtarzała, żeby nie wychodzić na słonce o tej porze. Maria wróciła z garnuszkiem i matka powoli wsączyła w usta Anny nieco chłodnego płynu. Dziewczyna otworzyła oczy.
– Mamo… – szepnęła, ledwie poruszając wargami. Giuseppina przytuliła ją delikatnie.
– Już dobrze – powiedziała uspokajająco. Córka wskazała na obojczyk, gdzie widoczny był niewielki, czerwony ślad.
– Ukąsiła mnie – powiedziała.
Oczy signory rozszerzyły się, pełne lęku.
– Co… – zaczęła.
– Pająk, mamo. Tarantula.
*
Guido śpiewa w noc, odłożywszy lirę i schowawszy się z gitarą za domem. Nie wie, czy ktoś go słyszy. Ma wysoki, chłopięcy głos, który przy dłuższych dźwiękach wibruje delikatnie. Od strony kościoła dochodzą niskie pomruki uczestników nabożeństwa; pieśniarz dostosowuje się do nich, wchodząc w powolny rytm. Delikatnie pieści struny, a gitara odpowiada mu to zduszonym szeptem, to jękiem długo drżącym w powietrzu.
Opowieści przychodzą same, on tylko je nawleka na muzykę. Czując pod placami słowa, wywierszowuje z siebie pieśń, smakuje w ustach frazy i splata je z dźwiękiem, wysnuwając historię i zwieszając ją w powietrzu jak pajęczynę.
Pajęczyna. To właśnie przypominały mu koronki noszone przez nieznajomą w tłumie pielgrzymów. Delikatnie, lepkie nici lśniące w słonecznym blasku. Na dnie świadomości pojawia się wiedza, kogo przypomniała mu ta dziwna kobieta, ale Guido wciąż próbuje utrzymać ją pod powierzchnią. Nie chce teraz śpiewać swojej opowieści.
Nagle, pod wpływem impulsu, chłopak mocnej uderza w struny. Gitara budzi się z transu. Dźwięki rozsypują się i senna, rzewna melodia staje się skoczna, taneczna, frenetyczna wręcz. Słowa za nią nie nadążają, piosenka rozpada się na urywane sylaby.
Tarantella.
*
Instrumenty cichną jeden po drugim, znów zostawiając tylko delikatną melodię fletu, powolną i senną. Dziewczyna zwiesza głowę i zaczyna się kołysać, obrót za obrotem, ciało oblepione koronkami jest spokojne, niemal unieruchomione. Anna prześlizguje się między dźwiękami i wydaje się, że muzyka uśpiła ją i kiedy tylko umilknie, ciało chorej osunie się bezwładnie na podłogę. Lecz nagle ukąszona otwiera oczy, i wytrzeszczywszy je dziko, syczy i skacze jak tygrysica, siejąc popłoch wśród zgromadzonych. Jej ciałem zaczynają wstrząsać nieregularne drgawki, z ust wycieka wąska strużka śliny i tarantystka, obijając się o ściany, łóżko i krzesła, zaczyna podskakiwać, gubiąc zupełnie spokojny rytm granego właśnie utworu.
*
Poprzedniego wieczoru Guido widział brata na łące za miasteczkiem.
Luigi oddychał ciężko, jego ciało stygło i miękło. Źdźbła trawy łaskotały go w łydki, promienie słońca przebijały się przez zamknięte powieki. Otworzył oczy. Dziewczyna, odrzuciwszy do tyłu ciemne włosy, wystawiła do słońca rozchylone, zwilżone lepką śliną wargi. Wyglądała, jakby piła światło. Wciąż siedziała na biodrach chłopaka; rozsznurowany gorset odsłaniał białą, pokrytą meszkiem skórę. Delikatnej roboty koronkowa chusta leżała w trawie tuż obok. Bił od niej słodki zapach kobiecych perfum.
Dziewczyna bez słowa zsunęła się z kochanka, i pochyliwszy się, pocałowała go łapczywie. Luigi na chwilę odpłynął w ciepły, słodki półsen, a kiedy ponownie otworzył oczy, jej już nie było. Uniósł się na łokciach i rozejrzał, po czym znowu opadł na trawę. Błogie zmęczenie oplatało go jak niewidoczna pajęczyna.
– Co ty wyprawiasz? – usłyszał.
Ponownie podniósł głowę. Guido stał tuż przed nim, z kciukami założonymi za szeroki pas. Jego twarz wykrzywiał ni to ironiczny, ni to wściekły grymas.
– A jak myślisz? – mruknął, powoli wstając. Bolały go stawy, jakby cały dzień ciężko pracował w polu. Mimo to był niewypowiedzianie szczęśliwy.
– To nie twoja bella leży w gorączce? – zapytał Guido.
Luigi spojrzał na niego spode łba.
– W jakiej gorączce? – zapytał, pukając się w czoło. – A co tu przed chwilą robiła?
– Przecież to nie była Anna – odparł Guido, marszcząc brwi.
Luigi spojrzał na niego zdziwiony.
– A kto? – zapytał. – Oszalałeś, braciszku. Chyba z zazdrości. Pazzo! – dodał, chichocząc. Guido nie odpowiedział. Mrużąc oczy, wpatrywał się w horyzont.
On widział wyraźnie, że kochanka Luigiego była kobietą z tłumu. Chudą dziewczyną o dziwnym, przeszywającym wzroku.
*
Guiseppina siedzi przy łóżku córki i rozmyśla, przesuwając w palcach paciorki różańca. Jest blada, niestarannie uczesana, a pod jej oczami widnieją sine cienie. Rozsądek podpowiada, że wszystko skończy się dobrze, ale matczyne serce jest trawione niepokojem. Signora widziała już wiele tarantelli, jednak nie rozumie, dlaczego pająk wybrał sobie akurat Annę. Jest zakłopotana i przestraszona, nie podoba jej się myśl o tym, co stanie się z córką następnego dnia, a jednocześnie martwi się co będzie, jeśli stary egzorcyzm nie przyniesie skutku. Boi się, że jedynaczka jest naprawdę chora, że akurat jej trafił się pająk o jadzie, na który nie ma duchowej odtrutki.
Przy tym wszystkim Guiseppina, choć za nic by się do tego nie przyznała, trochę jednak cieszy się na myśl, że jej dom stanie się na chwilę centrum życia Martano, a ona sama będzie najważniejszą gospodynią. Gładzi dłoń Anny i rozważa, jacy kawalerowie, ciekawi egzorcyzmu, zjawią się przy łóżku. Matka oczywiście wie, że dziewczynie podobał się któryś z synów sąsiadów – Guido lub Luigi, nie jest pewna – ale rozważa różne opcje. Nie można zbyt pochopnie wybrać męża dla jedynej córki. Patrząc, jak światło świec gra na twarzy chorej, i mrucząc modlitwy w medytacyjnym rytmie, signora wyobraża sobie Annę w ślubnej sukni, dopasowując do niej to tego, to innego kawalera.
Za oknem chmura na chwilę przesłania słońce. Światło przestaje prześwitywać przez niedomknięte okiennice i niedostatecznie chroniony przed blaskiem pokój przez moment tonie w mroku. Coś delikatnie muska kark Giuseppiny. Jest niewiele gęstsze od powiewu wiatru, a jednak – kobieta czuje to wyraźnie – materialne. Signora odwraca głowę, ale za nią znajduje się tylko pusta ściana. Matka znów spogląda na Annę i wydaje jej się, że twarz córki nabrała trupiego odcienia, a na ledwie widocznej do tej pory rance na piersi żeruje białe robactwo. Giuseppina otwiera usta, ale krzyk nie chce się z nich wydobyć, więc przerażona, tylko mocniej ściska paciorki w dłoniach.
Kiedy znów wychodzi słońce, dziewczyna wygląda zwyczajnie: śpi oddychając równo, jakby za chwilę miała się obudzić.
W końcu do pokoju cicho wchodzi Maria i szeptem namawia singorę, by położyła się spać.
*
Muzyka znowu przyspiesza. Ze strun kalabryjskiej liry płynie deszcz drobnych dźwięków, nuty rozsypują się jak krople zawieszone na pajęczynie. Jasnym jest, że muzycy przenieśli się do słonecznego Neapolu i grają tamtejszy taniec tak, jakby to Martano rozciągało się u stóp Wezuwiusza.
Słysząc to, Anna unosi się na łokciach, opiera dłonie na podłodze, po czym, zgiąwszy nogi w kolanach, dźwiga się i w tej pokracznej pozycji – wsparta i na stopach, i na dłoniach, z twarzą zwróconą ku sufitowi – przesuwa się po podłodze. Jej pajęcze kroki są przy tym idealnie dostosowane do taranteli, a mętny wzrok odzyskuje dawną klarowność. Wstaje i zaczyna tańczyć płynnie i z niespodziewaną gracją, tak różną od niezbornych podrygów sprzed chwili. Wyciąga przy tym ręce przed siebie, próbując objąć powietrze.
– Szuka partnera! – rzuca ktoś. Odpowiadają mu pełne aprobaty pomruki. Guido rzuca okiem na Luigiego, który stoi, patrząc nieprzytomnym wzrokiem w okno. Chłopak nie porusza się. Boi się? Ale przecież są w trakcie tarantelli, przecież teraz wola Anny jest prawem.
*
W noc przed tarantellą Anny Luigi wtulał twarz w zimną pierś matki. Na włosach czuł delikatny dotyk, w uszach szumiał mu uspokajający szept. Rodzicielka kołysała go delikatnie, kojąco.
Odkąd którędyś wyciekało z niego życie, Luigi często widywał się ze zmarłymi. Jego coraz chłodniejsze ciało stawało się miękkie i gąbczaste jak leśne grzyby, a zmysły nastrajały się na płynący z grobów śpiew nocy. Słuchał pieśni matki i dziadka, ukochanej ciotki i utraconej w dzieciństwie siostry.
Anna przychodziła coraz rzadziej, a może po prostu coraz gorzej te wizyty pamiętał. Czas zlewał się i rozpływał, przeszłość mieszała się z teraźniejszością, spływając ze świadomości jak akwarela wystawiona na deszcz. Obecność kochanki była bardziej i bardziej odległa, wspomnienie jej pocałunków oddalało się i nikło, rozchodząc się w świadomości niczym kręgi na wodzie. Nie wiedział już, czy ich spotkania były rzeczywiste, czy tylko wyśnione? A może to wcale nie była Anna, może Anna nie istniała, rzeczywisty był tylko piwniczny oddech grobowców i kości zakopane w miękkiej ziemi?
Luigi spacerował nocą po polach za miasteczkiem, trzymając chłodne ręce kobiet, których twarze coraz bardziej zamazywały się w jego pamięci. Czuł, że gdyby umiał o nich zaśpiewać tak, jak robił to Guido, mógłby się zatrzymać. Wyprostować czas, by znów wskazywał on dwa kierunki, i umieścić siebie w teraźniejszości, między żywymi. Ale Luigi pozostawał niemy, oddalając się od życia cicho, bez protestów i nie znajdując ulgi nawet w szaleństwie.
*
Guido przestaje grać, podchodzi do brata i popycha go lekko na środek izby. Mężczyzna zatacza się wprost w ramiona dziewczyny, która porywa go do tańca, z pasją wczepiając się w ramiona partnera. Potrząsa Luigim jak lalką i zaczynają kręcić się w rytm muzyki, oboje o szalonych, nieprzytomnych oczach. Grajkowie przyspieszają, rytm zaczyna galopować, stopy uderzają o podłogę coraz szybciej, szybciej, Luigi blednie, Anna czerwienieje, jeszcze jedno kółko i jeszcze, i jeszcze, muzyka przyspiesza, chłopak zaczyna dyszeć, ale tarantystka nie puszcza. Aż w końcu rozlega się dziki, kobiecy krzyk i oboje upadają na podłogę.
Muzyka urywa się. Luigi leży nieprzytomny, jego skóra jest biała i pokryta kroplami potu. Anna patrzy na niego wściekłymi oczami, charcząc i szepcząc ciche przekleństwa.
– Nie udało się – szepczą zebrani. – Albo nie ten taniec, albo nie ten partner.
Guido zagryza wargi. Patrzy na brata, który wygląda na bardziej chorego niż ugryziona dziewczyna obok. A potem spogląda w okno i widzi cień chudej postaci w czarnych koronkach.
*
Tuż przed tarantellą Anna unosiła się w powietrzu jak pyłek, pozwalając wydarzeniom przepływać przez siebie bez żadnej ingerencji. Widziała, jak Giuseppina, ubrana w czerń i niepokój, z zaangażowaniem odgrywa jedną z głównych ról w swoim życiu: rolę matki ukąszonej dziewczyny. Signora wiedziała, że na deskach domowego teatru będzie jeszcze matką panny młodej, babcią i być może wdową, a kolejny akt przedstawienia odbędzie się już bez jej udziału.
Anna czuła w sobie włochatą duszę pająka. Dotykała jej i wiedziała, że to nie muzyka ją uleczy. Przed oczami dziewczyny rozwijały się obrazy: ona sama w ślubnej sukni, u boku młodego mężczyzny. U boku Luigiego, u boku Guido. Tańcząca z rozwianym włosem w oliwnym gaju, dzika i wolna. Martwa w blasku świec. Każda przyszłość była tak samo możliwa.
Patrzyła na swoje ciało, wiotkie i bezwładne, ale wciąż pełne życia, zarumienione w dusznej i zatłoczonej izbie. I choć czekała na znak, to wydawało jej się, że czegoś w tym wszystkim brakuje, że coś powinno się zmienić, jeśli muzyka i taniec mają ożywić tę dziewczynę, którą była jeszcze przed kilkoma dniami. Patrzyła na nieobecnego Luigiego i na Guido, który obserwował całą scenę z profesjonalną obojętnością. Żaden z nich nie wyglądał na dobrego partnera do tańca.
*
Nie wiadomo, kiedy Luigi się obudzi. Jego skóra ma szary odcień, jest chłodna i pachnie popiołem. Ludzie w miasteczku szepczą, że może jego też ukąsiła tarantula, a może ugryzła go opętana przez pająka Anna. Guido w to nie wierzy. Stoi przy łóżku brata i nie wiedzieć czemu, czuje się winny. Ma wrażenie, że nieudana tarantella Anny i letarg Luigiego spowodowane są jego własną ucieczką przed pająkiem. Guido zawsze wymykał się życiu, po rybiemu szybki i śliski, schowany w cieniu komponowanych przez siebie pieśni. Lubił opowiadać o innych, patrzeć na ludzi i wyśpiewywać ich historie, powtarzać stare mity i bajania, wysławiać piękno kosmosu w rytmicznych strofach. Wystarczało mu trwanie w pozycji obserwatora, nie lubił wchodzić w nurt świata i mącić go swoimi niepotrzebnymi ruchami.
Teraz ma wrażenie, że przegapił swoją szansę na stanie się zwykłym człowiekiem i że w jakiś sposób to, co odrzucił, mści się na jego bracie. Patrzy na chorego. Wygląda, jakby słońce nigdy nie miało już oświetlać jego twarzy. Guido nie wie, dlaczego nieszczęście dotknęło akurat Luigiego i co z tym wszystkim ma wspólnego Anna, ale czuje żal.
Dochodzi południe, leniwa pora sjesty. Pieśniarz rzuca bratu ostatnie spojrzenie i wychodzi na zewnątrz.
*
Trzy lata wcześniej Guido też wyszedł z domu w samo południe. Nie miał jeszcze trzymającej z dala dziewczęta z dobrych domów reputacji wiecznego kawalera, muzykowaniem zajmował się hobbystycznie, wraz z zespołem kolegów okazjonalnie pomagając tarantystom. Żył po chłopięcemu, z dnia na dzień, pragnąc wiecznie przedłużać letnią beztroskę. Dziewczyny oglądały się za nim dyskretnie, ale muzyk stąpał wysoko ponad zakurzonym brukiem Martano, zasłuchany w piękno świata i w swój własny głos. Gdzie tu miejsce na mężczyznę, na kochankę, na opowieść o Guido i jego życiu?
W porze sjesty słońce niebezpiecznie rozpalało fale powietrza, oddech parzył nawet w głębokim cieniu. Od strony domu Guido po okolicy roznosił się zapach palonego cukru, jego jeszcze wtedy żyjąca matka lubiła bowiem przygotowywać desery z dodatkiem karmelu.
Pająka zauważył kątem oka chwilę przed tym, jak zwierzę zbliżyło się do jego ramienia. Wypełzłszy z cienia, tarantula szła po nagrzanym gzymsie. Guido obserwował ją, zdziwiony. Poczuł łaskotanie na skórze, zapach karmelu stał się mocniejszy. Śpiewak zamknął oczy. Miał wrażenie, że owiewa go słodki oddech, że czyjś cień przesłonił mu słoneczną tarczę. Miękkie palce musnęły skórę na jego szyi. Chłopak wziął głęboki, pełen wyczekiwania oddech, napiął wszystkie mięśnie, jednocześnie chcąc i nie chcąc ulec tej chwili. Grał już dla tylu ukąszonych, że nie mógł nie wiedzieć, że właśnie kończyło się dotychczasowe życie. Ugryzienie tarantuli, uświęcony rytuał dla tych, którym trudno jest przejść na kolejny etap egzystencji. Pająk nikogo nie nawiedzał bez powodu.
Guido zmrużył oczy, patrząc na cień kobiety, pod postacią której ukazało mu się zwierzę. Czy zawsze staje się na tę uroczystą chwilę człowiekiem, czy też to tylko rozgrzana upałem, chłopięca wyobraźnia? Ciało zamarło w oczekiwaniu na pajęczy pocałunek, ale umysł muzyka pracował gorączkowo. Obawiał się zmian, które miała przynieść mu pajęcza metamorfoza, miał wrażenie, że da mu ona tylko pustkę i martwotę. Widział własne ciało targane konwulsjami w pachnące karmelem upalne popołudnie.
Nagle zaczął panicznie bać się śmierci.
Szybkim gestem strząsnął z ramienia tarantulę.
*
Guido czeka na nią na łące za miasteczkiem. Wie, że przyjdzie, to po niego tutaj wróciła.
Muzyk czuje zapach karmelu i nie odwraca się, tylko oddycha głębiej. Wydaje mu się, że kobieta przyniosła ze sobą jakiś zbawienny chłód, kroplę wody w gęstym, letnim upale.
– Uciekłeś mi – mówi łagodnie. Jej głos jest niski i szeleszczący. Guido zastanawia się, jak ona naprawdę wygląda. Czy to, na co patrzy, to rzeczywistość?
Jakby czytając w jego myślach, kobieta bierze dłoń chłopaka i przykłada do swojej szyi. Guido widzi, że dotyka gładkiej skóry, ale pod palcami czuje gęstą, chłodną szczecinę. Szybko cofa rękę.
– Czego chcesz od Luigiego? – pyta szorstko. – Nie wystarczy ci Anna?
Odpowiedzią jest uśmiech. Kobieta poprawia pajęczą koronkę zakrywającą włosy, materiał szeleści cicho.
– Anna to zupełnie inna historia. A Luigi… jakiś czas temu poprosiłam młodego mężczyznę do tańca. Odmówił mi.
Muska dłonią odsłonięty obojczyk chłopaka, chłodny dotyk koi rozgrzaną skórę. Oddech kobiety pachnie ciepłą słodyczą, jej oczy są czarne jak stawy w leśnej gęstwinie. Guido czuje, że przechodzi go dreszcz.
– Zabijasz mojego brata zamiast mnie? Kłamiesz. Próbujesz mnie zwieść – odpowiada twardo.
Znów uśmiech. Łagodny i drapieżny zarazem.
– Nie umiem kłamać – mówi.
– A dlaczego ktoś koniecznie musi umrzeć? I dlaczego ja?
– Ty mi powiedz. Przecież wcale nie trzeba umierać.
– Mam wybór?
– Oczywiście. Tylko musisz go wreszcie dokonać. Od trzech lat próbujesz tego uniknąć. Możesz zejść na ziemię, możesz odejść. A jeśli chcesz, możesz też wzbić się ponad świat i grać tylko dla mnie. Lubię twoją muzykę, więc czemu nie?
Jej wzrok jest spokojny i nieprzenikniony, wypolerowany, ciemny kamień odbijający ciepłe światło słońca. Guido przez chwilę milczy. Wie, że ona ma rację. Z trudem odrywa oczy od pajęczycy, siada i bierze w dłonie lirę. Wygrywa kilka akordów, po czym pyta w zamyśleniu:
– Co mam zrobić?
– Graj. – Brzmi odpowiedź. – Zagraj to tak, jak powinieneś.
*
Ulicami Martano maszerują ludzie-pająki. Jak co roku wezwani przez swoje zwierzęce wcielenia, których cząstka pozostanie w nich już do końca życia, pielgrzymują na Galatinę, by w opętańczych podrygach wykrzykiwać modlitwy do św. Pawła. Odziani w wybrane podczas egzorcyzmu kolory lub w łachmany potargane podczas wielodniowej wędrówki, samotni lub z opiekunami, wnoszą do miasteczka szaleństwo pajęczego tańca. Ktoś położył się na plecach i porusza się, odpychając nogami, jasny kaftan szoruje o szorstki bruk; ktoś wybucha płaczem, idąc na kolanach i wznosząc do nieba dłonie i oczy; ktoś zanosi się histerycznym śmiechem, skacząc jak sterowana sznurkami kukła i zaczepiając niewzruszonych tym widokiem mieszkańców; ktoś idzie powoli, patrząc w jeden punkt i odbijając się od ścian i ludzi, jakby znajdował się w somnambulicznym transie. Każdy nuci w myślach własną tarantellę.
Anna posuwa się do przodu tanecznym krokiem, kołysząc ciałem tak, że szeroka spódnica okręca się wokół nóg raz z jednej, raz z drugiej strony. Niedawno wstała z połogu i krew wciąż wsiąka w bieliznę pod sukienką, ale dziewczyna dołączyła do pielgrzymki, wzywana przez tkwiącą w niej resztkę pajęczej duszy. Z tyłu idzie Giuseppina, niosąc zawiniątko ze śpiącym noworodkiem. Nigdy jeszcze nie była na Galatinie, ale to nie pielgrzymka do słynnego kościoła zaprząta jej myśli, a ciepła istotka, którą tuli w ramionach. Signora spogląda w niebo i w myślach poleca wnuczkę opiece świętego, który, jeśli w ogóle, jako jedyny obserwuje z góry posuwający się do w stronę sanktuarium korowód.
Odkąd znikł Guido, nikt już nie patrzy na tarantystów z wysokości drzewa.