Kołatka załomotała o drzwi.
Niemal od razu w korytarzu rozległy się dostojne kroki Alberta, mojego lokaja, gość jednak nie przestawał się dobijać. Najwidoczniej postanowił nie wypuszczać kołatki z rąk, dopóki ktoś mu nie otworzy.
Oderwałam wzrok od książki i spojrzałam na ozdobny, stojący w rogu zegar. Dochodziła północ.
Zmarszczyłam brwi. Dziś nie spodziewałam się gości, planując spokojną noc z książką i szklaneczką wytrawnej krwi, a z całą pewnością nie oczekiwałabym ich o tak wczesnej porze. Zaledwie dwie godziny temu opuściłam trumnę i spożyłam śniadanie.
Za oknem szalała wichura, zginając drzewa niemalże do ziemi. Jesienne liście wirowały w szaleńczym tańcu, a krople brutalnie uderzały o okna. Cienie targanych gałęzi tańczyły na ścianach, a wycie wiatru komponowało się z bestialskim waleniem w drewno.
Nie wiedziałam, kto stał za drzwiami, ale z całą pewnością był fatalnie wychowany.
Wstałam z cichym westchnięciem i odłożyłam książkę.
Mimo nieskrywanej irytacji, nie mogłam powstrzymać zwykłej ciekawości. Dlatego też nie zwlekając, opuściłam bawialnię i ruszyłam w stronę holu, gdzie wierny, stary Albert właśnie otwierał drzwi.
Dotarłam wreszcie do rozświetlonego jednym żyrandolem holu, schodząc po krętych, zrobionych z czarnego marmuru schodach. Słaby blask odbijał się w wypolerowanej podłodze, na ścianach tańczyły cienie.
Mój lokaj otworzył drzwi. W twarz buchnęło mi zimne, wilgotne powietrze, niosąc ze sobą zapach deszczu i mokrych liści. Na progu stały dwie ciemne sylwetki.
Zauważyłam, że są to młodzi mężczyźni, obaj dość wysocy, odziani na czarno i zupełnie zmoknięci. Mieli przypasane długie, połyskujące srebrzyście noże. W oddali ponuro zamruczał grzmot.
Nie zdążyłam jednak dokonać dalszych obserwacji, gdyż oto jeden z młodzieńców wydał z siebie dziki okrzyk, zza pasa wyjął dość pokaźny kołek i puścił się biegiem w stronę Alberta.
Lokaj, przyglądając się tej scenie z uprzejmym zainteresowaniem, grzecznie się odsunął, żeby nie zastawiać drogi niespodziewanemu amatorowi biegania. Chłopak przeleciał obok, po czym potknął się na gładkiej podłodze i pięknym ślizgiem dotarł aż pod moje nogi.
Z lekkim niesmakiem zauważyłam, że ma na szyi mało stylowy wianek czosnku, który wydawał z siebie nieprzyjemną woń. Byłam jednak wyznawczynią zasady, że o gustach się nie dyskutuje, więc postanowiłam nie dać po sobie poznać mojego stosunku do tego rodzaju mody.
Dobre maniery obowiązują w każdej sytuacji.
Chłopak powoli podniósł błękitne oczy.
Uśmiechnęłam się uprzejmie, odsłaniając kły.
– Dobry wieczór.
Młodzieniec jakby pobladł, jednak błyskawicznie zerwał się na nogi. Nie uznał za stosowne odpowiedzieć na powitanie, zamiast tego zaś wycelował kołek w moją klatkę piersiową.
– Przyszliśmy… – zaczął nieco drżącym głosem.
Odkaszlnął i rozpoczął raz jeszcze, tym razem z większą mocą.
– Przyszliśmy – zagrzmiał – przeklęta strzygo, aby rzucić ci wyzwanie! Jako Łowcy, ścigający i mordujący wszelakie plugastwa, strzegący ludzkości przed ohydztwami twego rodzaju, zabójcy wampirów, wilkołaków i innych potworów, prawieczni strażnicy porządku natury i gorliwi obrońcy ludzkiej rasy, rzucamy ci oto wyzwanie, abyś wzięła udział w honorowym pojedynku na śmierć i życie! Masz dwa wyjścia: albo przystąpić do walki i zginąć honorowo, albo poddać się i…
– Proszę mi wybaczyć, że przerwę pański monolog – wtrąciłam uprzejmie, jednym palcem odsuwając kołek od swojej piersi – ale pragnę zauważyć, iż pański przyjaciel wciąż stoi na deszczu. To wyjątkowo niekulturalne z pańskiej strony, zostawiać swojego towarzysza w takim położeniu, tym bardziej,że pogoda jest w istocie paskudna. Pozwólmy mu więc do nas dołączyć i zamknąć mojemu lokajowi drzwi, a wtedy z radością wysłucham pana do końca.
Młodzieniec zamrugał, zdekoncentrowany i odruchowo zerknął w stronę przyjaciela. Tamten chyba właśnie był w trakcie odwrotu, jednak zwróciwszy na siebie uwagę otoczenia, odchrząknął i odważnie przekroczył próg.
Albert z trzaskiem zamknął drzwi. Przez chwilę było słychać jedynie wycie wiatru.
Teraz mogłam podziwiać „Łowców” w pełnej krasie. Tak jak wcześniej zauważyłam, mieli przypasane noże, ale także jakieś woreczki, zawiniątka i kołki. Jeden, ten, który mało godnie pierwszy przestąpił próg domu, miał piaskowe, krótkie włosy i intensywnie niebieskie oczy. Drugiemu brązowe kosmyki opadały na chudą, piegowatą twarz. Z płaszczy obu, co zauważyłam z lekką irytacją, ściekała woda, tworząc na posadzce niewielkie kałuże. Od gości bił intensywny zapach czosnku (i mówiąc szczerze, przede wszystkim czosnku), deszczu i lekka woń świeżej krwi.
– Proszę kontynuować – zachęciłam, bo blondyn zamilkł.
Otrząsnął się i uparcie podniósł krzywo wystrugany kołek.
– Nie z nami te numery, potworze! – zakrzyknął bojowo. – Nie omamisz nas!
– Nie mam zamiaru, dobrze panu szło – powiedziałam z uśmiechem. – Zwłaszcza ten fragment o strażnikach porządku. Bardzo ładne.
Biedny dzieciak otworzył i zamknął usta.
– Skończyliśmy na poddawaniu się – podsunęłam grzecznie.
Drugi, szczuplejszy i drobniejszy, wyszarpnął zza pasa nóż.
Aż krzyknęłam ze zgrozy.
– Tak! – Pierwszy, wciąż żałośnie stojąc z kołkiem, wyraźnie się ożywił. – Zadrżyj, albowiem oto nadszedł kres twych dni!
– Panowie – rzekłam ponuro – w istocie drżę. Tym nożem nie pokroiłabym nawet tortu. Nie wiem, kto sprzedał wam to żelastwo, ale z całego serca radzę zgłosić reklamację.
Ten z podręcznikowym przykładem tępego ostrza pierwszy dźwignął opadłą szczękę. Przytknął mi nóż do gardła.
– Albo walcz – powiedział dzielnie, chociaż trochę drżąco – albo giń!
Jego przyjaciel postanowił się wtrącić.
– I tak okazujemy ci łaskę, przychodząc z zapowiedzią tego, co cię czeka, a nie zabijając cię znienacka! Ciesz się, że jesteśmy honorowymi wojownikami. Umrzesz od pradawnego ostrza, zanurzonego w mistycznej rzece… – urwał, jakby chciał przypomnieć sobie jakąś nazwę. W końcu jednak się poddał. – W mistycznej rzece! Należało do jednego z założycieli naszego klanu! Zginiesz od szlachetnej klingi!
No proszę, nawet w klany się teraz łączyli. Poprzedni wymyślali mniej barwne historie.
Coś czułam, że ta dwójka stanie się moimi ulubieńcami.
Albert bezszelestnie zjawił się za plecami Łowców. Lekko uniosłam dłoń, powstrzymując go przed działaniem. Zbyt dobrze się bawiłam.
– Rzeczywiście, bardzo to uprzejmie z pańskiej strony – rzekłam. – Jednak następnym razem proszę jeszcze o listowną zapowiedź, żebym mogła się należycie przygotować. Na Boga, nie mam nawet ciasta.
– Kpij dalej, strzygo – syknął młodzieniec z kołkiem. – Nie będzie następnego razu. Dzisiaj zginiesz…
– Pański kolega pozostawił mi wybór – zauważyłam trzeźwo. – Że tak sobie pozwolę zacytować: „walcz albo giń”.
– W obu wypadkach zginiesz! – wrzasnął, tracąc panowanie nad sobą. – Giń!
– Och, teraz rozumiem – mruknęłam. – Przed trudną decyzją mnie pan postawił. Na przyszłość radzę popracować nad retoryką, moi drodzy. Macie potencjał krasomówczy, ale brakuje wam konsekwencji.
Piegowaty szatyn mocniej przycisnął mi nóż do gardła.
– Dajemy ci wybór – powiedział, najwidoczniej nabierając śmiałości – albo giniesz honorowo, albo błagając o litość.
Rozważyłam spokojnie.
Uśmiechnęłam się powoli.
– Honorowo brzmi lepiej – uznałam.
Wojownik z kołkiem przybrał pogardliwy grymas.
– A więc dobrze. W takim razie…
– Jednak mam dla panów propozycję – oświadczyłam. – Potwornie suszy mnie w gardle, a panowie wyglądają na zmokniętych i strudzonych. Co powiedzieliby panowie na herbatę i ogrzanie się przy kominku przed pojedynkiem?
Piegowaty chudzielec parsknął, na wpół pogardliwie, na wpół z przestrachem i spróbował jeszcze mocniej przycisnąć mi zimne ostrze do gardła. Mimo wszystko trochę utrudniało mi to mówienie, więc spokojnie chwyciłam za klingę i szybkim ruchem wytrąciłam mu z dłoni. Od niechcenia wygięłam stal w piękną kokardkę, po czym oddałam właścicielowi.
– Bardzo proszę – rzekłam uprzejmie. – Pijają panowie czarną, czy zieloną herbatę?
Piegowaty wydał z siebie bardzo dziwny odgłos.
– Thomas – wyszeptał zdławionym głosem. – Może…
Thomas jednak heroicznie powstrzymał drżenie nóg i przystawił mi kołek do piersi.
– Szanowny panie – powiedziałam chłodno. – Czy nie na za wiele pan sobie pozwala?
– Giń! – krzyknął ponownie i zamachnął się kołkiem.
Biedne dziecko, chyba miało mimo wszystko dość ograniczony słownik. Podejrzewałam, że wcześniejsza płomienna mowa została zwyczajnie wyuczona.
– Dla pana stanowczo zielona herbata – uznałam, łapiąc kołek dwoma palcami. – A może nawet melisa, na skołatane nerwy.
Thomas użył słowa, które nigdy nie skalałoby moich warg.
Tego już było za wiele.
Uderzyłam go kantem dłoni w skroń. Starałam się być mimo wszystko delikatna, ale i tak legł jak długi. Wypuściłam przy tym kołek, który potoczył się po podłodze i zatrzymał przy nogach Alberta.
Zapadła upiorna cisza. Za drzwiami szeleściły smagane wiatrem i deszczem drzewa.
– Doprawdy – powiedziałam z niesmakiem, wycierając dłoń o suknię. – Używać takiego słowa w czyimś domu, do tego w obecności damy… pański przyjaciel ma fatalne maniery – zwróciłam się do piegowatego, który upadł na kolana przy towarzyszu, próbując go ocucić.
Chudzielec zadrżał.
– Nie… zbli… zbliżaj się – wydukał, wyjmując zza pasa Thomasa drugie ostrze, podejrzewałam, że również zanurzone w jakiejś mistycznej rzece, cokolwiek to znaczyło.
Wzruszyłam ramionami.
– Skoro pan sobie tego życzy, panie… pańska godność?
Dzieciak przełknął ślinę.
W tym momencie do rozmowy włączył się Albert.
– Pani – powiedział cicho i chłodno, wyrastając nad ramieniem chłopaka – zadała ci pytanie.
Albert swoim mrocznym spokojem i wysoką, chudą postacią w czarnej liberii zazwyczaj robił piorunujące wrażenie na niechcianych gościach. Ten raz nie był wyjątkiem.
– Ma… Ma… Markus – wybełkotał posłusznie Łowca.
– Jak pan sobie życzy, panie Markusie – rzekłam lekko. – Pozwolę sobie jednak napomknąć, że posiadam sole trzeźwiące, które być może przydałyby się pańskiemu przyjacielowi. Dla jego dobra radziłabym zgodzić się na przeniesienie w głąb domu.
Markus zawahał się. Widząc jak wzdryga się, zaciska zęby i podnosi nóż, zwróciłam się do lokaja.
– Albercie, zanieś pana Thomasa do salonu i każ Adzie podać herbatę.
Służący skinął głową.
– Tak, pani.
Odebrał oszołomionemu Markusowi nóż, a drugą ręką bez trudu podniósł bezwładnego Łowcę. Następnie dostojnym krokiem ruszył w stronę schodów.
Zwróciłam się do piegowatego.
– Pozwoli pan za mną?
– Ale po… pojedynek – wybełkotał nieskładnie, zezując w stronę swojego przyjaciela i Alberta.
Poklepałam go przyjaźnie po ramieniu.
– Tak, tak, pamiętam. Ale w takim stanie chyba nie zamierza pan walczyć, prawda?
Markus wyglądał tak nieszczęśliwie, że poczułam jakiś przypływ współczucia.
– Napije się pan herbaty – powiedziałam zachęcająco. – Znakomita, zapewniam.
Łowca dokonał ostatecznej, desperackiej próby i podetknął mi pod nos czosnek.
Nieco zdegustowana odsunęłam warzywo od twarzy. Silny fetor i tak już sprawiał, że bolała mnie głowa.
– Czosnku nie jadam, ale doceniam dar – rzekłam szlachetnie.
Markus, po tej spektakularnej porażce, pozwolił się zaprowadzić do salonu i usadowić w bordowym fotelu. Na kanapie leżał Thomas, wciąż nieprzytomny. W kominku płonął wesoło ogień, oświetlając złotym blaskiem urządzony w odcieniach czerwieni pokój – od foteli, przez puszysty dywan, aż do obrazów z krwistoczerwonymi makami.
Dość ironiczne, jeśli się nad tym zastanowić.
Piegowaty Łowca był tak blady, że mógłby konkurować nawet ze mną. Zacisnął dłonie na podłokietnikach i nie spuszczał ze mnie wzroku. Tymczasem z cichym westchnieniem opadłam na fotel naprzeciwko.
Niebawem nadciągnęła Ada z tacą. Służąca, jasnowłose, młode dziewczę pogodne z natury, uśmiechnęła się promiennie do Markusa, błyskając śnieżnobiałymi kłami. Chłopak prawie zemdlał.
Dziewczyna, nieco zdziwiona, a wręcz obrażona tak nieżyczliwą postawą, w milczeniu ustawiła filiżanki, nalała parującej cieczy, po czym dygnęła i wyszła.
Sięgnęłam po niewielki, porcelanowy dzbanuszek i wlałam trochę zawartości do herbaty. Markus ze zgrozą obserwował, jak napój barwi się na czerwono.
– Życzy pan sobie? – zapytałam kulturalnie.
– Nie, dziękuję – wykrztusił.
– Ależ nalegam. Krew dziewicy. Bardzo słodka, doskonała do herbaty.
O ile to możliwe, chłopak zbladł jeszcze bardziej.
– Nie skorzystam.
– Niech pan chociaż spróbuje. Naprawdę dodaje smaku.
Hojnie wlałam resztę zawartości dzbanuszka do jego filiżanki. Palce Łowcy, chyba podświadomie wędrujące w stronę herbaty, gwałtownie się cofnęły.
Pociągnęłam z uśmiechem łyk. Markus wyglądał tak, jakby chciał się wtopić w fotel.
Leniwie oblizałam wargi i odgarnęłam długie, czarne włosy z twarzy.
– Panie Markusie, proszę wybaczyć, ale dam upust swojej ciekawości. Pozwoli pan sobie zadać parę pytań?
– Nnnn…
– Dziękuję. Otóż jak pan rozpoczął karierę… Łowcy? Bardzo mnie to ciekawi.
– Ja… ja… ja…
Uniosłam z zainteresowaniem brew.
– Tak?
Jadowicie zielone oczy Markusa latały niespokojnie pod brązowymi kosmykami.
– Ja…
– To już pan mówił – zauważyłam łagodnie.
Do salonu wszedł Albert, dzierżąc sole trzeźwiące.
Markus coś wybełkotał.
– Proszę?
– Spotkałem Mistrza, Łowcę z gór – wymamrotał. – Podróżował i przejeżdżał przez nasze miasteczko. Z Thomasem zostaliśmy jego uczniami.
– Interesujące – mruknęłam. – I proszę się pochwalić, jakież to plugastwa pan ubił?
Markus jakby zjechał niżej w swoim fotelu. Tymczasem Albert, w nieskazitelnie białych rękawiczkach, począł cucić Thomasa.
– No…
Upiłam kolejny łyk herbaty.
– Tak?
– Właściwie to… żadne.
– Ależ panie Markusie, skąd ta skromność? Nie wierzę, abym była pierwsza.
Łowca jeszcze mocniej zacisnął dłonie na fotelu.
– No… tak w sumie… to my dopiero zaczynamy i… jeszcze nic nie… nie zabiliśmy nikogo…
– Panie Markusie, proszę się wysławiać, nic nie rozumiem.
– Niczego jeszcze nie zabiliśmy – wykrztusił.
– Ach tak. – Z namysłem odstawiłam filiżankę. – W takim razie czuję się zaszczycona, że to mnie obraliście na pierwszą ofiarę.
Chłopak poruszył się niespokojnie.
– My przepraszamy…
– Ależ nie ma za co – rzekłam wspaniałomyślnie. – Przecież jest nam tak miło, prawda?
– Yhm – potwierdził gorliwie. – Bardzo miło. Eee… pani wampirzyco?
– Słucham pana.
– Czy ja już mógłbym pójść?
– Ależ panie Markusie – skarciłam go. – Pański przyjaciel jeszcze dochodzi do siebie. Chyba nie zamierza pan odejść bez niego?
Mina Łowcy wskazywała na to, że to właśnie zamierzał.
– Poza tym – rzekłam z uśmiechem – nie napił się pan jeszcze herbaty. Jest doskonała, naprawdę. Herbata najlepszego rodzaju. Nie może pan odejść, dopóki pan jej nie spróbuje.
Rozedrgany wzrok chłopaka błądził między mną, Thomasem a Albertem.
– Dostałam od przyjaciela – wyjawiłam. – Podróżuje po całym świecie. Niedawno pojechałam razem z nim na północ, jakieś trzysta lat temu. Było bardzo przyjemne.
– Aha – wykrztusił Markus.
Więcej zresztą nie zdążyłby powiedzieć, ponieważ oto w tej chwili Thomas się ocknął.
Rozejrzał się wokół oszalałym wzrokiem.
– Dzień dobry – powiedziałam pogodnie. – Herbaty?
Gwałtownie podniósł się do pozycji wertykalnej, rozglądając za bronią.
– Pański nóż z mistycznej rzeki obecnie jest w posiadaniu Alberta – wyjaśniłam serdecznie. – Otrzyma go pan, wychodząc. Pije pan z cukrem?
Milczenie uznałam za zgodę, więc zadzwoniłam po Adę.
Thomas niestety stracił u mnie nędzne resztki sympatii, ponownie używając niewybaczalnych epitetów.
– Drogi panie – powiedziałam sucho. – Radzę wziąć przykład ze swojego kolegi. Proszę zobaczyć, jak dobrze się zachowuje.
Markus, siedząc cicho w swoim fotelu, rzeczywiście stanowił przykładny okaz grzecznego chłopca.
Takie słowa jak „takt”, „wyczucie” i „ucywilizowanie” chyba jednak nie istniały w słowniku Thomasa, bo mało, że nie przyjął krytyki z pokorą i nie wykonał choćby próby poprawy, to do tego uznał za stosowne rzucić się w moim kierunku z pięściami.
Pokręciłam ze smutkiem głową, obserwując, jak Albert łapie od tyłu grubiańskiego młodzieńca.
– Obawiam się, Albercie, że musisz wyprowadzić naszego gościa – mruknęłam ponuro. – Najwidoczniej cywilizowane towarzystwo nie jest dla niego.
Lokaj skinął głową i bez większego trudu wywlekł rzucającego się Łowcę za drzwi. Minęła go Ada, która właśnie wchodziła do pokoju.
– Wzywała mnie pani – powiedziała, rzucając przelotne spojrzenie Albertowi z Thomasem.
– Chciałam cię prosić o cukier, ale gość niestety wyszedł. Może jednak pan Markus ma ochotę na herbatniki?
Pan Markus nie bardzo kwapił się odpowiedzieć.
– Gdzie… gdzie on go zabrał? – wykrztusił.
– Przynieś proszę – poleciłam Adzie.
Służąca dygnęła i wyszła, po chwili wracając z ciasteczkami.
– O co pan pytał? – zapytałam uprzejmie.
– Co z nim zrobicie? – Nieznacznie podniósł głos.
Wzruszyłam ramionami.
– Może wykorzystamy do sosu – mruknęłam z namysłem.
Po minie mojego gościa ujrzałam, że chyba przesadziłam.
– Spokojnie, to był żart. Nietrafiony, przyznaję. Pan Thomas został wyprowadzony z domu, którego gościną tak wzgardził.
– Czy ja też mogę? – zapytał z nadzieją.
– Jeszcze moment, jeśli pan pozwoli. Muszę z panem porozmawiać.
Nie wydawał się szczególnie zachwycony, ale postanowiłam, że nie będę się zrażać. Markus, w przeciwieństwie do swojego kolegi, wykazywał pewne ucywilizowanie i potrafił się zachować, a to stanowiło rzadkość wśród Łowców. Większość z nich ograniczała się do wymachiwania ostrzami z mistycznych rzek i rzucaniu przekleństwami, czego naturalnie, mimo mojej pobłażliwej natury i szczerej chęci zawarcia przyjaźni z gośćmi, nie mogłam tolerować.
Powrócił Albert, już bez Thomasa.
– Panie Markusie – zaczęłam z namysłem, nadgryzając herbatnika – Właściwie mam dla pana ofertę.
Markus wyglądał tak, jakby zaraz miał dostać zawału.
– Dla mnie?
Założyłam nogę na nogę.
– Widzę w panu potencjał – oznajmiłam.
Jeśli wcześniej był blady, to teraz zrobił się zielony.
– Ja… jaki?
Uniosłam brwi ze zdumieniem.
– Jak to jaki? Na wampira, naturalnie.
Chłopak prawie wyskoczył z fotela, powstrzymany ojcowską ręką Alberta. Niebezpiecznie drgnął mi kącik ust.
– Sądzę – odezwałam się, gdy już odzyskałam powagę – że marnuje się pan jako Łowca. Pan ewidentnie powinien zostać jednym z nas. Nawet fizjonomię ma pan całkiem odpowiednią. Obiecująca bladość.
– Ja nie piję krwi – powiedział Markus słabym głosem.
Machnęłam niedbale ręką.
– Każdy tak mówi. Doprawdy, czym to się różni od jedzenia mięsa? Błyskawicznie się pan przyzwyczai. Prawda, Ado?
Służąca gorliwie pokiwała głową.
– Prawda, proszę pani.
Nachyliłam się lekko.
– Ja osobiście gustuję w młodej krwi – wyznałam poufale, maczając ciastko w herbacie. – Ze względu na wartości odżywcze i walory smakowe. Jednak z doświadczenia wiem, że każdy musi znaleźć swoją ulubioną.
Ada uśmiechnęła się promiennie.
Z piersi Markusa wyrwał się jęk.
– Proszę pomyśleć o możliwościach – kusiłam. – Wieczna młodość, nie wspominając o nadludzkich zdolnościach fizycznych… zapewne pan zauważył.
– Zauważyłem – wykrztusił.
– Dlatego serdecznie zalecam, żeby rozważył pan moją ofertę. Rozumie pan. Od czasu do czasu potrzebujemy… świeżej krwi.
Uśmiechnęłam się szeroko.
– Nie – wyszeptał.
– Ależ tak. To nie boli, zapewniam. Tylko jedno ugryzienie. Zresztą, mogę panu pokazać – zaoferowałam się, wstając z fotela.
Chłopak wrzasnął i zerwał się na równe nogi.
Uśmiechnęłam się jeszcze szerzej, ukazując kły w pełnej krasie.
– W takim razie może chociaż pojedynek?
Markus jak strzała wyleciał z salonu, niezatrzymywany przez nikogo. Tupot nóg zbiegających po schodach niósł się echem przez wszystkie korytarze.
Razem z Adą i Albertem podeszliśmy do okna. Niebawem na dziedzińcu ujrzeliśmy ciemną, gnającą sylwetkę w płaszczu powiewającym na wietrze. Po chwili zniknęła wśród drzew.
– Zaiste – odezwałam się z bezbrzeżnym smutkiem. – Brak kultury osobistej i dobrych manier: oto zmora naszych czasów.
Albert ponuro pokiwał głową i poszedł zamknąć za gośćmi drzwi.