- Opowiadanie: KatarzynkaSz - -Egzorus- rozdział 4

-Egzorus- rozdział 4

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

-Egzorus- rozdział 4

John.

Gruby mężczyzna, odziany w czarny habit wiercił się na twardym łożu, w niewielkiej celi. Obserwował go czujnie, ze swej wartowniczej wnęki wysoki, chudy Bob.

Opasły człowiek przekręcił się nieznacznie, wypuszczając z hukiem śmierdzącego bąka. Strażnik z odrazą wykrzywił twarz. Nie dość, że grubas cuchnie bimbrem na kilometr, to zanieczyszcza powietrze swoim wielkim dupskiem. Usta Boba ponownie wykręcił grymas obrzydzenia. Po chwili jednak się uśmiechnął. Jutro ta śmierdząca baryła zadynda na szubienicy. No, ale trzeba przyznać, że pijany zakonnik narobił sporo zamieszania. Głowa pokiwała się w zadumie, przypominając wydarzenia sprzed kilku dni.

Szeroką ulicą Blood City sunął wycieńczony koń, dźwigając na grzbiecie tłustego klechę. Grubas co chwilę wiercił się w niewygodnym siodle, poprawiając parzący go w plecy habit. Słońce bezlitośnie nagrzewało czarny materiał, który niczym diabelski ogień przypalał białe plecy. Mięsista dłoń, ściągnęła lejce. Tłusty przybysz zeskoczył zwinnie z konia, zerkając w górę na logo karczmy. Wielki bazyliszek, z ogromnym brzuchem, spoglądał z góry złowieszczo.

-Witaj bracie!- szepnęły cicho spierzchnięte usta, układając się w szerokim uśmiechu, gdy małe świńskie oczka oszacowały pokaźny smoczy brzuch.

Na ulice wypłynęła wesoła muzyka, kiedy wielkie łapy otworzyły dwuskrzydłowe drzwi. Jak zwykle kilkunastu szpetnych typów z zaciekawieniem odwróciło się w stronę wchodzącego gościa.

Wielki barman, za drewnianym kontuarem zerknął na grubego księdza. Nic nie zapowiadało nadciągających kłopotów. Czarny habit nie gwarantował co prawda bezpieczeństwa w takim miejscu jak Bazyliszek, jednak dawał jego właścicielowi pewne fory.

Spocony, obfity mężczyzna skierował kroki w stronę uwijającego się przy zlewozmywaku barmana. Ten odwrócił się w stronę przybysza, unosząc w górę podbródek, w niemym zapytaniu o zamówienie.

-Polej mi synu, najmocniejszy trunek jaki tu serwujesz. Najmocniejszy! – tłuste wargi, były spieczone i spragnione.

-Mocne trunki kosztują klecho. Czy aby na pewno cię na nie stać?

W odpowiedzi zza pazuchy gruby ksiądz wyciągnął niewielką sakiewkę i potrząsnął lekko. Uszy chciwego barmana, wychwyciły przepięknie brzmiący dźwięk stukających o siebie monet. Kilku bywalców nieznacznie się poruszyło. Oni też nie byli głusi.

Barman rozejrzał się nerwowo, przeklinając w duchu, że zadał dobrodusznie wyglądającemu grubasowi pytanie o kasę. Atmosfera w knajpie wyraźnie zgęstniała. I choć, jak mówiły statystyki najwięcej ludzi ginęło w Bazyliszku o zmroku, to jednak teraz wielki właściciel obskurnej speluny nie bardzo wierzył w tą teorię. Awantury co prawda zdarzały się co dzień, jednak im ich mniej, tym mniejsze straty. Dlatego też, cwane oczy wielkoluda lustrowały w panice wnętrze knajpy.

-Być może rozejdzie się po kościach! – pomyślał nalewając w niezbyt czystą szklankę najlepszą whisky.

-Mam kasę jak widzisz. Starczy na więcej niż jedną kolejkę!- powiedział głośno tłuścioch, ponownie potrząsając zawartością sakwy. Tym razem znacznie więcej ciekawskich spojrzeń wycelowało w czarny habit.

-Jezusie co za wariat! – pomyślał wystraszony olbrzym, i syknął w kierunku klechy:

-Zamknij gębę brachu. Stul pysk jeśli ci życie miłe!

-Mów mi John! – powiedział radośnie grubas po raz trzeci potrząsając materiałowym woreczkiem.

Barman cicho jęknął. Oto przy kontuarze stała głupiutka, niewinna owieczka. Stado wilków pożerało ją łapczywym wzrokiem.

Ksiądz złapał szklanicę i wychylił zawartość jednym duszkiem.

-Lej!

Znów napełnioną po brzegi szklanicę, pochłonęła łapczywie tłusta postać.

-Lej!

Barman nie nadążał polewać. Gruby ksiądz żłopał najmocniejszą whisky, jak wodę ze studni.

-Lej! – coraz głośniej krzyczał zakonnik.

Barman wyrwany z zamyślenia podskoczył. Znów napełnił szkło.

-Nie do wiary! – pomyślał, poczym powiedział głośno:

-Tak nie przystoi klecho!

-Lej! – usłyszał w odpowiedzi.

Kilkunastu obleśnych typów uniosło wielkie cielska z okrągłych siedzisk. Stukot odsuwanych krzeseł mieszał się z bulgotem whisky, szaleńczo napełniającej kolejne szklanki oraz krzykiem grubego zakonnika:

-Lej!

Właściciel knajpy stracił już rachubę. Nie był w stanie powiedzieć, ile wypił przyjezdny grubas, a co za tym idzie ciężko będzie powiedzieć, ile ma zapłacić. Chytry grymas na twarzy barmana sugerował, że ksiądz zapłaci przynajmniej dwukrotnie więcej niż powinien.

-Lej! – grube usta krzywiły się w pijackim transie.

Właśnie wtedy kilka potężnych rąk złapało za czarne szaty. Wielkie buciory wylądowały na grubym brzuchu, a mocne pięści zaczęły okładać obły tors. Padały straszliwe ciosy, mogące zgruchotać każdą kość. Jednak pijany zakonnik zdawał się tego nie dostrzegać. Wciąż krzyczał:

-Lej!

Kilkanaście rozpostartych dłoni chwyciło czarne fałdy materiału i pociągnęło mocno w tył. Okrągły John lekko się zatoczył. Szklanka wypełniona whisky, była poza zasięgiem tłustych rąk. I właśnie chyba to, wprowadziło dobrodusznego księdza w morderczy szał. Przeguby pryskały na boki powalając kolejnych wielkoludów. Poły czarnego habitu, strzelały niczym koński bicz, gdy tłuste ręce uderzały w przeciwników. Ksiądz deptał kilkanaście leżących nieprzytomnych ciał, wodząc wokół małymi oczkami. Od stołów wstały następne oprychy. Dłonie łobuzów chwyciły za stołki, taborety. W niektórych błysnęła ostra stal. Ksiądz wciąż tratował leżących, jakby poszukując czegoś w panice. Każdy krok wywoływał nieprzyjemne mlaśnięcia, wydawane przez nieruchome, mięsiste ciała. Szalony pijacki taniec. Nagle gruby klecha znieruchomiał z wzrokiem utkwionym w kontuarze. Świńskie oczka celowały w wypełnioną po brzegi brudną szklankę. Na pełnej twarzy zagościł radosny uśmiech. Wyciągnięte ręce grubego księdza lekko zadrżały, sięgając po cudowną whisky. Właśnie wtedy rzucony ku barowi, krzywy taborek z hukiem rozbił trzymane w dłoniach szkło. Było to jak zapałka, rozświetlająca mrok, w wypełnionym gazem pomieszczeniu.

Wielki barman złapał się za głowę i zanurkował zręcznie pod barem, licząc w myślach straty. Takiej walki wręcz nie było tu od długiego czasu. Ksiądz bił bez opamiętania, nieczuły na ból i ciosy padające zewsząd. Powalał coraz więcej przeciwników, wpadając coraz głębiej w morderczą furię.

Drzwi Bazyliszka cicho skrzypnęły i zajrzało do wnętrza ciekawskie słońce. W drzwiach pojawił się malutki mężczyzna, z ogromnymi pistoletami wiszącymi u pasa. Gwiazda szeryfa błyszczała jasno, delikatnie poruszana podmuchami wiatru.

John odwrócił się w stronę drzwi, mrużąc świńskie oczka.

Wielka pałka, o wiele większa niż trzymający ją człowiek, wylądowała idealnie na skroni tłustego klechy. Rozległ się głuchy trzask i ogromne cielsko, odziane w czarne szaty, runęło z trzaskiem na podłogę, łamiąc kilka przewróconych stołków.

Zza baru wyjrzał przestraszony barman, drapiąc się bezradnie w głowę.

Koniec
Nowa Fantastyka