- Opowiadanie: Camille - Nie drażnij smoka

Nie drażnij smoka

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Nie drażnij smoka

Z całym szacunkiem dla mistrza Tolkiena.

 

Nie podobał mi się jego ton. Był zbyt pewny siebie i do tego okropnie pretensjonalnie przeciągał głoski.

– Taka ładna kobieta przed trzydziestką, ale wygląda bardzo młodo… Drobna, szczupła, długie czarne włosy…? – wciąż nie dawał za wygraną.

– Nikogo takiego nie widziałem – odparłem, poniekąd zgodnie z prawdą i uśmiechnąłem się do swoich myśli. Od początku miałem rację. Wiedziałem, że to nie mógł być jej naturalny kolor. Taki rudy rzadko idzie w parze z ciemnymi orzechowymi oczami.

– Jest pan pewien? – gestem dał do zrozumienia, że jest skłonny zapłacić za informacje. Jego zachowanie i ubiór sugerowały, że niemałe zresztą pieniądze.

– Jestem najzupełniej pewien.

 

* * *

 

Wprowadziła się wczesną wiosną, wraz z pierwszymi cieplejszymi promieniami słońca. Co naiwniejsi mogliby pomyśleć, że wniesie też w nudną egzystencję starej kamieniczki tchnienie życia i wiosennej radości. Sam tak myślałem, gdy zobaczyłem ją po raz pierwszy, taszczącą ogromne kartonowe pudło wprost do drzwi naprzeciwko mojego mieszkania.

Była drobna, szczupła, blada i cholernie ładna. Krótkie sprężynki rdzawych włosów niesfornie wpadały jej do ciemnych oczu. Jasne, obcisłe spodnie i zwiewna bluzeczka podkreślające nienaganną figurę nieszczególnie nadawały się do dźwigania zakurzonych pudeł, ale jakoś ani jej, ani mi to w tamtej chwili specjalnie nie przeszkadzało. Miała w sobie coś, co niezwłocznie przywoływało z mojej pamięci wspomnienia spacerów paryskimi uliczkami, jakąś dziwną, uroczą aurę małej Francuzeczki. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie odezwać się w jej rodzimym języku, ale ostatecznie zrezygnowałem. Skoro zamierza mieszkać tutaj, powinna gadać po naszemu.

– Może pomóc pani z tymi kartonami?

– Jeśli to nie żaden problem, byłabym bardzo wdzięczna – odparła bez cienia żadnego obcego akcentu czy problemów z wymową naszych dziwacznych głosek.

W duchu dziękowałem sobie, że nie zrobiłem z siebie idioty i nie wyskoczyłem z tym francuskim. Uśmiechnąłem się grzecznie. Odpowiedziała tym samym, a ja nagle, ni stąd ni zowąd zacząłem się zastanawiać, ile może mieć lat. Bo choć nie dałbym jej więcej niż dwadzieścia, jej oczy zdawały się widzieć już wiele, może nawet zbyt wiele. Jakby miała za sobą ze dwa stulecia, a nie dwie dekady.

Wnieśliśmy na górę wszystkie pudła (a było tego znacznie mniej, niż się spodziewałem). Zasapałem się okropnie, ale po niej dziwnie nie było widać zmęczenia. Pomyślałem, że z moją kondycją nie jest najlepiej, skoro wysiadam w obliczu zadań niemal nie zostawiających śladów na kobiecie. Chociaż, może oszukiwała i nosiła same kartony wypełnione poduszkami, dla mnie zostawiając co bardziej konkretne ciężary? Przez cały ten czas wymieniliśmy zaledwie kilka zdawkowych uwag o pogodzie i innych bzdurach. Kiedy już wszystko znalazło się w mieszkaniu, uśmiechnęła się, podziękowała grzecznie i… zamknęła za sobą drzwi. Żadnego: Kaśka jestem, tak w ogóle, może byś wpadł na kawę? Żadnej herbatki w ramach podziękowania, żadnej prośby o oprowadzenie po okolicy, żadnego imienia, nic. Dłuższą chwilę gapiłem się z niedowierzaniem w ciężkie drzwi. Normalnie, jakby właśnie wymierzyła mi policzek.

Cóż, lata już nie te, siwa głowa – zachichotał złośliwie mój diabeł stróż. Przesadzał. Nie było ze mną jeszcze tak źle. Osobiście uważam, że lekko przyprószone siwizną włosy dodają mi uroku i wcale mnie nie postarzają. Zresztą, co to za wiek, dopiero skończyłem czterdzieści lat. A na kogo teraz lecą panienki, jeśli nie na dojrzałych, stabilnych emocjonalnie i finansowo mężczyzn? Uniosłem brwi, lekko zniesmaczony całą sytuacją i wróciłem do swojego mieszkania. No bo co innego miałem niby zrobić?

 

* * *

 

Tej nocy bardzo długo nie mogłem zasnąć. Bynajmniej nie dlatego, że przybycie dziewczyny wywołało we mnie jakieś ogromne emocje. Najzwyczajniej w świecie nie mogłem zasnąć z powodu hałasu.

No, może hałasu to za dużo powiedziane, muzyki słuchała całkiem niezłej, ale w środku nocy, przy takim natężeniu dźwięków nawet Chopin wydawałby się gorszy od bandy walczących ze sobą kotów, jeśli dodać do tego zmęczenie i frustrującą chęć zaśnięcia.

Przewracałem się z boku na bok, ćwicząc cierpliwość. Prawdopodobnie już dawno zwróciłbym jej uwagę, gdybym nie miał dziwnego wrażenia, że zatrzasnęłaby mi drzwi przed nosem bez zbytniego zainteresowania powodem tak późnej wizyty.

Wreszcie, gdzieś koło drugiej czy trzeciej nie wytrzymała stara Nowakowa. Człapanie jej przedpotopowych kapci rozległo się na klatce schodowej, potem ostre, stanowcze pukanie do drzwi, jakieś niewyraźne słowa i nagle wszystko umilkło. Oszałamiająca cisza nieprzyjemnie zahuczała mi w uszach. Znów dało się słyszeć człapanie Nowakowej, tym razem głośniejsze. Za starą zamknęły się drzwi i przez chwilę było zupełnie cicho. Już prawie-prawie docierałem do rozkosznej granicy między snem i rzeczywistością, kiedy brutalnie dobudziło mnie donośne trzaśnięcie drzwi. Przez kilkanaście sekund słychać było dudnienie kroków na schodach wymieszane z czymś, co brzmiało jak dokładnie ta sama muzyka, co przed chwilą, tyle że tym razem sącząca się ze słuchawek przenośnego odtwarzacza. Skrzypnęły stare drzwi wejściowe i wszystko ucichło tak nagle, jak się pojawiło.

To nam się trafiła zbuntowana nastolatka – zdążyłem jeszcze pomyśleć i zasnąłem, zanim dotarła do mnie absurdalność zestawienia tego stwierdzenia z wyglądem kobiety.

 

* * *

 

Dłuższą chwilę gapiłem się w sufit, usiłując skoncentrować myśli na tym, co docierało do moich uszu. Etiuda Rewolucyjna, jak nic. I to dokładnie za ścianą mojej sypialni.

Przetarłem oczy i przeciągnąłem się leniwie, próbując zatrzymać lawinę myśli. Denerwowała mnie ta dziewczyna. Denerwowała mnie, i nawet nie bardzo wiedziałem, dlaczego. Tym razem bynajmniej nie z powodu hałasu, nie brzmiało to już jak głośniki na najwyższych obrotach. Oczyma wyobraźni dokładnie widziałem płynące wraz z muzyką blade palce dziewczyny. Tyle tylko, że nie przypominałem sobie taszczenia na trzecie piętro żadnego morderczo ciężkiego instrumentu. Denerwowała mnie coraz bardziej.

Była inna. Niepoukładana. Wszystko było w niej sprzeczne. Słodka Francuzeczka bez akcentu trzaskająca drzwiami przed nosem pomocnym sąsiadom. Mocne gitary i nocne wycieczki obok poranków z Chopinem. Jednocześnie za stara i za młoda do swojego wizerunku. I w dodatku pojawiła się tak nagle, nie wiadomo skąd i dlaczego.

Chrzanić to – pomyślałem, gdy mój diabeł stróż mruknął, że to tylko moje urażone ego kręci nosem.

 

Szybki prysznic, gorąca kawa i miarowy, cichutki szum komputera. Codzienną mordęgę czas zacząć. Znów niemal przez godzinę bezproduktywnie gapiłem się w ekran, a w tym czasie za ścianą Chopin płynnie przeszedł w Beethovena. Czas uciekał, umowa była podpisana, wydawca co jakiś czas dzwonił, niby ot tak, żeby pogadać, ale za każdym razem zdawał się być coraz bardziej zaniepokojony moją niemocą twórczą. Fabuła nie drgnęła od miesiąca.

Po kolejnej godzinie złapałem się na kontemplowaniu w pamięci niesfornych rudych loczków. Było w niej coś dziwnego. Zupełnie, jakby ukrywała jakąś mroczną tajemnicę. Może była wampirem? Albo elfem? Może córką samego Szatana? Nie, lepiej, żeby była jego kochanką…

Diabeł stróż zrzucił ciężki egzemplarz Tolkiena z pobliskiej półki i przywalił mi nim ostro w łeb. Miał rację. Powinienem był się zabrać za coś normalnego, jakieś romanse, kryminały czy inną cholerę. Sprawdzone gatunki, dobrze prosperujące, obiecujące porządne zarobki i sławę niemal od ręki. A i uznanie oraz szacunek braci po piórze jakiś by się znalazł w zestawie. Ale nie, musiałem się uprzeć na tę fantastykę. I jedyne, co mnie spotykało za cały trud pracy, to sąsiadki szepczące na chodniku: „Patrzy pani, to ten od tych potworów i diabłów, co to ksiądz o nim mówił na ambonie zeszłej niedzieli”.

Nagle zdałem sobie sprawę, że muzyka umilkła. Pełna napięcia cisza ciągnęła się w nieskończoność, a ja jak zahipnotyzowany nasłuchiwałem najlżejszego szelestu za ścianą. I nagle znów świat zaczął się kręcić. Z głośników dziwacznej sąsiadki popłynęła jakaś rockowa balladka.

 

* * *

 

Szybko nauczyłem się jej muzycznego rozkładu dnia na pamięć. Chyba cała kamienica się go zdążyła nauczyć. Chopin rozbrzmiewał rankiem, kilka minut po siódmej. Po ósmej ustępował miejsca Beethovenowi, a ten po kilkudziesięciu minutach zmieniał się w coś, czego już moje bezczelne, ignoranckie uszy nie rozpoznawały – wyjątkowo smętną, nastrojową melodię, która niezmiennie stawiała mi przed oczami obraz zimnej tafli jeziora i odbijającego się w niej bladego księżyca w pełni. I o ile poszczególne utwory dawnych mistrzów zmieniały się na przestrzeni mijających dni, ta jedna melodia rozbrzmiewała codziennie, niezmiennie, o tej samej porze. Później przychodził czas na brzmienia coraz mocniejsze, których także do tej pory nie znałem. Zwykle gitarowe kompozycje bez słów lub z tekstami w dziwacznych językach, co do których czasem miewałem wątpliwości, czy w ogóle naprawdę istnieją. Żadnej klasyki, żadnego cywilizowanego języka, tylko jakieś narzecza nie wiedzieć z jakich zapomnianych kontynentów.

Muzyka milkła wraz z nastaniem niepisanej ciszy nocnej. Znaczy, milkła w mieszkaniu, ale nie wokół dziewczyny. W jej otoczeniu nigdy nie panowała cisza. Po chwili na klatce rozlegały się kroki wymieszane z kolejnym utworem z płyty, przy której zastało ją bicie zegara. Znikała co noc i nigdy jeszcze nie udało mi się przyłapać jej powracającej do domu, choć nieraz już zasypiałem tuż przed świtem z głową na biurku i palcami bezwiednie gładzącymi klawiaturę przez sen.

Bo też i nagle miałem o czym pisać. Po kilku dniach wypędzania rudych loków z myśli, po prostu się poddałem. Tuż za ścianą miałem bohaterkę idealną, kobietę, o której nikt niczego nie wie, na swój sposób dziwną, ekscentryczną odrobinę, kobietę o podwójnym najpewniej życiu, znikającą co noc i powracającą bezszelestnie rano, kobietę, która nie rozmawiała z nikim i u której nikt nie bywał. Zupełnie samą i zupełnie zdającą się na tę samotność nie zwracać uwagi. Kobietę fascynującą. Materiał idealny, bo spekulować i snuć najwymyślniejsze teorie mogłem do woli. I każda kolejna teoria wydawała mi się równie prawdopodobna.

Najbardziej podobały mi się te z wampirem, skrytobójczynią, kapłanką jakiegoś mrocznego kultu. I choć mój diabeł stróż stukał się w głowę i nieustanie chichocząc podsuwał mi obrazki z cholernie kuszących tego kultu obrzędów, podświadomie wiedziałem, że to ja będę się śmiał ostatni. Historie, które obudziła w mojej wyobraźni ta bezimienna dziewczyna, warte były fortunę i miejsce na szczycie listy bestsellerów.

 

* * *

 

Codzienna kompozycja brzmiała tego dnia zupełnie inaczej, znacznie bardziej emocjonalnie, jakby rozpaczliwie. Byłem już niemal pewien, że dziewczyna jakimś cudem posiada w mieszkaniu fortepian. Zamknąłem oczy i rozsiadłem się wygodniej w fotelu. Nie było rady, przedziwna melodia nigdy nie pozwalała mi się skupić i choćbym był w trakcie zadawania śmiertelnego ciosu rękami mojej bohaterki, musiałem zrobić sobie przerwę i zwyczajnie przeczekać.

Niemal natychmiast do moich myśli wdarło się otulone blaskiem księżyca jezioro. Ale tym razem było jakieś inne, bardziej niespokojne. I nie tak puste, jak do tej pory. Widziałem ich dokładnie, zbyt dokładnie nawet i podejrzewałem, że to sprawka mojego wrednego diabła stróża. To była ona, dokładnie ta sama dziewczyna, tak samo blada i ulotna, zwiewna i kusząca, tyle że w żaden sposób nie przypominała już Francuzki. Tym razem była jak Pani Jeziora, jak nimfa okryta jedynie szalem ciemnych jak noc włosów. Nie, to nie mogła być jedna z wrednych, acz cholernie smakowitych wizji zsyłanych mi regularnie przez diabła stróża. W nich dziewczyna zawsze była moja. A tutaj… Koleś też na śmiertelnika nie wyglądał. Jasne włoski, szare oczka, smukły, ale silny, jak jakiś elf. Bezwiednie pokręciłem głową, czując lekkie ukłucie zazdrości. Tak, to był idealny mężczyzna dla takiej kobiety. Równie nierealny, jak ona sama.

Pal licho diabła stróża – pomyślałem. Nawet pomimo blond wyrostka i żadnego z mojej strony udziału wizja zaczynała mi się podobać.

I wtedy elf nagle zniknął. Wyparował. Chwilę w powietrzu i melodii drgało jakieś napięcie, po czym wszystko diabli wzięli. Dźwięki umilkły nagle, niespodziewanie, zostawiając niedosyt, choć nauczony poprzednimi dniami wiedziałem, że ta przedziwna muzyczna wizja powinna trwać jeszcze kilka minut.

Za ścianą panowała martwa cisza. Jak nigdy. Cisza, która przedłużała się niemiłosiernie. Czułem się dziwnie nieswojo, tak dalece przywykłem do zwyczajów tajemniczej sąsiadki, że nagłe milczenie wydało mi się, jeśli nawet nie podejrzane, to co najmniej niepokojące. Już zacząłem się niedorzecznie zastanawiać, czy nie pójść i nie sprawdzić, czy coś się nie stało, kiedy z głośników za ścianą gruchnęły ostre gitary.

 

Do dzisiaj nie wiem, jakim cudem znalazłem się pod jej drzwiami. Nie mam pojęcia, co mnie podkusiło, żeby zapukać. I tym bardziej nie wiedziałem, co należało powiedzieć, kiedy otworzy. Odetchnąłem głęboko, spychając gdzieś wgłąb świadomości diabła stróża, który otwarcie mnie wyśmiewał. I zamiast uciekać, gdzie pieprz rośnie, sterczałem pod tymi drzwiami, zastanawiając się, co powiedzieć.

Ze zdumieniem rozpoznałem płynące zza drzwi zawodzenie mrocznego fińskiego wokalisty. Po raz pierwszy odkąd się wprowadziła, usłyszałem coś w języku, o którym miałem choć szczątkowe pojęcie. Ot, takie lingwistyczne zboczenie z czasów liceum.

Otworzyła wreszcie, obrzucając mnie lekko nieprzytomnym wzrokiem. Oczy miała napuchnięte i zaczerwienione. Wyczekująca cisza robiła się nie do wytrzymania.

– Całkiem niezła płyta – palnąłem nie wiedzieć czemu po fińsku, trochę niedokładnie akcentując poszczególne słowa. Mój diabeł stróż o mało nie udusił się ze śmiechu.

Zmarszczyła brwi i spojrzała na mnie, jak na ostatniego dziwaka.

– Przepraszam, nie mówię po fińsku – odparła i wykonała gest, jakby chciała zamknąć drzwi.

Nie mam pojęcia, jakim cudem moja stopa znalazła się pomiędzy futryną i drzwiami. Momentalnie tego pożałowałem. Oczyma wyobraźni już widziałem funkcjonariuszy w niebieskich mundurach, oskarżających mnie o napad, zresztą zapewne o podtekście seksualnym.

– Po jaką cholerę słuchasz muzyki w języku, którego nie rozumiesz? – wyrwało mi się, nawet bez dbałości o formy grzecznościowe, choć nie było to oskarżenie, tylko wyraz bezbrzeżnego zdumienia.

Mój diabeł stróż tym razem ostro przegiął pałę. Nie wiem, do czego zmierzał, ale obaj zachowywaliśmy się skandalicznie.

– Właśnie dlatego – odparła spokojnie – Bo jej nie rozumiem. Tak jest łatwiej.

I zatrzasnęła drzwi, korzystając z mojego chwilowego zmieszania.

 

* * *

 

Nie dawała mi spokoju. Teorie o wampirach ustąpiły miejsca biednemu dziecku skrzywdzonemu przez życie. Zamykałem oczy i widziałem ją jak ćpa, jak wymyka się z domu, by sprzedawać się za kawałek chleba… Wszystko to było dość niedorzeczne, a jednak w żaden sposób nie dało się wykluczyć.

Utkwiłem wzrok w ciemnych chmurach za oknem. Nie miałem wątpliwości – odbijało mi do reszty. Wpakowałem się po uszy w dziwną tajemnicę jakiejś dziwnej dziewczyny. „W dodatku tylko dlatego, że jest ładna i nie rozkłada przed tobą nóg” – podpowiedział diabeł stróż. Ofuknąłem go dla formalności, ale mimo wszystko trochę się zasępiłem. Wszystko to było jakieś dziwne, bardzo dziwne. I chociaż trochę sobą gardziłem z powodu tej głupkowatej fascynacji, wiedziałem, że nie spocznę, dopóki nie dowiem się wszystkiego. „I dopóki jej nie przelecisz” – zachichotał diabeł stróż, umykając przed lecącym w jego stronę Tolkienem.

 

* * *

 

Noce wciąż były chłodne. Wzdrygnąłem się, przeklinając swoje świetne pomysły i żałując, że nie zabrałem ze sobą ciepłej kurtki. Teoretycznie jeszcze mogłem się wycofać. Teoretycznie. Praktyka wyglądała jednak trochę inaczej. Dobrze wiedziałem, że nie ma już dla mnie odwrotu.

Przez otwarte okno nad moją głową płynęły ostatnie przed ciszą nocną słowa w kolejnym północnym języku. Niecierpliwie odliczałem minuty do dziesiątej, obserwując przechodniów i starając się nie myśleć o tym, co mnie czekało.

Wreszcie zegar wybił swoje, płyta umilkła, trzasnęły jedne drzwi, drugie… Dziewczyna przemknęła chodnikiem obok mnie. Zgasiłem papierosa i utkwiłem wzrok w jej oddalających się plecach. Wyglądała przeciętnie. Zbyt przeciętnie, jak na nią. Zwykłe jeansy i szeroka ciepła bluza raczej nie pasowały mi do prostytucji. Jedną hipotezę miałem z głowy. Więc co, jednak narkotyki? Na skrytobójczynię też mi raczej nie wyglądała, ale powiedzmy sobie szczerze – jakie ja miałem pojęcie o skrytobójczyniach?

Odczekałem, aż oddali się na bezpieczną odległość i ruszyłem za nią. Powoli, niespiesznie, ale tak, by nie stracić jej z oczu. Detektywem też nie byłem, ale instynktownie czułem, że pozory należy zachować. Byłem pewien, że jeśli dziewczyna mnie zauważy, nie nabierze się na moje marne aktorstwo, ale cóż, zawsze to kulturalniej, niż wrzasnąć: „Poczekaj, chcę wiedzieć, co robisz nocami!”.

Póki co, nie trudno było dotrzymać jej kroku. Nie kluczyła, szła prostą drogą, pomiędzy nadgryzionymi przez czas kamieniczkami, szybkim krokiem przemierzyła rynek, na chwilę rozpłynęła się w cieniu zabytkowego kościoła, ale nie zdążyłem się zaniepokoić, gdy już wynurzyła się w świetle latarni po drugiej stronie budowli. Przyspieszyłem kroku, starając się uciąć spekulacje wewnątrz własnej głowy i skupić się na drodze, ale wszechobecna cisza powoli zasypiającego miasta brutalnie wdzierała się do moich myśli i robiła wśród nich niesamowity bałagan. Zacząłem żałować, że odtwarzacz mp3 zostawiłem na biurku. Odpowiednio chwytliwa muzyka skutecznie potrafi wyłączyć myślenie. Nagle przyszło mi do głowy, że właśnie przez przypadek mogłem odkryć tajemnicę niekończących się dźwięków rozbrzmiewających wokół dziewczyny. Mogły być przecież swoistą barierą ochronną, kilometrowej grubości warstwą trzykrotnie poświęconego granitu, który jak przed egipską klątwą, miał chronić przed jakimiś myślami czy wspomnieniami. Nie wiedziałem, dlaczego, ale zrobiło mi się jej dziwnie żal.

Tymczasem dziewczyna niespodziewanie skręciła w wąską, boczną uliczkę. Zakląłem cicho, wiedząc, że może mi umknąć na dobre i puściłem się biegiem, potrącając po drodze jakiegoś podchmielonego staruszka. Zwolniłem dopiero kilka kroków przed zakrętem, odetchnąłem głęboko i dałem nurka w wąską uliczkę.

Wszystko stało się zbyt szybko, bym zdążył zarejestrować jakikolwiek ruch. Nagle znalazłem się przyparty do muru, w dosłownym sensie, co gorsza, unieruchomiony zaskoczeniem i strachem kiełkującym na myśl, że coś ostrego i lodowatego spoczywa na moim gardle.

Skrytobójczyni – pomyślałem mimo wszystko – Albo wampir.

Tak, najbardziej przypominała wtedy wampira. Blada, rozwścieczona, z jakimś szaleństwem w ciemnych oczach, nieludzką szybkością i aurą grozy, a mimo to wciąż kusząca. Może nawet dzięki temu jeszcze bardziej kusząca.

– Czego chcesz? – warknęła, zwiększając nacisk na moją niebezpiecznie pulsującą tętnicę – Powiedz mu, że…

Nagle dotarło do niej, co widzi. Obserwowałem, jak przez jej twarz przebiega cień zdumienia, potem niezrozumienia, zmieszania, dziwnego smutku.

– Znowu ty… – syknęła cicho, nie cofając ostrza – Trzymaj się ode mnie z daleka. Tak będzie bezpieczniej.

I już jej nie było.

 

* * *

 

Ostrożnie potarłem dłonią skórę na szyi. Dłonią, która, jak się okazało, drżała niemal tak, jak moje kolana. Chyba nie na moje nerwy takie akcje. Mimo to wiedziałem, co muszę zrobić. Puściłem się biegiem.

Dobrze wiedziałem, że zdawała sobie sprawę z mojej obecności. Ale tym razem nie reagowała. Szła dalej, spokojnie, jakby nigdy nic, pomiędzy powoli rzednącymi budynkami. Na skraju największego i zarazem otoczonego najgorszą sławą parku miejskiego zwolniła, wyglądała teraz, jakby wybrała się na wieczorny spacer. Włóczyłem się za nią chyba z godzinę mrocznymi alejkami, coraz bardziej zmarznięty i przytłoczony niesamowitą ciszą. Wreszcie usiadła na ławce na wzgórzu, z którego rozciągał się widok na sporą część miasta. Podkuliła nogi i oparła głowę na kolanach.

Nawet nie zauważyłem, kiedy znalazłem się obok niej. Milczeliśmy zgodnie, leniwie wpatrując się w światełka okien i samochodów migające w oddali.

– Dlaczego? – zapytała w końcu, kiedy przemarzłem już do granic możliwości.

Dziwnym trafem odpowiedź wydała mi się banalnie prosta.

– Chcę wiedzieć – odparłem, nie odrywając wzroku od migoczącej reklamy najbliższego centrum handlowego.

Lakoniczna odpowiedź zdawała się jej wystarczyć. Znów siedzieliśmy dłuższą chwilę w milczeniu. W głowie miałem dziwną pustkę, żadnych myśli, żadnych pytań, tylko cisza i przedziwna świadomość, że znajduję się blisko jakiejś potężnej tajemnicy. Z nieznacznym opóźnieniem dotarło do mnie, że dziewczyna szepcze coś, niby to do mnie, niby do siebie. Wsłuchałem się uważniej.

– Nie drażnij śpiącego smoka… Nie dźgaj go ołówkiem prosto w oko…

Bredziła, czy co? A może sypnęła mi tu z rękawa starymi chińskimi przysłowiami? Chyba, że jest w tym jakiś głębszy sens…

– Lepiej będzie, jeśli zachowasz dystans – a jednak mówiła do mnie – Nie ma sensu ryzykować… Nie igraj z siłami, których nie jesteś w stanie pojąć…

Przesłanie było oczywiste. Ostrzegała mnie. Ale przed czym? Przed sobą? Przed czyś, co ją prześladowało? Przyszedłem po odpowiedzi, a zamiast tego dostałem tylko milion następnych pytań. Ale nie zamierzałem się poddawać. Nie teraz.

– Jestem Andrzej – po dłuższej chwili zastanowienia uznałem, że wypada się wreszcie przedstawić. W końcu to jakiś początek, a odpowiedzi może przyjdą z czasem.

Uśmiechnęła się trochę zrezygnowana, jakby miała przed oczami kilka potencjalnych ścieżek mojego losu i jakbym właśnie wybrał tę najgorszą.

– Miło było cię poznać, Andrzeju – powiedziała, wstając i rozpłynęła się w ciemności.

 

* * *

 

Tego ranka Chopin był jakby wściekły. Obudziłem się z koszmarnym bólem głowy, przeklinając wszelki istniejący alkohol. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że przecież niczego nie piłem, że to nie kac, ale wydarzenia poprzedniej nocy.

Usiadłem na łóżku i przetarłem oczy, próbując zmusić ściany do pozostania na swoich miejscach. Diabeł stróż od jakiegoś czasu szeptał, że odbiło mi doszczętnie, a ja jakoś nie miałem siły się z nim kłócić. Bo jak niby wytłumaczyć nierealne nocne wyprawy, zabawy w detektywa i wysnuwanie podejrzeń o wampiryzm wobec sąsiadki? A już łażenie za nią krok w krok, jak zboczeniec wybierający ofiarę? „Chcicą” – zarechotał mój diabeł stróż. Z braku sił na konkretniejszą reakcję tylko przewróciłem oczami. Wyjątkowo zboczonego diabła stróża mi przydzielili.

Prawdopodobnie zbyt zafascynowałem się wymyśloną przez siebie postacią i teraz mi odbija – pomyślałem i znów zatęskniłem za mainstreamem. Tam co najwyżej mógłbym sąsiadów oskarżać o zdrady i morderstwa, a nie wysysanie krwi…

Oszalały Chopin okazał się zabójczy dla mojej głowy. Czym prędzej wymknąłem się z domu.

 

* * *

 

Ich głosy dało się słyszeć już na parterze. Facet mówił z idealnym brytyjskim akcentem, jej angielski był znacznie bardziej czysty, niemal jak u dziennikarzy na BBC, miejscami tylko lekko odchodził w kierunku podlondyńskich zawirowań akcentowych. Zauważyłem, bo mam lekkiego świra na punkcie tropienia akcentów…

Wtaszczyłem dwie ogromne torby z supermarketu na piętro i ustawiłem pod swoimi drzwiami, przetrząsając kieszenie w poszukiwaniu kluczy. W pierwszej chwili pomyślałem, że to jej brat, tak podobną miał barwę włosów. Ale rysy twarzy i intensywnie niebieskie oczy jakoś mi się gryzły z postacią sąsiadki. To, co uderzyło mnie w niej, to głębokie przerażenie wymalowane na twarzy.

– Wszystko w porządku? – zapytałem, mając nadzieję, że facet nie rozumie po naszemu. W ten sposób miała okazję z grzecznym sąsiedzkim uśmiechem poprosić o wezwanie policji, Interpolu czy czego tam jeszcze. Niby koleś nie wyglądał na niebezpiecznego, owszem, był dobrze zbudowany, ale broni żadnej nie zauważyłem. Tyle że to przerażenie na jej twarzy… W myślach palnąłem się Tolkienem w głowę. Za dużo oglądam tandetnych amerykańskich filmów, naprawdę.

– Nigdy nic nie było w porządku – powiedziała z dokładnie takim obłudnym uśmiechem, jakiego się spodziewałem. Jakaś część mnie zaczęła się ekscytować, dopasowując do sytuacji scenariusze filmów akcji – Ale proszę sobie nie zawracać głowy, wszystko jest pod kontrolą. Naprawdę – dodała z naciskiem.

Przyjrzałem się kolesiowi krytycznie. Cóż, trzeba przyznać, żądzy mordu nie miał wymalowanej na twarzy. Trochę mnie rozczarował. Wyciągnąłem wreszcie klucze z kieszeni i otworzyłem drzwi.

– Come on in, Freddie – usłyszałem jeszcze, zanim wrota do hermetycznie zamkniętego świata mojej sąsiadki po raz kolejny się zatrzasnęły.

 

* * *

 

Przybycie tajemniczego Freddiego miało przynajmniej jedną dobrą stronę. Ból głowy zelżał, niepodsycany przez niekończącą się muzykę. Ale z drugiej strony, cholernie obco czułem się we własnym domu z tą niespotykaną od tygodni ciszą.

Rozsiadłem się przed komputerem z zamiarem dokończenia rozdziału, ale jedyne, o czym mogłem myśleć, to rudy Anglik w kurtce z jakiejś dziwnej skóry. Kim był? Bratem? Kochankiem? Alfonsem? Dealerem? „Andrzejek jest zazdrosny!” – szalał z radości mój diabeł stróż, ale bylem tak zaaferowany, że nawet nie przyszło mi do głowy cisnąć w niego Tolkienem.

 

* * *

 

Unosiłem się w powietrzu. A raczej – moja świadomość unosiła się w powietrzu, bo ciało widziałem dokładnie z góry, głowę opartą niewygodnie na biurku, jedną rękę na klawiaturze, drugą niebezpiecznie blisko kubka z kawą. W pierwszej chwili pomyślałem, że umarłem. Szybko, bezboleśnie, jakiś atak, czy co. Ale potem zauważyłem, że ciało pode mną oddycha, ba, nawet pochrapuje. Czyli to sen. Dziwne, pomyślałem, nigdy nie czułem się we śnie tak… przytomny?

Poczułem, że to jeden z tych snów, kiedy mogę robić wszystko, na co mam ochotę. Tylko na co ja właściwie miałem ochotę? Po chwili szybowałem w kierunku otwartego okna.

 

Nie zauważyli mojego przybycia. Umiejscowiłem się pod sufitem, rozglądając się po gustownie urządzonym saloniku. Miałem rację – pomyślałem tryumfalnie na widok fortepianu. Wreszcie udało mi się skupić uwagę na dwóch rudzielcach popijających herbatę z mlekiem przy małym stoliku. Jakie to na wskroś angolskie – pomyślałem z lekkim niesmakiem.

– Dlaczego tutaj? – zapytał nienaganną brytolszczyzną mężczyzna nazywany Freddiem.

Dziewczyna wahała się chwilę.

– Matka… mojego ojca stąd pochodziła – powiedziała w końcu, wciąż z jakimś wahaniem.

Zdziwiła mnie ta nomenklatura. Nie – babcia. Matka mojego ojca. Czy ta dziewczyna nie mogła mieć chociaż normalnej babci? – pomyślałem z lekką frustracją. Matka mojego ojca, też mi coś. No ale może to jakiś brytolski wymysł, oni w końcu robią mnóstwo dziwacznych rzeczy…

Milczeli dłuższą chwilę. Ona wciąż wydawała się przestraszona, on nie bardzo wiedział, co powiedzieć.

– Zmieniłaś włosy… – zaczął ostrożnie.

– Musiałam – odparła szybko. Zbyt szybko.

Oho, musiała. Czyli musiała się ukrywać?

– Musiałam… zrobić mu na złość – zaczęła tłumaczyć chaotycznie – Nie znosił rudego. Nie znosił krótkich, nie znosił loków. Musiałam…

– Lil… – zaczął ostrożnie mężczyzna.

Lil? Ale że co? To od jakiegoś imienia? Czy zwyczajne „mała”?

– Wiesz, że jego to chyba… nie bardzo obchodzi?

– Nie – zaprotestowała ostro – On jest we mnie. Ogromna część mnie. Nienawidzę go tam, nienawidzę go w sobie. A on… Krzyczy… Wścieka się, gdy robię coś, co by mu się nie podobało. Wiesz, jakie to piękne? Robić mu na złość? Z premedytacją denerwować?

Zgubiłem się. Postanowiłem nie wyciągać wniosków, dopóki cokolwiek się tu nie wyjaśni. O ile się wyjaśni. Freddie pokręcił z niedowierzaniem głową.

– Jeść i spać też przestałaś, żeby sobie pokrzyczał?

Posłała mu zirytowane spojrzenie. Omiotłem ją dokładnie wzrokiem. Nie, nie była zbyt chuda, nie była, jakby to powiedział Angol, skinny. Ona po prostu była krucha, delikatna. A to wydawało mi się naturalne, doskonale współgrało z wizerunkiem małej Francuzeczki. „Małej francuskiej dziwki” – podsunął mój diabeł stróż. Wzdrygnąłem się. Od kiedy to cholerne licho ma dostęp do moich snów?

– Nie podoba ci się? – zaśmiała się nerwowo – Moim zdaniem wyglądam uroczo. Jak mała Francuzka. Jak mała francuska dziwka.

Gdybym aktualnie miał brwi, pewnie bym je zmarszczył na dźwięk swoich własnych słów w jej ustach. Chociaż, może moje ciało zmarszczyło brwi przez sen…? Interesujące…

Mężczyzna chyba chciał protestować, ale mu przerwała.

– Wiesz, zastanawia mnie tylko, dlaczego tak się upierał i zabraniał mi cokolwiek zmieniać… Przecież takie właśnie lubił najbardziej, cholerne małe dziwki, cholerne zimne suki… Mogłam taka być… To nie takie cholernie trudne…

Podobało mi się to słowo, bloody, w jej ustach. Cholernie.

Freddie pokręcił głową ze zrezygnowaniem.

– Nigdy taka nie będziesz – powiedział cicho.

Obserwowałem jej twarz uważnie, ale nie byłem w stanie nazwać tego, co przez nią przemknęło. Bardziej ulga czy bardziej rozczarowanie?

Milczeli długo, ponuro patrząc sobie w oczy.

– Co tu robisz, Freddie? – zapytała w końcu lekko oskarżycielskim tonem.

Zmieszał się jeszcze bardziej.

– Musiałem… sprawdzić, czy wszystko w porządku.

Kłamał. A przynajmniej nie mówił całej prawdy. Jakby był głęboko przekonany, że to, co tu zastanie, będzie bardzo dalekie od „porządku”.

– Nie powinieneś… Tak byłoby lepiej. Bezpieczniej. Wiedziałeś, że nie chcę, by ktokolwiek…

Freddie chyba się zdenerwował. Zerwał się z miejsca i zaczął krążyć po pokoju.

– I co, myślałaś, że wszyscy tak po prostu o tobie zapomną? Że wymażemy cię na dobre z pamięci, przestaniesz nas obchodzić? Masz pojęcie, co się działo, kiedy zniknęłaś? Twój brat dostał szału, moja matka mało nie zeszła na zawał, ja… – urwał nagle.

– Dokładnie to powinniście byli zrobić. Zapomnieć.

Zignorował ją. Milczał przez chwilę, wpatrując się w ulicę za oknem.

– Dlaczego uciekasz?

Nie odpowiedziała.

– Dlaczego uciekasz? – powtórzył bardziej stanowczo, odwracając się do niej i prześwietlając ją wzrokiem.

Może faktycznie należało zawiadomić policję. Zupełnie świeża hipoteza pojawiła się gdzieś na obrzeżach mojej świadomości i tym razem byłem niemal pewien, że się potwierdzi.

– Nie mogę wrócić – szepnęła, odwracając wzrok – Przepraszam, Freddie, po prostu nie mogę…

– Co on ci zrobił? Co ten bydlak ci zrobił, Lil? Takie kobiety nie uciekają bez powodu. Nie ty. Nie od niego. Nie po tym wszystkim… – uklęknął przy jej fotelu i sięgnął po jej dłoń, ale natychmiast ją cofnęła – Co się wtedy stało, Lil?

Niespodziewanie zaczęła nieco histerycznie chichotać.

– Chyba… grzeczna dziewczynka wreszcie się zbuntowała. Chyba… raz w życiu chciałam czegoś dla siebie, czegoś więc niż wypełniania zachcianek…

Kimkolwiek był ten facet, musiał jej nieźle zajść za skórę, skoro nie potrafiła nawet wymówić jego imienia.

– Czy on… czy on cię skrzywdził? – wydusił Freddie, przymykając oczy i pocierając skronie.

Wyjątkowo nie na miejscu wydało mi się to pytanie, ale cóż, może mój młodszy kolega inteligencją i doświadczeniem nie grzeszył.

– Nikt nigdy mu się nie sprzeciwia – szepnęła niemal bezgłośnie z przerażająco pustym wzrokiem utkwionym gdzieś w przeciwległej ścianie – Nikt nigdy nie podważa jego opinii. Nikt mu bezkarnie nie odmawia…

– Czy on cię skrzywdził? – powtórzył Freddie, jakby właśnie nie otrzymał wystarczającej odpowiedzi.

Bezmyślnie wyciągnął przed siebie dłoń, chcąc jej dotknąć. To był błąd. Skuliła się w sobie, zwinęła w kłębek, jakby zamierzał ją uderzyć. I w tej samej chwili stało się coś dziwnego. Coś, czego często używali bohaterowie moich powieści. Fala niewidzialnej mocy odrzuciła mężczyznę niemal pod drzwi.

Oboje wyglądali na przerażonych.

– Przepraszam… – szepnęła, hamując łzy – Nie panuję nad tym…

Pomijając czysto fantastyczno-oniryczne wątki, wszystko stało się dla mnie jasne. I szczerze mówiąc, nie mogłem się doczekać, aż się obudzę i będę mógł zabrać się do przelewania swoich świeżutkich odkryć na papier. No, może najpierw prosto w plik tekstowy.

Moja mała sąsiadeczka okazała się być kobietą jakiejś angolskiej mafii. Trafiła w niewłaściwe towarzystwo, ale szybko okazało się, że nie tak łatwo stamtąd uciec. Była dobra, dopóki siedziała cicho i grała swoją rolę słodkiej przytulanki jakiegoś dużego chłopca. A gdy na chwilę zapomniała, gdzie jej miejsce… Cóż. Wolałem się nie zastanawiać, jak jej o tym przypomniano. Zrobiło mi się strasznie głupio, gdy pomyślałem o tych wszystkich słodkich wizjach zsyłanych przez diabla stróża. Poczułem się dość podle, gdy dotarło do mnie, jak czułaby się ona, gdyby miała pojęcie, że jakiś palant umila sobie wieczory jednym z jej najgorszych koszmarów… No dobra, teraz filozofuję, nie mam pojęcia, jak to jest, nigdy nie byłem zgwałconą dziewczynką, ale podejrzewam, że do przyjemnych wspomnień to nie należy. „Wolałem cię, kiedy byłeś prawdziwym szowinistą” – mruknął diabeł stróż.

Freddie chyba też powoli zaczynał rozumieć. A może w nim też budziło się oblicze mafii, kto wie. Zaciśnięte do bólu pięści można interpretować różnie, ale ten przerażony szok na twarzy… Nie, chyba jednak nie był niebezpieczny. Przynajmniej dla dziewczyny.

Walczył ze sobą. Podejrzewam, że najchętniej wybiegłby natychmiast i skopał temu całemu bezimiennemu gościowi tyłek. Nie ruszył się jednak z miejsca, nie drgnął nawet. Wyraźnie było widać, że boi się zrobić cokolwiek.

– Daj… spokój, Freddie… przecież nic… się nie stało – wydusiła z siebie pomiędzy kolejnymi łkaniami – przecież tego chciałam… zawsze tylko jego… dokładnie… to dostałam…

Rozpłakała się na dobre. Pomyślałem, że dość tej zabawy, i tak usłyszałem zbyt dużo. Odpłynąłem w kierunku okna.

 

Obudziłem się z niemiłosiernie sztywnym karkiem. Przetarłem oczy, nie bardzo wiedząc, co się wokół mnie dzieje. Zza ściany dobiegał cichy, jakby dziecięcy szloch.

 

* * *

 

Freddie wyniósł się jeszcze przed zachodem słońca. To znaczy, nie zniknął na dobre, ciągle kręcił się gdzieś w pobliżu, jakby zamierzał pilnować, żeby nikt się nie zbliżał do dziewczyny. Miałem dziwne przeczucie, że coś kiedyś między nimi było. Nie wiem, dlaczego byłem tego taki pewien, ale coś mi mówiło, że mam rację.

 

* * *

 

Tej nocy nie wyszła z domu. Nie włączyła też żadnej dziwnojęzycznej płyty, nie było Chopina, nie było Beethovena, nic. Tylko ta smętna, gwiezdno-jeziorna melodia. Już przy pierwszych dźwiękach zamknąłem oczy, czekając na wizję i blask księżyca na zimnej tafli wody. Ale tym razem nie było jeziora, księżyca, ani blond elfiego dziecka mafii.

Tym razem przyszła ona. I choć doskonale wiedziałem, że jest tam, za ścianą, a jej smukłe palce wygrywają swój melancholijny hymn, to była też tutaj, w mojej sypialni. Już nie ruda i zapłakana, ale czarnowłosa, piękna i ulotna. Znów była nimfą z jeziora, zjawą o nagiej jasnej skórze. I bynajmniej nie bała się mojego dotyku.

– Przyszłam się pożegnać – dla formalności szepnęła mi do ucha, choć dobrze znałem powód, jeszcze zanim się pojawiła.

 

* * *

 

Zniknęła na długo przed świtem. Zanim odeszła, zawiesiła mi na szyi jakiś zielonkawy kamień i kazała przysiąc, że nigdy, przenigdy go nie zdejmę. Przysiągłem, bo dlaczego niby miałbym zdejmować cokolwiek, co dały mi jej dłonie? Przyłożyła usta do mojego czoła i zostawiła mnie tak bez tchu, rozpływając się w powietrzu.

Gdy odzyskałem świadomość i oddech, wiedziałem już, jak bardzo się pomyliłem. W zbyt wielu miejscach. Nie była kobietą mafii. Nie uciekała przed tym blond typkiem, tylko przed sobą. I nie przyszła się ze mną kochać. A przynajmniej nie taki był jej główny cel.

Przyszła opowiedzieć mi swoją historię. Nie, nie opowiedzieć nawet. Bardziej pokazać. Widziałem wszystko jej oczami. Odbierałem wszystko jej zmysłami. Pojęcia nie mam, jakim szatańskim sposobem to zrobiła, ale wlała mi w głowę pół swojego życia. Podejrzewałem, że po takich doświadczeniach moje bohaterki staną się bardziej wiarygodne. Bo teraz przynajmniej wiem, jak to wszystko wygląda z drugiej strony. Teraz przynajmniej wiem, jak to jest, być kobietą. Jakkolwiek dziwacznie to brzmi.

Przyszła się pożegnać i podarować mi coś, czego nie mogłem nie docenić. Podarowała mi historię z gatunku tych, co to nie przynoszą natychmiast pełnego konta i rzeszy fanów, ale zapewniają trwałe miejsce w historii literatury. Podarowała mi coś, nad czym przyszłe pokolenia będą ukradkiem ocierać łzy. To się mój wydawca zdziwi… Na co jak na co, ale na lirycznego smętniaka to się nie zapowiadałem…

 

* * *

 

Rano jej mieszkanie było puste. Tylko Freddiego zastałem w drzwiach, jak gapił się bezmyślnie w nagie ściany, w dłoniach obracając bezwiednie paczkę fajek.

Zauważył mnie i przyjrzał mi się z tym dziwnym rodzajem niesmaku pod tytułem „spałeś z moją dziewczyną”.

– Lepiej będzie, jeśli zapomnisz, że ktokolwiek tu mieszkał.

To nie była groźba, ani nawet ostrzeżenie. Zabrzmiało to tak naturalnie, jakby mówił o tym, że codziennie rano wstaje słońce.

Skinąłem głową. Teraz już wiedziałem dokładnie, co może mnie spotkać.

– I lepiej, żebyś jej nie szukał. Nie ma co kusić losu…

Doskonale go rozumiałem. Teraz rozumiałem już wszystko.

Odwrócił się i odszedł bez słowa.

 

* * *

 

Wierzcie lub nie, spotkanie z ukrytym, magicznym światem jest sporym szokiem nawet dla kogoś, kto z tworzenia takich światów żyje. Choć byłem dziewczynie wdzięczny za szczerość, gdzieś we mnie kiełkowała nutka żalu. Dziwnie się czułem, odkrywszy, że to, co brałem za rzeczywistość jest naprawdę tylko wierzchnią warstwą bogatej oferty świata. I muszę szczerze przyznać, że nawet mimo przygotowania gatunkowego czasami zastanawiałem się, czy nie odwiedzić psychiatry.

 

* * *

 

– Jest pan pewien? – powtórzył blondyn bardziej stanowczo, mrużąc oczy.

Nie podobał mi się, naprawdę. Już nawet nie dlatego, że dokładnie wiedziałem, jaką jest kanalią. Nie podobał mi się jego styl bycia. Miał klasę, to trzeba było mu przyznać. Ale pod warstwą sztucznej uprzejmości i przyciągającego wzrok wyglądu kryło się czyste zło. Był w środku pokręcony jak korkociąg albo i lepiej. Sam nie wiedział, czego chce, ale od otoczenia oczekiwał spełniania wszelkich zachcianek.

Mimo to miał w sobie coś cholernie pociągającego. Nie wiem, czy odbiło mi do reszty, czy to tylko pozostałości paranormalnego patrzenia oczami jego kochanki, ale pomyślałem, że gdybym był kobietą, pewnie miałbym ochotę go przelecieć.

– Widzisz, masz pecha, koleś – przybysz porzucił nagle formy grzecznościowe i uśmiechnął się paskudnie – Bo mi się wydaje, że kłamiesz. A że ja się nie mylę nigdy…

Wyciągnął przed siebie rękę z jakimś kawałkiem patyka, który prawdopodobnie po tamtej stronie mocy był magiczną różdżką. Mogłem się śmiać, jak przystało na normalnego, rozsądnego człowieka, ale zbyt dobrze wiedziałem, do czego ten głupi patyk jest zdolny.

– Zaczniesz mówić, czy mam uznać, że jesteś bezużyteczny? – wycelował różdżkę prosto we mnie.

Przemknąłem myślami przez ostatnie spotkanie z dziewczyną w nadziei, że się nie myliła. Odetchnąłem głęboko.

– Piss off – pochwaliłem się znajomością mniej kulturalnego języka Wyspiarzy.

– Jak pan sobie życzy – ukłonił się karykaturalnie i wymamrotał jakąś dziwną formułkę.

Promień jasnego światła pomknął w kierunku mojego serca. Miotnęło mną ostro o ścianę, nieźle gruchocząc żebra. Osunąłem się na podłogę, starając się wyglądać na dogorywającego, co zresztą nie było trudne, bo cały byłem cholernie obolały.

Mężczyzna obrzucił mnie zniesmaczonym spojrzeniem i odwrócił się, mamrocząc coś pod nosem.

Po chwili nie było po nim śladu.

 

Podniosłem się z trudem, oddychając ciężko. A jednak miała rację. Sięgnąłem dłonią zielonkawego kamienia zawieszonego na szyi. Był nienaturalnie gorący i pulsował w szybkim tempie.

Przewidziała to tak dokładnie… Zastanawiałem się, czy równie klarownie będzie w stanie przewidzieć nadchodzące przybycie swojego ex spod ciemnej gwiazdy. Szczerze życzyłem jej szczęścia. A przynajmniej spokoju, bo wiedziałem, że na szczęście podczas ciągłej ucieczki przed przeszłością i chorym przeznaczeniem nie ma zbyt wiele miejsca. No chyba, że ten cały Freddie wróciłby do łask… Tylko, czy to powstrzymałoby arystokratyczną szumowinę? Zresztą, to już nie moja działka.

Żyłem. Żyłem i miałem przed sobą perspektywę wydania czegoś naprawdę dobrego. I tylko to się liczyło naprawdę.

 

Koniec

Komentarze

Szkoda, że tekst nie został poprawiony. Co to za dziwolągi: "Araczej", "Imuszę", "Aprzynajmniej", "Itylko"? 

Dziwne, jak wczoraj to przeglądałam, wszystko było w porządku... W każdym razie, poprawione.

Odpowiedź jest prosta: po wprowadzeniu tekstu do okienka dochodzi często do sklejania wielu słów. Dlatego należy ponownie prześledzić tekst, zdanie po zdaniu. Konieczne jest również przeredagowanie akapitów.

Może się zatem okazać, że tekst poprawnie wyglądający w formacie Word, staje się tu nieczytelny.

Dwa pierwsze akapity mi zawsze skleja ta paskudna, jakże niedoskonała, funkcja "Wklej z Worda" ;P

Skoro nie mówiła po fińsku, to skąd wiedziała, że właśnie w tym języku zadał pytanie?

Bardzo przepraszam, ale ponieważ tekst bardzo silnie skojarzył mi się z okolicami Harrego Pottera, to mi się nie podobał. Ponieważ jednak jest to całkowicie subiektywne odczucie, samego tekstu nie oceniam.

Nowa Fantastyka