
Statek wysadził nas na ląd wieczorem siódmego dnia czwartego księżyca w dwudziestym ósmym roku Żółtej Ligi. Już wtedy marynarze żartowali: „Abois – miasto, które nie może zasnąć”. Strażnik portowy patrzył na nas jak na ludzi niespełna rozumu, nawet gdy pokazałem mu sygnet z pajęczyną na oczku.
– Zdajecie sobie sprawę, że jeśli wpuszczę was teraz do miasta, nie będziecie mogli już wyjść? – upewnił się po raz trzeci, a ja skinąłem głową i tak oto znaleźliśmy się wewnątrz murów Abois.
Pierwsi koloniści, którzy przybyli na Infarance setki lat temu, nazywali ten świat krajem cieni. Nigdy tego nie rozumiałem, bo urodziłem się tutaj. Teraz jednak, kiedy wędrowaliśmy pustymi ulicami miasta i jedynym dźwiękiem zakłócającym ciszę był stukot naszych podkutych butów, poczułem, że zstąpiliśmy do krainy umarłych.
– Witajcie w zaświatach – wypowiedziała moje myśli na głos Indice.
– Aura śmierci otoczyła to miasto. – Maladique, otulona płaszczem Pazamirra mimo panującego upału, pokiwała poważnie głową.
– Śmierdzi płonącymi trupami – zgodził się on sam, węsząc w powietrzu jak to miał w zwyczaju.
– No co wy? – prychnąłem, machnąwszy ręką na stertę zwęglonych ciał, którą właśnie mijaliśmy.
Podobne stosy leżały mniej więcej co sto, dwieście kroków, niektóre tliły się jeszcze, inne tylko dymiły, a pozostałe zupełnie zgasły. Maladique rozkasłała się w przesiąkniętym dymem powietrzu. Poza nami w zadrzewionej alei nie było śladu żywego człowieka – część domów wzdłuż traktu zabarykadowano, kilka miało drzwi przekreślone czerwoną farbą, a pozostałe wyglądały na kompletnie opustoszałe. Brakowało jakichkolwiek zwierząt. Nie było psów ani kotów, nawet ptaków. Zniknęły muchy, od których miasto powinno się roić. Był tylko krztuszący smog, lekki fetor zgnilizny i pusta aleja. Drzewa kołysały ukwieconymi gałęziami nad zwałami poczerniałych szczątków.
– Dokąd my tak właściwie idziemy? – zapytała Indice. – Książęcy zamek jest w tamtą stronę.
– Flanazane’a zostawimy sobie na później. Chcę się najpierw rozejrzeć po mieście.
W dzielnicy kupieckiej sytuacja wyglądała nieco lepiej – mniej trupów, choć miejski rynek sprawiał jeszcze bardziej posępne wrażenie niż port – może dlatego, że zamiast tłumów, kłębiła się na nim tylko mgła. Tutaj, w głębi miasta, gdzie nie docierała chłodna bryza znad morza, powietrze było zupełnie nieruchome, duszne od ciepła oraz wilgoci, jakby nie wystarczał swąd ognia i śmierci. Pod płytówką, z kolczugą, przeszywanicą i bielizną pod spodem pociłem się jak w jednej z saun wszędzie budowanych ostatnio na kelluańską modłę. Przez chwilę zastanawiałem się, czy i Abois miało taką, ale pokręciłem głową i odsunąłem od siebie głupie myśli. Minęliśmy co najmniej kilka śródmiejskich gospód, lecz wszystkie były zamknięte, w niektórych zabito deskami nawet okna. W końcu jednak znaleźliśmy zajazd gotów nas przyjąć. „Czyste Ręce” – głosił szyld nad wejściem. Ku mojemu zaskoczeniu w oberży tłoczyło się całe mnóstwo gości. Mimo tego drobny karczmarz przypadł do nas zanim zdążyliśmy porządnie się rozejrzeć.
– Witajcie w „Czystych Rękach”, jedynej czynnej karczmie w mieście Abois! – zawołał z szerokim uśmiechem na twarzy Kelluanin – złoty ząb jasno świadczył o jego pochodzeniu. – Coś podać? Mamy wszystko, piwo, wino, wódkę, chleb, bułki i kaszę, wieprzowinę, wołowinę…
– Wystarczy. – Uniosłem dłoń. – Widzę, że interes się kręci.
Wyszczerzył się jeszcze bardziej, kąciki jego warg niemal sięgnęły kolczyków w uszach.
– Nie chcę być nieczuły, ale cóż, ceny żywności w Abois spadają proporcjonalnie do malejącej populacji.
– A pan nie boi się zarazy?
– Och, jesteście nowi w mieście! – zawołał, zwracając uwagę pozostałych gości, co wywołało na mojej twarzy grymas irytacji. Zauważył to. – Przepraszam. Wszyscy w Abois wiedzą, że Wiosenny Mór nie ima się Kelluanów.
– Nieważne. Szukamy noclegu.
– O, mam dużo wolnych miejsc. Jeden pokój? Dwa? Cztery?
– Dwa wystarczą.
Kiedy karczmarz grzebał w szufladzie za ladą, pochyliłem się do Maladique.
– Czy ktoś w tej gospodzie jest zarażony?
Mała wiedźma przymknęła na moment oczy.
– Nie.
Kelluanin wrócił, srebrniki i klucze przeszły z rąk do rąk. Indice niemal natychmiast wyrwała mi te ostatnie z dłoni i nie oglądając się na nikogo ruszyła na górę. Złapałem ją za ramię.
– Hej, Indice. Czy wydałem pozwolenie udania się na spoczynek?
– Chrzań się, Silithien. Kazałeś mi w nocy stać dwie warty na tym cholernym statku.
– Maladique była chora.
– Nie była chora, tylko dostała okresu. Ma czternaście lat, powinna nauczyć się… Nie patrz tak na mnie, Pazamirrze.
Westchnąłem.
– Idź już lepiej.
Indice wzruszyła ramionami i wstąpiła na schody. Olbrzym i Maladique podążyli za nią. Zirytowany, otworzyłem już usta, ale machnąłem ręką i zamknąłem je z powrotem. Rozejrzałem się dookoła. Większość gości straciła już nami zainteresowanie – za wyjątkiem blondynki samotnie siedzącej przy kontuarze, która wbijała we mnie spojrzenie oliwkowych oczu. Uchwyciłem jej wzrok. Uniosła kieliszek z winem, jakby wznosiła toast na moją część i upiła łyk alkoholu. Posłałem jej krzywy uśmiech, podszedłem i usiadłem obok. Wysoki stołek zaskrzypiał, może od ciężaru mojej zbroi.
– Niech pan coś poda do jedzenia. Byle nie ryby. – Skinąłem na karczmarza.
– Natychmiast!
Uszczęśliwiony Kelluanin otworzył drzwi do kuchni i wydarł się na kucharza.
– Czasy są ciężkie, ale żeby upijać się samemu? – zwróciłem się do blondynki.
– Napij się więc ze mną – odparła, przesuwając do mnie kieliszek po ladzie.
Zatrzymałem go dłonią w żelaznej rękawicy.
– Czemu zawdzięczam ten zaszczyt?
– Podobasz mi się.
– Cóż za bezpośredniość.
– Szkoda czasu i sił na uprzejmości – odpowiedziała, kiwając się na stołku. – Miałam ciężki tydzień, a następny nie będzie lżejszy. „Jedz, pij i raduj się, bo jutro umrzemy.” Znasz te słowa?
Pokręciłem głową.
– To inskrypcja na jednej z tutejszych ruin. Jeszcze z czasów, kiedy żyli tu pobratymcy twojego olbrzyma, a poza Lewiatanem po niebie latały smoki, paląc całe miasta, jeśli taki akurat miały kaprys. Jednego dnia żyłeś, drugiego nie. Jak teraz.
– Ten aforyzm przypomina mi Wiosenny Mór: pachnie słodko, ale to symptom upadku.
Roześmiała się.
– Abois jest skazane na śmierć. Możemy ronić łzy i wyć do słońca albo zabawić się i spróbować ugryźć jeszcze nieco życia. Starożytni doprowadzili sztukę dekadencji do perfekcji, szkoda, żeby ich nauki się zmarnowały.
– A co jeśli przybyłem, żeby uratować to miasto?
– Ależ jedno nie wyklucza drugiego.
Spodobała mi się jej odpowiedź, więc kiwnąłem z uznaniem głową, ująłem delikatnie szkło między stalowe palce i dopiłem resztkę wina pozostawioną przez blondynkę. Zaraz potem przyszło moje jedzenie – kurczak w potrawce z siekanych grzybów. Zająłem się kolacją, podczas gdy kobieta przyglądała mi się bez słowa, wodząc palcami po krawędzi pustego kieliszka, który przesunąłem z powrotem do niej.
– Więc właśnie to sprowadza cię do miasta? Naprawdę chcesz je ocalić?
– Owszem.
– Kiedy przybyłam do Abois, też z początku myślałam, że to możliwe. Teraz… – Uśmiechnęła się.
– Zatrzymałaś się tutaj?
Skinęła głową. Przez kilka chwil oboje milczeliśmy. Podobał mi się sposób, w jaki na mnie patrzyła. Każdemu mężczyźnie by się podobał.
– To co, idziemy na górę? – zapytała, kiedy skończyłem jeść.
– Na górę…? – odpowiedziałem pytaniem, robiąc niewinną minę.
– Już mówiłam, podobasz mi się.
– Jeśli lubisz taki żołnierski typ jak ja, masz naprawdę zły gust. Albo jesteś kompletnie pijana.
– Jedno nie wyklucza drugiego. – Wesołe iskierki zatańczyły w jej zielonych oczach.
– Nie chciałbym, żebyś zrobiła coś, czego potem będziesz żałować.
Zaśmiała się zdumiona.
– A więc rycerskość jeszcze nie zginęła! Lubię cię… jak się właściwie nazywasz? Nieważne. Karczmarzu, jeszcze wina! Proszę dać całą butelkę. – Kiedy oberżysta spełnił jej polecenie, powoli napełniła kieliszek, potem znowu przesunęła go w moją stronę. Popatrzyła mi prosto w oczy. – Pij, rycerzu. Jeśli będziesz równie mocno wstawiony co ja, wszystko będzie w porządku, prawda?
– Nie wiem. Nie jestem rycerzem – odpowiedziałem i jednym haustem opróżniłem kieliszek.
***
Obudziło mnie słabe zielone światło, wpadające przez okno pokoju. Pomyślałem, że na innych światach kac musiał być znacznie bardziej dotkliwy. Tak czy owak, podniosłem się z łóżka z głową pękającą bólem i językiem wyschniętym jak piaski Żarugi. Przez kilka chwil próbowałem przypomnieć sobie, gdzie właściwie jestem i co się wczoraj stało. Zobaczyłem damską bieliznę rozrzuconą na podłodze i w końcu moje myśli popłynęły szybciej. Na nocnym stoliku stała karafka z wodą, nie kłopocząc się używaniem szklanki, spłukałem gardło chłodnym płynem. Już chciałem ruszyć do drzwi, ale potknąłem się o stalowy naramiennik. Najpierw zakląłem, kiedy ból przeszył mój duży palec u stopy, jednak potem zachichotałem i pokręciłem głową. Wczoraj zdążyłem się upić, zanim zaświtał mi pomysł, żeby pójść na górę i zdjąć z siebie niewygodną zbroję. Przypomniałem sobie o płytówce dopiero kiedy w środku nocy blondynka zaciągała mnie do swojego pokoju.
– Daj spokój, założę się, że ściągnę to z ciebie szybciej niż ty rozsznurujesz mój gorset.
– Stoi!
Nie wiem jak, ale naprawdę udała jej się ta sztuka. Może jakimś cudem była mniej pijana ode mnie.
Kiedy wreszcie zszedłem na dół, zastałem towarzyszy przy stole, właśnie kończyli późne śniadanie. Obie kobiety patrzyły na mnie wilkiem, za to Pazamirr wyszczerzył kły w uśmiechu.
– Dzień dobry – powiedziałem. – Kończcie jedzenie i ruszamy do miasta.
***
Rekonesans nie przyniósł żadnych nowych wiadomości – w zasadzie spotkaliśmy tylko paru pachołków miejskich, trudzących się rozpaleniem ognia pod nowym stosem zwłok, oszalałą z rozpaczy matkę, która straciła właśnie ostatnie z siedmiorga dzieci, a także starca zajmującego się załadowywaniem padłych na ulicach trupów na taczkę. Wiosenny Mór zabił już prawie jedną trzecią miasta i nie zapowiadało się, aby miał zwolnić tempo. Plaga ponoć najpierw wybuchła w porcie, ale poza tym nikt nic nie wiedział i nikogo nic nie obchodziło – etap paniki Abois miało dawno za sobą.
– Potrzebujemy uzdrowicieli, a przysyłają nam Pająki – wymamrotał ze złością strażnik, kiedy pokazałem mu sygnet z pajęczą siecią.
– Uważaj, co mówisz – odpowiedziała mu zimno Indice.
– A co nam zrobicie?! – zawołał jego towarzysz, dźgający pochodnią stos mokrego drewna, które nie chciało się zapalić. – I tak wszyscy jesteśmy już martwi!
– Słyszałeś to? – Indice zapytała z udawanym niedowierzaniem.
Westchnąłem.
– Aż nazbyt dobrze. Krzyczał, a mnie boli głowa. Zaraza czy nie zaraza, Pająków powinno się bać. Pazamirr.
Włochaty olbrzym uderzył pochylonego strażnika pięścią w brzuch. Kiedy mężczyzna padł już na bruk, Pazamirr zaczął go kopać. Towarzysz bitego wykonał ruch, jakby chciał przyjść mu z pomocą, ale Indice wyciągnęła tylko rapier do połowy z pochwy i strażnik znieruchomiał, blady, wpatrzony we współpracownika, którego Pazamirr właśnie podnosił za kark, by jeszcze kilka razy mu przyłożyć.
– Wystarczy.
Zakrwawiony strażnik padł na czworaki.
– Naprawdę powinniście uważać, co mówicie – rzekłem. – I przykładać się do pracy, pilnować dyscypliny. Inaczej możemy tu wrócić.
Odeszliśmy, odprowadzeni nienawistnymi spojrzeniami. Indice gwizdała pod nosem zadowolona. Zadecydowałem, że czas odwiedzić księcia Flanazane’a, więc opuściliśmy śródmieście, kierując się na wzgórze dominujące nad miastem, szczyt którego wieńczył fort pana grodu. Dotarliśmy do bramy zamku i… na tym nasza podróż się skończyła.
Być może ktoś wiedział, że w mieście są Pająki, bo Flanazane przybrał najlepszą możliwą obronę przed nieproszonymi gośćmi: zamknięte wrota i żadnych wartowników, którym moglibyśmy grozić. Przynajmniej żadnych widocznych wartowników. Krzyki nie zdały się jednak na nic, więc nawet jeśli gwardziści siedzieli w zamkowej bramie, ściskając kusze w rękach, po prostu się nie ujawnili i musieliśmy odejść z kwitkiem – na ten moment. Zamiast tego poprowadziłem więc swoich ludzi do miejskiego chramu, urządzonego w niegdysiejszym kościele Niebios. Gmach wyróżniał się żółtym kolorem na tle burych kamienic miasta. Jego integralną część stanowił ozdobiony rzeźbami krużganek z dwiema kaplicami w rogach, przypominającymi niskie baszty. Główny budynek również miał dwie wieże, strzelające wysoko w niebo metalowymi iglicami, zaś centralą część fasady zdobił wielki, złocony relief przedstawiający promieniste słońce. Niestety dawny kościół wyglądał znacznie mniej okazale w środku – zdarto wszelkie dekoracje po religii Niebios, lecz na ich miejsce nie przygotowano nowych, zamiast więc imponować gobelinami, malowidłami i płaskorzeźbami, chram świecił gołym murem. No, prawie – światło wpadające przez wielki witraż na tylnej ścianie tańczyło różnokolorowo na liściach olbrzymich paproci, ustawionych w doniczkach tak, że za ołtarzem utworzyło się coś w rodzaju małego ogrodu. I właśnie pośrodku tej zieleni stał człowiek w ciemnych szatach, z nożyczkami w ręku, usuwając zeschnięte łodyżki roślin.
– Kto przybywa do głównego chramu Abois? – zapytał, nie odwracając się ani nie przerywając zajęcia.
– Porucznik Silithien Neyr, Pająki. To moi współpracownicy – sierżant Pazamirr z Obsydianowego Kła oraz funkcjonariuszki Indice Curaint-Desuvax i Maladique Sorjean.
– Och. – Starszy mężczyzna z siwą bronią odłożył nożyczki, wygładził szatę. – Suraphe. Jestem opiekunem tej świątyni.
Na chwilę zapadła kłopotliwa cisza.
– Tak, to żerca – potwierdziła Maladique.
Zaśmiałem się nerwowo.
– Przepraszam. Po prostu nie wygląda wielebny na…
– Nie szkodzi. – Uśmiechnął się miło. – Przed wojną byłem kapłanem Niebios. Ale dołączyłem do Loży i dzięki temu pozostawiono mi mój ukochany kościół.
Cisza powróciła, jeszcze bardziej krępująca niż poprzednio. Nie każdy potrafił lekkim tonem powiedzieć, że zdradził swoją wiarę i przeszedł na stronę najgorszego wroga. Nie żeby się to nie zdarzało. Wojna przetoczyła się przez Infarance i wielu zmieniło barwy – bezwiednie zerknąłem na Indice.
– Tak czy inaczej, wysłano nas z Fortu Messelieu w celu zbadania sprawy Wiosennego Moru. Istnieje podejrzenie, że jego przyczyny nie są naturalne – jeśli tak jest, mamy je ustalić i usunąć.
Stary kapłan ożywił się i z entuzjazmem pokiwał głową.
– Podzielam takie przekonanie. Znam magię uzdrawiającą z moich niebiańskich czasów i okazała się nieskuteczna. Poprawia nieco kondycję chorych, ale to wszystko. A nie powinno tak być, gdybyśmy mieli do czynienia ze zwykłą zarazą…
– Dlaczego tu jest tak pusto? – przerwała mu nagle Indice. – Jeśli nawet następuje tylko niewielka poprawa, zarażeni powinni chwytać się każdej szansy.
– Na początku epidemii w kościele były tłumy. Później nawet część chorych przeniosła się tutaj, kiedy lazaret uległ przepełnieniu. – Potoczył ręką w powietrzu. – Obawiam się jednak, że ten samozwańczy prorok namieszał ludziom w głowach.
– O, to coś nowego – stwierdziłem. – Co to za jeden?
Suraphe skrzywił się.
– Jest znacznie młodszy ode mnie, ale ukrywa to pod długą brodą. Niektórzy mówią, że przypłynął w czasie Koniunkcji na tym statku z Cesarstwa, ale nie wiadomo na pewno. W każdym razie codziennie przemawia w gettcie kelluańskim. Głosi, że zaraza stanowi karę od Niebios za poddanie miasta i księstwa Żółtej Lidze. Wyklina Lożę, księcia Flanazane’a, a także mnie i mój kościół. Dlatego nikogo tutaj nie ma. Mówi, że świątynia została splugawiona i stanowi siedlisko choroby…
– To nieprawda – odezwała się Maladique. – To miejsce wypełniają pozytywne energie… – Mlasnęła językiem. – Powietrze smakuje tu starożytną mocą.
– No właśnie. Kościół postawiono tam, gdzie kiedyś było smocze sanktuarium, potem przerobiliśmy go na chram, ale zadbałem, żeby nie stracił nic ze swojej świętości.
– Dlaczego nikt nie zajął się tym prorokiem? – zapytałem.
– Jest wiele powodów. Po pierwsze – nie ma kto. Książę Flanazane zamknął się w zamku, inni żercy poza mną albo siedzą z nim, albo uciekli. Po drugie – ten człowiek ma za sobą tłum. Przekonał już pół miasta. Zarażeni dniami i nocami koczują wokół miejsca, gdzie zwykł przemawiać.
– Nie podoba mi się to – mruknął Pazamirr. – Ta sprawa cuchnie.
– Wszystko tu cuchnie, sierżancie – odpowiedziałem rozbawiony. – Odwiedzimy sobie tego proroka. Czy może nam wielebny powiedzieć coś jeszcze?
Zawahał się.
– Nie wszyscy w mieście zgadzają się, że Wiosenny Mór ma nienaturalne podłoże – przyznał z niechęcią. – Lazaret ma nowego pryncypała. Możecie tam zajrzeć po drodze do getta, jeśli chcecie, choć moim zdaniem to strata czasu.
***
Wbrew opinii wielebnego Suraphe, zdecydowaliśmy się odwiedzić lazaret, choć kiedy przekroczyliśmy jego wrota, słodki smród niemal powalił nas na kolana. Wywlekłem kawałek koszuli spod pancerza i przytknąłem go sobie do nosa. Budynek był naprawdę duży, lecz mimo tego musieliśmy wędrować wąską ścieżką między leżącymi na kocach pacjentami. Znajdowali się w najróżniejszych stadiach choroby, niektórzy umierali na naszych oczach, inni dopiero co zgłosili się do szpitala, zauważywszy objawy Wiosennego Moru – gorączkę, bezsenność i ropiejące rany na skórze, wydzielające obrzydliwie przyjemny, kwiatowy zapach, od którego wziął nazwę. Myślałem, że nic nie cuchnie gorzej niż padlina, ale choć mój żołądek zahartowały niezliczone pola bitewne, z trudem powstrzymałem wymioty. Wśród chorych uwijali się ochotniczy pielęgniarze i pielęgniarki, każde w ochronnym fartuchu i rękawiczkach. W pobliżu wejścia natrafiliśmy także na medyka w szarym płaszczu i jedwabnej masce na twarzy.
– Panna d’Revoure wie więcej o zarazie – odparł, kiedy chcieliśmy go przepytać i machnął zniecierpliwiony dłonią.
Weszliśmy więc głębiej, gdzie było jeszcze bardziej tłoczno. Musieliśmy omijać głowy pacjentów, stukając butami tuż przy ich uszach, więc już po chwili ciągnęła się za nami kakofonia przekleństw i jęków. Zarażeni usiłowali spać – komu udało się zasnąć po wystąpieniu symptomów Moru, mógł liczyć na przeżycie. Pielęgniarki łypały na nas z oburzeniem, ale szybko spuszczały oczy, kiedy Pazamirr szczerzył do nich zęby. Raz czy dwa musiałem powstrzymać Indice przed kopaniem chorych, którzy nie ograniczyli się do ogólnych złorzeczeń i przeklinali pewną konkretną „hałasującą dziwkę”. Ostatecznie nie zdołaliśmy odnaleźć d’Revoure – to ona znalazła nas.
– Ty! – zawołała, wskazując na mnie palcem, jako że szedłem na przedzie. – Kim do diabła jesteś? To szpital, a nie karczma! Zabieraj swoją bandę zbirów i wynoś się stąd!
Stanąłem jak wryty.
– To tłumaczy, dlaczego potrafisz tak szybko zdejmować zbroje. – Szybko odzyskałem rezon.
– Co u diabła gadasz? – syknęła. – Nie wiem ktoś ty, ale zakłócasz spokój moich pacjentów. I bez tego mam od cholery roboty.
– Nie pamięta cię! – Indice dźgnęła mnie w bok i zachichotała. – Jak w bogów nie wierzę, nie pamięta cię!
– Nie pamiętam…? – Uzdrowicielka zmarszczyła brwi. Wyraz skupienia pojawił się na jej twarzy. – Och. Zbroja… – Nie zarumieniła się na policzkach, ale wyraźnie zrobiło się jej głupio. – Wczoraj w nocy…
– Tak. Wczoraj w nocy. – Uśmiechnąłem się wesoło. – Porucznik Silithien Neyr, Pająki. To moi współpracownicy – sierżant Pazamirr z Obsydianowego Kła i funkcjonariuszki Indice Curaint-Desuvax oraz Maladique Sorjean. Mam przyjemność z panną Vanalie d’Revoure, prawda?
Zaczęła masować skronie palcami.
– Przespałam się z Pająkiem?
– Nie ma czego żałować – wtrącił Pazamirr, szczerząc kły w uśmiechu. – Wszyscy słyszeliśmy, że była pani bardzo zadowolona.
– Sierżancie…
– No co?
– Prowadzimy śledztwo w sprawie epidemii. – Taktownie zmieniłem temat. – Byliśmy już w aboisańskim chramie i wielebny Suraphe skierował nas tutaj.
Vanalie posłała mi krótki uśmiech i zobaczyłem w jej oczach wdzięczność.
– Suraphe! Stary odstępca nagadał wam pewnie o mistycznych siłach i proroku z kelluańskiego getta, co?
– Wspominał, że masz odmienne zdanie na temat przyczyn zarazy. – Płynnie przeszedłem do niej na ty. Po wczorajszym wieczorze i nocy dziwnie byłoby mówić jej per „pani”.
– To tylko bakcyl. Wyjątkowo zjadliwy, oporny na magię, ale nie widzę w nim nic nadnaturalnego. Podejrzewam, że przywieźli go Kelluanie. Zapewne wiecie, że dwa miesiące temu miała miejsce Koniunkcja – gwiazdy ustawiły się w odpowiednim układzie i otwarły się kosmiczne drogi między światami. Do Abois zawinęły trzy kelluańskie okręty, ktoś na pokładzie chorował na coś, na co tutejsi są nieodporni i tak pojawiła się zaraza.
Pazamirr pokręcił głową.
– Nie rozumiem jak to działa.
– Plagi nigdy nie zabijają wszystkich – odezwała się Maladique zamiast uzdrowicielki. – Odporniejsi przeżywają i przekazują swoją odporność potomkom.
– Dokładnie. Nawet jeśli mór powróci, ludzie lepiej go znoszą. Ale jeśli przywieźć takie zarazki, z którym ich przodkowie nigdy wcześniej nie mieli styczności… – Vanalie rozłożyła ręce.
– Więc dlatego Kelluanie nie chorują? – zapytała Indice.
– Tak. Ten prorok jest otoczony zarażonymi i nie przestrzega żadnych zasad higieny, a mimo tego nic mu nie dolega. Z tego samego powodu Purajez z „Czystych Rąk” niczego się nie boi.
– A jaka jest jego wersja?
– Kogo? Karczmarza?
– Proroka – poprawiłem ją zniecierpliwiony.
– Mówi, że Kelluanie dochowali wierności Niebiosom, więc nie chorują – odpowiedziała z rozdrażnieniem. – Dlatego ludzie garną się do getta. Wierzą, że tam ziemia jest świętsza. – Pokręciła głową. – Ale i tak padają jak karaluchy, powinni leżeć tutaj albo u Suraphe. Nie możemy ich wyleczyć, jednak opieka i medykamenty zwiększają szansę na przeżycie.
– Coś jeszcze?
– Twoje śledztwo to strata czasu, poruczniku. Wiem, że wolałbyś wroga, z którym da się walczyć albo dać mu w zęby tą twoją stalową rękawicą, ale nic takiego nie znajdziesz. Miasta nie można uratować, podobnie jak nie można zmienić kierunku, w którym wieje wiatr. Abois jest skazane na śmierć.
– Cóż, skoro tak, to twoja praca tutaj również jest stratą czasu – odparłem. – Do zobaczenia wieczorem – rzuciłem jeszcze na odchodnym i po chwili zastanowienia puściłem do niej oko.
Próbowała zrobić obrażoną minę, ale zdołałem dostrzec leciutkie uniesienie kącika jej ust.
***
Tego dnia nie zdążyliśmy na kazanie proroka. Mężczyzna zniknął już gdzieś w getcie kelluańskim i po kilku godzinach poszukiwań daliśmy sobie spokój. Ta dzielnica, w przeciwieństwie do pozostałych, nie była aż tak opustoszała, ale budziła przez to jeszcze gorsze wrażenie. Kręciło się tu sporo ludzi z wyraźnymi objawami infekcji, a całkiem duży tłum koczował na lokalnym rynku, czekając do rana na powrót proroka. Obeszliśmy ciżbę łukiem, ale i tak widziałem, że część z nich nie przeżyje do świtu. I tutaj palono zwłoki, lecz robotą zajmowali się głównie sami Kelluanie. Strażnicy miejscy bali się zapuszczać do getta i wcale się im nie dziwiłem.
Ostatecznie wróciliśmy do „Czystych Rąk”. Moi towarzysze udali się po kolacji na górę, ja zostałem dłużej. Mógłbym oszukiwać samego siebie, że słuchałem krążących wśród klientów pogłosek i przepytywałem karczmarza na temat kelluańskiego proroka oraz wszelkich możliwie użytecznych informacji, ale wiedziałem, że tak naprawdę czekam na nią. Długo się nie pojawiała, zacząłem przysypiać przy szynkwasie, słuchając ględzenia Purajeza o tym, co zrobi z górą pieniędzy, jaką zdążył już zarobić i powoli zbierałem się do odejścia, kiedy wreszcie przyszła.
Zdziwiła się na mój widok, wyglądała na wyczerpaną, ale usiadła obok.
– Musiałam zostać dłużej – wyjaśniła. – Wina, Purajez! – zawołała i po chwili na ladzie pojawiła się butelka.
Uniosłem brwi.
– Potrzebuję się znieczulić. Ale spokojnie, mam szybki metabolizm.
Wzruszyłem ramionami, nie czułem się na siłach na kolejną libację, więc zamówiłem typowy cienkusz. Kelluanin pewnie miał i czystą wodę, ale lepiej jej nie tykać, szczególnie w czasach epidemii.
– Nie boisz się, że się ode mnie zarazisz? – zapytała.
– Nie boisz się Pająka?
– Pierwsza zadałam pytanie.
– Nie jesteś chora. A zważywszy na to, jak cuchnęło w lazarecie, czuję, że wzięłaś porządną kąpiel. Ładnie pachniesz.
Zaśmiała się.
– Niby czym?
– Nie wiem. Czystością? Kobietą? Woń jest łagodna, ale takich właśnie brakuje w Abois. Teraz moje pytanie.
– Lubię cię. Nie wiem, czy jesteś dobrym człowiekiem, czy złym, ale kiedy tylko przeszedłeś przez te drzwi, poczułam do ciebie sympatię i udało ci się tego nie schrzanić. Każdego dnia pięć setek ludzi umiera po dwóch tygodniach niemożności zmrużenia oka. Nadeszły obłędne czasy, w których nie ma miejsca na zdrowy rozsądek.
– Za twoją odwagę, Vanalie. – Kiwnąłem na nią kubkiem i upiłem piwa. – Nie tylko zadajesz się z Pająkiem, ale jeszcze dobrowolnie wkroczyłaś do miasta pełnego zarażonych, aby nieść im pomoc… wiedząc, że nie będziesz mogła już wyjść.
– Dzięki, Purajez. – Popatrzyła na karczmarza zmrużonymi oczami, na co on skulił się za ladą. – Ratowanie ludzi to mój zawód – zwróciła się do mnie.
– Ale nie wierzysz, że miasto da się ocalić.
– Zbadałam bakcyla. Zastosowałam wszystkie znane leki i eksperymentalne terapie, konsultowałam się z co najmniej czwórką magów. Rzadko bywają takie zarazy, ale słyszałam o nich. Są jak trzęsienie ziemi albo huragan – możesz walczyć ze skutkami, lecz nic ponadto.
– Myślę, że sprawa nie jest tak prosta, jak ci się wydaje.
– Dlaczego?
– Przeczucie.
– Przeczucie! – prychnęła i pokręciła głową.
– Tak czy owak, dobrowolnie dałem się tu uwięzić, podobnie jak ty. Jedyne, co mogę teraz zrobić, to wykonywać swoją pracę – również jak ty.
Ziewnęła.
– A propos pracy, jutro o świcie muszę być w lazarecie, a chciałabym się jeszcze przespać choć ze dwie godziny.
– I?
Wzięła kieliszek i wypiła jego zawartość jednym duszkiem.
– Idziemy na górę?
***
Getto kelluańskie za dnia w pełni wyjaśniało pustki na ulicach Abois. Rzecz jasna, próżno było szukać tu zdrowych, ci kryli się w domach, za wyjątkiem kilku szaleńców, którzy uwierzyli, że prorok prędzej ochroni ich od zarazy niż izolacja. Nie bardzo miałem ochotę przeciskać się przez tłum – tutaj zainfekowani nie leżeli w grzecznych rzędach, większość z nich stała, aby lepiej widzieć Kelluanina, który na podwyższeniu ze skrzynek wymachiwał rękami.
– …tej wiosny w waszym mieście zakwitły nie tylko drzewa, ale i ludzie! – wołał, a choć byliśmy daleko, jego głos słyszało się czysto i wyraźnie. – Dziwicie się? Przeklinacie los? Ależ obiecywano wam to! Kiedy przyszli żercy z Gnijącej Loży, obiecywali wam rozkwit – macie więc rozkwit! Mamili was słodko pachnącymi słówkami – i wy teraz słodko pachniecie! Mówili, że Zgnilizna jest dobra, bo uwalnia i oczyszcza, robiąc miejsce nowemu – oto i jest miejsce w waszym mieście, tyle miejsca, ile nigdy wcześniej! Sprzedaliście swoje dusze, tak jak uczynił to wasz książę i wasz pasterz! Wszyscy jesteście zaprzedani Zgniliźnie i dlatego właśnie gnijecie! Spójrzcie w górę, a ujrzycie nieskończony ład, nawet w tej krainie cieni wasze fałszywe słońce każdego dnia wschodzi i zachodzi w tym samym miejscu – kiedy odmówiliście podporządkowania się odwiecznym prawom Niebios, powstała dysharmonia i w wasze serca wkradł się chaos – chaos, który kipie, wrze i kwitnie!
– Powinniśmy go zabić – powiedziała ponuro Indice.
– Boisz się, panienko Curaint-Desuvax? – zakpiłem. – Nie martw się, twój ród odwrócił się od Niebios na długo przed tym jak baron Remelin zdradził swojego króla i przeszedł na stronę Żółtej Ligi.
– Jesteśmy Pająkami. – Zignorowała mój przytyk, co znaczyło, że trafiłem w sedno. – Uciszanie dysydentów to nasz obowiązek.
– Ten tłum nas rozszarpie, jeśli spróbujemy tknąć ich proroka.
Rozchyliła poły płaszcza, pokazując miniaturową kuszę ukrytą pod spodem.
– Nikt nie będzie wiedział, co go trafiło.
– Nie muszą wiedzieć – Pazamirr odezwał się i pokręcił kudłatą głową. – Rozejrzyj się. Wszyscy są tu zarażeni. Jak myślisz, na kim zechcą wywrzeć swój gniew? Nie zdołalibyśmy uciec, szczególnie, że musiałabyś podejść bliżej, aby strzelić.
– Nie doceniasz Curaint-Desuvaxów, olbrzymie – prychnęła. – Trafię stąd.
– Nie – uciąłem dyskusję. – Jesteśmy tu, żeby rozwiązać problem zarazy, a nie podburzać tłum do zamieszek. Poczekamy aż skończy i pójdziemy za nim. Zobaczymy, czy coś wie.
Pomysł był dobry, ale okazał się znacznie trudniejszy w realizacji. Prorok wrzeszczał cały dzień i nawet nie zachrypnął, po czym zszedł ze swojej prowizorycznej mównicy i ruszył w kierunku morza… a tłum podążył za nim. Przynajmniej znaczna jego część. Odprowadziliśmy starca aż do małej przystani, gdzie przy pomoście czekał kelluański okręt pod banderą Cesarstwa. Mogliśmy jedynie patrzeć, jak marynarze zrzucają dla proroka trap, mężczyzna wchodzi na pokład i znika wśród uzbrojonych w łuki rodaków.
– Mogłabym przepłynąć nocą niezauważona i wspiąć się na statek – rzuciła bez przekonania Indice.
***
– Spóźniłaś się.
– Znowu na mnie czekałeś? To słodkie.
– Obłędne czasy.
***
Chciałem dopaść tego proroka. Może dlatego, że ranił moją zawodową dumę Pająka, może dlatego, że było to trudne do zrobienia, a może dlatego, że nie mieliśmy żadnych poszlak. Zmarnowaliśmy cały dzień na próbę dowiedzenia się, kto właściwie dowodzi strażnikami miejskimi i całą akcją znaczenia zarażonych domów, ładowania umarłych na taczki i palenia zwłok, skoro książę Flanazane i jego dwór zamknęli się w zamku. Potrzebowałem tych ludzi, jeśli mieliśmy rozpędzić lub opanować tłum zwolenników Kelluanina.
Tak więc wędrowaliśmy od strażnicy do strażnicy, od jednych koszar do drugich, napotykając kolejnych i kolejnych sierżantów, którzy mieli pod sobą dwóch lub trzech ludzi. Ostatecznie okazało się, że dowódcy po prostu nie ma. Machina, raz wpędzona w ruch, toczyła się dalej siłą rozpędu – bezmyślnie wykonywano pierwotne rozkazy po tym, jak kapitan działający z polecenia księcia zmarł na Wiosenny Mór. Nie było więc kogo zastraszyć czy zaszantażować, za kim poszliby strażnicy. Moglibyśmy spróbować zebrać ich sami, ale czy autorytet Pająków wystarczyłby, żeby ruszyli na rozjuszony tłum ludzi dotkniętych zarazą? Jeden strach przeciwko drugiemu… lecz nasza niesława bledła w porównaniu z grozą, którą budził Wiosenny Mór. Rozważałem także wysłanie Indice do zamku Flanazane, lecz nie miałem ochoty szafować jej życiem. Jeśli książę był taki, jak o nim mówiono, wydał swoim ludziom ukrytym na murach rozkaz, aby najpierw strzelać, a potem zadawać pytania.
Nie wiem, komu naraziliśmy się w Forcie Messelieu, że nas tu wysłano, ale dopiero zaczynałem sobie uświadamiać, jak beznadziejne zadanie otrzymaliśmy: zbadać Wiosenny Mór, odnaleźć jego przyczyny i je usunąć. Jak właściwie mieliśmy to zrobić? Gdyby chociaż było pewne, że zarazy nie przywlekli Kelluanie… wtedy przynajmniej czułbym jakiś sens w przeczesywaniu miasta dzień po dniu w poszukiwaniu… właściwie czego? A jeśli Vanalie miała rację – jedyne, co dało się uczynić, to zająć wygodne miejsce i podziwiać nadciągającą zagładę? Może to było głupie, ale coś w niej sprawiało, że moje serce biło szybciej. Noce z uzdrowicielką stały się jedynymi jaśniejszymi punktami mojego życia za murami Abois. Kochaliśmy się, a potem szeptała mi o dzieciństwie spędzonym w mieście otoczonym murami z żelaza i o swoim bracie, który był urodzonym geniuszem. Nie chciałem opowiadać jej ani o ojcu, ani o rzeczach, które robiłem jako Pająk, ale pytała, więc usłyszała odpowiedź. Zasypiała z głową na mojej piersi, a potem budziłem się rano w łóżku przesyconym tym czystym, nieokreślonym zapachem… jej zapachem. Wstawałem, jadłem śniadanie i zabierałem się do pracy, a część mnie myślami była już przy wieczorze.
Na początku drugiego tygodnia naszego pobytu w Abois zorientowałem się, że zostało wyłącznie jedno miejsce, którego nie zbadaliśmy. Było późne popołudnie, dwaj pomocnicy Vanalie wygonili ją wcześniej z lazaretu, bo słaniała się na nogach ze zmęczenia. Leżała teraz naga na łóżku, pot jeszcze perlił się na jej skórze, słyszałem jej oddech, cichszy niż szelest papieru. Było gorąco, jak co dzień, znowu padał deszcz, gasząc płonące stosy, a po nim przyszła mgła, otulając gród. Siedziałem właśnie przy mapie miasta, którą przywiozłem ze sobą z Messelieu i stało się jasne, że tylko jednej części Abois nie naznaczyłem jeszcze atramentem.
– Cmentarz – powiedziałem głośno.
– Hmm? – Vanalie zamruczała jak kotka i jak kotka przeciągnęła się na posłaniu. Z trudem zdołałem oderwać oczy od jej płaskiego brzucha, zgrabnych nóg i niedużych piersi.
– Nie sprawdziliśmy jeszcze cmentarza.
Rozbudziła się natychmiast.
– Silithien… to nie jest najlepszy pomysł.
– Dlaczego?
– Jeśli jest jakieś miejsce gorsze niż rynek kelluański i miejski lazaret razem wzięte, to jest to cmentarz. Na początku zarazy chowano tam zmarłych, potem zabrakło miejsca, więc rzucano ich po prostu na kupę… minęło trochę czasu, zanim ktoś przekonał księcia do wydania dekretu o paleniu zwłok. Masz pojęcie co tam się dzieje przy tej pogodzie?
– Pewnie trochę śmierdzi.
– Silithien! – Usiadła na łóżku. – Tu nie chodzi tylko o Wiosenny Mór. Wirusy, bakterie, pleśnie, jady, pierwotniaki…
– Pierwotniaki? Co to do cholery są pierwotniaki?
– Ja nie żartuję. Cmentarz to wylęgarnia chorób. Nadal wyrzucają tam zwłoki, niektóre z nich niedopalone – co dzień świeża dostawa Wiosennego Moru i zgnilizny. Nie możesz tam iść. To zupełnie bezsensowne ryzyko… – Wodziłem oczami za pośladkami Vanalie, kiedy wstała i zaczęła krążyć niespokojnie po pokoju.
– Znam już wszystkie twoje argumenty – przerwałem jej, co sprawiło, że niestety zatrzymała się w miejscu.
– Nie chcę, żebyś tam szedł.
– Martwisz się o mnie, co? – zapytałem z uśmiechem.
– Oczywiście, że tak, głuptasie. – Podeszła do mnie i usiadła mi na kolanach.
– A gdybym ja chciał ci zakazać babrania się w ropniach twoich pacjentów?
– To co innego. Zachowujemy środki ostrożności…
– Środki ostrożności? – parsknąłem. – Przy takim tempie pracy, przy tylu chorych? To cud, że jeszcze nikt z was nie zachorował.
Spochmurniała.
– No tak, zapomniałem o twoim poprzedniku. Ale to tylko udowadnia moją rację. Ty masz swoją pracę, Vanalie, a ja swoją. Dlatego jutro wezmę Pazamirra, Maladique i Indice i pójdziemy na cmentarz. Jestem już dużym chłopcem, nie musisz się o mnie martwić.
– Nie umiem się o ciebie nie martwić.
– Wiem – odrzekłem z szerokim uśmiechem, za co ugryzła mnie w nos.
***
Vanalie użyczyła nam kilku masek na usta i nos ze szpitala, więc mieszanina trupich odorów unosząca się na cmentarzu gęstą mgłą nie cuchnęła tak bardzo, jak lazaret czy getto kelluańskie. Uzdrowicielka nie żartowała – góry gnijących zwłok piętrzyły się wyższe ode mnie. Brodziliśmy jak we śnie pośród szarych oparów i trupich wzgórz, mijając kamienne nagrobki i zamurowane rodzinne krypty. Towarzyszyło nam nieustające brzęczenie much – na cmentarzu nie było wystarczająco dymu, aby je odstraszyć. Roje tłustych owadów nie czepiały się nas jednak, miały bardziej smakowite kąski w pobliżu. Cieszyłem się z kakofonii ich malutkich, poruszających się szybko skrzydełek. Wolałem słyszeć to, niż robaki poruszające się w ciałach i te ohydne mlaski, jakie czasem wydawały rozkładające się zwłoki. Na cmentarzu nie było nikogo. Nawet Kelluanie bali się tu zapuszczać na dłużej, wysypywali tylko zawartość swoich taczek i natychmiast wycofywali się za bramy. Mimo tego zmusiłem moich ludzi do przeczesania tych kilku mórg trującej ziemi, nim wreszcie, zrezygnowani, my także wróciliśmy za mury. Wychodząc ze mgły, niemal nadzialiśmy się na mężczyznę wiozącego następną dostawę sczerniałych trupów. Przeraził się na nasz widok i niemal wywalił wszystkie ciała na ziemię.
– Do diaska, ależ mnie przestraszyliście! Kto normalny spędza popołudnia łażąc po cmentarzu? Jak wam tak śpieszno do grobu, to idźcie się utopić w porcie i oszczędźcie mi roboty. Myślałem, że to znowu te cholerne widma.
– Widma? – zapytałem zmęczonym głosem.
– Ano widma, demony, czy inne cholerstwo. Widujemy je tu od czasu do czasu, snujące się we mgle. W końcu to cmentarz. Tyle teraz tu gwałtownie zmarłych…
Pokręciłem głową. Wróciliśmy do „Czystych Rąk” bardziej zrezygnowani niż zwykle. Spaliliśmy ubrania, tak jak poleciła nam Vanalie i umyliśmy się dokładnie, a potem dla odmiany to ja zostawiłem podwładnych na dole, a sam udałem się na górę. Należało pomyśleć nad raportem, jaki będę musiał złożyć w Forcie Messelieu. O ile w ogóle uda nam się przeżyć – bo przecież nas nie wypuszczą, dopóki epidemia się nie skończy. Jutro trzeba będzie iść przyjrzeć się murom książęcego zamku, pomyślałem. Gdyby Flanazane nas wpuścił, przynajmniej bylibyśmy bezpieczni. Musiałbym tylko jakoś skłonić Vanalie, żeby poszła z nami. Hm…
***
Tego wieczoru nie przyszła do karczmy. Zaniepokoiło mnie to, ale uznałem, że najwidoczniej miała dużo pracy. Wspominała, że już zdarzało się jej zostawać na noc w lazarecie. Udało nam się znaleźć obiecujący fragment murów, gdzie z dużym prawdopodobieństwem Indice mogłaby dostać się na drugą stronę niezauważona, ale wciąż byłem niezdecydowany. W zasadzie wolałbym całkiem opuścić miasto, ale to nie spodobałoby się naszym zwierzchnikom w Forcie Messelieu.
Kiedy Vanalie znowu się nie pojawiła, postanowiłem od razu udać się do szpitala. Nie widziałem jej dwa dni i już wariowałem. Westchnąłem i pokręciłem głową, ale i tak wyszedłem na opustoszałe ulice. Trafiłem na pełnię, więc noc była wyjątkowo jasna. Lazaret pozostawiano otwarty całą dobę, nawet jeśli nie zawsze w środku czuwał medyk. Tym razem jednak natknąłem się na jednego z dwóch pomocników Vanalie.
– Gdzie d’Revoure?
Wyraz jego twarzy powiedział mi wszystko.
Znalazłem ją pochyloną nad jednym z pacjentów. Więc wciąż jeszcze miała dość sił, żeby pracować.
– Nie podchodź za blisko, Sil.
– Kiedy… kiedy to się stało?
Wzruszyła ramionami.
– Choroba postępuje szybko. Pierwsze objawy zaczęłam mieć wczoraj wieczorem. Ale nie obawiaj się, dopiero ropnie są zaraźliwe, a te pojawiły się dzisiaj.
– Wiesz, że nie o to mi chodzi. Dlaczego mi nie powiedziałaś?
– Jak? – Na jej twarzy pojawił się sardoniczny uśmiech. – Nie mogłam odwiedzić karczmy zarażona. Poza tym wiedziałam, że w końcu przyjdziesz tutaj.
– Vanalie…
– Trzy do dziesięciu.
– Słucham?
– Szanse na przeżycie. Miałabym dwie, ale pod opieką medyków…
– Byłaś u Suraphe?
Pokręciła głową.
– Moje miejsce jest tutaj.
– Więc ja go przyprowadzę. – Zmusiłem się do uśmiechu. – Lepsze cztery niż trzy.
– W porządku. Tylko rano… Miałam zamiar zaraz się położyć.
Przyjrzałem się jej uważnie. Położyć? Znałem jej twarz tylko zmęczoną, lecz teraz wyglądała okropnie. Nie mogła spać… i już zdradzała objawy tej samej obsesji, co jej pacjenci. Chciałem powiedzieć jej tysiąc rzeczy, ale każda byłaby banałem. Chciałem jej dotknąć, ale ręce, podobnie jak język, musiałem powstrzymać.
***
– Powinnam przeskoczyć mur. – Indice pokręciła głową niezadowolona.
– Nie zostawię jej teraz – odpowiedziałem głosem stłumionym przez dłonie, w których trzymałem swoją twarz.
– Możemy poczekać. – Pazamirr wzruszył ramionami. – Półtora tygodnia, tak? Albo zaśnie, albo umrze z wyczerpania.
Kiwnąłem głową.
– Dalej uważam, że powinnam przeskakiwać właśnie przez mur – mruknęła Indice.
***
Suraphe skończył, zabrawszy dłonie znad Vanalie.
– Nie powinienem pozostawiać świątyni bez opieki.
– Nic się jej nie stanie, żerco – odpowiedziałem, tłumiąc irytację.
– Tam moja moc byłaby znacznie silniejsza.
– Tu są medycy – odrzekła Vanalie. – Wolę ufać nauce niż twoim czarom.
– Musisz do niej przychodzić codziennie. Trzeba zwiększyć szanse.
– Codziennie? Moja świątynia…
– Wielebny, powinieneś przestać myśleć tylko o swojej świątyni. Siedzisz tam całymi dniami, podczas gdy na cmentarzu plenią się demony. Nie masz przypadkiem obowiązku ich zwalczać?
– Demony? Jakie demony? – prychnął. – Cmentarz to poświęcona ziemia, jest równie stary jak chram. Żaden duch nie utrzymałby się tam na tyle długo, aby przybrać jakąkolwiek stałą postać.
– Ale grabarz mówił, że od czasu do czasu natykają się na upiory we mgle…
– Bzdura. Kelluanom pomieszało się już w głowach od babrania się w trupach. Skończyliśmy tutaj? Muszę wracać do mojej świątyni.
Pożegnałem go machnięciem dłoni.
– Sil? O czym myślisz?
– Muszę coś sprawdzić. Przyjdę do ciebie później.
– Silithien… – Widziałem w jej oczach, co chce mi powiedzieć.
– Później.
Niemal biegłem z powrotem do „Czystych Rąk”. Wpadłem do środka i od razu skoczyłem na górę. Maladique, Pazamirr i Indice grali w karty.
– Umarła? – zapytała arystokratka, z dłonią zastygłą w pół ruchu.
– Nie. Maladique… żerca twierdzi, że cmentarz jest poświęcony. Chcę, żebyś sprawdziła, czy to prawda. I czy są tam ślady jakichkolwiek duchów czy czegoś podobnego.
– Te upiory… – zaczął Pazamirr.
– Jeśli wielebny ma rację, to nie są żadne upiory. Nie wiem, kto poza nami łazi po cmentarzu, ale będę to wiedział.
***
Gasła w oczach. Leżała na posłaniu, z zamkniętymi powiekami, ale wiedziałem, że nie śpi. Próbuje, ale nie może. Myliły się jej słowa, ledwo miała siłę, żeby wstać. Jej jeszcze kilka dni temu gładka skóra pokryła się wrzodami, z których sączyła się żółtawa ropa. Kiedy się nad nią pochylałem, czułem słodki, mdły odór śmierci.
– Sil… nie zostawiaj mnie samej – poprosiła, nie otwierając oczu. – Nie zostało… Nie zostało mi dużo czasu.
– Nie mów tak! – zaprotestowałem nieco zbyt głośno.
– Nie mogę zasnąć. To już piąty dzień…
– Musisz wytrzymać. Jestem już blisko. Ktoś kręci się po cmentarzu, ziemia została tam poświęcona, nie ma mowy o żadnych upiorach.
– Sil… to wszystko mrzonki… proszę…
– Nie mogę! Nie mogę się poddać, jeszcze nie teraz!
– Nie wygrasz ze śmiercią. Potem… będzie za późno.
Uciekłem stamtąd. Uciekłem na cmentarz. Nie dopuszczałem do siebie myśli, o tym, że…
Przez pierwsze dwa dni udało mi się zmusić pozostałych do czatowania wraz ze mną, ale potem nawet groźba stryczka za niesubordynację nie zdołała ich przekonać do spędzenia choćby jeszcze jednej godziny w nekropolii.
– Suraphe ma rację! – krzyczała Indice. – Kelluanom od trupów pomieszało się w głowach i tobie też! Nikogo nie ma na tym cholernym cmentarzu, znajdziesz tu tylko śmierć, głupku!
Może rzeczywiście trupie wyziewy zatruły mój umysł, ale nie mogłem ustąpić.
***
Kiedy wreszcie ich zobaczyłem, nie byłem pewien, czy nie śnię. Kucałem, skryty za górą zwłok – nie wierzcie, jeśli ktoś wam mówi, że do każdego zapachu da się przyzwyczaić. Przez te kilka dni smród nie stał się ani na jotę znośniejszy. Poruszali się powoli, jakby brodząc we mgle, trzy sylwetki okutane w płaszcze z kapturami. Nadeszli od bramy cmentarnej – jeżeli rzeczywiście byli ludźmi, musiałem przegapić moment, w którym opuszczali nekropolię. Z trudem opanowałem chęć skoczenia ku nim z mieczem w dłoni. Zamiast tego podążyłem niezauważony ich śladem… po tylu dniach spędzonych na cmentarzu sam stałem się duchem. Po kilku minutach dotarliśmy do starożytnych ruin w głębi nekropolii, jedna z postaci zrobiła gest dłonią i kamienna posadzka zazgrzytała, granitowa płyta odsunęła się i ukazała wykute w skale schody, niknące w ciemności. Zdążyłem w ostatniej chwili, zamykający się sufit niemal zmiażdżył mi czaszkę. Zgubiłem śledzone postaci, lecz wyjąłem miecz i ściskając mocno rękojeść, wszedłem głębiej w mrok. Zdążyłem tylko zorientować się, że są to jakieś katakumby, pełne zasuszonych ciał olbrzymów ułożonych we wnękach, nim z czerni wypadła dłoń w jedwabnej rękawiczce, dotknęła mojego czoła i straciłem przytomność.
***
Obudziłem się w wielkiej komnacie grobowej, oświetlonej pochodniami. Leżałem na sarkofagu, lecz nie byłem w żaden sposób skrępowany. Pomacałem się po pasie i ze zdumieniem odkryłem swój miecz z powrotem w pochwie. Ostrożnie rozejrzałem się dookoła. Wzdłuż ścian ustawiano najróżniejsze przyrządy – destylatory, alembiki, różnego rodzaju fiolki, kotły i jeszcze bardziej skomplikowaną maszynerię, której natury nie rozumiałem, a nazwy nie znałem. Były też wielokolorowe kryształy, pokryte runami kamienie i metalowe płytki, a nawet regał pełen książek. Zobaczyłem też trupy – ofiary Wiosennego Moru, w rozmaitych stadiach rozkładu, niektóre rozcięte jak do sekcji, inne połączone rurkami ze szklanymi słojami, wytatuowane, zapleśniałe, wysmarowane jakimiś chemikaliami… kiedy przyjrzałem się im dokładniej, z przerażeniem zdałem sobie sprawę, że niektóre „nieboszczyki” żyją – widziałem, jak poruszają się ich piersi, powoli, ale wyraźnie. Wokoło krzątało się kilka osób, wszyscy w tych samych brunatnych szatach.
– Obudziłeś się. – Ktoś stanął nade mną. Mężczyzna, w średnim wieku, włosy krótko przystrzyżone i zupełnie siwe. Miał bystre oczy, czułem na sobie ich świdrujący wzrok. – Moje gratulacje. Nie sądziłem, że ktoś zdoła nas odkryć.
– Co… co tu się dzieje?
Rozłożył ręce.
– To jest moje laboratorium. Wielki żerca Malgo, do usług. – Skłonił się lekko. – Jesteś z Pająków, prawda? – Wskazał dłonią na mój pierścień. – Dobrze, że zauważyliśmy sygnet. Inaczej mógłbyś się już nie obudzić.
Dopiero kiedy wypowiedział swoje imię, zdałem sobie sprawę, że jest Kelluaninem. Popatrzyłem na pozostałych, ale z ich zakutanych sylwetek nie dało się niczego odcyfrować. Mimo tego byłem pewien, że także pochodzą ze świata dwóch słońc.
– Porucznik Silithien Neyr, Pająki – odpowiedziałem bezwiednie. – Wysłano mnie do Abois, aby zbadać sprawę Wiosennego Moru i usunąć jego przyczynę.
Zaśmiał się sucho.
– Dobrze się kryjemy, skoro nawet Fort Messelieu wciąż działa po omacku.
– Wasza świątobliwość… o co tu chodzi? Czy to wy…
– Nie. Nie przeprowadzalibyśmy takiego eksperymentu na własnych wiernych. Słyszałeś o kelluańskim proroku? To Święty, na którego zstąpił duch boży – duch Refridusa, boga snów i śmierci, konkretnie. Jego słowa są prawdziwe – Wiosenny Mór to kara Niebios.
– Skoro tyle wiecie, dlaczego nic z tym nie robicie?! – krzyknąłem, zapominając, że rozmawiam z wielkim żercą. Gdyby zechciał, pewnie mógłby zgasić mnie samą myślą.
– Ależ robimy. Myślałeś, że po co jest to laboratorium? Zarazę należy dokładnie zbadać.
– Zbadać…? Przecież ten prorok… to on rozsiewa chorobę, tak?
– Och, nic nie rozumiesz, młody człowieku. – Malgo pokręcił głową i zaczął się przechadzać. – Wojna, którą sprowadziliśmy na Infarance, to nie tylko wojna ze starym porządkiem. Podważając go, zniszczyliśmy usankcjonowany przez Niebiosa ład. Rzuciliśmy wyzwanie samym bogom. Wygraliśmy na ziemi, lecz oni nie odpuszczają tak łatwo. Ta plaga to tylko jeden z tysięcy szczepów, jakie Refridus dla nas przygotował. Dlatego musimy go przechytrzyć – zrozumieć każdy mechanizm jej działania i stworzyć uniwersalne antidotum na każdą boską zarazę, jaką Niebiosa wymyślą. Mógłbyś zabić proroka i epidemia szybko się skończyła… ale potem pojawiłaby się znowu, w innym mieście, i w jeszcze innym, i w kolejnym, i w następnym, i w następnym…
– Dostałem zadanie ocalenia Abois.
Zatrzymał się, położył dłoń na moim ramieniu.
– Wiem. Lecz czymże jest śmierć kilku tysięcy, pojedynczy akt tragedii, kiedy uratowane mogą być miliony? Nasza praca nie została jeszcze skończona. Konieczne jest, aby Wiosenny Mór rozwijał się dalej swoim naturalnym rytmem, aby nic nie zakłóciło przebiegu epidemii.
– Vanalie… – szepnąłem.
– Vanalie? Medyczka z miejskiego lazaretu? Zachorowała? – Czułem, jak przeczesuje moje myśli. – Wielka szkoda. Była bardzo dobra. Mogłaby się nam przydać.
Zanim zdążyłem zapytać, uśmiechnął się smutno.
– Nie mamy żadnego lekarstwa. Jedynie zbieramy dane. Wróć do niej, chłopcze. Nadchodzą jej ostatnie chwile. I pamiętaj… zagłada Abois musi się dopełnić. To konieczna ofiara.
***
– Jesteś… myślałam, że zapomniałeś o mnie…
– Nigdy.
– Dobrze się z tobą bawiłam, Sil…
– Ja z tobą również.
– Jestem taka zmęczona… Dobrze będzie w końcu zasnąć…
– Nie mów tak.
– Odpocząć…
– Vanalie… – szepnąłem.
Ale nie umarła wtedy. Nie, umierała jeszcze długo, przez kolejnych kilka dni, powoli tracąc zmysły. Z perspektywy czasu myślę, że powinienem był skrócić jej cierpienia, przynajmniej wtedy, gdy zaczęła zatracać świadomość. Żałuję, ze tego nie zrobiłem. Wówczas jednak przepełniał mnie gniew. Patrzyłem, jak świat odbiera mi coś, czego ledwo zdążyłem spróbować. Niezrealizowana obietnica. Niepomyślana nawet nadzieja na przyszłość, niewyobrażona jeszcze wizja szczęścia, ze wszystkiego tego mnie odarto, okradziono. Miałem ją przez te kilka zbyt krótkich nocy, a potem… Odeszła.
***
Stałem w tłumie zarażonych, trzymając palec na spuście kuszy ukrytej pod płaszczem. W Abois żyło jeszcze ponad dwadzieścia jeden tysięcy ludzi, z czego przynajmniej siedemnaście tysięcy niezarażonych. Fort Messalieu przysłał nas, abyśmy uratowali to miasto. Zbadali zarazę, odnaleźli jej przyczynę i usunęli ją. Jedno pociągnięcie cyngla i stałoby się to faktem.
Prorok, stojąc na swoich skrzyniach, wypełniony świętym duchem, krzyczał wymachując rękami. Patrzyłem na jego blade, sękate dłonie. Tymi palcami dusił Abois, zabijał je, dzień po dniu. Drżałem. Miałem jasne zadanie. A ten bydlak doprowadził do jej śmierci! Powinienem go zabić.
Ale nie uczyniłem tego. Byłem pusty, nie czułem nic. Dwadzieścia jeden tysięcy, lecz wśród nich brakowało Vanalie. Gdybym nawet uśmiercił proroka, to nie przywróci jej życia. Tego popołudnia wróciłem do karczmy i spiłem się do nieprzytomności. Robiłem tak każdego dnia przez następny miesiąc, patrząc, jak miasto umiera na moich oczach: piętnaście tysięcy, dziesięć, pięć. W ostatecznym rozrachunku pozwoliłem szesnastu tysiącom zwiędnąć powolną, okrutną śmiercią, taką, jaką ona zwiędła przed nimi. Opróżniałem spiżarnię Purajeza, tańczyłem, brałem kobiety do swojego łoża, przegrałem półroczną pensję w karty i spróbowałem każdej używki, jaką sprzedawali jeszcze w mieście. „Jedz, pij i raduj się, bo jutro umrzemy”.
Nie umarłem jednak. Żadne z nas nawet się nie zaraziło. Opuściliśmy to, co zostało z Abois dwa i pół miesiąca po tym, jak do niego przypłynęliśmy. Zaraza pochłonęła w sumie około dwudziestu pięciu tysięcy istnień, pięć szóstych całej populacji miasta. Żercy dostali swoją żertwę.
Przez kolejne lata, w żadnym grodzie kontrolowanym przez Gnijącą Lożę, nigdy potem nie wybuchła podobna epidemia.
Temat zarazy w mieście nie jest nowy, ale jeszcze nie wyeksploatowany.
Fajnie, że poruszasz wiele wątków, to dodaje głębi tekstowi. Relacje między postaciami też niczego sobie.
Fabuła może nie porywa zwrotami akcji, ale i nie ma co narzekać.
Ogólnie – solidnie napisany tekst.
Trafiłem nie tylko na prawdziwe słońce, ale i na jeden z księżycy, więc noc była wyjątkowo jasna, rozświetlana podwójnie przez złoty punkcik i błękitną sferę.
Księżyców. Słońce świeciło w nocy?
Babska logika rządzi!
Argh, mój błąd. W pierwotnym założeniu akcja działa się na księżycu gazowego giganta, który wyznaczał dzień i noc zamiast słońca (znajdującego się na tyle daleko, że w nocy było tylko jasnym punktem), ale fragment, który to opisywał, gdzieś zaginął podczas tworzenia kolejnej wersji tekstu. Dzięki za wyłapanie, poprawiłem.
Bardzo dobre opowiadanie. Wciągające.
Świetnie się czyta. Nawet nie przeszkadzało mi, że niewiele się dzieje: zaraza przyszła i poszła, w międzyczasie zmarło wielu ludzi, jak to przy zarazie. Ale jest klimatycznie.
Podobało mi się :)
Przynoszę radość :)
Ponura i w zasadzie monotonna opowieść, choć to, co dzieje się w mieście nie jest pozbawione emocji. Równie spokojnie zostały opisane działania bohaterów próbujących wywiązać się z zadania. Dobrze zrobiło opowiadaniu wplecenie wątku miłosnego.
Wydaje mi się, że w Pladze nie powinny się znaleźć niektóre słowa, m.in.: smog, dekadencja, bakcyl, infekcja, metabolizm, wirusy, bakterie, pierwotniaki, że o świadomym zachowywaniu zasad higieny nie wspomnę.
– Gdzie my tak właściwie idziemy? – zapytała Indice. – Raczej: – Dokąd my tak właściwie idziemy? – zapytała Indice.
Kiedy wreszcie zszedłem na dół, zastałem towarzyszy przy stoliku… – W karczmach chyba nie było stolików. Raczej duże stoły i ławy.
Zakrwawiony strażnik padł na czworaka. – Zakrwawiony strażnik padł na czworaki.
Istnieje podejrzenie, że jego przyczyny nie są naturalne – wówczas mamy je ustalić i usunąć. –
Wówczas, to znaczy kiedy mają je ustalić i usunąć?
– Cóż, skoro tak, to twoja praca tutaj również stratą czasu – odparłem. – Pewnie miało być: – Cóż, skoro tak, to twoja praca tutaj również jest stratą czasu – odparłem.
…zacząłem przysypiać przy barze… – Raczej: …zacząłem przysypiać przy szynkwasie…
…o to i jest miejsce w waszym mieście… – …oto i jest miejsce w waszym mieście…
Prorok wrzeszczał cały dzień i nawet się nie zachrypnął… – Prorok wrzeszczał cały dzień i nawet nie zachrypnął…
…wysypywali tylko swoje taczki… – Raczej: …wysypywali tylko zawartość swoich taczek…
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
@ Anet – dzięki za opinię :)
@regulatorzy – dzięki, poprawiłem. Natomiast co do bardziej “zaawansowanych” słów – nigdzie nie jest powiedziane, że zupełnie fikcyjny świat nie może mieć bardziej zaawansowanej nauki niż w naszym średniowieczu, w końcu jest tylko pseudośredniowieczny – a i to niekoniecznie. Aczkolwiek rozumiem, że może to razić i wybijać z konwencji. Kolega, któremu dałem do przeczytania ten tekst przed publikacją tutaj, przyczepił się nawet do ‘blondynki’ jako niepasującego do “czasów” słowa. IMO kwestia gustu – nawet w sadze wiedźmińskiej występują genetyki i metabolizmy, choć przecież jednocześnie Sapkowski korzysta z archaizmów i stylizuje język.
Nighterze, przeczytałam opowieść, której bohaterowie noszą zbroje płytowe, a za broń służą im miecze i kusze.
Pozwoliłeś mi też zobaczyć, jak wyglądało ówczesne laboratorium:
…destylatory, alembiki, różnego rodzaju fiolki, kotły i jeszcze bardziej skomplikowaną maszynerię, której natury nie rozumiałem, a nazwy nie znałem. Były też wielokolorowe kryształy, pokryte runami kamienie i metalowe płytki, a nawet regał pełen książek.
Jeśli uważasz, że zakwestionowane przeze mnie słowa maja rację bytu w Twojej opowieści, jeśli twierdzisz, że użyłeś ich świadomie, Plaga, w moich oczach, zdecydowanie traci na wartości.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Spodobało mi się. Fajne opisy, choć z początku łażą od Annasza do Kajfasza jak gracze na sesji rpg po wejściu do miasta. Dobrze, że do sklepu jeszcze nie weszli się targować ;) Jednak po wolnym początku akcja przyspiesza, wątki idą do przodu. Przedstawienie uniwersum także na plus.
Choć do samych bohaterów mam ambiwalentny stosunek, wątek romantyczny przypadł mi do gustu. Akurat jestem zwolennikiem pozytywnych zakończeń, ale to kwestia gustu.
Potem przejrzałem komentarze i powiem szczerze, że mnie też uderzyły te nowoczesne określenia jak “metabolizm” czy szczególnie “wirus”. Nie przeszkodziło to w lekturze, ale zmieniło spojrzenie na tekst. Na początku traktowałem jako fantasy, potem science-fantasy, pod koniec blisko fantastyki naukowej, gdzie zacofani potomkowie przybyłych z gwiazd używają dawnej techniki oraz wiedzy (portale, magia lecznicza). Jak w “Smokach z Pern”. Ostatnio siedzę w takich klimatach, więc to może być tym spowodowane – jakbyś zechciał napisać autorze, czy dobrze to interpretuję, to byłbym zobowiązany ;)
Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?
I cóż Count ma napisać o tym opowiadaniu, skoro tak sprzeczne uczucia nim targają? ;/
A zatem – fabularnie klasa C, czyli cienko. Tematyka plagi, choć w książkach tylko lekko trąci myszką, tak w grach powtarzała się znacznie częściej… A ja grałem i przyznam, że trochę nudziło. Zakończenie (badania zarazy celem wynalezienia lekarstwa) niesatysfakcjonujące, szczerze mówiąc liczyłem na jakieś dochodzenie, tajemnicę… I trochę się zawiodłem.
Ale tekst ma również swoje walory i to naprawdę solidne :)
Bohaterowie interesujący (Indice jest świetna <3) i to nie tylko pierwszo-, ale i drugoplanowi. Mieli swoje osobowości, w dialogach również prezentowali się wiarygodnie, zachęcali mnie do poznania dalszej części historii.
Tempo trochę zbyt wolne, ale zarzut ten dotyczy głównie drugiej części tekstu. Skoro wepchałeś już na górę ten głaz, wypadałoby również zrzucić go z łomotem i dostarczyć czytelnikowi trochę mocniejszych wrażeń, Autorze ;)
Wątek miłosny – fajnie wzbogacił opowieść, zdawał się naturalny i na miejscu, tylko że… Nie kupuję tego zachowania Sila, kiedy pani doktor zachorowała. Koleś dowodzi elitarnym oddziałem, a rozkleił się jak przeżywający pierwsze zauroczenie młodzieniec. Wiesz – doświadczeni żołnierze są albo twardzi, albo martwi. Trochę mnie to gryzło.
Tytuł – nędza. Dwumetrowym kijem bym nie tknął, gdyby nie dyżur. Na przyszłość radzę wymyślać lepsze. Przynajmniej, póki nazwisko/ksywka nie stanie się dostatecznie silnym wabikiem ;)
Warsztatowo – poprawnie. Nie mam pojęcia od jak długiego czasu piszesz, ale większe błędy w oczy mi się nie rzuciły, interpunkcja taka średnia.
Znak jakości postawię, choć bardziej na zachętę niż z przekonania. Potrafisz lepiej, Autorze!
Tyle ode mnie (wow, dużo wyszło! Toż to prawie “Cień level” :O ) na koniec lista zażaleń:
Plaga ponoć najpierw wybuchła w porcie, ale poza tym nikt nic nie wiedział i nikogo nic nie obchodziło – etap paniki Aboisa miało dawno za sobą.
Literówka
Włochaty olbrzym uderzył pochylonego strażnika pięścią w brzuch. Kiedy mężczyzna padł już na bruk, zaczął go kopać.
Tu jest pewien problem z podmiotem. Oczywiście, każdy domyśli się o co chodzi w tym zdaniu, jednak można je odczytać w ten sposób, że mężczyzna oberwał pięścią, padł i zaczął kopać włochatego olbrzyma ;D Radzę się wystrzegać, bo kiedy indziej może wyjść to gorzej.
którego Pazamirr właśnie podnosił za kark, by jeszcze kilka razy przyłożyć mu w trzewia.
W trzewia? To musiał być chyba cios ninja, skoro uderzył go od środka ;P
Trzewia to flaki, a nie powłoki brzuszne, a pośrednio się nie liczy…
Porucznik Silithien Neyr, Pająki. To moi współpracownicy – sierżant Pazamirr z Obsydianowego Kła oraz funkcjonariuszki Indice Curaint-Desuvax i Maladique Sorjean.
Dwa razy Sil przedstawia swoją drużynę i wydaje mi się, że to “Pająki” powinien mówić albo na początku, albo na końcu. Bo w tej kolejności, to on sam jest mnogimi pająkami.
Jest znacznie młodszy ode mnie, ale ukrywa to pod dłuższą brodą.
“Długą”? W aktualnej wersji dość śmiesznie się to brzmi ;D
Było gorąco i parnie.
“Parno”. A poza tym, to są już prawie synonimi, unikałbym na Twoim miejscu takiego zachwaszczania tekstu, bo to dodaje Ci sporo niepotrzebnych znaków.
Uzdrowicielka naprawdę nie żartowała – góry zwłok piętrzyły się wyższe ode mnie, spopielonych, zwęglonych i nadpalonych, nadgniłych, przegniłych i rozgniłych, a także zmienionych w obrzydliwą breję, w której nie było już nic humanoidalnego.
“Naprawdę” jest kolejnym chwastem, a to co później… Po co w ten sposób? Jeśli miało być zabawnie, to nie wyszło. Szczególnie, że tekst jako całość jest raczej ponury.
"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."
Luki, wydaje mi się, że takie przedstawianie jest w porządku – bohater przedstawia siebie. Tak, jakby współczesny żołnierz powiedział: “porucznik Iksiński, Czerwone Berety/ czwarty pułk czegoś tam.
Babska logika rządzi!
Rzeczywiście, z Czerwonymi Beretami brzmi lepiej… :D
Może to kwestia nazwy oddziału, w każdym razie wypowiedź trochę raziła moje hrabiowskie poczucie estetyki i porządku wypowiedzi ;)
Niechaj więc Autor postępuje, jak woli!
"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."
Pająki w Czerwonych Beretach? ;-)
Babska logika rządzi!
@regulatorzy – laboratorium oczami bohatera, który nie rozumie tego, co widzi + było to laboratorium magów/kapłanów w odróżnieniu od szpitala. Czy użyłem słów świadomie? Powiedziałbym, że raczej nie chciałem się silić na maskowanie nowoczesnych terminów pseudośredniowiecznymi “eufemizmami” – być może niesłusznie, skoro najwyraźniej zakłóca to suspension of disbelief.
@NoWhereMan – docelowo science fantasy z mocnym naciskiem na fantasy ;d Czyli podróże między światami tak, ale raczej magicznie i bez wątku ‘zacofanych potomków’ bardziej zaawansowanej cywilizacji. Aczkolwiek jeśli terminy naukowe bez broni palnej i parowców/samolotów oraz innej technologii rzeczywiście tak bardzo rażą, może z elementu ‘science’ powinienem zrezygnować całkiem ;)
@CountPrimagen – dziękuję za wytknięte błędy, poprawiłem (za wyjątkiem Pająków, rozumiem o co Ci chodzi, ale miało to brzmieć trochę jak coś w stylu “Dzień Dobry, Jan Kowalski, Urząd Skarbowy”… niby da się to zamienić miejscami, ale to już nie to samo ;d). Dzięki za zachętę i obiecuję poprawę – ze wszystkich komentarzy wynika, że największą słabością opowiadania jest monotonia/brak zwrotów akcji, z czym mi się dość ciężko walczy, jednak postaram się na przyszłość :)
Nighterze, to Twoje opowiadanie i wyłącznie od Ciebie zależy, jakimi słowami będzie napisane. Ja tylko podzieliłam się wrażeniami z lektury.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
@regulatorzy – Oczywiście, niemniej jednak publikuję je tutaj między innymi dla feedbacku, więc każdą opinię biorę pod uwagę i zastanawiam się nad nią – trzeba się doskonalić, nawet jeśli literatura nie jest do końca wymierną dziedziną ;)
Tak sobie chodzę po opowiadaniach kwietniowych, sprawdzając, czy mi coś godnego uwagi nie umknęło, i trafiłam tutaj, żeby przybić piąty punkt do Biblioteki i przyjąć tekst pod swoje skrzydła nominacji. To jedyne opowiadanie, z którym mam do czynienia w tym miesiącu, co do którego nie waham się, by je podbić do głosowania Loży. Wydaje mi się też, że trochę umknęło innym – może przez długość tekstu i nieznajomość autora.
Nie jest to oczywiście tekst wyzbyty wad – trochę za szybko zamknięty finał, pewna bijąca z Pająków bezradność, kłócąca się z ich postawą himenów, zdarzające się czasem kulawe konstrukcje, różne sprawy wytknięte już wyżej przez innych – ale kupił mnie całkowicie klimat, porządne wykonanie, udane, naturalne dialogi, historia miłosna, równość płciowa, realia zarazy, poczucie beznadziei, zagadka do rozwiązania, mylenie tropów i natrafianie na ściany, kreacje bohaterów, wyłaniający się obraz świata. Odwalony kawał solidnej roboty, który wciąga, jest plastyczny, barwny, pełen obrazów, smaków i zapachów.
"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia
“– Potrzebujemy uzdrowicieli, a przysyłają nam Pająki – wymamrotał ze złością strażnik, kiedy pokazałem mu sygnet z pajęcza siecią.“ – pajęczą
“Znajdowali się w najróżniejszym stadium choroby – niektórzy umierali na naszych oczach, inni dopiero co zgłosili się do szpitala, zauważywszy objawy Wiosennego Moru – gorączkę, bezsenność i ropiejące rany na skórze, wydzielające obrzydliwie przyjemny, kwiatowy zapach, od którego wziął nazwę.“ – raczej: w najróżniejszych stadiach.
Ponadto obserwacja – lubisz używać myślników (półpauz), ale miejscami ich nadużywasz. Na przykład w dialogu myślnik bywa mylący, bo plącze się ze znakami interpunkcyjnymi oddzielającymi kwestie mówione od opisów. Tu zaś masz dwa “–” w jednym zdaniu, co też jest niezręczne.
“Wśród chorych uwijali się ochotniczy pielęgniarze i pielęgniarki, każdy w ochronnym fartuchu i rękawiczkach.“ – Raczej: każde
“jeżeli rzeczywiście byli ludźmi, musiałem przegapić moment, w którym opuszczali nekropolię.“ – Opuszczali? Myślałam, że dopiero przyszli.
Dołączę się do głosów zwracających uwagę na to, że obecność w tekście słów takich jak bakcyle, wirusy czy metabolizm zwraca uwagę, nie bardzo pasuje do nakreślonych realiów.
Ogólnie nie zostałam rzucona na kolana – nie satysfakcjonuje mnie rozwiązanie ani wątek z dziewczyną – ale z drugiej strony tekst w sumie czytał się dobrze. Powolna narracja pasuje do fabuły. Całość jest nieźle skonstruowana, główni bohaterowie dość wyraźni (czego nie można powiedzieć o towarzyszach narratora, którzy jak dla mnie – poza morderczą Indice – w zasadzie nie mają twarzy). Muszę się zastanowić co począć w kwestii nominacji ;)
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr
@c21h23no5.enazet – dzięki za opinię.
@joseheim – również dzięki, literówki poprawiłem; Co do opuszczania nekropolii – chodziło o to, że jeżeli wracali, to znaczy, że wcześniej musieli opuścić cmentarz i ten właśnie moment bohater przegapił . Może wyszło nie do końca klarownie, ale nie będę już tego zmieniał. Co do terminologii – tego też nie będę ruszał, choć tak jak pisałem we wcześniejszych komentarzach, w ewentualnych przyszłych opowiadaniach wezmę pod uwagę, że wiele osób to razi.
Lektura tekstu sprawiła mi sporą przyjemność, wrócę tu za jakiś czas z odrobinę dłuższym komentarzem.
PS – Zdecyduj się na Żółtą Ligę albo Żółtą Ligię i dostosuj odmiany.
Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem
Po lekturze nasuwa mi się jedno określenie: solidny tekst. Porządnie, płynnie napisany, z niezłą kompozycją, fajnymi dialogami, ładnie splatającymi się wątkami.
Doceniam wszystkie powyższe elementy. Jednocześnie czuję niedosyt, więc teraz trochę o zarzutach ;) Po pierwsze – nie wciągnęło mnie. Trudno było mi przebrnąć przez początek, chyba przede wszystkim dlatego, że wydawał mi się dość sztampowy, a postaci, wprowadzone jednocześnie, niezbyt zajmujące. Fajnie, że potem Indice zyskała osobowość, pozostała dwójka towarzyszy bohatera pozostała niestety dość nijaka i przez większość tekstu zadawałam sobie pytanie o sens ich obecności. Wyobrażałam sobie, że włóczą się po prostu za narratorem, takie rzepki na psim ogonie. Ponadto, jak wspomniał już ktoś powyżej, przez długi czas drużyna łazi z miejsca na miejsce i niewiele z tego wynika. Wydawało się, że książę będzie jakimś istotnym bohaterem, ale okazało się że nie. Pewnie, jego postawa uzasadniała nieco to, co działo się w mieście, ale chyba można by tylko o niej wspomnieć, wystarczyłoby. I szybciej przejść do tego, co gęste i zajmujące, bo przecież takich wątków nie brakowało.
Czytałam kilka dni temu, ale zwlekałam z komentarzem. Opowiadanie cały czas chodzi za mną i nie daje się zapomnieć. Napisane dobrze, czytało mi się gładko, mimo że do najkrótszych tekst nie należy. Ładnie i naturalnie przeplecione są poszczególne wątki, nie zdradzasz niczego za wcześnie. Zdecydowanie satysfakcjonująca lektura.
Pisanie to latanie we śnie - N.G.
Co mogę napisać… Lubię dobre fantasy. Drużyna, karczma i tak dalej to stałe rekwizyty gatunku i nie widzę sensu, by się na tym skupiać. Od tego wyszedłeś. Ważne, dokąd dotarłeś ;). Bardzo zręcznie konstruowałeś elementy świata przedstawionego – nienachalnie, dokładnie na tyle, że chciałoby się dostać odrobinę więcej. Główny bohater jest bardziej archetypem, niż literackim odkryciem, ale problem przed którym go postawiłeś, bardzo mnie zaciekawił. Aż przypomniała się lektura Dżumy, jednej z ciekawszych książek, które dane mi było przeczytać w liceum. O ile nie popieram nieodpowiedzialnych stosunków płciowych, spodobało mi się, że główna postać kobieca nie jest pasywnym dodatkiem, ale ma swoje potrzeby, poglądy i wypowiedzi.
Jeśli szukać wad, Werwena zwróciła uwagę na obecność nieobecnego księcia. Faktycznie, może to i pewna niegospodarność w zarządzaniu objętością tekstu, z drugiej strony zupełnie mi nie przeszkadzała.
Miałem wątpliwości, czy zabicie trzeciej części miasta spowodowałoby wyludnienie, które zaobserwowali bohaterowie. Wspominałeś, o różnicach między dzielnicami, ale moim zdaniem wymagałoby to jeszcze pewnego podkreślenia, inaczej te pozostałe dwie trzecie mieszkańców kłócą mi się z krajobrazem, gdzie nawet mucha nie przeleci.
Muszę sobie odświeżyć literaturę bronioznawczą, ale wydaje mi się, że chodzenie w zbroi gdzie tylko się da, to raczej mało praktyczna praktyka. Potraktowałem te opisy z pobłażliwością, kolejny raz zrzucając je na “prawa gatunku” i wyobrażając sobie codzienne stroje postaci w grach komputerowych. To samo tyczy się “anachronizmów”, które w ogóle mi nie przeszkadzały. Sapkowski dawno mnie na to znieczulił. Może ta szklanka w karczmie wydawała się trochę nie na miejscu, wolałbym gliniany kubek ;D. Generalnie odbiór klimatu był niezaburzony.
Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem
Fabuła prosta, banalna wręcz.
Ratuje ją wielość ładnie posplatanych wątków i bardziej oryginalna tematyka. To jakaś miła odmiana, kiedy żołdak nie uważa, że każdy problem da się rozwiązać machając mieczem.
Wiele wątków i bohaterów stwarza wrażenie solidnie napisanego i przemyślanego tekstu.
Byłam na tak, znaczy.
Babska logika rządzi!
Fajne, ciekawe postaci są siłą tego tekstu. Ekspozycja raczej typowa dla fantasy, opowieść prosta jak drut, a jednak coś tam wzrusza, coś tam daje do myślenia. Końcówka powinna być mocniejsza – po scenie śmierci medyczki wypada blado. Za to rzeczona scena śmierci Vanalie naprawdę ci się udała – może nie płakałam, ale zrobiło mi się smutno. Zgadzam się z Finklą – tekst jest zwyczajny solidny, nieźle przemyślany i stanowi spójną całość.
Znaczy się, ja też byłam na TAK :)
Ni to Szatan, ni to Tęcza.
Dziękuje za kolejne opinie, miłe słowa, jak również uwagi krytyczne.
Co do kompanów głównego bohatera, jak i postaci księcia, niestety taka już natura opowiadań, że trzeba gospodarować miejscem i niektóre wątki mogą zostać przez to pokrzywdzone na rzecz innych – z lepszym lub gorszym skutkiem. Co do efektu wyludnienia był on potęgowany także tym, że większość mieszkańców po prostu zamknęła się w domach z obawy przed zarazą. Co do paradowania w pełnej zbroi po w miarę bezpiecznym mieście – mea culpa.
Gratuluję srebra! :)
"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia
Statek nas wysadził? Ciekawe stwierdzenie… Statek nie jest osobą. Z ciekawości przeczytałem kilka następnych zdań, żeby sprawdzić czy przypadkiem nie był to statek kosmiczny. Ale nie był.
Opuściliśmy pokład statku, zeszliśmy z pokładu, zeszliśmy na ląd… A tak, pierwsze zdanie wyszło, niestety, nieco śmiesznie.
Jeszcze wrócę.
Pozdrowka.
Doczytałem sobie do połowy, a potem, niestety, już nie dałem rady. Jest to, z tego, co przeczytałem, dość typowa opowieść, z typowymi błędami.
Nie za bardzo zrozumiałem, po kiego grzyba ta grupa udawała się do miasta ogarniętego zarazą. Może dalej zostało to wyjaśnione, ale w pierwszych dwóch rozdziałach nie. A to jest ważna kwestia. Dużo opisu, z którego nic nie wynika. Sprawdzają miasto, ile jest stosów palonych zwłok, sprawdzają lazaret… Dobra, le po co? Brak wyjaśnienia.
W sumie sprawnie napisane opowiadanie z wieloma dłużyznami, ale w dużej mierze jest to często pisanie dla pisania. Fabuła, niestety, jest wątła.
Nie uwiodło mnie, co więcej, trochę znudziło.
Pozdrówka.
@c21h23no5.enazet – raz jeszcze dzięki :)
@RogerRedeye – powodem udania się do miasta ogarniętego zarazą jest sama zaraza (konkretnie – ustalenie jej przyczyn i ich ewentualne usunięcie), o czym wspomniane jest w scenie w karczmie, a już w scenie w kościele bezpośrednio powiedziane. Opowiadanie jest długie i ma dość wolne tempo, więc rozumiem, że mogło Ci to nie odpowiadać. Jeśli chodzi o pisanie dla samego pisania – filozoficznie rzecz ujmując, generalnie celem sztuki jest sztuka, natomiast zakładając, że masz na myśli brak “głębi”, to starałem się, by “Plaga” opowiadała o emocjach oraz wyborach moralnych (nie chcę wchodzić w szczegóły, bo opowiadanie powinno bronić się samo), aczkolwiek bardziej wybrzmiewa to w drugiej części opowiadania. Tak czy inaczej, dzięki za komentarz.
Hmm. Przeczytałem, bo napisane dość gładko, choć wielce nie wciągnęło. Bardzo starałem się znaleźć jakieś plusy, no i są. Sprawny warsztat, mało literówek i błędów stylistycznych. Temat mało oryginalny (jak napisał Count, częsty w grach, ale nie tylko), grupa bohaterów również, do tego oprócz dowódcy, robiąca za tło (tu się zgadzam z Werweną, choć dla mnie i Indice szczególnie się nie wyróżniła). Zgodzę się też z Countem, co do tytułu. Zakończenie po prostu jest.
Ogólnie, solidnie napisany tekst, który niczym szczególnym się dla mnie nie wyróżnia. Tak czy inaczej, gratulacje. Jeśli taką “wprawką” zdobywasz srebro, to co dopiero będzie, kiedy porządnie popracujesz nad fabułą :).
"Nie wiem skąd tak wielu psychologów wie, co należy, a czego nie należy robić. Takie zalecenia wynikają z konkretnych systemów wartości, nie z wiedzy. Nauka nie udziela odpowiedzi na pytania, co należy, a czego nie należy robić" - dr Tomasz Witkowski
Dzięki za komentarz (i gratulacje). Tak jak pisałem wyżej, wszystkie uwagi biorę pod rozwagę i staram się dążyć do tego, aby każdy napisany tekst był lepszy od poprzedniego, nawet jeśli to idealistyczne podejście i nie w pełni możliwe do realizacji ;)
Przybywam, zwiedziony piórem, bo tak jak Count zauważył, tytuł jest raczej nędzny. :p
I tak po przeczytaniu całości stwierdzam, że to opowiadanie jest bardzo mocno średnie. Fabularnie klisza jakich wiele. Postaci Sila i jego kochanki przekonujące, kapłana w sumie też, natomiast cała ta zgraja przydupasów głównego bohatera, to choć niejednolita i jakieś tam swoje charakterki mają, jest w opowiadaniu po nic. Czarodziejkę wyczuwającą magię można by z powodzeniem zastąpić szklaną kulą, dryblasa jakimś bojowym niedźwiedziem na smyczy – i proszę ile miejsca na dialogach by się oszczędziło. Nie zgodzę się też z Naz, że owe dialogi wypadły naturalnie – bo według mnie były takie ledwo momentami. Są trochę na jedno kopyto i o ile w przypadku Indice odpowiedzi-docinki wypadały w porządku, to gdy rozmowa Sila i lekarki oparła się znów na wzajemnym dogryzaniu, a na dodatek wszystko poszło w stronę taniego flirtu, to poczułem się lekko zażenowany.
Z głupotek technicznych podpisuję się w całości pod komentarzem Reg. Osadzenie akcji w quasiśredniowiecznym środowisku oznacza zaadaptowanie średniowiecznych realiów do stworzonego przez siebie świata. Dla kogoś, kto czyta, to po prostu domyślne. Jeśli nie dajesz do zrozumienia, że świat wygląda inaczej, jest lepiej rozwinięty, to wplecenie w narrację czy dialog słów jak “smog” czy “wirus” odbiera dużo wiarygodności. Przecież analogicznie pisząc historię dziejąca się w fikcyjnym miasteczku w USA we współczesności, nie wyskakuje się nagle z pocztówką z pozdrowieniami z wakacji od szwagra z Marsa. Nie, jeśli nie zasugerowało się istnienia takiej możliwości wcześniej. Tak mi się przynajmniej wydaje.
Tyle jęków spisałem, więc skąd to srebro przy Pladze? Wydaje mi się, że ci wszyscy czytelnicy którzy byli tu przede mną, z redaktorem na czele, zachwycili się kreacją świata. Podchodzę do takiego strzelania nazwami własnymi raczej sceptycznie, bo łatwo w ten sposób wprowadzić poczucie zagubienia i sprawić, że czytelnik zwyczajnie odbije się od tekstu. Tutaj jednak wyważenie we wprowadzaniu kolejnych elementów jest bardzo rozsądne i chociaż po lekturze wciąż nie mam pojęcia czym są niektóre pojęcia, kim są dane postacie, gdzie leżą dane miejsca, to zwyczajnie mam ochotę poznawać dalej to uniwersum, bo ten element tekstu zagrał fantastycznie i złapał za mordę tak jak powinien.
Jeszcze na koniec zauważę, że występuje dwojaki zapis – czasem jest “d’Revoure”, a czasem “d’Revouvre”. Nazwy z kolei wyglądają na bazowane na języku francuskim, a w nim “de” ściąga się do “d’“, jeśli poprzedza słowo zaczynające się na samogłoskę lub h. Ściąganie przed spółgłoską jest bez sensu, bo tylko utrudnia wymowę.
Pozdrawiam!
Jeśli chodzi o postaci poboczne oraz anachronizmy – wydaję mi się, że to wina tego, że wizja, którą miałem, nie zmieściła w formacie opowiadania, mój błąd. Co do zapisu imienia – poprawię literówki jak będę miał chwilę, a z francuskim de – przynaję, że tego nie sprawdziłem. Nie będę zmieniał, ale zapamiętam :). Cieszę się, że dostrzegłeś coś pozytywnego w opowiadaniu i dzięki za komentarz oraz opinię.
Śliczne napisane. Bardzo przyjemne mi się czytało, mimo że czasem mam problem z dłuższymi tekstami. Pozdrawiam.
Ja czytałam jakiś czas temu, tuż po przyznaniu piórka :) A komentarza nie zostawiłam, bo nie za wiele miałam do napisania, ale teraz stwierdziłam, że nie muszę przecież jakiegoś elaboratu tworzyć (a przynajmniej taką mam nadzieję ;))
Z tym opowiadaniem to ja mam tak, że niby z jednej strony takie zwyczajne, niezłe fantasy coś się dzieje tu, coś się dzieje tam i tyle. No, słowem, fantasy jakich wiele. Tylko że właśnie nie tak znowu wiele. Jakoś ostatnio mam wrażenie, że coraz mniej czystego fantasy. Namnożyło się tych mieszańców, ładnych, wyjątkowych, ale rasowych zaczyna brakować :( Że tak powiem, o :(
Kolejna sprawa to świat. Interesujący, ale myślę, że nie zaszkodziłoby, gdyby zaciekawiał trochę bardziej :P Trochę o tych Pająkach, więcej jakichś tajemnic, tradycji i innych takich. Po prostu więcej szczegółów i klimatu. Tak w ogóle to dziwne, że opowiadanie z, delikatnie mówiąc, oszczędnym klimatem mi się spodobało. To sukces, ale nie wiem czy przez niego powinnam patrzeć na tekst przychylniejszym okiem :D
Postaciom też by się przydało nieco więcej charakterku, ale skłamałbym, gdybym powiedziała, że kompletnie mi się nie spodobały ;) Wątek lekarki i przywódcy na plus, a te dwie dziewczyny z drużyny(co za rymy) też całkiem polubiłam :)
Dla uściślenia dodam, że akcję uznałam za wciągającą. A tytuł… chyba też nie muszę mówić :D
Lenah, jak na próbę nienapisania elaboratu, to całkiem nieźle. Kurczę, ja takich komentarzy nie potrafię pisać, nawet kiedy chcę i próbuję. ;-/
Babska logika rządzi!
Finklo, bo dzisiaj tak deszczowo i lanie wody idzie mi nad wyraz dobrze :D
katiu, lenah – dzięki za podzielenie się wrażeniami. Jeśli chodzi o “więcej szczegółów” – jak pisałem gdzieś wyżej, mi osobiście czasem ciężko jest się wpasować w ograniczenia narzucane przez format opowiadania, więc dużo tnę, także może to być tego efekt. A klimat – kurcze, byłem przekonany, że tego akurat “Pladze” odmówić nie można ;d
Szacun.
Właściwie mógłbym na tym skończyć, ale ponieważ tekst jest póki co na mojej krótkiej liście faworytów do najlepszego opowiadania roku, to potrzebny jest komentarz tzw. merytoryczny.
Przemyślana konstrukcja, dojrzała i świadoma narracja (np. świetnie rozegrane spotkanie kochanków w lazarecie), soczyste klimaty zarazy i inteligentne nawiązania do „Dżumy”. No i prezentacja świata – stopniowa, naturalna immersja, wyraźnie dająca do zrozumienia, że świat jest większy i ma swoją historię, ale zarazem na tyle wyważona, że nie powodująca u czytelnika zagubienia. Bardzo to wszystko dobre. Można się uczyć.
I na koniec osobista refleksja – jednym z pierwszych opowiadań, które przeczytałem na portalu było Twoje „Rosarium”. Progres, którego dokonałeś w ciągu tych kilku miesięcy jest moim zdaniem najbardziej spektakularnym, spośród tych, które mogłem obserwować.
Dzięki za miłe słowa. Jeśli chodzi o “Wielkie Rozarium” – nie wiem, na ile to kwestia rzeczywistego postępu, a na ile tego, że szorty nie bardzo mi leżą i tamto dziełko było pisane raczej jako ćwiczenie, lekko, a tutaj, jak sam zauważyłeś, mocno się starałem, żeby wszystko dobrze zagrało. Niemniej jednak zawsze staram się rozwijać swoje pisanie, także na pewno również miało to znaczenie.
Przeczytałem dawno temu, za groma nie wiem, dlaczego nie napisałem komentarza od razu. :) Na plus to, że względnie dobrze pamiętałem o czym jest, znaczy wpadająca w głowę historia. Pamiętam, że oczekiwałem czegoś innego, bardziej mrocznego, strasznego, koszmarnego i byłem zaskoczony pomysłem i narracją. Myślę, że pozytywnie, choć jakiś niewielki zawód pozostał ;) Ładnie dozujesz świat, nieśpiesznie rozwijasz historię i dobrze budujesz postacie. Grupka weteranów rzucona gdzieś tam w “zaświaty” wzbudziła moją sympatię. Finał może nie powalił (musiałem sobie jednak przypomnieć) ale wpasował się w zamysł opowiadania.
Ciekawostka z tym Twoim opkiem i “wyciąganiu” go przez Naz do nominacji, aż dziw, że gdzieś umknęło. Możliwe, że przez liczbę znaków :) Pozdrawiam.
Wrażenia mam raczej pozytywne. Tekst wydaje mi się taki… zrównoważony. Jest tajemnica, jest rozwiązanie, jest coś o bohaterach, jest wątek miłosny – no wszystko w odpowiednich proporcjach.
Minusy? Mało wciąga. Tytuł – chyba sam już wiesz jaki. Pierwsze zdanie zresztą jeszcze gorsze i to nawet nie przez to nieszczęsne wysadzenie przez statek, ale przez nic nie wnoszącą informację: datę. Równie dobrze mógłbyś podać współrzędne geograficzne jakiejś krainy. No nudniej się chyba nie da. Początek też nie zasysa. Brakuje mi w pierwszych scenach informacji (a może była, tylko mi umknęła) – kto i jak może się zarazić? Nic nie wspominasz o środkach ostrożności Pająków. Beztrosko krążą po mieście, a ja nie wiem, jaką drogą przenosi się ta zaraza, czy np. mogą się zakazić poprzez wdychanie powietrza, czy przez bezpośrednio kontakt z chorym, czy może drogą pokarmową? Nic. Niby nauka jest tam na tyle rozwinięta, że znane są wirusy – co akurat odbieram za interesujący smaczek – ale Ty zaniedbałeś wiarygodność tych kwestii. Mogłeś np. wspomnieć o tym, jak opiekowano się chorymi.
Plusy? Świat. Trudno wskazać tu jakiś konkretny element, ale przedstawiłeś wszystko tak plastycznie, że przypadło mi do gustu. Potem też się robi ciekawiej – bohater zbliża się do rozwiązania tajemnicy, odkrywa ją, ale ostatecznie niestety nie robi nic. No i postaci na tyle charakterystyczne, że nie zlewają się z w jedno.
Czytało się nieźle, choć styl nie porywa. W paru miejscach rażą niezręczne konstrukcje.
Niby więcej o minusach, niż o plusach, ale w ogólnym rozrachunku bardziej na plus ;)
https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/
Pierwsze zdanie zresztą jeszcze gorsze i to nawet nie przez to nieszczęsne wysadzenie przez statek, ale przez nic nie wnoszącą informację: datę. Równie dobrze mógłbyś podać współrzędne geograficzne jakiejś krainy. No nudniej się chyba nie da.
Powiedz to, Fun, miłośnikom Juliusza Verne ;)
Ciekawe w czasie pandemii. Podnosi ;) na duchu. Nie jest źle, może być gorzej :)