- Opowiadanie: RogerRedeye - Imiona i nazwiska

Imiona i nazwiska

Poszerzona wersja miniatury, która miała premierę prawie rok temu na ”Szortalu”, a potem ukazała się w “Szortalu na Wynos”. Kiedyś napisałem stuwyrazowiec, zatytułowany “Roger Cavendish”, publikowany jeszcze na starym portalu. Wykorzystałem pomysł i ten drabble po paru latach zamienił się w “Imiona i nazwiska”.

Miłej lektury o osobach, które przywiązują duże znaczenie do brzmienia swoich imion i nazwiska.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Imiona i nazwiska

Znakomicie urządzony gabinet – pomyślał John. – Fantastycznie! Budzi zaufanie. Tak samo, jak wygląd właściciela tego przedsiębiorstwa. I jego siedziba.

Zakonotował sobie w pamięci, żeby zapytać, gdzie szef firmy nabył garnitur. Wyglądał w nim wspaniale. W sercu Johna drgnęła ostra igiełka zazdrości, gdy wszedł do wielkiego pomieszczenia. Zwykle to on przyciągał uwagę dystyngowanymi i drogim strojami, jednak ten ubiór przyćmiewał wszystko, co do tej pory widział. Materiał, krój, guziki, wykończenie mówiły jedno – jestem miliarderem, może już wielokrotnym, ale i człowiekiem o wyrafinowanym guście i smaku, umiejętnie wykorzystującym zebraną fortunę. Kimś przerastającym o dwie głowy zwykłych bogaczy, wydających się w porównaniu ze mną stadem nędznych szaraków.

Po raz pierwszy od bardzo dawna John poczuł onieśmielenie. Szybko minęło, a jednak w głębi umysłu pozostało uczucie podziwu do postaci, której ubiór fascynował patrzącego i wprawiał go w zachwyt.

Takie samo wrażenie wcześniej wywołała siedziba firmy „Lafayette Corporation”, położona na obrzeżach Nowego Jorku. Mieściła się w cichej dzielnicy niewielkich domów, okolonych starannie pielęgnowanymi trawnikami. Pośrodku skupiska niewysokich kamienic i pięknych willi wyrastała niczym górski szczyt bryła wielkiego budynku. Cztery pochyłe ściany lśniły jak lustra, odbijając promienie słoneczne. W każdym boku zaprojektowano obszerne wejścia, obramowane majestatycznie wyglądającymi kamiennymi statuami. Wielkie posągi, przypominające wyobrażenia egipskich bóstw z czasów faraonów, zdawały się strzec jakiejś tajemnicy.

Zadziwiały ogromem i przyciągały wzrok. Zachęcały do odwiedzenia budowli, bo ktoś, przemierzający, tak jak John, sąsiednią ulicę, odczuwał nieprzeparte pragnienie dowiedzenia się, co kryje wnętrze tej nowoczesnej piramidy ze szkła, stali i betonu.

Na samym szczycie znajdowała się siedziba rady nadzorczej i gabinet prezesa. John przerwał jazdę windą i wysiadł na środkowym piętrze. Dokładnie obejrzał rozległe pomieszczenia pełne pracowników. Dobrze wiedział, że dowie się bardzo dużo o kondycji przedsiębiorstwa, obserwując zatrudnionych w nim ludzi.

Zajęci swoimi czynnościami, nie zwracali na niego uwagi. Na ekranach komputerów, pokrywających jedną ze ścian, przesuwały się skomplikowane wykresy, migały wzory dokumentów, pojawiały się kolumny nazwisk i imion. Błyskały zielone znaczniki, niekiedy czerwone, szybko pokrywane rzędami liter, układające się w coś, co wyglądało na życiorysy. Na kilkunastu monitorach, przypominających wielkością ekrany kinowe, wiły się rozbudowane drzewa genealogiczne. Ciągle dodawano nowe gałęzie przodków i ich potomków.

Salę wypełniał poszum pracującego bez przerwy mrowia urządzeń elektronicznych.  

Pracownicy, siedzący w długich rzędach boksów, w skupieniu zajmowali się swoimi czynnościami. Napotykając wzrok Johna, uśmiechali się. Ktoś wesoło pomachał mu ręką. Kilka osób, zebranych przy jednym ze stołów, zawalonych jakimiś dokumentami, rozmawiało przyciszonymi głosami, jakby coś uzgadniając.

Wszyscy sprawiali wrażenie osób, bez reszty zaabsorbowanych tym, co wykonują, w pełni zadowolonych z życia.

Ochroniarze w nienagannie wyprasowanych uniformach, widząc niespodziewanego gościa, uśmiechali się dobrodusznie. Można było odnieść wrażenie, że dobrze wiedzą, kim jest i w jakim celu przybył.

Ciepły baryton właściciela „Lafayette Corporation” przerwał przedłużającą się chwilę ciszy.

– Szyty na zamówienie u Armaniego, według moich wskazówek – rzucił, nalewając whisky do szklaneczek z ręcznie rżniętego kryształu. Zdawał się odczytywać myśli Johna. – Kupiłem dwa tuziny, różniące się kolorystyką i kilkunastoma szczegółami kroju.  Za rok wymienię je na nowe. Zdecydował się pan skorzystać z naszych usług? Gwarantuję sukces.

Poprawił ułożenie pliku dokumentów, leżących na blacie olbrzymiego biurka z palisandru. Czekały na podpis.

John nadal się wahał. Cena osiągnięcia tego, czego tak bardzo pragnął, nawet jego, prawie już krezusa, przerażała wysokością. Jednak oferta przedstawiała się tak kusząco, że w głębi duszy narastało pragnienie – powiedz „tak”! Podpisz!  

Wreszcie spełniłby marzenie życia – w końcu przestałby być Johnem Smithem. Myślał o tym od dawna, jednak natłok zajęć, wir kręcących się interesów, wszystko to odsuwało wykonanie planowanego zamiaru. Poza tym on, rekin finansowy, wielki bogacz, ciągle nie potrafił wybrać innego, pięknie brzmiącego nazwiska.

Wtedy zadzwonił przedstawiciel tej firmy. Wyglądało, że dobrze znali dręczący go problem. Zaproponowali coś niebywałego – zwracające uwagę nowe imiona i nazwisko, i to od urodzenia. Od momentu, w którym przyszedł na świat. Od chrztu… Cena była jednak niebotycznie wysoka. Najważniejsze konta bankowe musiałby przeraźliwie odchudzić, mniej istotne zlikwidować.

– Guillaume Maxime de Tully-Rohan… – Człowiek siedzący za wspaniałym biurkiem uśmiechnął się lekko. Z uwagą oglądał swoje perfekcyjnie wypielęgnowane dłonie. – Nazwy książęcych rodów, połączone w jedność. Wyszukane specjalnie dla pana. Jakże pięknie brzmią! Ktokolwiek je usłyszy, pojmie natychmiast, że ma do czynienia nie z byle kim… Spotkał dziedzica starych, arystokratycznych familii, których korzenie sięgają daleko w przeszłość. Rodzin, już od czasów Wilhelma Zdobywcy wpisanych w karty historii.  

Uśmiechnął się szeroko, prezentując wspaniałe uzębienie. Lśniło nieskazitelną bielą.

Po chwili kontynuował zdecydowanym tonem:

– Po podpisaniu umowy wszędzie, i to natychmiast, stanie się pan de Tully-Rohanem. W księgach metrykalnych, w spisach absolwentów Harvardu, w wykazach bankowych i rejestrach skarbowych. Od zaraz, w czasie krótszym od sekundy. Wystarczy parafować umowę.

John w głębi ducha ponownie smakował nowe nazwisko. Fenomenalnie brzmiące, wieńczyłoby drogę życiową. Zmieniłoby wszystko.

De Tully-Rohan… – powtarzał w myślach. – Od narodzenia aż do śmierci. Nikt już nie powie, nikt nie będzie pamiętał, że jestem jednym z setek tysięcy Johnów Smithów, wyróżniających się tylko tym, że potężnie się wzbogacił. Niczym więcej.

 Jednakże  cena, nawet dla niego, rekina finansowego Wall Street, odstręczała niebywałą wysokością. Zmuszała do zastanowienia.

– Pana dawni koledzy i najbliżsi znajomi jutro zbudzą się z przekonaniem, że zawsze był pan Tully-Rohanem. – Starannie  wypielęgnowana dłoń prezesa podała szklaneczkę whisky. John stwierdził, że smakuje wybornie. – Ten krąg osób systematycznie i bardzo szybko się poszerzy.

Potarł z namysłem czubek kształtnego nosa.

– Widzę, że jednak pan się waha… – Znowu zdawał się odczytywać myśli Johna. – Rozumiem – transformacja imienia i nazwiska na nowe nie jest tania, to prawda. Cóż, ponosimy znaczne koszty… Zaproponuję więc bardzo znaczący upust, w zamian za pewne odstępne.

Smukłe palce sięgnęły do skrzyneczki z mahoniu i podały Johnowi długą cygaretkę.

– Stara hacjenda na Kubie, prowadzona według dawnych zasad. – Niespodziewanie szeroko rozłożył ramiona w geście znamionującym zadowolenie. – Produkuje najlepszy tytoń na świecie, tylko dla Fidela Castro, teraz już dla Raula, jego brata, i najbliższych towarzyszy nowego władcy Kuby. Straszliwie drogie, niezwykle trudno dostępne, ale warte swojej wyśrubowanej ceny. 

Przed Johnem wylądowała kartka papieru. Głęboko się zaciągając, czytał ją uważnie. Jego umysł, wyćwiczony w znajdowaniu prawniczych pułapek i nieostrych sformułowań, jak zwykle działał niczym wspaniale skonstruowana maszyna.

W niekontrolowanym odruchu przełknął ślinę. Zapisy nie budziły wątpliwości, a zniżka zapłaty o czterdzieści pięć procent czyniła transakcję bardzo realną.

Spełnienie marzenia życia zależało już tylko od jego podpisów. Wreszcie przestałby być Johnem Smithem, synem zwykłego farmera z Arizony, człowiekiem, którego nazwisko u wielkich graczy giełdowych wywoływało uśmiech politowania. W końcu umilkłyby szepty, że jest po prostu potomkiem krowiego pastucha, nuworyszem bez przeszłości, jednym z wielu pospolitaków, którzy w pocie czoła dorobili się pierwszego miliona i, zręcznie nim obracając, pomnożyli o następne. Że właściwe dla niego miejsce stanowi twarde siedzenie traktora, użeranie się o parędziesiąt centów zwyżki przy ustalaniu ceny buszla pszenicy, odwiedzanie raz w tygodniu pobliskiego miasteczka, żeby wziąć udział w nabożeństwie i wspólnie z sąsiadami odśpiewać dziękczynne i błagalne hymny.

Odstępne wyglądało śmiesznie, a nawet bzdurnie. John prawie że parsknął śmiechem, czytając wersy, mówiące o jego istocie. Ale zapis o obniżce ceny nie budził wątpliwości. Został sformułowany jednoznacznie. I bardzo precyzyjnie.

– Każdy kiedyś umrze… – stonowany głos szefa „Lafayette Corporation” przerwał rozmyślania Johna. – Wtedy odstąpi nam pan swoją duszę. Na wieczność. Muszę o tym przypomnieć, chociaż zapis w alegacie do umowy nie budzi wątpliwości. Prawda?

John miał ochotę pogardliwie wzruszyć ramionami, jednak się powstrzymał. Już się nie wahał.

Stalówka złotego pióra zaskrzypiała, gdy opatrywał swoim podpisem kolejne stronice umowy. Najważniejsza kartka, ta z wysokością rabatu, spoczywała teraz na wierzchu foremnego stosiku dokumentów.

– Trafna decyzja, panie de Tully-Rohan. – W głosie prezesa zabrzmiał wystudiowany akcent uznania. – Proszę spojrzeć!

John już dostrzegł, że linijki druku na tej karcie zmieniają się. Tam, gdzie przed chwilą widniały wyrazy „John Smith”, figurowały teraz nowe imiona i wspaniale brzmiące, dwuczłonowe nazwisko.

Z uznaniem pokiwał głową. W niekontrolowanym odruchu radości zatarł dłonie.

– Dawniej opowiadano, że ten załącznik do umowy podpisywano własną krwią. – W głosie człowieka we wspaniałym garniturze zabrzmiało rozbawienie. – Określano go cyrografem. Ciekawa nazwa.  Bajdy dla prostaków. Prawdą jednak jest, że odstąpił pan nam swoją duszę. Za takie nazwisko to bardzo niska cena.

Szef firmy pokiwał głową.

– Kiedyś też byłem Johnem Smithem – ciągnął cicho. – Nie mogłem tego znieść. Już od dawna jestem Gabrielem Herbertem de Lafayette, potomkiem wielkiego bohatera Stanów Zjednoczonych. Markizem… Tam, gdzie kiedyś znowu się spotkamy – kontynuował nieśpiesznie – nasze dusze też będą nosiły nowe nazwiska. W przeciwieństwie do reszty tej pospolitej bandy grzeszników…

John nagle zdał sobie sprawę, że dziwaczne odstępne stanowiło najważniejszy warunek umowy. I że wcale nie było bzdurne. I że teraz nic już nie może zrobić. Po prostu jak dziecko został umiejętnie i bezwzględnie wystrychnięty na dudka.

Nowe imiona i nazwisko na wierzchnim arkusiku papieru zdawały się płonąć wewnętrznym ogniem, może zwiastującym to, co go kiedyś czekało. Miał pewność, że już na wszystkich kartkach zmienił się w Tully-Rohana.

Poczuł przypływ bezsilnej wściekłości. On, wielki rekin giełdowy, dał się wyprowadzić w pole jak dziecko.

– Guillaume, niepotrzebnie się denerwujesz… – De Lafayette kształtnymi kłykciami prawej dłoni wybił na blacie wielkiego biurka, lśniącego jak lustro, skoczny rytm. – W życiu pewne są dwie rzeczy, jednak u ciebie trzy: podatki, śmierć, a potem nigdy niekończący się pobyt w czeluściach piekła. Przez wieczność, drogi de Tully-Rohan… Przez  wieczność. Widzisz, piekło naprawdę istnieje.

– Już od dawna – dodał po chwili zastanowienia – wewnętrzny ranking jego zarządców zależy nie tyle od ilości pozyskanych dusz, co od ich jakości. Twoja jest bardzo cenna… Też sporo zyskałem na tej transakcji. 

Łagodnie się uśmiechnął.  

– Jednakże – ciągnął wyraźnie kpiąco – rzeczywiście wydałeś niewiele dolarów za nowe, tak wspaniałe imiona i nazwiska. Staną się przedmiotem podziwu wszystkich znajomych, nawet jeśli ciebie będą do końca życia irytować. Pewnie nawet przyprawiają o napady szału… Bezsilnej, zżerającej umysł wściekłości. Tak się często zdarza. Po prostu – nie myśl o tym. Ciesz się ich wspaniałym brzmieniem, póki jeszcze możesz.

Znowu nalał whisky do szklaneczek, cudownie opalizujących refleksami światła.

– Masz na to całe życie… – Wypielęgnowana dłoń podała kolejne cygaro. – Całe długie życie, żeby się oswoić z myślą, co cię czeka, gdy się zakończy. A tak przy okazji… – Nieskalana biel zębów znowu błysnęła w szerokim uśmiechu. – Zawsze byłem Gabrielem Herbertem de Lafayette. Wypowiedziałem niewinne kłamstewko, żebyś czuł się pewniej.

Uśmiech się pogłębił.

– W tym ziemskim wcieleniu – dodał po kilku sekundach – od chwili pojawienia się tutaj noszę takie nazwisko – i bardzo je lubię. Może nawet kocham, łącznie z pierwszym imieniem. Ach, zapomniałbym, darmowy suwenir od firmy – drzewo genealogiczne. Powieś je sobie na poczesnym miejscu w salonie.

Uchyliły się niewidoczne do tej pory drzwi w pokrytej cisową boazerią ścianie. Postać w nienagannie wyprasowanym uniformie oparła o biurko obraz w kunsztownie rzeźbionej ramie.

Był naprawdę wielki, wypełniony gąszczem imion i nazwisk, dat urodzin i śmierci, arystokratycznymi tytułami przodków dawnego Johna Smitha.  

Umysł nowego potomka rodu de Tully-Rohan ogarnęło teraz tylko jedno uczucie – całym sercem pragnął ponownie stać się Johnem Smithem, chociaż dobrze wiedział, że jest to niemożliwe.

Czerwony poblask nowych imion i nazw wzmacniał się. Zdawały się gorzeć wewnętrznym ogniem.

Dawny syn farmera z Arizony dobrze już rozumiał, że ten płomień kiedyś nieuchronnie ogarnie i jego, teraz potomka rodu o wspaniałej historii i znakomitych koligacjach.

I nic na to nie może poradzić.  

 

1 maja 2016 r.  Roger Redeye

 

Jako ilustrację wykorzystałem zdjęcie, przedstawiające jeden z hoteli w San Francisco.

Źródło ilustracji – http://www.pyramidcenter.com/

Koniec

Komentarze

Nie zaciekawiło mnie to, pogóbiłem się kilka razy nie wiedziałem np. kto chce zmienić nazwisko. Ale plusem jest to że w tekście widać, że znasz wiedze ogólną i przy okazji też historie. Było tam pare literówek nie będę już ich przytaczał bo zrobiom to pewnie inni lepiej.

Jakoś nie potrafię wykrzesać współczucia dla bohatera. Umiał czytać, powinien wiedzieć, w co się ładuje…

Tekst nie najgorszy, ale uważam, że wykreślenie co drugiego przymiotnika dobrze by mu zrobiło. Rozciągnąłeś na kilkanaście tysięcy znaków, ale treści zostało tyle, co na drabla.

Jadąc windą na sam szczyt, tam, gdzie znajdowała się siedziba rady nadzorczej i gabinet prezesa, John wysiadł na środkowym piętrze..

Taka konstrukcja zakłada jednoczesność czynności, a trudno w tej samej chwili jechać windą i z niej wysiąść. To jechał na szczyt czy na środek? I dwie kropki na końcu.

Babska logika rządzi!

Witaj!

Fajny pomysł. Napisane bardzo sprawnie, przez opko płynie się gładko.

Przyczepię się jednak sporej ilości usterek tj. literówek, powtórzeń i innych pomniejszych błędów. No i (chyba) ze dwa zadania były kiepsko napisane, tak raziły w oczy.

Twist dość przewidywalny (szczególnie po przedmowie). Jednak 80% rabat wygląda dość podejrzanie, ale to już zależy czy ktoś w duszę wierzy, czy nie :) Mi się podobało.

 

Pozdrawiam!

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

Zbyt wielu literówek jakoś nie dostrzegam, mogły się przytrafić, bo niektóre zdania dopisywałem tuż przed wklejeniem tej opowieści. Na pewno nie ma błędów ortograficznych. Przejrzę tekst i ewentualne literówki pousuwam. 

Treści jest tyle, ile trzeba, czyli dużo. Jedno ze zdań budziło wątpliwości logiczne, więc je przemodelowałem. 

Ten rabat rzeczywiście jest podejrzany, ale pewnie został tak skonstruowany świadomie, specjalnie dla przyszłego Tully-Rohana. Chyba skrócę przedmowę.

Dzięki za komentarze.

Co mi się w oczy rzuciło :-) :

 

Szybko minęło, a jednak w głębi umysłu pozostało uczucie podziwu do postaci, której ubiór fascynował patrzącego i wprawiał go w podziw. – powtórzenie

 

Kilka osób, zebranych przy jednym ze stołów, zawalanych jakimiś dokumentami, rozmawiało przyciszonymi głosami, jakby coś uzgadniając. – nie miało być zawalonych?

 

/wszyscy sprawiali wrażenie osób, bez reszty zaabsorbowanych tym, co wykonują, w pełni zadowolonych  z życia. – Wszyscy i dwie spacje przed “z”

 

Konta przeraźliwie skurczyłyby się. – brzmi źle, może inny szyk? – Kona przeraźliwie by się skurczyły.

 

Nazwy książęcych rodów, połączonych w jedność. – To nazwy były połączone czy rody? bo jeżeli nazwy to powinno być połączone. Tym bardziej, że z dalszej części akapitu wynika, że chodzi o nazwy. “Wyszukane specjalnie dla pana. Jakże pięknie brzmią! Ktokolwiek je usłyszy, pojmie natychmiast, że ma do czynienia nie z byle kim…”

 

–Już od dawna – dodał po chwili zastanowienia – zabrakło spacji

 

Umysł nowego potomka rodu de Tully-Rohan ogarnęło teraz tylko jedni uczucie – literówka

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

 – wielkie dzięki. Nie było tego dużo, ale ta literówka z “wszyscy” wyglądała fatalnie. Tuż przed publikacją zmieniałem zdanie, żeby uniknąć powtórzenia. 

Poprawione, zmienione. Jeszcze przejrzę tekst.

Pozdrowka.

Najważniejsze konta konta bankowe musiałby przeraźliwie odchudzić, mniej istotne zlikwidować. – konta x2 (pozostałść po edycji :p)

Jestem do usług.

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

Wpadła mi w oko literówka:

Wtedy odstąpi nam pan swoją duszę.

 

 Mnie się podobało.

Jak zwykle: dobrze napisane, niespieszne tempo. Aczkolwiek przyznam, że wolę Twoje dłuższe teksty, wtedy masz więcej przestrzeni na budowanie klimatu.

Dla mnie może bohater jest trochę zbyt naiwny (osiemdziesiąt procent zniżki za coś nieznaczącego? – nie ma szans, musi w tym zapisie być coś, czego w tym momencie nie dostrzegam), ale przecież tacy ludzie też istnieją ;)

 

 

Przynoszę radość :)

Istnieć – istnieją. Pytanie, czy są milionerami. ;-)

Babska logika rządzi!

Nie wiem, nie znam żadnego  milionera :P

 

Przynoszę radość :)

Czekaj, czekaj… Przed denominacją po wypłacie każdy był milionerem. Ale nie wydaje mi się, że Roger takich miał na myśli. ;-)

Babska logika rządzi!

Mytrix, Anet – dzięki za komentarze. Jedno konto Johnowi zlikwidowałem. Cóż począć, taka konieczność. No i teraz zabiorą mu duszę. Przy okazji zlikwidowałem powtórzenie wyrazu “zwykłych” w początkowej partii tekstu , zastępując drugi wyraz przymiotnikiem “nędznych”.

Zmniejszyłem także upust – rzeczywiście, mógł budzić czytelnicze wątpliwości, tym bardziej, że “Lafayette Corporation” została przedstawiona jako normalna  firma, prężna, zatrudniająca wielu ludzi. Ciekawe, kim naprawdę byli… 

W miniaturze trudno buduje się klimat. Wersja “szortalowa” tego tekstu nie mogła przekroczyć pięciu tysięcy znaków. Trochę rozbudowałem teraz tekst i pogłębiłem klimat opowieści, dając więcej opisów,  ale dalsze poszerzanie tekstu uznałem za bezcelowe.

O co idzie z tym istnieniem?

Pozdrówka.

Idzie o to, że istnieją naiwni ludzie ;)

Przynoszę radość :)

 – rozumiem, bo ponownie przeczytałem wcześniejsze komentarze. John na pewno nie jest naiwniakiem, a wysokość upustu zmniejszyłem.  Chyba jednak potrzebne są ze dwa dodatkowe zdania. Jedno, że to pragnienie zmiany imienia i nazwiska, stania się kimś innym, zerwania z przeszłością tłumi w nim wszelkie wątpliwości. I drugie, podkreślające lekceważenie przez Johna warunków alegatu z upustem – on po prostu w to nie wierzy i traktuje jako dziwaczną fanaberię właściciela firmy, dla niego niezrozumiałą. Ale to już zrobię na spokojnie.

Przypomniało mi się ładne określenie “szczwany lis” i pewnie go użyję.

Pozdrówka świąteczne.

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że dość banalna historia o chęci dowartościowania się przez zmianę pospolitego nazwiska na arystokratyczne, stała się pretekstem do nadmiernego rozwleczenia opowieści i opisania jej jak największą ilością kunsztownie złożonych zdań.

Przeczytałam bez przykrości, ale i bez większej satysfakcji.

 

Ach, za­po­mniał­bym, dar­mo­wy pre­zent od firmy – drze­wo ge­ne­alo­gicz­ne. – Prezent jest darmowy z definicji.

 

opar­ła o biur­ko obraz w kunsz­tow­nie rzeź­bio­nych ra­mach. – Raczej: …opar­ła o biur­ko obraz w kunsz­tow­nie rzeź­bio­nej ra­mie.

Skoro obraz był jeden, to i jedna była rama.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Prezent jest płaskim wyrazem, słabo brzmiącym, takim co nieco bezpłciowym, więc zastąpiłem go suwenirem, a suwenir jak najbardziej może  być darmowy. Jeżeli zbiera się monety, często dostaje się darmowe numizmaty jako suweniry.. 

Rama – z zasady tak, zmieniłem, ale spotka się w literaturze użycie zwrotu “ramy” dla pojedynczego okazu, konkretnie szyby, co potwierdza Doroszewski. Ładne zdanie…

Link->http://doroszewski.pwn.pl/haslo/rama/

Suwenir to inaczej pamiątka i, moim zdaniem, jej darmowość jest tak samo oczywista jak to, że darmowy jest prezent. Ja, będąc np. w podróży, mogę kupować suweniry dla siebie, ale nie wyobrażam sobie, bym mogła wręczyć komuś coś jako pamiątkę i oczekiwać zapłaty.

 Darmowy suwenir jest tym samym, co darmowy prezent.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Podobały mi się Twoje dygresje i gawędziarski styl, w którym prowadzisz opowiadanie. Mnogość szczegółów sprzyja immersji, wystarczy jednak nieznacznie przegiąć z ich ilością, by zainteresowanie zmieniło się w znużenie…

I nie ustrzegłeś się tego, niestety, w tym tekście. Fabuła wtórna, a jej prostota sprawia, że szort rzeczywiście lepiej sprawdziłby się jako drabble.

Pakt z diabłem… Ile razy to już było…

 

Zwróć jeszcze uwagę na początek opowiadania – John jest zainteresowany garniturem Lafayette’a. Później masz dłuuugą odskocznię i wreszcie powrót do wątku. Poza tym, że opis pośrodku jest za długi, to jeszcze trochę nieszczęśliwie umiejscowiony – wybija z rytmu.

Czytało się jednak przyjemnie, tego nie zaneguję ;)

 

Tyle ode mnie.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Ależ John nie wie, że zawiera pakt z diabłem… On uważa warunek alegatu za bzdurą, jakąś dziwną fanaberię. Traktuje sprawę byznesowo.  Możliwe, że trzeba byłoby to mocniej zaakcentować – chociaż piszę o tym – wprowadzając jeszcze jedno zdanie. Przemyślę.

A o garniturze piszę, bo wywiera na bohaterze potężne wrażenie. Podobnie jak jego właściciel i siedziba firmy. No i tak przy okazji opisuję drugiego bohatera opowieści, nota bene markiza.

Jeżeli tekst wybija niekiedy z rytmu, ale czytało się przyjemnie, to te stwierdzenia co nieco chyba się kłócą. Tak mi się wydaje. 

No, ale każdy czytelnik odbiera tekst inaczej – jedni tak, inni inaczej. 

Dzięki za komentarz.

Pozdrówka.

Fabuła jakoś nie wstrząsnęła – o ileż to różnych rzeczy ludzie podpisywali cyrografy. Jednak forma, to “majestatyczne ciągnięcie się”, definitywnie przykuwa uwagę. Mi zagrało, nie przesadziłeś w ilością szczegółów czy nadmiarem tekstu, ale to też pewnie podlega pod gust :) Podsumowując: jest okej.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Scena z garniturem jest w porządku – użyłem jej tylko jako klamry dla tej opisowej części pomiędzy, która wydaje mi się trochę przesadzona.

Postawienie akcentu na stosunek Johna do całej sprawy mogłoby wpłynąć pozytywnie – czytając miałem wrażenie, że jest on absolutnie przekonany co do skuteczności firmy „Lafayette Corporation”. A przecież twardo stąpający po ziemi biznesmen powinien zachować nieco większy sceptyzm ;)

 

Czytało się przyjemnie, bo warsztat na wysokim poziomie :)

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

To mój setny skomentowany tekst na portalu, ale chyba nie przeczytałem jeszcze żadnego Twojego opowiadania, Rogerze… A po niemałej i wieloletniej aktywności wnioskuję, że to błąd, który pora nadrobić ;)

„Imiona i nazwiska” czytało się przyjemnie. I o ile forma aktualnie kompletnie odbiega od drabble, to pomysł nadal chyba troszkę bardziej pasuje do krótszego tekstu.

Spodobał mi się klimat – pewnie między innymi dlatego, że lubię teksty osadzone w Stanach, nawet gdy miejsce akcji stanowi tylko mało znaczące tło.

Edycja obniżki do czterdziestu pięciu procent to według mnie dobra decyzja. Nadal w trakcie czytania zastanawiałem się, czy tak dobrze prosperująca firma (a więc i rozsądny zarząd, nie rezygnujący z zysków z byle powodu) oferująca tak duży upust z powodu fanaberii nie jest czymś podejrzanym. Ale rozumiem, że bohatera mogła zaślepiać potężna chęć odróżnienia się od innych „Janów Kowalskich”.

Przyjemna lektura, ale lekki niedosyt jednak czuję. Rogerze, czy mógłbyś polecić mi taki spośród Twoich tekstów, w którym dużo większy nacisk kładziesz na akcję? Taki już mój gust, co zrobić ;)

 

Gdybyś szukał jeszcze drobnych potknięć czy literówek, poniżej podaję kilka:

 

Dobrze wiedział, że dowie się bardzo dużo o kondycji przedsiębiorstwa, obserwując zatrudnionych w niej ludzi.

Powinno być “nim”.

 

jak zwykle działał niczym wspaniałe skonstruowana maszyna.

 

W niekontrolowanym odruch radości zatarł dłonie.

 

On, wielki rekin giełdowy, dal się wyprowadzić w pole jak dziecko.

NoWhereMan – taki miałem zamysł, zarówno, jeżeli idzie o fabułę, jak i sposób opowiedzenia tej historii. Specjalnie nic odkrywczego w samej osnowie opowieści nie ma,  i wcale do tego nie dążyłem. Motywy literackie należy wykorzystywać. Raczej zależało mi na dokładnym sportretowaniu pewnej osobowości.

Widzę, że odniosłeś pozytywne wrażenie, a tekst się podobał, zwłaszcza, jeżeli idzie o jego majestaryczność. Ciekawe spostrzeżenie. Znakomicie.

Dzięki za przeczytanie i komentarz.

Pozdrówka.

 

PS. Ha, jeszcze dwa komentarze, chyba odpowiem na nie osobno.

drogim strojami

Literówka.

 

Mieściła się w cichej dzielnicy niewielkich domów, okolonych starannie pielęgnowanymi trawnikami. Pośrodku skupiska niewysokich kamienic i pięknych willi wyrastała niczym górski szczyt bryła wielkiego budynku. Cztery pochyłe ściany lśniły jak lustra, odbijając promienie słoneczne. W każdym boku zaprojektowano obszerne wejścia, obramowane majestatycznie wyglądającymi kamiennymi statuami. Wielkie posągi, przypominające wyobrażenia egipskich bóstw z czasów faraonów, zdawały się strzec jakiejś tajemnicy.

Nadmiar przymiotników, powtórzenia.

 

bo ktoś, przemierzający, tak jak John, sąsiednią ulicę, odczuwał

Na moje oko za dużo przecinków. 

 

Pracownicy, siedzący w długich rzędach boksów, w skupieniu zajmowali się swoimi czynnościami.

Na ekranach komputerów, pokrywających jedną ze ścian, przesuwały się skomplikowane wykresy

Czy w tych zdaniach konieczne są przecinki? Jestem dosyć przekonany, że prosta zmiana szyku pomogłaby obu zdaniom i wyeliminowała to spowodowane wtrąceniem wybicie z rytmu.

 

Wszyscy sprawiali wrażenie osób, bez reszty zaabsorbowanych tym

Jak wyżej. Zresztą taki moim zdaniem błędny przecinek pojawia się potem wielokrotnie. Jeśli się mylę, proszę o oświecenie. 

 

Niepodziewanie

Literówka.

 

W niekontrolowanym odruchu radości zatarł dłonie

W niekontrolowanym odruchu przełknął ślinę.

Odruch z definicji jest niekontrolowany. Lepiej by brzmiało po prostu “Odruchowo” zamiast “W niekontrolowanym odruchu”.

Ogólnie czytało się nie najgorzej, choć irytowały wtrącenia i nadmiar epitetów. Miejscami natłok przymiotników wręcz bawił. Wybiły mnie też z rytmu słowa “zakonotował” i “poszum”. Nie rozumiem, po co zaburzać płynność narracji mniej znanymi odpowiednikami “zanotował” lub “szum”. 

Mam wrażenie, że potencjał motywu zmiany nazwiska na lepiej brzmiące nie został do końca wykorzystany. Poza tym historia paktu z diabłem klasyczna i okej, rozumiem, że “motywy literackie należy wykorzystywać”, ale przydałoby się tu jakieś małe przełamanie schematu, jakikolwiek powiew świeżości, coś, co mogłoby wyróżnić tekst spośród setek podobnych. A tak to historia jest do bezbolesnego przeczytania i zapomnienia. 

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

CountPrimagen – zdaje mi się, że gonisz w piętkę… ”Lafayette Corporation” okazała się być bardzo skuteczną firmą. W  tekście jest jedno zdanie, na początku, dlaczego John odrzuca wszelkie wahania i decyduje się podpisać umowę. Jak napisał jeden z komentatorów, zaślepia go nieprzeparta chęć wyróżnienia się od innych. To dość jasno, nawet jednoznacznie, wynika z opowieści. Ten motyw został przeze mnie wyraźnie podkreślony. Ale każdy czytelnik ma swoje zdanie.

Perrux – dzięki za wyłapanie paru literówek. Poprawiłem. Miło, że klimat ci odpowiadał. Chyba został co najmniej dobrze wykreowany. I ze opowiadanie wywarło dobre wrażenie.

Z tekstu nie wynika, że John ma jakąś firmę. Jest prawdopodobnie typowym rekinem finansowym, samodzielnie podejmującym decyzje. Są tacy ludzie i niekiedy bywają bohaterami znanych filmów. A co do szefa “Lafayette Corporation” – jasne, że upust został skonstruowany  specjalnie.

Dzięki za przeczytanie i komentarz. Pozdrawiam.

Funthesystem – przecinków w tekście jest akurat tyle, ile powinno być. I zostały postawione we właściwych miejscach. Z przymiotnikami i epitetami podobnie – u wielu czytelników powodują wrażenie majestatyczności opowieści.

Oczywiście, że w tekście mamy przełamanie schematu paltu z diabłem – gdzie wcześniej był motyw zawarcia umowy byznesowej?

Nigdzie. Bo i John uważa ten warunek za kompletną bzdurę, co napisałem jednoznacznie.

 

PS. Uzupełniam odpowiedź – a dlaczego niby ma być “szum” i “odnotował”, a nie “poszum” i “zakonotował”? Język opowieści należy wzbogacać, a nie zubażać.

Tyle.

 

O, całe szczęście ja z powodu swojego nazwiska kompleksów nie mam, nawet je bardzo lubię :)

Sam nie wiem, czy zachowałbym się jak John, gdybym wierzył w piekło, duszę i podobne rzeczy. Może to o to chodzi, że John nie wierzy, dlatego podpisanie takiej umowy wydaje mu się kuszące – bo przecież wiedział (a przynajmniej mi się tak wydaje), jaki jest warunek otrzymania nowego nazwiska, nie róbmy z niego idioty. A że pewne rzeczy nie są kwestią wiary… :)

Historia, jak zwykle, świetnie napisana. Klimat jest – Rogerowy – nieśpieszny, tajemniczy. Słownictwo starannie dobrane. Nic tylko klikać…

F.S

Funthesystem – przecinków w tekście jest akurat tyle, ile powinno być.

Nie twierdzę, że są niepoprawnie postawione, po prostu nadmiar wtrąceń wybija moim zdaniem z rytmu. 

Oczywiście, że w tekście mamy przełamanie schematu paltu z diabłem – gdzie wcześniej był motyw zawarcia umowy byznesowej?

To nie jest żadne przełamanie schematu, tylko zmiana scenerii. Diabeł-biznesmen to nic nowego. 

 

Uzupełniam odpowiedź – a dlaczego niby ma być “szum” i “odnotował”, a nie “poszum” i “zakonotował”? Język opowieści należy wzbogacać, a nie zubażać.

Cóż, w którymś Twoim komentarzu widziałem, że zależy Ci na “potoczystości” i “gładkości”. Moim zdaniem wstawianie “trudniejszych” słów nie służy płynności narracji. Ale to oczywiście tylko subiektywna opinia. Szkoda, że nie potrafisz przyjąć krytyki, tylko wmawiasz komentującym, że się mylą. Wydaje mi się, że w publikowaniu nie chodzi o to, żeby tekst był taki jak to się widzi autorowi, lecz o to, by historia przypadła do gustu czytelnikom. Mówisz, że wszystkiego jest tyle, ile trzeba, a ja mówię, że dla mnie – jako czytelnika – jest tego za dużo. Nie oceniam tego, czy osiągnąłeś swoje własne cele. Nie oceniam, czy udało Ci się uzyskać owo wrażenie “majestatyczności” (jeśli już to – moim zdaniem – wrażenie nadętości). Nie interesuje mnie, co Autor chciał osiągnąć, lecz to, co osiągnął. Nie oceniam zamiarów, oceniam efekty. 

Zatem powtórzę: moim zdaniem przecinków i przymiotników jest w tekście za dużo. Nie podoba mi się taki nadmiar. 

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Foloinie, dzięki za ocenę tekstu. Otóż to – John, teraz już Tully-Rohan, warunek uważa za kompletną bzdurę. Idiotyzm – może takie słowo wprowadzę do opowiadania. Jemu chyba wydaje się, że to on wykorzystuje okazję, więc się już nie waha.  Znowu coś znaczącego zarobił… No i okazuje się, ze zarobił, tylko nie to, o czym myślał. 

Świetnie, że podobał ci się język i klimat opowieści, w sumie jednak krótkiej. Starałem się skonstruować tekst tak, jak zwykle – miał płynąć, gładko wchodzić w czytelnika. I chyba ten cel u większości czytelników został osiągnięty.

Dzięki za kliknięcie. Pozdrawiam.

Uśmiechnęłam się, gdy tylko zorientowałam się, jakiego rodzaju umowę podpisać ma Smith. Ostatnio jestem w diabelskich tematach, więc przyszło mi to łatwo – sporo zanim pojawia się słowo dusza

Generalnie mi się podobało, bardziej początek, mniej więcej druga połowa już mniej, bo zaczęła nudzić. Jak dla mnie za bardzo rozwlokłeś wyjaśnienia Gabriela, bez nich tekst nic by nie stracił. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Bardzo możliwe, że końcową partię tekstu należało skrócić o dwa-trzy zdania, może cztery.  Zależało mi jednak na tym, żeby przedstawić bliżej protagonistę Johna. Nie mogłem też oprzeć się napisaniu zdania, że szef i właściciel “Lafayette Corporation” lubi, a nawet może kocha, swoje imiona i nazwiska, nawet pierwsze imię. Archanioł Gabriel mógłby się jednak obrazić…

Dzięki za komentarz. 

Mocno dziwna sprawa – “Imiona i nazwiska” są już w bibliotece, a tu brak newsa o tym na stronie głównej. A wkleiłem wcześniej fragment reprezentatywny. Coś znowu się sypie?

Śniąca, jako członek Loży mogłabyś  dowiedzieć się, czemu tak jest i spowodować powrót do normalności? 

Z góry dziękuję.

Pozdrówka.

Rogerze, zapytam Beryla, bo chyba tylko on jest władny coś konkretnie w tej kwestii sprawdzić/zrobić. Jako członek Loży nie mam uprawnień administratora.  

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Nie wkleiłeś reprezentatywnego fragmentu, lecz opis na betalistę.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Bardzo dziękuję.

W sumie może drobiazg, tyle, że portal funkcjonuje według określonych zasad, i warto ich przestrzegać. Poza tym, biblioteka jest biblioteką,  i do tej pory informacje o tekstach, zakwalifikowanych do biblioteki, ukazywały się na stronie głównej, pod warunkiem, że zostały one zakwalifikowane w odpowiednim czasie. A tak jest w przypadku “Imion i nazwisk”.

Na wszelki wypadek sprawdziłem fragment reprezentatywny – pięć linijek, tyle, ile trzeba. 

Ano, może administrator coś mądrego wykoncypuje.

Pozdrawiam.

Nie jestem pewien, czy czytałeś mój poprzedni komentarz przed dodaniem swojego.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Berylu, Śniąca, sorry, rzeczywiście tak było. Moja wina.  Uzupełniłem, ale chyba to nic już nie da.

Pozdrawiam w zimny dzień.

Tekst mi się trochę dłużył. Sama puenta może być, chociaż zabrakło jakiejś oryginalności.

„Często słyszymy, że matematyka sprowadza się głównie do «dowodzenia twierdzeń». Czy praca pisarza sprowadza się głównie do «pisania zdań»?” Gian-Carlo Rota

Sam motyw jest znany, to prawda. Jednakowoż pomysł chyba jest nowy – jak to wyglądałoby współcześnie, z wykorzystaniem instrumentów finansowo-byznesowych? Ano, może właśnie tak. Specjalnie dałem nieco rozbudowany opis “Lafayette Corporation”. Z tekstu wynika, że dusza Johna jest cenna – dlaczego, tego Gabriel nie zdradza – a motywem działania Gabriela jest między innymi pragnienia wspięcia się w wewnętrznym rankingu piekielnym. To jest chyba jednak nowość. 

Niektórym czytelnikom tekst się nieco dłużył,  innym nie. Odbierali go jako opowieść majestatyczną.

Dzięki za komentarz.

Pozdrówka.

Bardzo ładnie napisane, ale w momencie podpisania przez Jona umowy cały tekst siadł. To taki ograny motyw, że aż boli. Niestety, ale mimo ładnych opisów, nie podobało mi się.

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

Cóż, tak jest dola, a właściwie niedola autora. Też tak mam – tekst jakiś mi się nie podoba, a inni wychwalają go pod niebiosa. 

Szkoda, że, podobnie jak brajt,  zniknąl gdzieś Duch biblioteki. Szkoda, bo Duch Biblioteki, nawet, gdy nie został wklejony fragment reprezentatywny, informował newsem o umieszczeniu tekstu na bibliotecznej półce. Ale wszystko zmienia się, oby na lepsze, co niekiedy, a nawet często, jednak bywa wątpliwe.

Dzięki za przeczytanie i komentarz. 

Pozdrówka. 

Napisane nieźle. W tle wciąż pobrzmiewał mi Al Pacino z "Adwokata.." 

Prim "Corcoran" Chum

Czy w tym filmie grał też Brad Pitt?

Aaaa, no tak! Rzeczywiście. Grał! Tak smutno na skrzypcach… 

Nad grobem "Niezaznojomnego Pisarza" :) 

Prim "Corcoran" Chum

I ta scena była w filmie “Harry Angel”? Jakoś nie kojarzę, ale podczas majówki człowiek bywa niekiedy rozkojarzony.

 No widać rozkojarzenie. Szczęście, minęło już od prapremiery :) 

Prim "Corcoran" Chum

A kiedy była premiera, bo widzę, Primie, żeś w sprawach filmowych oblatany bardzo. W każdym bądź razie, to nie był film, w którym Brad Pitt grał Micka O Ja Cię Kręcę Rurkę? Chyba nie, to ten film to, zdaje się, western był. 

Pozdrówka.

Przepraszam, że nie podejmę wątku…. Nic nie zastąp mui wyluzowanego Rogera, :D

Prim "Corcoran" Chum

Nie ma za co, ale wielka szkoda. Mogło być równie ciekawie i urokliwie jak dawnej, gdy Pan pisywał pod moimi tekstami subtelne komentarze, a później zastąpił go równie, jeżeli nie więcej, subtelny Corcoran. Ech,  były to ciekawe czasy… 

Co nie zmienia faktu, że kto rano wstaje, ten sam sobie szkodzi. 

A co do ilustracji, bo temat ten został, nie wiadomo dlaczego, pominięty. Ten hotel projektowano ówcześnie jako najwyższy budynek świata, ale rada miejska San Francisco nie wyraziła zgody na budowę tak wysokiego gmachu,  bo przesłaniałby wspaniały widok na zatokę. Istnieją jeszcze rozumni ludzie na tym łez padole. 

Ciekawe, co stało się z Panem i Corcoranem… Jak powiadają Rosjanie, bez pół litra tego nie rozstrzygniesz. 

Pozdrowka. 

 

Nowa Fantastyka